Oto moje "dziecko". Wystawione także na "Literce" i z wniesionymi już drobnymi poprawkami odnośnie dialogów. Jest to pierwszy rozdział (może za wcześnie to stwierdzić ale mam już ponad 70 stron) mojej "książki". Miłego czytania. Mam nadzieję, że się nie zanudzicie.
1. Pomyłka
Ciemność. To wszystko, co widziałem. Każdy skrawek tego nowego świata, do którego trafiłem, spowijała nieprzenikniona ciemność. Tylko jeden jasny punkt majaczył na tle czerni. Tam właśnie zmierzałem. Nikt jednak nie powiedział mi, że osoba, którą mam uratować to młoda kobieta, starająca się chronić swoją rodzinę przed wszechobecnym złem. Nie patrząc na to czy sama przeżyje…
A ja miałem ją zabrać z tego świata. Przekonać ją by odeszła ze mną, bo na Górze zaszła pomyłka. Nie miała trafić tutaj. Miała stać się aniołem, tak jak ja. Zamiast tego trafiła do piekła. Piekła tylko z nazwy, bo było nawet gorsze od prawdziwego.
Czułem ból patrząc na ten świat. Cierpiałem całym sobą. Nikt nie zasłużył by tu trafić. A już na pewno nie istoty o tak czystej duszy jak my, anioły.
Rozejrzałem się dookoła. Mój wzrok napotkał tylko jedno drzewo. Było uschnięte w połowie. Resztę otoczenia stanowiły śmieci i zrujnowane domostwa. Zza niskiego murku wyszedł wychudzony kot. Był niemal całkiem pozbawiony sierści, a jego wątłe ciałko pokrywały liczne blizny i świeże rany. Nie miał jednego oka, w jego miejscu ziała czarna dziura . Drugie oko także było do niczego. Kot był ślepy. Gdy szedł, zarzucało go na lewą stronę. Nie mogłem patrzeć jak cierpi. Podszedłem do zwierzęcia i położyłem mu rękę na łebku. Miaukną ochryple, a potem ułożył się na ziemi zwinięty w kłębek i zasną. Zdjąłem dłoń z zimnego ciała i poczekałem, aż natura się nim zajmie. Przyspieszyłem trochę ten proces i już po minucie po kocie został tylko mokry ślad na ziemi.
Rozejrzałem się jeszcze raz. Mój wzrok padł na otwarte okno w budynku niedaleko. W oknie tym stała ona. Jej twarz była ledwie widoczna w mroku. Podniosłem się i skłoniłem na znak powitania. Patrzyła na mnie nieufnie.
Poczułem na twarzy coś mokrego. Spojrzałem w górę. Zaczął padać deszcz.
- Chyba zaczyna padać - stwierdziła nagle. - Bezpieczniej będzie w domu. - Jak gdyby na potwierdzenie jej słów niebo rozjaśniła błyskawica. Ruszyłem powoli w stronę budynku, rozglądając się dookoła po raz ostatni. Na ulicy leżały porozrzucane śmieci, co kawałek napotykałem wzrokiem obierki co oznaczało, że ludzie wylewają pomyje na bruk.
Stanąłem przed drzwiami do domu dziewczyny. Nim zdążyłem zapukać, drzwi otworzyły się i ujrzałem w szparze bladą twarz kobiety. W jej oczach królował strach.
- Jestem Josh- szepnąłem. Zamiast odpowiedzieć, tylko otworzyła szerzej drzwi robiąc mi miejsce do przejścia. Wszedłem ostrożnie do wnętrza domu, nie bardzo wiedząc czego się spodziewać. To co ujrzałem po raz kolejny w ciągu tej krótkiej chwili, spowodowało ukłucie bólu w moim sercu. Ze ścian odchodził tynk, gdzieniegdzie pokryty pleśnią, sufit znaczyły rdzawe zacieki. Nie to jednak było najgorsze. Po raz pierwszy ujrzałem twarz dziewczyny w całej okazałości. Jej prawy policzek szpeciła czerwona blizna wyglądająca na poparzenie. Odwróciła się, chowając okaleczone miejsce. Serce ścisnął mi ból. Po raz kolejny.
Nagle coś, a raczej ktoś przykuł moją uwagę. Do nogi dziewczyny tuliło się brudne dziecko. Obserwowało mnie bacznie, jednocześnie ssąc kciuk.
W pomieszczeniu wbrew pozorom było czysto, nie walały się tam żadne śmieci. Do kolejnego pomieszczenia prowadziła dziura po drzwiach. Pachniało stamtąd gotowaną fasolą.
Dziewczyna wzięła dziecko na ręce i skierowała się właśnie w tamtą stronę. Pokój okazał się kuchnią.
Ruszyłem za nią. Przy drewnianym stole pooranym tunelami korników siedziało jeszcze dwoje innych dzieci. Około czternastoletni chłopiec i mała dziewczynka. Najmłodsze było dziecko, które tuliło się wcześniej do nogi mojej „pomyłki”. Nie powinno mieć więcej niż trzy latka.
- Hope? Kto to jest?- Chłopak łypnął na mnie groźnie, wstając z krzesła.
- Moknął na zewnątrz- wyjaśniła Hope lakonicznie, po czym spojrzała na mnie. - Usiądź, dam ci jeść.
- Dziękuję, nie jestem głodny - odparłem, zajmując wskazane miejsce. Nie mogłem jej przecież powiedzieć, że anioły nie żywią się ludzkim pokarmem.
- Jak chcesz… - Hope nałożyła do miseczek po skromnej porcji rozgotowanej fasoli i podała podopiecznym. Dzieci rzuciły się łapczywie na jedzenie.
