Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
David
#1
Prolog



Stary cadillac eldorado zaskakująco żwawo pokonywał krętą drogę. Z głośników dobywał się surowy rock, który wzbogacał doświadczenia z jazdy o tępy, rytmicznie pulsujący ból głowy. Tak, jakby mdłości towarzyszące mi od Dubrovnika były niewystarczającą atrakcją. Sposób, w jaki Gus prowadził swojego rzęcha nie przypominał niczego, czego można było się nauczyć na kursach prawa jazdy. Znaki nakazujące mu ustąpić pierwszeństwa, ograniczyć prędkość czy broń boże zatrzymać się, były nad wyraz pieczołowicie ignorowane. Kiedy przemknął przez skrzyżowanie, wymijając uprzednio trzy stojące na światłach ciężarówki, zacząłem zastanawiać się, czy dożyjemy końca tej podróży.

– Bądź tak miły i nie zapaskudź tapicerki – rzucił, puszczając kierownicę by przypalić mocnego camela. – Nie jest to, co prawda biała skóra, ale twoje śniadanie nie doda jej blasku.
Powstrzymałem się od komentarza uznając, że skupienie się na zatrzymaniu niedawno zjedzonego posiłku na właściwym mu miejscu, przyniesie więcej pożytku niż jakakolwiek riposta.
– Wszystko zaczyna się tutaj. – zaczął, przekrzykując wokalistę "eagles of death metal" i pukając się w skroń, mało nie wypalając oka papierosem. – To banalne, głupawe a jednocześnie zaskakująco prawdziwe. Większość fundamentalnych prawd to truizmy, pozornie nie warte najmniejszej wzmianki. To dosyć poniżające, nie sądzisz?
Będąc całkowicie pochłonięty walką z nudnościami nie potrafiłem skupić się na tym, co do mnie mówił a tym bardziej prowadzić jakiejkolwiek rozmowy. Na szczęście Gus najwidoczniej nie spodziewał się odpowiedzi, bo kontynuował swój wywód, co jakiś czas spuszczając z oczu moją, siną zapewne już twarz i spoglądając przelotnie na drogę.
– Człowiek bardzo chciałby być skomplikowaną, zagadkową, pełną pogmatwanych niuansów istotą. Tymczasem wszystkie rodzące się w jego przerośniętym mózgu koncepty można sprowadzić do prostych potrzeb, reakcji chemicznych czy instynktów. Nie potrafimy, nie możemy i przede wszystkim nie chcemy być tak zwykli, jak jesteśmy w istocie.
Wiedza jest jedynie odpowiedzią na potrzebę władzy. Jest narzędziem służącym do sprawowania kontroli. Wiedzieć więcej, posiadać więcej, móc więcej. Jak daleko można się posunąć?
Daleko! – odpowiedział natychmiast na zadane przez siebie pytanie. – Nie wiem czy wiesz. Nie jestem do końca tym człowiekiem... Człowiekiem, którym powinienem się stać lata temu. Ale być nim, to jak być namiastką mnie. Widzę i jestem czymś ponad. Nie ogranicza mnie już zawiły system przykazów, nakazów i rozkazów, który tworzy hieratyczną wolność tych wszystkich światłych myślicieli o kwiecistym słownictwie i nienagannych manierach. Wstydzę się, że należę do tego samego gatunku, co ci wspaniali, wykształceni i dobrze wychowani. Synowie swoich dumnych do zesrania matek i surowych acz kochających ojców. Wstydzę się, że jestem człowiekiem!
Gus zaniósłszy się spazmatycznym rechotem, szarpną przypadkowo kierownicę. Samochód gwałtownie przeskoczył przez lewy pas i przylgnął do stalowej barierki wzniecając snopy iskier. Może gdyby po drugiej stronie przeszkody, którą niechybnie zesłała nam opatrzność, nie rozciągał się Adriatyk, oddzielony od drogi wysokim na dwieście metrów klifem, dałbym radę wytrzymać.
