W świetle ulicznej lampy wirowały ogromne płatki śniegu. Wyłaniały się nagle z niebytu, dostojnie bujały, iskrząc i stykając się czasami z innymi, aby powoli znikać w gęstniejącym mroku. Na dole czekały na nie miliony takich samych śnieżynek, zalegających trawnik przed domem.
Jest biało, cicho i sennie.
Wzrok Dorothy przykuł się do jednej, wyjątkowo dużej, podążając za nią uparcie w kierunku ziemi. Już. Wtopiła się w białą płaszczyznę i nigdy nie zostanie personalnie zidentyfikowana. Takie życie. Śnieżynek też.
Za plecami słyszała miarowe posapywanie respiratora. Wdech – wydech, wdech – wydech. Jej mechaniczne płuca, tłoczące życiodajny tlen w wariujące komórki mózgowe. No bo jak miały nie wariować, stykając się z rzeczywistością Dorothy?
Monitor komputera jarzył się błękitnawą poświatą. Położyła ręce na klawiaturze. Z obrzydzeniem spojrzała na swoje palce. Powykręcane, z odznaczającymi się guzami stawów, pomarszczone i woskowe. Jak u staruszki. Przypominały zmrożone styczniową zawieruchą, gałęzie wierzby.
Czy drzewa marzną?
Kątem oka widzi stojący w rogu futerał z wiolonczelą. Zakurzony, z milczącą zawartością. Kiedyś jej palce z czułością i wyczuciem przebiegały po gryfie, subtelnie uciskając struny, prowadząc smyczek po tętnicach instrumentu...
Potem przyszło mrowienie w opuszkach palców. Błędy w gamach, fałszywe tony i wściekłość na samą siebie. Uparcie powtarzane ćwiczenia i coraz gorsze wyniki. Magnez na skurcze, potem leki na przypuszczalne zapalenie stawów. Postępująca drętwota kończyn i kłopoty z oddychaniem.
Zadyszki, zawroty głowy, problemy z chodzeniem i nieokreślone bóle.
Nowe tabletki łykane garściami, rosnące kłopoty i nowe objawy.
Kołowrót medycyny, upadających marzeń i rzeczywistości.
Koniec koncertów, zachwytów nad jej talentem, planów na przyszłość i nocnych snów o pięknych strojach w Cornegie Hall i spotkań z fanami.
Wyrok.
Jako dziecko bardzo lubiła zimę. Rówieśnicy kojarzyli ją z sankami, nartami, ciepłym domem i zmarzniętymi rękami.
Ona widziała i czuła więcej. Z fascynacją wpatrywała się w misterny wzór koronki na szybie. Odchuchiwała fragment i czekała co nowego powstanie. Czy będzie pasowało do starego ornamentu?
Dlaczego uwielbiała tę porę roku? Nie wiadomo. Chrzęst zmrożonego śniegu, parkowa aleja właśnie z tymi wirującymi płatkami w mglistej aureoli światła ze stylowej latarni. Słyszana prawie realnie „Zima” Vivaldiego i ciepły piec w rodzinnym domu. Dający inne ciepło niż to z kaloryfera – wilgotne, otulające nozdrza i zmarznięte płatki uszu.
Taka jak teraz. Tylko już ostatnia.
Szok
Od ostatniej wizyty u lekarza działo się coś dziwnego. Niby atmosfera w domu była taka sama, jak zawsze. Drobne żarciki, wzajemne uprzejmości, przekomarzania się. Omawianie planowanego wjazdu do Ciotki w Salem. Jutrzejszy obiad u Babci, nowe meble do jej pokoju (Po co meble? Niedawno były zmieniane!) ale..., ale coś wisiało w powietrzu.
Matka często chodziła z zaczerwienionymi oczami, a ona łapała dziwne spojrzenia ojca, kiedy myślał, że na niego nie patrzy. Jakieś ukradkowe i gorączkowe szepty w kuchni, czasami jakby łkanie z sypialni rodziców.
Weszła do ich pokoju. Na stoliku leżało kilka kartek z lekarskimi pieczątkami i jej nazwiskiem w nagłówku. Oczywiście nic nie zrozumiała z medycznych opisów badań tomograficznych, płynu mózgowo – rdzeniowego czy wzrokowych potencjałów wywołanych.
Zmiotła ją konkluzja. Przewidywany czas życia.
- Mamooooooooooooooooo!
Gniew
- Kurwa, dlaczego ja?! No, powiedz mamo, dlaczego?! - Dorothy biegała po pokoju, zrzucając przedmioty ze stołu, rozwalając książki i tłukąc lustro. - Co ja zrobiłam? Czym zawiniłam? Jaki Bóg miłosierny i kochający wydał ten wyrok?
Matka stała w milczeniu przy drzwiach. Po policzkach płynęły łzy.
- Nie wiem, córuś...., nie wiem. Nie mów tak. Nigdy nie przeklinałaś i nie bluźniłaś.
- A jak mam, kurwa, mówić?! Zawsze byłam grzeczną dziewczynką. Nie piłam, nie paliłam, nie łajdaczyłam się. Koleżanki zaliczały chłopaków, z cnoty została im tylko stara blizna w cipie, a ja... , powroty wczesne, wiolonczela, książki, szkoła... . - Rzuciła się na łóżko i skryła twarz w poduszkę.
- Nie wiem, córuś – powtórzyła bezwiednie matka.
O dwudziestej czwartej trzydzieści dwa (Spojrzała na zegarek, kiedy opierała się o ścianę na zaplutym, śmierdzącym zapleczu baru) straciła zalegającą niepotrzebnie cnotę. Defloracja nastąpiła z dopiero co poznanym, pryszczatym rudzielcem. Sapał strasznie i miał królicze tempo.
To i tak późno – pomyślała – Mam siedemnaście lat, a już śmierdzę trupem. Ale jeszcze żyję, skoro czuję ciepło lepkiej cieczy spływającej po udach.
Od tego momentu licznik dopochwowy nabrał obrotów.
Układy, bunt
Strasznie swędziały malutkie ranki po nakłuciach igłami akupunktury, komarów i liczne otarcia na skórze. Drapała się jakby miała świerzb, aż współlokatorka z celi przyglądała się z niepokojem i wyraźnie unikała bliższego kontaktu. Durna pizda.
Przez ostatnich kilka miesięcy Dorothy zwiedziła wszystkie możliwe ośrodki. Była u najlepszych specjalistów, znanych znachorów i radiestetów. Zaklinaczy, indiańskich szamanów i tybetańskich medyków. Rodzice zapożyczyli się, sprzedali działkę i biżuterię.
Żmudna rehabilitacja i serie zastrzyków sterydowych.
I szaleństwo skurczonego do wąskich ram czasowych, życia.