- Kim jesteś? - zapytał chłopiec pomiędzy kolejnymi porcjami fasoli.
- Jestem Josh – powiedziałem zwięźle.
- Czym się zajmujesz? - dopytywał nieufnie. Zastanawiałem się chwilę, zanim odpowiedziałem. Jako anioł z natury nie potrafię kłamać, niestety nie mogłem im także wyznać prawdy.
- Pomagam ludziom- wyjaśniłem.
- Materialnie?
- Pain! – Hope spojrzała na brata z wyrzutem.
- No co? Pytam tylko - zaperzył się.
- Nie mam pieniędzy, ale za nocleg mogę wam pomagać w domu. Przydałoby się podreperować kilka rzeczy. - Zawsze ta sama gadka. Pomogę ci żyć, jeśli dasz mi przenocować…
- A jak chcesz tego dokonać bez pieniędzy? - zapytała Hope.
- Mam swoje sposoby.
- Jak widzisz, nie mamy zbyt wiele - zauważył Pain z goryczą, rozglądając się po kuchni. - Poza tym, dlaczego mamy ci ufać? - Mądry chłopiec z tego Pain’a, pomyślałem.
-Jak widzisz, jeszcze żyjecie. - Po twarzy chłopca przeszedł grymas - A wystarczy mi jakiś koc i miejsce do spania.
-Jest tyle do zrobienia, a pieniędzy ledwie starcza na skromne posiłki, a i to nie wiadomo na jak długo starczy - zauważyła Hope. Nadzieja jeszcze przed chwilą widoczna w jej oczach zniknęła momentalnie, gdy spojrzała na stojącą przed nią miseczkę.
- Już mówiłem, że mam swoje sposoby.
- Kradniesz? - zapytał zaciekawiony Pain. Na samą myśl o kradzieży przez moją twarz przeszedł grymas.
- Nie, po prostu wyświadczam innym drobne przysługi w zamian za kilka groszy czy potrzebne materiały. Coś za coś. Uszczelnię ci dach w zamian za to, że pozwolisz mi zabrać resztki. - słysząc moje słowa Pain zrobił zrezygnowaną minę.
- Szkoda, miałem nadzieję, że nauczysz mnie kraść.
- Pain! – krzyknęła Hope. - Już rozmawialiśmy na ten temat. Nie wolno ci. Co zrobię jak cię złapią?- Na jej oszpeconej twarzy pojawił się ogromny ból i strach.
- Mogę cię nauczyć, jak uzyskać to samo uczciwą pracą – powiedziałem do Pain’a nie odrywając jednak spojrzenia od zatroskanej twarzy jego siostry.
- Mam żebrać? - zapytał chłopak z pogardą.
- Nie, pracować razem ze mną. Pomoc zawsze się przyda. - Wszyscy zamilkli. Dziecko na kolanach Hope patrzyło na mnie nieufnie, nadal trzymając w buzi paluszek, a mała dziewczynka siedząca obok Pain’a dzióbała łyżką w fasoli, najwyraźniej bojąc się spojrzeć w moja stronę. Pierwszy raz spotkałem się z taką reakcją ludzi. Zazwyczaj podświadomie czuli, że można mi ufać, że ich nie skrzywdzę. Natomiast ta rodzina mimo przeczucia o mojej uczciwości, odgradzała się ode mnie wysokim murem. Intrygowało mnie to zachowanie.
- Zgoda- wypalił nagle Pain, przerywając moje przemyślenia. - Ale jeśli mi się nie spodoba, to nie będę tego robić - zaznaczył. Hope odetchnęła ukradkiem. Chyba bała się, że jej brat naprawdę zacznie kraść.
- Zjedzcie do końca, już późno - nakazała rodzeństwu, po czym zwróciła się łagodnie do najmłodszego dziecka - No Hate, wyjmij paluszek z buzi - poprosiła malca. Chłopczyk odpowiedział, nie spełniając prośby siostry.
- Fuj! Nie ciem… - Wtulił się w siostrę, chowając się przed łyżką fasoli.
- To już ostatni raz. Jutro zrobimy coś innego - przekonywała brata delikatnym głosem. Kłamała. Nie mieli nic innego. Mimo to dziecko zjadło łyżkę fasoli. A potem kolejną, aż opróżniło połowę miseczki. Cała czwórka była wygłodzona. Moją uwagę przykuł fakt, że Hope nie zjadła ani odrobiny.
Po kolacji Pain wziął za rękę młodszą siostrę i bez słowa zniknęli w dziurze prowadzącej do korytarza. Hope wzięła na ręce drzemiącego Hate’a i ruszyła za bratem.
- Zaraz wracam - powiedziała, dając mi do zrozumienia żebym zaczekał.
Nie miałem zamiaru nigdzie iść. Rozejrzałem się po kuchni. W kącie stał stary ceglany piec, na którym leżał gar po fasoli. Na małym stoliczku znajdowała się miska na brudne naczynia, przy drewnianym stole ustawione były cztery różne krzesła, a pośrodku blatu migotał ogarek świecy. Przez okno znajdujące się w pobliżu było doskonale widać ulicę, którą przyszedłem. To właśnie w tym oknie dostrzegłem Hope gdy odesłałem kota na wieczny odpoczynek. Podszedłem do pieca. Obok stało wiadro wody. Wlałem ją do blaszanego czajnika i postawiłem na piecu do zagrzania. Pozbierałem ze stołu brudne miseczki. Resztki fasoli wrzuciłem z powrotem do gara. Naczynia włożyłem do miski i zalałem ciepłą wodą. Nim wróciła Hope zdążyłem pozmywać.