– Ja pierdole, na zewnątrz! Puszczaj spawy za auto! O jebana mać, człowieku! – Gus darł się i skakał za kierownicą jak oszalały w wyniku, czego wysłużony cadilac posuwał się do przodu nieregularnym zygzakiem, godnym zniszczonego czwartą flaszką opoja. To z kolei sprawiło, że torsje, którymi byłem miotany, zamiast dobiegać końca, wezbrały na sile czyniąc metaforę pijaka jeszcze pełniejszą a wnętrze pojazdu dziełem, którego nie powstydziłby się Jackson Pollock.
Po dziesięciu długich minutach Gus zatrzymał samochód na wysepce widokowej o włos mijając stojącego już na niej minivana. Pojazd należał do potężnego jegomościa, który najpewniej chciał spędzić z rodziną wakacje nad chorwackim wybrzeżem i właśnie spożywał posiłek wraz z swoją małżonką i dwójką latorośli.
Spowici chmurą pyłu podniesioną wskutek naszego, panicznego hamowania bezskutecznie próbowali odgonić piach wymachując rękami, krzycząc i złorzecząc. Wygramoliłem się z tego przedsionka piekieł na czterech kółkach, ledwo utrzymując równowagę. Kolana mi drżały a z twarzy kapał zimny pot zmieszany z na wpół strawionym francuskim omletem. Natychmiast zostałem powitany przez głowę rodziny, domagającą się wyjaśnień w jakimś nieznanym mi języku, wygrażając przy tym zaciśniętą pięścią. Uniosłem głowę, lecz mój umęczony żołądek nie zareagował najlepiej na wrzaski turysty i zamiast słów z ust wypłynęła mi kolejna porcja wymiocin. Nadała ciekawy deseń bermudom tłustego krzykacza i biorąc pod uwagę fakt, że khaki nie był najmodniejszy tego lata, oddałem mu w zasadzie przysługę. Grubas jednak wydawał się nie podzielać mojego zdania na temat panujących trendów. Poczerwieniał a pod jego trzecim podbródkiem wykwitła nabrzmiała aorta.
Huk.
Gus stał nieco dalej patrząc na tłuściocha. W wyciągniętej ręce trzymał dymiącą berette dziewięćdziesiątkę dwójkę. Na jego twarzy malował się uśmiech rozanielonego dziecka, które właśnie odczytuje swoje imię na wielkim, gwiazdkowym prezencie. Dłuższą chwilę nie mogło do mnie dotrzeć, co się właściwie stało. Zastygliśmy wszyscy w ciszy, jakby ktoś wcisnął przycisk pauzy. Jedna z dziewczynek powoli osunęła się na ziemię. Kobieta, będąca zapewne jej matką, wydała dziwny, charczący dźwięk po czym opadła na kolana i jęła szturchać drżącymi rękami małe ciało, oczekując jakiegoś znaku życia. W końcu zebrawszy się na odwagę obróciła córkę na plecy. Takiego wrzasku nie słyszałem nigdy wcześniej. W miejscu gdzie powinna znajdować się twarz małej ział ciemny, otoczony lepką purpurą otwór. Rozdzierający skrzek przerwał kolejny wystrzał i kobieta opadła ciężko na ciało swojego dziecka. Grubas ani drgnął. Stał sztywny jak słup wodząc małymi oczkami, które niemal wylazły mu z orbit. Spoglądał to na Gusa to na dwa świeże trupy, otwierając i zamykając usta jak wyjęta z wody ryba. Trzeci pocisk roztrzaskał mu czoło nim zdążył otrząsnąć się z szoku.
Gus opuścił broń i chichocąc pod nosem, jakby właśnie opowiedział znajomemu wyśmienity dowcip, podszedł do jedynej ocalałej. Dziewczynka nie mogła mieć więcej niż osiem lat. Siedziała w kucki, opierając się plecami o przednie koło vana i zasłaniała uszy zupełnie jak jedna z trzech mądrych małp, Kikazaru. Wydawało mi się, że coś do niej mówił, ta jednak cały czas ściskała małymi dłońmi swoją głowę. Wymierzył jej mocny policzek. Widziałem jak zapłakane dziecko kiwa powoli głową.
– Zbieraj się. – rzekł dziarsko Gus, wsiadając do cadilaca. – Musimy ruszać dalej.