Czy zachwiania równowagi wynikały z nadmiaru alkoholu? Czy straszliwe dni depresji i bólu, to efekt nieprzespanych i przehulanych nocy, czy postępującej choroby? Czy będzie cudem medycyny, czy kolejnym statystycznym przypadkiem z adresem na na Municipal Cementery?
Po co to wiedzieć?
Jutro ma rozpocząć jakąś eksperymentalną terapię komórkami macierzystymi. Nie ma już siły i ochoty.
Jednak po dzisiejszej akcji stwierdziła, że może spróbuje.
- Wyciągnij tę wariatkę. Rodzice po nią przyjechali. - Głos policjanta z posterunku w Sprafield, przypominał Luisa Armstronga w szczytowej formie. Albo dużo pije, albo zmarnował w tej dziurze, wokalny talent.- Niech ją zabierają. Całe hrabstwo postawiła siksa na nogi. - Co za młodzież teraz – Zasapał – Własnej córce, to bym nogi z dupy...
Wyjechali paczką w Góry Kaskadowe. Rozbili obóz pod samotną skałą przypominającą siedzącego Indianina. Wysoką na jakieś czterdzieści metrów i stojącą w przepięknej dolince z szemrzącym strumieniem i strzelistymi sekwojami.
Dorothy grała na gitarze, wrzeszczeli, gin bulgotał szaleńczo jak pobliska struga, a komary w promieniu trzystu metrów zapewne latały w rytm Chaczaturiana od słodkawego dymu maryśki. Impreza w całkowitej integracji z naturą. Same ekologiczne skojarzenia.
O trzeciej dziewczyna wyszła ze swojego namiotu. Przystojny John, okazał się miłośnikiem stosunków analnych i miał ku realizacji swojej pasji, niezmierzoną ochotę i jeszcze większe możliwości.
Ileż można?! Dorothy w zasadzie nic nie miała przeciwko takiej ekspresji zainteresowań, ale jej potencjalne hemoroidy już się buntowały.
Kierowana niewytłumaczalnym impulsem zaczęła wspinać się po skale. Szło ciężko, chociaż świecący ostro księżyc, oznaczał cieniem wszystkie szczeliny w ścianie.
No i bolał ją tyłek.
Wyżej. Zadyszała się. Czuła pulsowanie krwi w skroniach, a pot zalewał jej oczy.
Jestem coraz słabsza. - Przemknęło jej przez głowę. - Może czas to kończyć?
Tak, czas kończyć. Polecieć jak ta Sowa. Cicho.
I z determinacją wspinała się wyżej.
Poślizgnęła jej się noga i w dół spadł grad drobnych kamieni. Odruchowo zacisnęła palce na jakimś załomku skały i spojrzała w dół.
Jezu Chryste! Zwierzęcy strach podniósł włoski na karku. Prąd przeszedł linią kręgosłupa i poczuła gwałtowne parcie na pęcherz.
Jak cholernie wysoko!
Przez zaciśniętą kurczowo krtań przebił się charkot, przeradzający się w przeciągły krzyk. Wrzeszczała jak opętana.
- Ratunkuuuuuuuuuuuuu! Pomocyyyyyy!
Wszyscy, prawie nieprzytomni, wyskoczyli z namiotów. Rozglądali się wokół, aż zlokalizowali Dorothy na ścianie.
Najpierw śmiechy, a ona darła się jak opętana.
- Pomocy, do kurwy nędzy! Zabiję się!
Co ja wrzeszczę? Przecież po to się wspinałam!- pomyślała gorączkowo.
Gwałtownie zaczęli wydzwaniać. Jakimś cudem, po leśnych duktach dojechała straż z drabiną. Strażacy rozciągnęli płachtę, policja zabezpieczała teren, a karetka czekała w gotowości.
No bo jak spadnie, to nawet może się zabić!
Paranoja.
- Chciałaś się zabić? - mruknął ojciec, podpisując jakieś papiery przy biurku policjanta. Nie patrzył na nią.
- Tak.
- I co?
Odgarnęła włosy z czoła, wzięła ojca pod ramię i przytuliła policzek do jego ramienia.
- Chcę żyć. Jutro poddam się tej terapii. Kończę z balangą.
Depresja
- Co jeszcze mądrego może mi pan powiedzieć? - Dorothy poprawiła się w fotelu i spojrzała na lekarza.
Słabe światło stojącej na biurku lampki wydobywało z półmroku lekko rozmyty profil szpakowatego mężczyzny po pięćdziesiątce. Żarówka odbijała się w okularach w czarnej oprawie.
Nawet siedząc, mężczyzna sprawiał wrażenie przystojnego faceta z gatunku starych, dystyngowanych panów o nienagannych manierach i strojach. Takich, w których podkochują się podlotki. Sama podkochiwała się w swoim nauczycielu historii z collegu. Podobnie wyglądał.
Twarz o ostrych, regularnych rysach, z pionowymi zmarszczkami pomiędzy oczami, wysokim czołem, wąskimi ustami i prostym nosem.
Teraz pocierał go wskazującym palcem, a bruzdy na czole pogłębiły się.
Z takim można iść do łózka. Pewnie dupkę też ma seksowną – pomyślała i natychmiast skarciła się w myślach. - Co ja bredzę. Skończyłam z tym. A poza tym, ja już nie jestem królową wybiegu czy sceny.
Z żalem i nienawiścią spojrzała na oparte o biurko, kule. Jej kule. Ręka na oparciu fotela wyraźnie drżała.
W lustro Dorothy już dawno przestała patrzeć. Dokładnie od momentu, kiedy zobaczyła opadnięty kącik ust i oczu. Nadawały jej upiorny wyraz maszkarona. Wie, że od tego czasu jest gorzej. Widzi to w oczach ludzi.
Mówi też z coraz większym trudem, a oddech zaczyna przypominać dźwięk zużytego diesla.
- No, co pan powie? - Prawie warknęła. Złość i rozgoryczenie było teraz immanentną cechą jej postawy.
Podobnie jak niechęć do życia.
Bo bardzo chciała umrzeć. Napady bólu tłumione były coraz silniejszymi lekami. Stawała się wtedy otępiała, nie kontaktowała z otoczeniem, wszystkie pasje i zainteresowania poszły w kąt.
Bez ruchu siedziała godzinami na fotelu przed komputerem, albo leżała na łóżku, wpatrując się w sufit i oglądając najmniejszy skrawek ciała. Szukała oznak i czekała na nadejście nowej fali. I paraliżujący strach, że jej mózg umiera szybciej niż ciało. Bo stał się tylko maszyną podtrzymującą coraz słabiej, podstawowe czynności życiowe, a treścią wyższych funkcji było cierpienie i rozpaczliwa potrzeba jego uniknięcia.
- Co miałbym Ci powiedzieć? Mieliśmy tyle spotkań i nie potrafiłem Cię przekonać. Do dupy ze mnie psychiatra i terapeuta. Nie przychodź już więcej, Dorothy. - Mężczyzna spojrzał w światło lampki, a potem uważnie w jej oczy. - Nie przychodź - powtórzył. - Podjęłaś już decyzję.