- Co robisz?- zdziwiła się.
- Cóż, obiecałem pomóc w zamian za nocleg - wyjaśniłem lekko skonsternowany. Zostałem z nią sam na sam. Spuściła wzrok zakrywając powiekami wielkie, granatowe oczy. Ruszyła w moją stronę i bez słowa zabrała się do wycierania umytych miseczek. Przyglądałem się jej ukradkiem. Poparzony fragment twarzy chował się pod warstwą kasztanowych loków, które kaskadą opadały jej na ramiona. Pomijając szpecący policzek miała gładka, oliwkową cerę. Oczy okalały gęste rzęsy. Ale najbardziej moją uwagę przyciągały jaj usta, pełne i miękkie na pierwszy rzut oka.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - zapytała zmieszana. Widać było, że wstydziła się swojej blizny.
- Staram się ciebie lepiej poznać. - Oderwałem od niej wzrok, wbijając go w jakiś punkt na ścianie. - Od jak dawna nie jesz? - Wypaliłem. Ścierka zamarła w jej rękach. Wciągnęła gwałtownie powietrze.
- Skąd ci przyszło do głowy, że nie jem?
- Powiedzmy, że reszta twojej rodziny nie wygląda na tak głodną jak ty…
- Najważniejsze, żeby oni nie byli głodni - odparła wymijająco.
- A co zrobią, kiedy się zagłodzisz? Jak im pomożesz bez sił? Usiądź i zjedz coś.
- Nie mogę, nie będę miała co im dać jutro… - Głos się jej załamał, miała łzy w oczach, które chciała za wszelką cenę ukryć przed moim spojrzeniem.
- Jutro ja się zatroszczę o to, żeby coś zjadły. - Ominąłem ją i nałożyłem do czystej miski dwie pełne łyżki fasoli. - Jedz - nakazałem. Widziałem, że jej opór stopniowo słabnie, a kiedy postawiłem miskę na stole, całkiem się poddała. Usiadła i zaczęła jeść łapczywie. - Powoli bo się udławisz!
- Pytałeś, kiedy jadłam ostatnio. Otóż prawdziwego obiadu nie jadłam od 2 tygodni, podskubywałam coś tylko żeby nie zwariować. Potem już się nie czuje głodu. - Po chwili cała fasola znalazła się w jej żołądku. - Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością.
- Nie masz za co dziękować, postąpiłabyś tak samo.
- Dlaczego chcesz nam pomóc? - zapytała, rozsiadając się wygodnie na krześle.
- Powiedzmy, że to mój sposób na spłacenie długu wobec świata. - Od zawsze czułem, że mam jakiś dług do spłacenia. My anioły nie stajemy się od razu tym kim jesteśmy. To trudna i długa droga, usiana wieloma przeszkodami. To jak chodzenie po rozżarzonych węglach. Musisz tak stawiać kroki, żeby się nie sparzyć. Co najdziwniejsze, nie pamiętam prawie nic z mojego poprzedniego życia. O dziwo, żeby stać się aniołem nie trzeba być świętym za życia. To jest w pewnym sensie droga do zbawienia. Stajesz się aniołem żeby naprawić swoje życiowe błędy. Łatwiej byłoby trafić do czyśćca i tam odpokutować, ale czyściec nie istnieje w pojęciu miejsca. Jest to stan duszy dążącej do zbawienia. Czyściec to błędy, które popełniamy i możliwość naprawienia tych błędów. Tak, mam do spłacenia dług, a moją pokutą jest służenie ludziom.
Oczywiście zdarza się, że ktoś rodzi się aniołem. Tak było w przypadku Hope, z tym, że trafiła nie do tego miejsca co trzeba. Zamiast w raju mieszka w piekle…
-Ja te długi jak na razie tylko zaciągam- powiedziała z ironią. - Nie radzę sobie z życiem. Ciągle się potykam, popełniam błędy… Nie nadaję się na opiekunkę niewinnych dzieci… - Łzy gromadzące się pod jej powiekami znalazły wreszcie drogę ujścia i popłynęły strumieniem po jej twarzy. - Wiesz, kiedy umarł nasz ojciec jakoś dawałyśmy sobie z mamą radę, ja siedziałam w domu z rodzeństwem, a ona pracowała. Ale kiedy umarła po urodzeniu Hate'a, wszystko się zmieniło. Sama nie dam rady...- Ukryła twarz w dłoniach.
Położyłem jej rękę na ramieniu, żeby dodać otuchy.
- Nie martw się, już nie jesteś sama. Jestem tu żeby ci pomóc.
- A kim ty jesteś? Jaką mam pewność, że nie jesteś taki sam jak inni którzy tak mówili? Że nie wyniesiesz się w nocy, zabierając ze sobą wszystko co mam? - Spojrzała na mnie z determinacją w oczach. - A mimo wszystkich tych obaw gdzieś tam głęboko w sercu czuję, że nie jesteś taki jak inni. Że naprawdę chcesz mi tylko pomóc, ale nie mogę ufać podszeptom serca. Za dużo razy już się na nim zawiodłam. Dlatego nie pozwolę ci tu zostać. Nie narażę na niebezpieczeństwo tego, co mam najcenniejszego. Mojej rodziny. Nie, Josh. Nie mogę tego zrobić... Ale nie mogę też pozwolić ci odejść. Coś mi mówi, że muszę pozwolić ci zostać. Pozwolić sobie pomóc... - Była rozdarta pomiędzy dwoma cząstkami swojego sumienia.