Kolejne sto kilometrów przejechaliśmy w zupełnej ciszy. Mimo otwartych okien w samochodzie unosił się słodkawy zapach wymiocin i marazmu, nieuchronnego następstwa bezmyślnej ekstazy. Muskając wzrokiem uciekający za szybą krajobraz zastanawiałem się nad końcem tej historii. Chciałbym żeby nie żył! Bałem się tej myśli, bałem się tego, co by zrobili gdyby wiedzieli. Tego co działo by się w ich głowach. Wtedy myślenie w ten sposób wydawało mi się brudne, nieprzyzwoite. Nie życzyłem mu śmierci, nie o to chodziło. Po prostu wyobrażenie, że go nie ma dawało mi wewnętrzny spokój. Czułem się jakby zdjęto mi z piersi olbrzymi odważnik. Czułem jak łatwo mógłbym zaczerpnąć powietrza, jak bez żadnego wysiłku moje serce tłoczyłoby czystszą krew. Wszystkie elementy składające się na moje życie wskoczyłyby na właściwe miejsca i wspaniały mechanizm zacząłby miarowo tykać.
Widziałem pogrzeb, na którym udaję "cichy żal" by usprawiedliwić brak łez. Zresztą pewnie nie musiałbym udawać. Ale tęsknota była ceną, którą zapłaciłbym z radością. Czyż nie lepiej snuć szczęśliwe wspomnienia topiąc melancholię w kieliszku czegoś mocniejszego niż ukrywać nienawiść za maską wesołkowatego obłędu? Zerknąłem na niego ukradkiem, jakby moja twarz mogła mnie zdradzać.
Nie... To nie była nienawiść. Moje uczucia względem Gusa były dużo bardziej złożone. Mimo wszystko był moim najlepszym przyjacielem. Był moim bratem.

Umysł rozkazuje ciału i ono jest posłuszne. Umysł rozkazuje sobie samemu i natrafia na opór.
FH
Odpowiedz
#2
Cytat:Większość fundamentalnych prawd to truizmy, pozornie nie warte najmniejszej wzmianki.
"Nie" z przymiotnikami piszemy łącznie.

Cytat:Gus zaniósłszy się spazmatycznym rechotem, szarpną przypadkowo kierownicę.
Szarpnął.

Gdzieniegdzie brakuje przecinków.
Może czytałem niewystarczająco wnikliwie, a może tu po prostu nie ma żadnego wytłumaczenia, dlaczego Gus się tak zachowuje. Sorry, nie rozumiem, o co w tym tekście chodzi.
Opowiadanie jak na mój gust jest średnio ciekawe, za dużo filozoficznych wywodów, za mało akcji. No i brakuje przejrzystości, kilku informacji, dzięki którym ja jako czytelnik wiedziałbym, co jest grane.
Odpowiedz
#3
Jeśli próbujesz znaleźć wytłumaczenie tego, co się stało na wyspie Utoya, to dobrze by było nieco wzbogacić motywację Gus-a. To, co zaproponowałeś mało jest oryginalne i nie tłumaczy (w obrębie tego tekstu) potrójnego morderstwa.
Jeśli natomiast chodziło Ci o scenkę w stylu Pulp Fiction - to popracuj nad dialogami, nad rozbudowaniem groteski...
Odpowiedz
#4
Cytat:Stary cadillac eldorado zaskakująco żwawo pokonywał krętą drogę. Z głośników dobywał [wydobywał się] się surowy rock, który wzbogacał [moje] doświadczenia z jazdy o tępy, rytmicznie pulsujący ból głowy. Tak, jakby mdłości towarzyszące mi od Dubrovnika były niewystarczającą [nie były wystarczającą] atrakcją. Sposób, w jaki Gus prowadził swojego rzęcha[,] nie przypominał niczego, czego można było się nauczyć na kursach prawa jazdy. Znaki nakazujące mu ustąpić pierwszeństwa, ograniczyć prędkość[,] czy broń boże zatrzymać się, były nad wyraz pieczołowicie ignorowane. Kiedy przemknął przez skrzyżowanie, wymijając uprzednio trzy stojące na światłach ciężarówki, zacząłem zastanawiać się, czy dożyjemy końca tej podróży.