Internetowa grupa „Razem w śmierci” tym właśnie rzeczownikiem głównie się zajmowała. Jak? Czy? Dlaczego? Czy wolno?
W chwilach wolnych od ostrych napadów, dziewczyna odkryła ich świat. Ludzi chorych na nieuleczalne choroby, w różnych stadiach, ale wszyscy z medycznym wyrokiem. Miesiąc, parę miesięcy, trochę nędznych lat wegetacji.
Takie tam życie na krawędzi. Noża, urwiska, balkonu, grobowca.
Wymieniali się myślami, roztrząsali własne choroby, domowe warunki i wspomagali lekami. Co lekarz nie chciał przepisać, przesyłali sobie. W końcu to oni byli obiektem badań skuteczności medykamentów, a jednocześnie nie paraliżował ich lekarski strach przed zaszkodzeniem i konsekwencjami. Jakież to zresztą może mieć znaczenie dla człowieka, któremu zostało parę miesięcy!
Najważniejsze, żeby nie bolało.
Ostatnio tematem przewodnim ich rozmów stało się ostatnio nowe prawo.
Stanem Oregano rządzą mądrzy ludzie. Empatyczni, nowocześni i nie bojący się moralnych wyzwań. Może usłyszeli telepatycznie jej głos i uchwalili prawo do eutanazji. Może gdzieś w podświadomości odczuli jej ból. Ten fizyczny i egzystencjalny. Kiedy wali się wszystko i pozostaje tylko cierpienie. Spychane ustawicznie w głąb przez Fentadyl i Metadon i powracające jak niezmienne przypływy oceanu.
Wszystko obwarowane zostało szczegółowymi przepisami, mającymi zamaskować brutalną prawdę. Samobójstwo w imię humanitaryzmu. Całkowite zaprzeczenie tysiącletniego fundamentu zachodniej moralności, wiary i podstawowego instynktu. Prostego – żyj, aż śmierć przyjdzie sama.
Nieważne jak. Dla niej nie jest tak proste.
Dojrzewanie do takich decyzji jest długie i bolesne. I nie tylko ból jest nośnikiem śmierci. Patrzenie na powolną degrengoladę pięknej i zdolnej dziewczyny – też.
Decyzja
Drzwi skrzypnęły lekko i Dorothy spojrzała westchnęła z rezygnacją. Do pokoju weszła jej starsza siostra, Monica.
Nie należały do własnych fan-clubów. Odkąd dziewczyna pamiętała, Monica nie cierpiała jej i zawsze robiła Dorothy na złość. Odczuła ogromną ulgę, kiedy siostra przed laty wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu.
W zasadzie nie rozmawiały ze sobą. Nie rozumiała jak matka mogła bronić Monic, kiedy ta robiła różne świństwa młodszej siostrze. Ach, ta ślepa, bezkrytyczna, matczyna miłość. Nawet kiedy siostra poślubiła miejscowego przywódcę sekty mormonów, Adama Wilburna, widać było, że krwawi jej głęboko katolicka dusza (przywiozła z Polski to głębokie umiłowanie wiary przodków. Podobno aktywnie uczestniczyła w życiu tamtejszego kościoła), ale nie dała powiedzieć złego słowa na córkę.
A ta stała się wojowniczą neofitką, płodną jak królik (na razie piątka) i szykującą się na misję.
A niech jedzie w cholerę do jakiegoś Bantustanu!
Dorothy uważała, że Monica ma patologiczny syndrom jedynaczki i nienawidziła jej za odebranie uwagi rodziców, za urodę i talent muzyczny. Sama niska, krępa, o umysłowości i horyzontach wsiowej baby z zapadłej farmy, nigdy nie była jej bliska.
Ba, odrażająca!
Więc co ona tu robi, do cholery?
Monica przysiadła na skraju łóżka i pogłaskała ramię Dorothy.
Ta wzdrygnęła się jakby przepełznął po niej wąż.
- Co chcesz ode mnie, Monica? - zapytała znużonym głosem.
- Pomóc ci. Jestem twoją siostrą.
Parsknęła śmiechem.
- Może chcesz mi naszczać do łóżka i powiedzieć jakie to zdrowe. Jak wtedy wieczorem, kiedy kaszlałam. Spałam całą noc w twoich sikach, bo wierzyłam starszej siostrze. Teraz też chcesz mnie leczyć?
Monica westchnęła, nie przerywając głaskania.
Jezu, jakie to obrzydliwe!
- Daj spokój. Mama pojechała do kościoła modlić się za twoją duszę i abyś zmieniła decyzję. Ja też po po przyszłam. W końcu jestem żoną przywódcy prawdziwej wiary. Nie wolno nam zostawiać zbłąkanych owieczek...
- Zamknij się. - Rzuciła gwałtownie Dorothy. Straciła oddech i zaczęła łapczywie szukać wdechu. Sięgnęła szybko po maseczkę tlenową i powoli się uspokajała. - Jedź nawracać Murzynów.
- Życie jest dane od Boga. Nie wolno samemu...
Dorothy gwałtownie zerwała z siebie kołdrę.
- Patrz idiotko, co mi dał Bóg. Zwiędnięte i powykręcane nogi. Zniekształconą twarz, która podobno kiedyś była ładna. Zamierający oddech...,ból... . - Znowu zaczęła oddychać przerywanie. - Ból... taki, że chcesz odlecieć nawet do piekła... . Jestem usychającym warzywem... Po co mi dał i odbiera? Miłosierny?... Sprawiedliwy?... Kochający? Co ty, kobieto, bredzisz?
Usta Moniki zbielały i zaczęły drżeć.
- Bluźnisz. Życie to największa wartość, jaka istnieje. Nikt nie ma prawa go odbierać. Nawet jego właściciel. Cierpienie czyni nas lepszym...
Gdyby mogła, zarwałaby się z łózka i grzmotnęła ją w tą tępą facjatę.
- Co ty wiesz o bólu, durna suko! Co wiesz?
- Urodziłam piątkę dzieci. Cierpiałam...
- Wyplułaś jak pestki wiśni, nowych wyznawców nawiedzonej sekty. Pewnie z radością spełniłaś swój obowiązek. Może orgazm miałaś przy wychodzeniu główki... - Szarpnął nią paroksyzm bezdechu. Posiniała na twarzy i szybko pokazała Monice palcem włącznik respiratora.
- Dorothy! Ciebie diabeł opętał! - Monica kręciła się w szoku po pokoju. – Jak nic, opętał!
Dziewczyna uspokoiła się po chwili.
- Urodzisz za nas dwie. Weź tylko moje zdjęcie i powieś sobie nad łóżkiem.
Tamta spojrzała na nią zaskoczona.
- Po co? Przecież zawsze będę cię pamiętać.