Rozumiałem jej obiekcje, rozumiałem ale się z nimi nie zgadzałem. Wysyłałem jasne sygnały, wszystko we mnie było potwierdzeniem dobrych intencji, mojej miłości do życia i ludzi. A jednak Hope robiła wszystko, by tych sygnałów nie odbierać…
- Dlatego postanowiłam, że będziemy oboje nocować od dziś w kuchni. Razem. Dopóki ci nie zaufam. Najważniejsza jest moja rodzina, Josh. I nie dam ci jej skrzywdzić.
- Dziękuję ci, że postanowiłaś mi zaufać na tyle, bym mógł zostać. Mam nadzieję, że długo nie zajmie mi zdobycie waszego zaufania. Wiedz, że moją intencją jest jedynie wam pomóc. Nie chcę niczego niszczyć, ani nikogo ranić. A już na pewno nie ciebie…
-Dziękuję za zrozumienie. Pójdę po koce - powiedziała, wstając.
Znów zniknęła w pustym otworze po drzwiach. Zamknąłem oczy i skupiłem się na odgłosach świata. Gdzieś w oddali szczekał pies, ktoś kłócił się z mężem o to, że przepił pieniądze, inna żona układała do snu małego synka czekając z nadzieją na powrót męża, który zaginął kilka dni temu… Nie mogłem tego znieść. Zatkałem uszy z całych sił, starając się odgrodzić od napływającego zewsząd bólu i cierpienia. Marzyłem tylko o tym, żeby zasnąć i uwolnić się od strachu choć na chwilę. Na chwilę znów znaleźć się wśród innych aniołów i z miłością oglądać wschód słońca na błękitnym niebie…
– Josh? Wszystko w porządku?- Gdzieś z oddali doszedł mnie głos Hope. Otworzyłem oczy i przestałem przyciskać dłonie do czaszki. Przez chwilę, nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem.
- To przez ten ból…Jest nie do zniesienia… - Powiedziałem, osuwając się na podłogę. - Czuję go każdą cząstką ciała…Hope, czy świat jest naprawdę taki zły? Czy nie ma nigdzie na ziemi takiego miejsca, gdzie wszyscy są szczęśliwi? – Wiedziałem, że nie powinienem pytać. Że nie powinienem sobie pozwolić na utratę kontroli nad zmysłami. Ale chciałem tylko znaleźć jeden płomyczek szczęścia w tym gąszczu cierpienia…
- Na pewno gdzieś jest takie miejsce, tylko jeszcze nie było nam dane do niego dotrzeć. Ta myśl trzyma mnie przy życiu. To, że gdzieś jest mój azyl, gdzie będę mogła być sobą i nie umierać ze strachu przed kolejnym dniem… - Usiadła obok mnie na podłodze, podając koc. Czułem ciepło idące od pieca i od samej Hope. W tym momencie dotarło do mnie, że nie zasłużyłem na to, żeby być aniołem i zaznać szczęścia. To ona powinna oglądać wschody i zachody słońca. To ona powinna śmiać się razem z innymi aniołami, powinna obdarowywać swoją miłością i nadzieją ludzi, którzy tego chcieli, a nie tych, którzy nawet tego nie zauważali.
- Czy mogę potrzymać cię za rękę? - zapytałem, patrząc jej w oczy. Nie zauważałem blizn. Nie były ważne. Chciałem pokazać Hope świat, który ja znam. Chciałem się z nią podzielić nadzieją. Podała mi dłoń bez słowa. Splotłem ze sobą nasze palce. Zamknęła oczy, dając się ponieść fali spokoju. Wyobraziłem sobie najpiękniejszy widok jaki znałem. Zabrałem ją na łąkę pełną kwitnących maków. Szkarłat kwiatów mieszał się z zielenią bujnej trawy. Dookoła szumiały topole, po niebie płynęły delikatne obłoki, gdzieniegdzie rozpraszane przez jaskółki. Trawa pod naszymi stopami była miękka i wilgotna od rosy. Nie było żadnego głodu, bólu i strachu. Nic, tylko błogie uczucie spokoju. Odgłosy przyrody były jak muzyka dla naszych uszu. Hope nie otwierała oczu. Ja zaś nie odrywałem moich od niej. Była piękna. Nie fizycznie, bo ta uroda nie robiła na mnie żadnego wrażenia. Miała piękną duszę. Zresztą jak na anioła przystało. Była niewinna i pełna nadziei. Kochała życie i chciała poświęcić się dla innych. Była bezinteresowna. Ktoś kto sprawił, że Hope nie trafiła wprost do raju, powinien teraz stąpać po tej samej ziemi co ona, czuć ten sam strach co ona, cierpieć razem z nią. Po raz pierwszy w moim anielskim życiu poczułem coś na kształt nienawiści. Byłem wściekły na tego, który się pomylił. Ale postanowiłem zabić w sobie to uczucie i zrobić wszystko co mogę, by tą pomyłkę naprawić.
- To niesamowite… Czuję się taka wolna Josh... - powiedziała szeptem Hope, nadal nie otwierając oczu. - Czy jak otworzę oczy, nadal będę się tak czuć? A może to kolejny sen i zaraz się obudzę i znów poczuję zimno i głód…
- Nic się nie zmieni dopóki nie puścisz mojej ręki, Hope. Otwórz oczy i zobacz to, co chciałem ci pokazać… - Spełniła moja prośbę. Ujrzałem zachwyt na jej twarzy.
- To jest właśnie mój raj do którego uciekam we śnie… To właśnie tutaj znajduję siłę by się budzić każdego dnia. Tutaj nie czuję się tak, jakby moje życie było jedną wielką pomyłką…
Mam nadzieję, że wstawiłam każdy brakujący przecinek. Poprawiłam także powtórzenia.
1. Pomyłka
Ciemność. To wszystko, co widziałem. Każdy skrawek tego nowego świata, do którego trafiłem, spowijała nieprzenikniona ciemność. Tylko jeden jasny punkt majaczył na tle czerni. Tam właśnie zmierzałem. Nikt jednak nie powiedział mi, że osoba, którą mam uratować to młoda kobieta, starająca się chronić swoją rodzinę przed wszechobecnym złem. Nie patrząc na to czy sama przeżyje…
A ja miałem ją zabrać z tego świata. Przekonać ją by odeszła ze mną, bo na Górze zaszła pomyłka. Nie miała trafić tutaj. Miała stać się aniołem, tak jak ja. Zamiast tego trafiła do piekła. Piekła tylko z nazwy, bo było nawet gorsze od prawdziwego.
Czułem ból patrząc na ten świat. Cierpiałem całym sobą. Nikt nie zasłużył by tu trafić. A już na pewno nie istoty o tak czystej duszy jak my, anioły.
Rozejrzałem się dookoła. Mój wzrok napotkał tylko jedno drzewo. Było uschnięte w połowie. Resztę otoczenia stanowiły śmieci i zrujnowane domostwa. Zza niskiego murku wyszedł wychudzony kot. Był niemal całkiem pozbawiony sierści, a jego wątłe ciałko pokrywały liczne blizny i świeże rany. Nie miał jednego oka, w jego miejscu ziała czarna dziura . Drugie oko także było do niczego. Kot był ślepy. Gdy szedł, zarzucało go na lewą stronę. Nie mogłem patrzeć jak cierpi. Podszedłem do zwierzęcia i położyłem mu rękę na łebku. Miaukną ochryple, a potem ułożył się na ziemi zwinięty w kłębek i zasną. Zdjąłem dłoń z zimnego ciała i poczekałem, aż natura się nim zajmie. Przyspieszyłem trochę ten proces i już po minucie po kocie został tylko mokry ślad na ziemi.
Rozejrzałem się jeszcze raz. Mój wzrok padł na otwarte okno w budynku niedaleko. W oknie tym stała ona. Jej twarz była ledwie widoczna w mroku. Podniosłem się i skłoniłem na znak powitania. Patrzyła na mnie nieufnie.
Poczułem na twarzy coś mokrego. Spojrzałem w górę. Zaczął padać deszcz.
- Chyba zaczyna padać - stwierdziła nagle. - Bezpieczniej będzie w domu. - Jak gdyby na potwierdzenie jej słów niebo rozjaśniła błyskawica. Ruszyłem powoli w stronę budynku, rozglądając się dookoła po raz ostatni. Na ulicy leżały porozrzucane śmieci, co kawałek napotykałem wzrokiem obierki co oznaczało, że ludzie wylewają pomyje na bruk.
Stanąłem przed drzwiami do domu dziewczyny. Nim zdążyłem zapukać, drzwi otworzyły się i ujrzałem w szparze bladą twarz kobiety. W jej oczach królował strach.
- Jestem Josh- szepnąłem. Zamiast odpowiedzieć, tylko otworzyła szerzej drzwi robiąc mi miejsce do przejścia. Wszedłem ostrożnie do wnętrza domu, nie bardzo wiedząc czego się spodziewać. To co ujrzałem po raz kolejny w ciągu tej krótkiej chwili, spowodowało ukłucie bólu w moim sercu. Ze ścian odchodził tynk, gdzieniegdzie pokryty pleśnią, sufit znaczyły rdzawe zacieki. Nie to jednak było najgorsze. Po raz pierwszy ujrzałem twarz dziewczyny w całej okazałości. Jej prawy policzek szpeciła czerwona blizna wyglądająca na poparzenie. Odwróciła się, chowając okaleczone miejsce. Serce ścisnął mi ból. Po raz kolejny.
Nagle coś, a raczej ktoś przykuł moją uwagę. Do nogi dziewczyny tuliło się brudne dziecko. Obserwowało mnie bacznie, jednocześnie ssąc kciuk.
W pomieszczeniu wbrew pozorom było czysto, nie walały się tam żadne śmieci. Do kolejnego pomieszczenia prowadziła dziura po drzwiach. Pachniało stamtąd gotowaną fasolą.
Dziewczyna wzięła dziecko na ręce i skierowała się właśnie w tamtą stronę. Pokój okazał się kuchnią.
Ruszyłem za nią. Przy drewnianym stole pooranym tunelami korników siedziało jeszcze dwoje innych dzieci. Około czternastoletni chłopiec i mała dziewczynka. Najmłodsze było dziecko, które tuliło się wcześniej do nogi mojej „pomyłki”. Nie powinno mieć więcej niż trzy latka.
- Hope? Kto to jest?- Chłopak łypnął na mnie groźnie, wstając z krzesła.
- Moknął na zewnątrz- wyjaśniła Hope lakonicznie, po czym spojrzała na mnie. - Usiądź, dam ci jeść.
- Dziękuję, nie jestem głodny - odparłem, zajmując wskazane miejsce. Nie mogłem jej przecież powiedzieć, że anioły nie żywią się ludzkim pokarmem.
- Jak chcesz… - Hope nałożyła do miseczek po skromnej porcji rozgotowanej fasoli i podała podopiecznym. Dzieci rzuciły się łapczywie na jedzenie.
- Kim jesteś? - zapytał chłopiec pomiędzy kolejnymi porcjami fasoli.
- Jestem Josh – powiedziałem zwięźle.