Dorothy roześmiała się chrapliwie.
- Jako naturalny środek antykoncepcyjny. Za każdym razem, jak będzie leżał na tobie ten święty rudzielec, pomyśl, że może spłodzić coś takiego jak ja.
Drzwi mało nie wyleciały z futryny.
Dzięki siostra. Utwierdziłaś mnie w decyzji.
Nie pamiętała, kto wpadł na ten dziwny pomysł. Chyba Peter, jej najbliższy przyjaciel z forum. Zdiagnozowano u niego glejaka wielopostaciowego. Wyrok – około czternaście miesięcy. Przy założeniu jakiejkolwiek skuteczności metod eksperymentalnych (immunoterapii i wirusoterapii).
A mimo napadów padaczki i strasznych bólów głowy, był pogodnym, dwudziestosześcioletnim facetem.
Przystojnym i inteligentnym. Skończył filozofię i wybierał się na ekonomię, kiedy trach... .
I po ekonomii.
Po wszystkim.
Przegadali wiele nocy. Zachwycał się jej zdjęciami z dawnych lat, z upodobaniem słuchał jej koncertów i w ogóle było fajnie.
Z uporem twierdził, że nie przeszkadza mu jej obecny wygląd. Podoba mu się jej środek.
Na hasło, że przecież on właśnie jest zgniły, wybuchał śmiechem i chciał nią użyźnić glebę własnego grobu.
Strasznie głupie dowcipy umierających ludzi.
Momentami Dorothy nawet zapominała w jakich realiach rozmawiają.
Jakby spotkało się zwyczajnie w knajpie, dwoje młodych ludzi i poczuli tę więź. Nigdzie nie zdefiniowaną i nie do ogarnięcia.
Ale to były tylko króciutkie odpryski normalności.
Nie odwodził jej od podjętej decyzji. Powiedział, że szanuje takie wybory, ale sam nigdy się na to nie zdecyduje. Chce odejść, kiedy przyjdzie jego czas.
No, cóż - pomyślała. - To z kolei jego wybór.
I właśnie pewnej nocy rzucił.
- Dorthy, mam wspaniali pomysł! Urządźmy imprezę pożegnalną! Kto z naszych znajomych będzie mógł, to przyjedzie. Ja na pewno uproszę ojca, aby mnie podwiózł. Poznajmy się na koniec! - Zapalał się coraz bardziej. - - No zgódź się, trupku kochany, noooo...
Osłupiała. Cóż za durna myśl! Chyba mu ten glejak przerzut zrobił na obszar logicznego myślenia. Stypa z żywym trupem w roli głównej?
Ale przekonywał, namawiał, prosił, aż sama uznała, że to nie jest strasznie głupie. Ciekawie by było. Taki mroczno - śmieszny akord na zakończenie.
Zgodziła się.
Zaśmiał się jak dziecko. Od ucha, do ucha.
- Dzięki, trupku. - Wykrzyczał i wyłączył Skype.
To była niesamowita impreza. Czegoś podobnego nie oglądano jeszcze nigdy.
Peter powiadomił całą społeczność forum, ci lokalne media i organizacje charytatywne.
Kiedy Dorothy, nafaszerowana lekami i ubrana w swoją ukochaną sukienkę w malwy, wywieziona została do ogrodu, przeżyła szok. Tłum ludzi, kamery, radosne okrzyki.
W sumie to jakaś dziwny idiotyzm wyszedł. Bo co mogli krzyczeć i śpiewać? Sto lat? Szczęścia, zdrowia? Baloniki puszczać i czapki klaunów zakładać?
Na niektórych twarzach widać było udawane współczucie. Bo kim była dla obcych ludzi? Tylko Dorotą Rozenek, emigrantką z Polski, która niedługo umrze. Tysiące ludzi umiera każdego dnia. Chorują, giną na drodze, rozszarpywani przez bomby..., z głodu.
W sumie takie wydarzenie dotyka nas, kiedy odchodzi ktoś bliski. Albo ma miejsce na naszych oczach. Jakiś wypadek, którego jesteśmy świadkami. Ale, że gdzieś tam..., ktoś tam... .
Niektórzy mieli łzy w oczach, choć był surowy zakaz jakiegokolwiek płaczu. Wychodzili gdzieś w głąb domu uśmiechnięci i tacy wracali, tylko oczy mieli czerwone jak u albinosów.
Wszyscy podchodzili i ściskali jej rękę w milczeniu. I jednak uśmiechali się.
Znajomi z forum stawili się licznie. Sami, z rodzinami, o kulach, na wózkach.
Rany Boskie, jedną dziewczynę przywieźli nawet ambulansem! Jakaś fundacja to załatwiła.
A telewizja wszystko kręciła. A reporterzy uwijali się wśród gości i robili wywiady.
Show must go on.
I on. Peter.
Szczęśliwy i roześmiany, był przy niej cały czas i nie puszczał jej ręki.
Koniec
Rozwidniało się. Magiczna lampa uliczna z wolna traciła swoją koronę. Padające płaty śniegu przestawały iskrzyć i stawały się tylko białym zjawiskiem natury, płynącym ku milionom im podobnych, zalegających świat.
To dzisiaj – pomyślała dziewczyna. Przeszła wszystkie procedury, konsylia, badania itp. Jej terapeuta, ten przystojny pięćdziesięciolatek o rozwichrzonej, siwej czuprynie i głębokim głosie, też poparł jej wniosek.
O jedenastej.
W sumie nic nie czuła; ani strachu, ani żalu – no, może trochę.
Peter.
Bardzo często o nim myślała od czasu tamtej imprezy. Jakoś tak dziwnie myślała. Sama nie umiała nazwać tego, co czuła.
Chciałaby jeszcze z nim się spotkać. Poczuć dotyk.
Skype i maile nie załatwiały akurat tego.
Tylko jak długo by się jeszcze spotykali? I w jakim stanie?
Przypomniała sobie opowiadanie fantastyczne, rosyjskiego pisarza Feliksa Krywina pod tytułem „Wynalazca wieczności”.
Grupa ludzi, skazanych na śmierć przez Niemców, czeka w zamkniętym pokoju na wykonanie wyroku. Mają dobę.
Któraś z tych osób wpada na pomysł, aby w miarę ubywającego czasu, dzielić go na coraz mniejsze cząstki. I tak podawać innym informację. Mamy jeszcze dwadzieścia godzin życia. Mamy jeszcze trzysta minut życia. Dwadzieścia tysięcy sekund, milion milisekund...
Aż podzielono czas na takie okruchy, że wyszła nieskończoność.
Nieśmiertelni.
Relatywizm.
Paradoks Zenona z Elei.
Może i ja tak zrobię? Będziemy z Peterem nieśmiertelni.
Czy tak się da?
Jest piąta. Do jedenastej zostało sześć godzin. Trzysta sześćdziesiąt minut. Dwadzieścia jeden tysięcy sześćset sekund... .