- Czym się zajmujesz? - dopytywał nieufnie. Zastanawiałem się chwilę, zanim odpowiedziałem. Jako anioł z natury nie potrafię kłamać, niestety nie mogłem im także wyznać prawdy.
- Pomagam ludziom- wyjaśniłem.
- Materialnie?
- Pain! – Hope spojrzała na brata z wyrzutem.
- No co? Pytam tylko - zaperzył się.
- Nie mam pieniędzy, ale za nocleg mogę wam pomagać w domu. Przydałoby się podreperować kilka rzeczy. - Zawsze ta sama gadka. Pomogę ci żyć, jeśli dasz mi przenocować…
- A jak chcesz tego dokonać bez pieniędzy? - zapytała Hope.
- Mam swoje sposoby.
- Jak widzisz, nie mamy zbyt wiele - zauważył Pain z goryczą, rozglądając się po kuchni. - Poza tym, dlaczego mamy ci ufać? - Mądry chłopiec z tego Pain’a, pomyślałem.
-Jak widzisz, jeszcze żyjecie. - Po twarzy chłopca przeszedł grymas - A wystarczy mi jakiś koc i miejsce do spania.
-Jest tyle do zrobienia, a pieniędzy ledwie starcza na skromne posiłki, a i to nie wiadomo na jak długo starczy - zauważyła Hope. Nadzieja jeszcze przed chwilą widoczna w jej oczach zniknęła momentalnie, gdy spojrzała na stojącą przed nią miseczkę.
- Już mówiłem, że mam swoje sposoby.
- Kradniesz? - zapytał zaciekawiony Pain. Na samą myśl o kradzieży przez moją twarz przeszedł grymas.
- Nie, po prostu wyświadczam innym drobne przysługi w zamian za kilka groszy czy potrzebne materiały. Coś za coś. Uszczelnię ci dach w zamian za to, że pozwolisz mi zabrać resztki. - słysząc moje słowa Pain zrobił zrezygnowaną minę.
- Szkoda, miałem nadzieję, że nauczysz mnie kraść.
- Pain! – krzyknęła Hope. - Już rozmawialiśmy na ten temat. Nie wolno ci. Co zrobię jak cię złapią?- Na jej oszpeconej twarzy pojawił się ogromny ból i strach.
- Mogę cię nauczyć, jak uzyskać to samo uczciwą pracą – powiedziałem do Pain’a nie odrywając jednak spojrzenia od zatroskanej twarzy jego siostry.
- Mam żebrać? - zapytał chłopak z pogardą.
- Nie, pracować razem ze mną. Pomoc zawsze się przyda. - Wszyscy zamilkli. Dziecko na kolanach Hope patrzyło na mnie nieufnie, nadal trzymając w buzi paluszek, a mała dziewczynka siedząca obok Pain’a dzióbała łyżką w fasoli, najwyraźniej bojąc się spojrzeć w moja stronę. Pierwszy raz spotkałem się z taką reakcją ludzi. Zazwyczaj podświadomie czuli, że można mi ufać, że ich nie skrzywdzę. Natomiast ta rodzina mimo przeczucia o mojej uczciwości, odgradzała się ode mnie wysokim murem. Intrygowało mnie to zachowanie.
- Zgoda- wypalił nagle Pain, przerywając moje przemyślenia. - Ale jeśli mi się nie spodoba, to nie będę tego robić - zaznaczył. Hope odetchnęła ukradkiem. Chyba bała się, że jej brat naprawdę zacznie kraść.
- Zjedzcie do końca, już późno - nakazała rodzeństwu, po czym zwróciła się łagodnie do najmłodszego dziecka - No Hate, wyjmij paluszek z buzi - poprosiła malca. Chłopczyk odpowiedział, nie spełniając prośby siostry.
- Fuj! Nie ciem… - Wtulił się w siostrę, chowając się przed łyżką fasoli.
- To już ostatni raz. Jutro zrobimy coś innego - przekonywała brata delikatnym głosem. Kłamała. Nie mieli nic innego. Mimo to dziecko zjadło łyżkę fasoli. A potem kolejną, aż opróżniło połowę miseczki. Cała czwórka była wygłodzona. Moją uwagę przykuł fakt, że Hope nie zjadła ani odrobiny.
Po kolacji Pain wziął za rękę młodszą siostrę i bez słowa zniknęli w dziurze prowadzącej do korytarza. Hope wzięła na ręce drzemiącego Hate’a i ruszyła za bratem.
- Zaraz wracam - powiedziała, dając mi do zrozumienia żebym zaczekał.
Nie miałem zamiaru nigdzie iść. Rozejrzałem się po kuchni. W kącie stał stary ceglany piec, na którym leżał gar po fasoli. Na małym stoliczku znajdowała się miska na brudne naczynia, przy drewnianym stole ustawione były cztery różne krzesła, a pośrodku blatu migotał ogarek świecy. Przez okno znajdujące się w pobliżu było doskonale widać ulicę, którą przyszedłem. To właśnie w tym oknie dostrzegłem Hope gdy odesłałem kota na wieczny odpoczynek. Podszedłem do pieca. Obok stało wiadro wody. Wlałem ją do blaszanego czajnika i postawiłem na piecu do zagrzania. Pozbierałem ze stołu brudne miseczki. Resztki fasoli wrzuciłem z powrotem do gara. Naczynia włożyłem do miski i zalałem ciepłą wodą. Nim wróciła Hope zdążyłem pozmywać.
- Co robisz?- zdziwiła się.
- Cóż, obiecałem pomóc w zamian za nocleg - wyjaśniłem lekko skonsternowany. Zostałem z nią sam na sam. Spuściła wzrok zakrywając powiekami wielkie, granatowe oczy. Ruszyła w moją stronę i bez słowa zabrała się do wycierania umytych miseczek. Przyglądałem się jej ukradkiem. Poparzony fragment twarzy chował się pod warstwą kasztanowych loków, które kaskadą opadały jej na ramiona. Pomijając szpecący policzek miała gładka, oliwkową cerę. Oczy okalały gęste rzęsy. Ale najbardziej moją uwagę przyciągały jaj usta, pełne i miękkie na pierwszy rzut oka.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - zapytała zmieszana. Widać było, że wstydziła się swojej blizny.
- Staram się ciebie lepiej poznać. - Oderwałem od niej wzrok, wbijając go w jakiś punkt na ścianie. - Od jak dawna nie jesz? - Wypaliłem. Ścierka zamarła w jej rękach. Wciągnęła gwałtownie powietrze.
- Skąd ci przyszło do głowy, że nie jem?
- Powiedzmy, że reszta twojej rodziny nie wygląda na tak głodną jak ty…
- Najważniejsze, żeby oni nie byli głodni - odparła wymijająco.
- A co zrobią, kiedy się zagłodzisz? Jak im pomożesz bez sił? Usiądź i zjedz coś.
- Nie mogę, nie będę miała co im dać jutro… - Głos się jej załamał, miała łzy w oczach, które chciała za wszelką cenę ukryć przed moim spojrzeniem.
- Jutro ja się zatroszczę o to, żeby coś zjadły. - Ominąłem ją i nałożyłem do czystej miski dwie pełne łyżki fasoli. - Jedz - nakazałem. Widziałem, że jej opór stopniowo słabnie, a kiedy postawiłem miskę na stole, całkiem się poddała. Usiadła i zaczęła jeść łapczywie. - Powoli bo się udławisz!
- Pytałeś, kiedy jadłam ostatnio. Otóż prawdziwego obiadu nie jadłam od 2 tygodni, podskubywałam coś tylko żeby nie zwariować. Potem już się nie czuje głodu. - Po chwili cała fasola znalazła się w jej żołądku. - Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością.
- Nie masz za co dziękować, postąpiłabyś tak samo.
- Dlaczego chcesz nam pomóc? - zapytała, rozsiadając się wygodnie na krześle.
- Powiedzmy, że to mój sposób na spłacenie długu wobec świata. - Od zawsze czułem, że mam jakiś dług do spłacenia. My anioły nie stajemy się od razu tym kim jesteśmy. To trudna i długa droga, usiana wieloma przeszkodami. To jak chodzenie po rozżarzonych węglach. Musisz tak stawiać kroki, żeby się nie sparzyć. Co najdziwniejsze, nie pamiętam prawie nic z mojego poprzedniego życia. O dziwo, żeby stać się aniołem nie trzeba być świętym za życia. To jest w pewnym sensie droga do zbawienia. Stajesz się aniołem żeby naprawić swoje życiowe błędy. Łatwiej byłoby trafić do czyśćca i tam odpokutować, ale czyściec nie istnieje w pojęciu miejsca. Jest to stan duszy dążącej do zbawienia. Czyściec to błędy, które popełniamy i możliwość naprawienia tych błędów. Tak, mam do spłacenia dług, a moją pokutą jest służenie ludziom.
Oczywiście zdarza się, że ktoś rodzi się aniołem. Tak było w przypadku Hope, z tym, że trafiła nie do tego miejsca co trzeba. Zamiast w raju mieszka w piekle…
-Ja te długi jak na razie tylko zaciągam- powiedziała z ironią. - Nie radzę sobie z życiem. Ciągle się potykam, popełniam błędy… Nie nadaję się na opiekunkę niewinnych dzieci… - Łzy gromadzące się pod jej powiekami znalazły wreszcie drogę ujścia i popłynęły strumieniem po jej twarzy. - Wiesz, kiedy umarł nasz ojciec jakoś dawałyśmy sobie z mamą radę, ja siedziałam w domu z rodzeństwem, a ona pracowała. Ale kiedy umarła po urodzeniu Hate'a, wszystko się zmieniło. Sama nie dam rady...- Ukryła twarz w dłoniach.
Położyłem jej rękę na ramieniu, żeby dodać otuchy.
- Nie martw się, już nie jesteś sama. Jestem tu żeby ci pomóc.
- A kim ty jesteś? Jaką mam pewność, że nie jesteś taki sam jak inni którzy tak mówili? Że nie wyniesiesz się w nocy, zabierając ze sobą wszystko co mam? - Spojrzała na mnie z determinacją w oczach. - A mimo wszystkich tych obaw gdzieś tam głęboko w sercu czuję, że nie jesteś taki jak inni. Że naprawdę chcesz mi tylko pomóc, ale nie mogę ufać podszeptom serca. Za dużo razy już się na nim zawiodłam. Dlatego nie pozwolę ci tu zostać. Nie narażę na niebezpieczeństwo tego, co mam najcenniejszego. Mojej rodziny. Nie, Josh. Nie mogę tego zrobić... Ale nie mogę też pozwolić ci odejść. Coś mi mówi, że muszę pozwolić ci zostać. Pozwolić sobie pomóc... - Była rozdarta pomiędzy dwoma cząstkami swojego sumienia.