Dorothy westchnęła, aż respirator cicho zabuczał i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, spokojnie usnęła.
Jest biało, cicho i sennie.
Wzrok Dorothy przykuł się do jednej, wyjątkowo dużej, podążając za nią uparcie w kierunku ziemi. Już. Wtopiła się w białą płaszczyznę i nigdy nie zostanie personalnie zidentyfikowana. Takie życie. Śnieżynek też.
Za plecami słyszała miarowe posapywanie respiratora. Wdech – wydech, wdech – wydech. Jej mechaniczne płuca, tłoczące życiodajny tlen w wariujące komórki mózgowe. No bo jak miały nie wariować, stykając się z rzeczywistością Dorothy?
Monitor komputera jarzył się błękitnawą poświatą. Położyła ręce na klawiaturze. Z obrzydzeniem spojrzała na swoje palce. Powykręcane, z odznaczającymi się guzami stawów, pomarszczone i woskowe. Jak u staruszki. Przypominały zmrożone styczniową zawieruchą, gałęzie wierzby.
Czy drzewa marzną?
Kątem oka widzi stojący w rogu futerał z wiolonczelą. Zakurzony, z milczącą zawartością. Kiedyś jej palce z czułością i wyczuciem przebiegały po gryfie, subtelnie uciskając struny, prowadząc smyczek po tętnicach instrumentu...
Potem przyszło mrowienie w opuszkach palców. Błędy w gamach, fałszywe tony i wściekłość na samą siebie. Uparcie powtarzane ćwiczenia i coraz gorsze wyniki. Magnez na skurcze, potem leki na przypuszczalne zapalenie stawów. Postępująca drętwota kończyn i kłopoty z oddychaniem.
Zadyszki, zawroty głowy, problemy z chodzeniem i nieokreślone bóle.
Nowe tabletki łykane garściami, rosnące kłopoty i nowe objawy.
Kołowrót medycyny, upadających marzeń i rzeczywistości.
Koniec koncertów, zachwytów nad jej talentem, planów na przyszłość i nocnych snów o pięknych strojach w Cornegie Hall i spotkań z fanami.
Wyrok.
Jako dziecko bardzo lubiła zimę. Rówieśnicy kojarzyli ją z sankami, nartami, ciepłym domem i zmarzniętymi rękami.
Ona widziała i czuła więcej. Z fascynacją wpatrywała się w misterny wzór koronki na szybie. Odchuchiwała fragment i czekała co nowego powstanie. Czy będzie pasowało do starego ornamentu?
Dlaczego uwielbiała tę porę roku? Nie wiadomo. Chrzęst zmrożonego śniegu, parkowa aleja właśnie z tymi wirującymi płatkami w mglistej aureoli światła ze stylowej latarni. Słyszana prawie realnie „Zima” Vivaldiego i ciepły piec w rodzinnym domu. Dający inne ciepło niż to z kaloryfera – wilgotne, otulające nozdrza i zmarznięte płatki uszu.
Taka jak teraz. Tylko już ostatnia.
Szok
Od ostatniej wizyty u lekarza działo się coś dziwnego. Niby atmosfera w domu była taka sama, jak zawsze. Drobne żarciki, wzajemne uprzejmości, przekomarzania się. Omawianie planowanego wjazdu do Ciotki w Salem. Jutrzejszy obiad u Babci, nowe meble do jej pokoju (Po co meble? Niedawno były zmieniane!) ale..., ale coś wisiało w powietrzu.
Matka często chodziła z zaczerwienionymi oczami, a ona łapała dziwne spojrzenia ojca, kiedy myślał, że na niego nie patrzy. Jakieś ukradkowe i gorączkowe szepty w kuchni, czasami jakby łkanie z sypialni rodziców.
Weszła do ich pokoju. Na stoliku leżało kilka kartek z lekarskimi pieczątkami i jej nazwiskiem w nagłówku. Oczywiście nic nie zrozumiała z medycznych opisów badań tomograficznych, płynu mózgowo – rdzeniowego czy wzrokowych potencjałów wywołanych.
Zmiotła ją konkluzja. Przewidywany czas życia.
- Mamooooooooooooooooo!
Gniew
- Kurwa, dlaczego ja?! No, powiedz mamo, dlaczego?! - Dorothy biegała po pokoju, zrzucając przedmioty ze stołu, rozwalając książki i tłukąc lustro. - Co ja zrobiłam? Czym zawiniłam? Jaki Bóg miłosierny i kochający wydał ten wyrok?
Matka stała w milczeniu przy drzwiach. Po policzkach płynęły łzy.
- Nie wiem, córuś...., nie wiem. Nie mów tak. Nigdy nie przeklinałaś i nie bluźniłaś.
- A jak mam, kurwa, mówić?! Zawsze byłam grzeczną dziewczynką. Nie piłam, nie paliłam, nie łajdaczyłam się. Koleżanki zaliczały chłopaków, z cnoty została im tylko stara blizna w cipie, a ja... , powroty wczesne, wiolonczela, książki, szkoła... . - Rzuciła się na łóżko i skryła twarz w poduszkę.
- Nie wiem, córuś – powtórzyła bezwiednie matka.
O dwudziestej czwartej trzydzieści dwa (Spojrzała na zegarek, kiedy opierała się o ścianę na zaplutym, śmierdzącym zapleczu baru) straciła zalegającą niepotrzebnie cnotę. Defloracja nastąpiła z dopiero co poznanym, pryszczatym rudzielcem. Sapał strasznie i miał królicze tempo.
To i tak późno – pomyślała – Mam siedemnaście lat, a już śmierdzę trupem. Ale jeszcze żyję, skoro czuję ciepło lepkiej cieczy spływającej po udach.
Od tego momentu licznik dopochwowy nabrał obrotów.
Układy, bunt
Strasznie swędziały malutkie ranki po nakłuciach igłami akupunktury, komarów i liczne otarcia na skórze. Drapała się jakby miała świerzb, aż współlokatorka z celi przyglądała się z niepokojem i wyraźnie unikała bliższego kontaktu. Durna pizda.
Przez ostatnich kilka miesięcy Dorothy zwiedziła wszystkie możliwe ośrodki. Była u najlepszych specjalistów, znanych znachorów i radiestetów. Zaklinaczy, indiańskich szamanów i tybetańskich medyków. Rodzice zapożyczyli się, sprzedali działkę i biżuterię.
Żmudna rehabilitacja i serie zastrzyków sterydowych.
I szaleństwo skurczonego do wąskich ram czasowych, życia.
Czy zachwiania równowagi wynikały z nadmiaru alkoholu? Czy straszliwe dni depresji i bólu, to efekt nieprzespanych i przehulanych nocy, czy postępującej choroby? Czy będzie cudem medycyny, czy kolejnym statystycznym przypadkiem z adresem na na Municipal Cementery?