Rozumiałem jej obiekcje, rozumiałem ale się z nimi nie zgadzałem. Wysyłałem jasne sygnały, wszystko we mnie było potwierdzeniem dobrych intencji, mojej miłości do życia i ludzi. A jednak Hope robiła wszystko, by tych sygnałów nie odbierać…
- Dlatego postanowiłam, że będziemy oboje nocować od dziś w kuchni. Razem. Dopóki ci nie zaufam. Najważniejsza jest moja rodzina, Josh. I nie dam ci jej skrzywdzić.
- Dziękuję ci, że postanowiłaś mi zaufać na tyle, bym mógł zostać. Mam nadzieję, że długo nie zajmie mi zdobycie waszego zaufania. Wiedz, że moją intencją jest jedynie wam pomóc. Nie chcę niczego niszczyć, ani nikogo ranić. A już na pewno nie ciebie…
-Dziękuję za zrozumienie. Pójdę po koce - powiedziała, wstając.
Znów zniknęła w pustym otworze po drzwiach. Zamknąłem oczy i skupiłem się na odgłosach świata. Gdzieś w oddali szczekał pies, ktoś kłócił się z mężem o to, że przepił pieniądze, inna żona układała do snu małego synka czekając z nadzieją na powrót męża, który zaginął kilka dni temu… Nie mogłem tego znieść. Zatkałem uszy z całych sił, starając się odgrodzić od napływającego zewsząd bólu i cierpienia. Marzyłem tylko o tym, żeby zasnąć i uwolnić się od strachu choć na chwilę. Na chwilę znów znaleźć się wśród innych aniołów i z miłością oglądać wschód słońca na błękitnym niebie…
– Josh? Wszystko w porządku?- Gdzieś z oddali doszedł mnie głos Hope. Otworzyłem oczy i przestałem przyciskać dłonie do czaszki. Przez chwilę, nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem.
- To przez ten ból…Jest nie do zniesienia… - Powiedziałem, osuwając się na podłogę. - Czuję go każdą cząstką ciała…Hope, czy świat jest naprawdę taki zły? Czy nie ma nigdzie na ziemi takiego miejsca, gdzie wszyscy są szczęśliwi? – Wiedziałem, że nie powinienem pytać. Że nie powinienem sobie pozwolić na utratę kontroli nad zmysłami. Ale chciałem tylko znaleźć jeden płomyczek szczęścia w tym gąszczu cierpienia…
- Na pewno gdzieś jest takie miejsce, tylko jeszcze nie było nam dane do niego dotrzeć. Ta myśl trzyma mnie przy życiu. To, że gdzieś jest mój azyl, gdzie będę mogła być sobą i nie umierać ze strachu przed kolejnym dniem… - Usiadła obok mnie na podłodze, podając koc. Czułem ciepło idące od pieca i od samej Hope. W tym momencie dotarło do mnie, że nie zasłużyłem na to, żeby być aniołem i zaznać szczęścia. To ona powinna oglądać wschody i zachody słońca. To ona powinna śmiać się razem z innymi aniołami, powinna obdarowywać swoją miłością i nadzieją ludzi, którzy tego chcieli, a nie tych, którzy nawet tego nie zauważali.
- Czy mogę potrzymać cię za rękę? - zapytałem, patrząc jej w oczy. Nie zauważałem blizn. Nie były ważne. Chciałem pokazać Hope świat, który ja znam. Chciałem się z nią podzielić nadzieją. Podała mi dłoń bez słowa. Splotłem ze sobą nasze palce. Zamknęła oczy, dając się ponieść fali spokoju. Wyobraziłem sobie najpiękniejszy widok jaki znałem. Zabrałem ją na łąkę pełną kwitnących maków. Szkarłat kwiatów mieszał się z zielenią bujnej trawy. Dookoła szumiały topole, po niebie płynęły delikatne obłoki, gdzieniegdzie rozpraszane przez jaskółki. Trawa pod naszymi stopami była miękka i wilgotna od rosy. Nie było żadnego głodu, bólu i strachu. Nic, tylko błogie uczucie spokoju. Odgłosy przyrody były jak muzyka dla naszych uszu. Hope nie otwierała oczu. Ja zaś nie odrywałem moich od niej. Była piękna. Nie fizycznie, bo ta uroda nie robiła na mnie żadnego wrażenia. Miała piękną duszę. Zresztą jak na anioła przystało. Była niewinna i pełna nadziei. Kochała życie i chciała poświęcić się dla innych. Była bezinteresowna. Ktoś kto sprawił, że Hope nie trafiła wprost do raju, powinien teraz stąpać po tej samej ziemi co ona, czuć ten sam strach co ona, cierpieć razem z nią. Po raz pierwszy w moim anielskim życiu poczułem coś na kształt nienawiści. Byłem wściekły na tego, który się pomylił. Ale postanowiłem zabić w sobie to uczucie i zrobić wszystko co mogę, by tą pomyłkę naprawić.
- To niesamowite… Czuję się taka wolna Josh... - powiedziała szeptem Hope, nadal nie otwierając oczu. - Czy jak otworzę oczy, nadal będę się tak czuć? A może to kolejny sen i zaraz się obudzę i znów poczuję zimno i głód…
- Nic się nie zmieni dopóki nie puścisz mojej ręki, Hope. Otwórz oczy i zobacz to, co chciałem ci pokazać… - Spełniła moja prośbę. Ujrzałem zachwyt na jej twarzy.
- To jest właśnie mój raj do którego uciekam we śnie… To właśnie tutaj znajduję siłę by się budzić każdego dnia. Tutaj nie czuję się tak, jakby moje życie było jedną wielką pomyłką…
Mam nadzieję, że wstawiłam każdy brakujący przecinek. Poprawiłam także powtórzenia.
-Co z ciebie za człowiek!?
-Kobieta...
-Kobieta...