Po co to wiedzieć?
Jutro ma rozpocząć jakąś eksperymentalną terapię komórkami macierzystymi. Nie ma już siły i ochoty.
Jednak po dzisiejszej akcji stwierdziła, że może spróbuje.
- Wyciągnij tę wariatkę. Rodzice po nią przyjechali. - Głos policjanta z posterunku w Sprafield, przypominał Luisa Armstronga w szczytowej formie. Albo dużo pije, albo zmarnował w tej dziurze, wokalny talent.- Niech ją zabierają. Całe hrabstwo postawiła siksa na nogi. - Co za młodzież teraz – Zasapał – Własnej córce, to bym nogi z dupy...
Wyjechali paczką w Góry Kaskadowe. Rozbili obóz pod samotną skałą przypominającą siedzącego Indianina. Wysoką na jakieś czterdzieści metrów i stojącą w przepięknej dolince z szemrzącym strumieniem i strzelistymi sekwojami.
Dorothy grała na gitarze, wrzeszczeli, gin bulgotał szaleńczo jak pobliska struga, a komary w promieniu trzystu metrów zapewne latały w rytm Chaczaturiana od słodkawego dymu maryśki. Impreza w całkowitej integracji z naturą. Same ekologiczne skojarzenia.
O trzeciej dziewczyna wyszła ze swojego namiotu. Przystojny John, okazał się miłośnikiem stosunków analnych i miał ku realizacji swojej pasji, niezmierzoną ochotę i jeszcze większe możliwości.
Ileż można?! Dorothy w zasadzie nic nie miała przeciwko takiej ekspresji zainteresowań, ale jej potencjalne hemoroidy już się buntowały.
Kierowana niewytłumaczalnym impulsem zaczęła wspinać się po skale. Szło ciężko, chociaż świecący ostro księżyc, oznaczał cieniem wszystkie szczeliny w ścianie.
No i bolał ją tyłek.
Wyżej. Zadyszała się. Czuła pulsowanie krwi w skroniach, a pot zalewał jej oczy.
Jestem coraz słabsza. - Przemknęło jej przez głowę. - Może czas to kończyć?
Tak, czas kończyć. Polecieć jak ta Sowa. Cicho.
I z determinacją wspinała się wyżej.
Poślizgnęła jej się noga i w dół spadł grad drobnych kamieni. Odruchowo zacisnęła palce na jakimś załomku skały i spojrzała w dół.
Jezu Chryste! Zwierzęcy strach podniósł włoski na karku. Prąd przeszedł linią kręgosłupa i poczuła gwałtowne parcie na pęcherz.
Jak cholernie wysoko!
Przez zaciśniętą kurczowo krtań przebił się charkot, przeradzający się w przeciągły krzyk. Wrzeszczała jak opętana.
- Ratunkuuuuuuuuuuuuu! Pomocyyyyyy!
Wszyscy, prawie nieprzytomni, wyskoczyli z namiotów. Rozglądali się wokół, aż zlokalizowali Dorothy na ścianie.
Najpierw śmiechy, a ona darła się jak opętana.
- Pomocy, do kurwy nędzy! Zabiję się!
Co ja wrzeszczę? Przecież po to się wspinałam!- pomyślała gorączkowo.
Gwałtownie zaczęli wydzwaniać. Jakimś cudem, po leśnych duktach dojechała straż z drabiną. Strażacy rozciągnęli płachtę, policja zabezpieczała teren, a karetka czekała w gotowości.
No bo jak spadnie, to nawet może się zabić!
Paranoja.
- Chciałaś się zabić? - mruknął ojciec, podpisując jakieś papiery przy biurku policjanta. Nie patrzył na nią.
- Tak.
- I co?
Odgarnęła włosy z czoła, wzięła ojca pod ramię i przytuliła policzek do jego ramienia.
- Chcę żyć. Jutro poddam się tej terapii. Kończę z balangą.
Depresja
- Co jeszcze mądrego może mi pan powiedzieć? - Dorothy poprawiła się w fotelu i spojrzała na lekarza.
Słabe światło stojącej na biurku lampki wydobywało z półmroku lekko rozmyty profil szpakowatego mężczyzny po pięćdziesiątce. Żarówka odbijała się w okularach w czarnej oprawie.
Nawet siedząc, mężczyzna sprawiał wrażenie przystojnego faceta z gatunku starych, dystyngowanych panów o nienagannych manierach i strojach. Takich, w których podkochują się podlotki. Sama podkochiwała się w swoim nauczycielu historii z collegu. Podobnie wyglądał.
Twarz o ostrych, regularnych rysach, z pionowymi zmarszczkami pomiędzy oczami, wysokim czołem, wąskimi ustami i prostym nosem.
Teraz pocierał go wskazującym palcem, a bruzdy na czole pogłębiły się.
Z takim można iść do łózka. Pewnie dupkę też ma seksowną – pomyślała i natychmiast skarciła się w myślach. - Co ja bredzę. Skończyłam z tym. A poza tym, ja już nie jestem królową wybiegu czy sceny.
Z żalem i nienawiścią spojrzała na oparte o biurko, kule. Jej kule. Ręka na oparciu fotela wyraźnie drżała.
W lustro Dorothy już dawno przestała patrzeć. Dokładnie od momentu, kiedy zobaczyła opadnięty kącik ust i oczu. Nadawały jej upiorny wyraz maszkarona. Wie, że od tego czasu jest gorzej. Widzi to w oczach ludzi.
Mówi też z coraz większym trudem, a oddech zaczyna przypominać dźwięk zużytego diesla.
- No, co pan powie? - Prawie warknęła. Złość i rozgoryczenie było teraz immanentną cechą jej postawy.
Podobnie jak niechęć do życia.
Bo bardzo chciała umrzeć. Napady bólu tłumione były coraz silniejszymi lekami. Stawała się wtedy otępiała, nie kontaktowała z otoczeniem, wszystkie pasje i zainteresowania poszły w kąt.
Bez ruchu siedziała godzinami na fotelu przed komputerem, albo leżała na łóżku, wpatrując się w sufit i oglądając najmniejszy skrawek ciała. Szukała oznak i czekała na nadejście nowej fali. I paraliżujący strach, że jej mózg umiera szybciej niż ciało. Bo stał się tylko maszyną podtrzymującą coraz słabiej, podstawowe czynności życiowe, a treścią wyższych funkcji było cierpienie i rozpaczliwa potrzeba jego uniknięcia.
- Co miałbym Ci powiedzieć? Mieliśmy tyle spotkań i nie potrafiłem Cię przekonać. Do dupy ze mnie psychiatra i terapeuta. Nie przychodź już więcej, Dorothy. - Mężczyzna spojrzał w światło lampki, a potem uważnie w jej oczy. - Nie przychodź - powtórzył. - Podjęłaś już decyzję.
Internetowa grupa „Razem w śmierci” tym właśnie rzeczownikiem głównie się zajmowała. Jak? Czy? Dlaczego? Czy wolno?
W chwilach wolnych od ostrych napadów, dziewczyna odkryła ich świat. Ludzi chorych na nieuleczalne choroby, w różnych stadiach, ale wszyscy z medycznym wyrokiem. Miesiąc, parę miesięcy, trochę nędznych lat wegetacji.
Takie tam życie na krawędzi. Noża, urwiska, balkonu, grobowca.
Wymieniali się myślami, roztrząsali własne choroby, domowe warunki i wspomagali lekami. Co lekarz nie chciał przepisać, przesyłali sobie. W końcu to oni byli obiektem badań skuteczności medykamentów, a jednocześnie nie paraliżował ich lekarski strach przed zaszkodzeniem i konsekwencjami. Jakież to zresztą może mieć znaczenie dla człowieka, któremu zostało parę miesięcy!
Najważniejsze, żeby nie bolało.
Ostatnio tematem przewodnim ich rozmów stało się ostatnio nowe prawo.
Stanem Oregano rządzą mądrzy ludzie. Empatyczni, nowocześni i nie bojący się moralnych wyzwań. Może usłyszeli telepatycznie jej głos i uchwalili prawo do eutanazji. Może gdzieś w podświadomości odczuli jej ból. Ten fizyczny i egzystencjalny. Kiedy wali się wszystko i pozostaje tylko cierpienie. Spychane ustawicznie w głąb przez Fentadyl i Metadon i powracające jak niezmienne przypływy oceanu.
Wszystko obwarowane zostało szczegółowymi przepisami, mającymi zamaskować brutalną prawdę. Samobójstwo w imię humanitaryzmu. Całkowite zaprzeczenie tysiącletniego fundamentu zachodniej moralności, wiary i podstawowego instynktu. Prostego – żyj, aż śmierć przyjdzie sama.
Nieważne jak. Dla niej nie jest tak proste.
Dojrzewanie do takich decyzji jest długie i bolesne. I nie tylko ból jest nośnikiem śmierci. Patrzenie na powolną degrengoladę pięknej i zdolnej dziewczyny – też.
Decyzja
Drzwi skrzypnęły lekko i Dorothy spojrzała westchnęła z rezygnacją. Do pokoju weszła jej starsza siostra, Monica.
Nie należały do własnych fan-clubów. Odkąd dziewczyna pamiętała, Monica nie cierpiała jej i zawsze robiła Dorothy na złość. Odczuła ogromną ulgę, kiedy siostra przed laty wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu.
W zasadzie nie rozmawiały ze sobą. Nie rozumiała jak matka mogła bronić Monic, kiedy ta robiła różne świństwa młodszej siostrze. Ach, ta ślepa, bezkrytyczna, matczyna miłość. Nawet kiedy siostra poślubiła miejscowego przywódcę sekty mormonów, Adama Wilburna, widać było, że krwawi jej głęboko katolicka dusza (przywiozła z Polski to głębokie umiłowanie wiary przodków. Podobno aktywnie uczestniczyła w życiu tamtejszego kościoła), ale nie dała powiedzieć złego słowa na córkę.
A ta stała się wojowniczą neofitką, płodną jak królik (na razie piątka) i szykującą się na misję.
A niech jedzie w cholerę do jakiegoś Bantustanu!
Dorothy uważała, że Monica ma patologiczny syndrom jedynaczki i nienawidziła jej za odebranie uwagi rodziców, za urodę i talent muzyczny. Sama niska, krępa, o umysłowości i horyzontach wsiowej baby z zapadłej farmy, nigdy nie była jej bliska.
Ba, odrażająca!
Więc co ona tu robi, do cholery?
Monica przysiadła na skraju łóżka i pogłaskała ramię Dorothy.
Ta wzdrygnęła się jakby przepełznął po niej wąż.
- Co chcesz ode mnie, Monica? - zapytała znużonym głosem.
- Pomóc ci. Jestem twoją siostrą.
Parsknęła śmiechem.
- Może chcesz mi naszczać do łóżka i powiedzieć jakie to zdrowe. Jak wtedy wieczorem, kiedy kaszlałam. Spałam całą noc w twoich sikach, bo wierzyłam starszej siostrze. Teraz też chcesz mnie leczyć?
Monica westchnęła, nie przerywając głaskania.
Jezu, jakie to obrzydliwe!
- Daj spokój. Mama pojechała do kościoła modlić się za twoją duszę i abyś zmieniła decyzję. Ja też po po przyszłam. W końcu jestem żoną przywódcy prawdziwej wiary. Nie wolno nam zostawiać zbłąkanych owieczek...
- Zamknij się. - Rzuciła gwałtownie Dorothy. Straciła oddech i zaczęła łapczywie szukać wdechu. Sięgnęła szybko po maseczkę tlenową i powoli się uspokajała. - Jedź nawracać Murzynów.
- Życie jest dane od Boga. Nie wolno samemu...
Dorothy gwałtownie zerwała z siebie kołdrę.
- Patrz idiotko, co mi dał Bóg. Zwiędnięte i powykręcane nogi. Zniekształconą twarz, która podobno kiedyś była ładna. Zamierający oddech...,ból... . - Znowu zaczęła oddychać przerywanie. - Ból... taki, że chcesz odlecieć nawet do piekła... . Jestem usychającym warzywem... Po co mi dał i odbiera? Miłosierny?... Sprawiedliwy?... Kochający? Co ty, kobieto, bredzisz?
Usta Moniki zbielały i zaczęły drżeć.
- Bluźnisz. Życie to największa wartość, jaka istnieje. Nikt nie ma prawa go odbierać. Nawet jego właściciel. Cierpienie czyni nas lepszym...
Gdyby mogła, zarwałaby się z łózka i grzmotnęła ją w tą tępą facjatę.
- Co ty wiesz o bólu, durna suko! Co wiesz?
- Urodziłam piątkę dzieci. Cierpiałam...
- Wyplułaś jak pestki wiśni, nowych wyznawców nawiedzonej sekty. Pewnie z radością spełniłaś swój obowiązek. Może orgazm miałaś przy wychodzeniu główki... - Szarpnął nią paroksyzm bezdechu. Posiniała na twarzy i szybko pokazała Monice palcem włącznik respiratora.
- Dorothy! Ciebie diabeł opętał! - Monica kręciła się w szoku po pokoju. – Jak nic, opętał!
Dziewczyna uspokoiła się po chwili.
- Urodzisz za nas dwie. Weź tylko moje zdjęcie i powieś sobie nad łóżkiem.
Tamta spojrzała na nią zaskoczona.
- Po co? Przecież zawsze będę cię pamiętać.
Dorothy roześmiała się chrapliwie.
- Jako naturalny środek antykoncepcyjny. Za każdym razem, jak będzie leżał na tobie ten święty rudzielec, pomyśl, że może spłodzić coś takiego jak ja.
Drzwi mało nie wyleciały z futryny.
Dzięki siostra. Utwierdziłaś mnie w decyzji.
Nie pamiętała, kto wpadł na ten dziwny pomysł. Chyba Peter, jej najbliższy przyjaciel z forum. Zdiagnozowano u niego glejaka wielopostaciowego. Wyrok – około czternaście miesięcy. Przy założeniu jakiejkolwiek skuteczności metod eksperymentalnych (immunoterapii i wirusoterapii).
A mimo napadów padaczki i strasznych bólów głowy, był pogodnym, dwudziestosześcioletnim facetem.
Przystojnym i inteligentnym. Skończył filozofię i wybierał się na ekonomię, kiedy trach... .
I po ekonomii.
Po wszystkim.
Przegadali wiele nocy. Zachwycał się jej zdjęciami z dawnych lat, z upodobaniem słuchał jej koncertów i w ogóle było fajnie.
Z uporem twierdził, że nie przeszkadza mu jej obecny wygląd. Podoba mu się jej środek.
Na hasło, że przecież on właśnie jest zgniły, wybuchał śmiechem i chciał nią użyźnić glebę własnego grobu.
Strasznie głupie dowcipy umierających ludzi.
Momentami Dorothy nawet zapominała w jakich realiach rozmawiają.
Jakby spotkało się zwyczajnie w knajpie, dwoje młodych ludzi i poczuli tę więź. Nigdzie nie zdefiniowaną i nie do ogarnięcia.
Ale to były tylko króciutkie odpryski normalności.
Nie odwodził jej od podjętej decyzji. Powiedział, że szanuje takie wybory, ale sam nigdy się na to nie zdecyduje. Chce odejść, kiedy przyjdzie jego czas.
No, cóż - pomyślała. - To z kolei jego wybór.
I właśnie pewnej nocy rzucił.
- Dorthy, mam wspaniali pomysł! Urządźmy imprezę pożegnalną! Kto z naszych znajomych będzie mógł, to przyjedzie. Ja na pewno uproszę ojca, aby mnie podwiózł. Poznajmy się na koniec! - Zapalał się coraz bardziej. - - No zgódź się, trupku kochany, noooo...
Osłupiała. Cóż za durna myśl! Chyba mu ten glejak przerzut zrobił na obszar logicznego myślenia. Stypa z żywym trupem w roli głównej?
Ale przekonywał, namawiał, prosił, aż sama uznała, że to nie jest strasznie głupie. Ciekawie by było. Taki mroczno - śmieszny akord na zakończenie.
Zgodziła się.
Zaśmiał się jak dziecko. Od ucha, do ucha.
- Dzięki, trupku. - Wykrzyczał i wyłączył Skype.
To była niesamowita impreza. Czegoś podobnego nie oglądano jeszcze nigdy.
Peter powiadomił całą społeczność forum, ci lokalne media i organizacje charytatywne.
Kiedy Dorothy, nafaszerowana lekami i ubrana w swoją ukochaną sukienkę w malwy, wywieziona została do ogrodu, przeżyła szok. Tłum ludzi, kamery, radosne okrzyki.
W sumie to jakaś dziwny idiotyzm wyszedł. Bo co mogli krzyczeć i śpiewać? Sto lat? Szczęścia, zdrowia? Baloniki puszczać i czapki klaunów zakładać?
Na niektórych twarzach widać było udawane współczucie. Bo kim była dla obcych ludzi? Tylko Dorotą Rozenek, emigrantką z Polski, która niedługo umrze. Tysiące ludzi umiera każdego dnia. Chorują, giną na drodze, rozszarpywani przez bomby..., z głodu.
W sumie takie wydarzenie dotyka nas, kiedy odchodzi ktoś bliski. Albo ma miejsce na naszych oczach. Jakiś wypadek, którego jesteśmy świadkami. Ale, że gdzieś tam..., ktoś tam... .
Niektórzy mieli łzy w oczach, choć był surowy zakaz jakiegokolwiek płaczu. Wychodzili gdzieś w głąb domu uśmiechnięci i tacy wracali, tylko oczy mieli czerwone jak u albinosów.
Wszyscy podchodzili i ściskali jej rękę w milczeniu. I jednak uśmiechali się.
Znajomi z forum stawili się licznie. Sami, z rodzinami, o kulach, na wózkach.
Rany Boskie, jedną dziewczynę przywieźli nawet ambulansem! Jakaś fundacja to załatwiła.
A telewizja wszystko kręciła. A reporterzy uwijali się wśród gości i robili wywiady.
Show must go on.
I on. Peter.
Szczęśliwy i roześmiany, był przy niej cały czas i nie puszczał jej ręki.
Koniec
Rozwidniało się. Magiczna lampa uliczna z wolna traciła swoją koronę. Padające płaty śniegu przestawały iskrzyć i stawały się tylko białym zjawiskiem natury, płynącym ku milionom im podobnych, zalegających świat.
To dzisiaj – pomyślała dziewczyna. Przeszła wszystkie procedury, konsylia, badania itp. Jej terapeuta, ten przystojny pięćdziesięciolatek o rozwichrzonej, siwej czuprynie i głębokim głosie, też poparł jej wniosek.
O jedenastej.
W sumie nic nie czuła; ani strachu, ani żalu – no, może trochę.
Peter.
Bardzo często o nim myślała od czasu tamtej imprezy. Jakoś tak dziwnie myślała. Sama nie umiała nazwać tego, co czuła.
Chciałaby jeszcze z nim się spotkać. Poczuć dotyk.
Skype i maile nie załatwiały akurat tego.
Tylko jak długo by się jeszcze spotykali? I w jakim stanie?
Przypomniała sobie opowiadanie fantastyczne, rosyjskiego pisarza Feliksa Krywina pod tytułem „Wynalazca wieczności”.
Grupa ludzi, skazanych na śmierć przez Niemców, czeka w zamkniętym pokoju na wykonanie wyroku. Mają dobę.
Któraś z tych osób wpada na pomysł, aby w miarę ubywającego czasu, dzielić go na coraz mniejsze cząstki. I tak podawać innym informację. Mamy jeszcze dwadzieścia godzin życia. Mamy jeszcze trzysta minut życia. Dwadzieścia tysięcy sekund, milion milisekund...
Aż podzielono czas na takie okruchy, że wyszła nieskończoność.
Nieśmiertelni.
Relatywizm.
Paradoks Zenona z Elei.
Może i ja tak zrobię? Będziemy z Peterem nieśmiertelni.
Czy tak się da?
Jest piąta. Do jedenastej zostało sześć godzin. Trzysta sześćdziesiąt minut. Dwadzieścia jeden tysięcy sześćset sekund... .
Dorothy westchnęła, aż respirator cicho zabuczał i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, spokojnie usnęła.