– Bądź tak miły i nie zapaskudź tapicerki – rzucił, puszczając kierownicę by przypalić mocnego camela. – Nie jest to, co prawda biała skóra, ale twoje śniadanie nie doda jej blasku.
Powstrzymałem się od komentarza[,] uznając, że skupienie się na zatrzymaniu niedawno zjedzonego posiłku na właściwym mu miejscu, przyniesie więcej pożytku niż jakakolwiek riposta.
– Wszystko zaczyna się tutaj. – zaczął, przekrzykując wokalistę "eagles of death metal" i pukając się w skroń, mało nie wypalając oka papierosem. – To banalne, głupawe[,] a jednocześnie zaskakująco prawdziwe. Większość fundamentalnych prawd to truizmy, pozornie nie warte najmniejszej wzmianki. To dosyć poniżające, nie sądzisz?
Będąc całkowicie pochłonięty walką z nudnościami[,] nie potrafiłem skupić się na tym, co do mnie mówił[,] a tym bardziej prowadzić jakiejkolwiek rozmowy. Na szczęście Gus najwidoczniej nie spodziewał się odpowiedzi, bo kontynuował swój wywód, co jakiś czas spuszczając z oczu moją, [Po co przecinek?] siną zapewne już twarz i spoglądając przelotnie na drogę.
– Człowiek bardzo chciałby być skomplikowaną, zagadkową, pełną pogmatwanych niuansów istotą. Tymczasem wszystkie rodzące się w jego przerośniętym mózgu koncepty można sprowadzić do prostych potrzeb, reakcji chemicznych[,] czy instynktów. Nie potrafimy, nie możemy i przede wszystkim nie chcemy być tak zwykli, jak jesteśmy w istocie.
Wiedza jest jedynie odpowiedzią na potrzebę władzy. Jest narzędziem służącym do sprawowania kontroli. Wiedzieć więcej, posiadać więcej, móc więcej. Jak daleko można się posunąć? [To mówi narrator, czy Gus? Jeśli Gus, enter jest zbędny Wink]
Daleko! – odpowiedział natychmiast na zadane przez siebie pytanie. – Nie wiem[,] czy wiesz. Nie jestem do końca tym człowiekiem... Człowiekiem, którym powinienem się stać lata temu. Ale być nim, to jak być namiastką mnie. Widzę i jestem czymś ponad. Nie ogranicza mnie już zawiły system przykazów, nakazów i rozkazów, który tworzy hieratyczną wolność tych wszystkich światłych myślicieli o kwiecistym słownictwie i nienagannych manierach. Wstydzę się, że należę do tego samego gatunku, co ci wspaniali, wykształceni i dobrze wychowani. Synowie swoich dumnych do zesrania matek i surowych[,] acz kochających ojców. Wstydzę się, że jestem człowiekiem!
Gus zaniósłszy się spazmatycznym rechotem, szarpną [szarpnął] przypadkowo kierownicę. Samochód gwałtownie przeskoczył [tu bym dała inwersję – czytałoby się płynniej] przez lewy pas i przylgnął do stalowej barierki[,] wzniecając snopy iskier. Może gdyby po drugiej stronie przeszkody, którą niechybnie zesłała nam opatrzność, nie rozciągał się Adriatyk [To bym dała po klifem], [zastanawiam się nad zasadnością tego przecinka] oddzielony od drogi wysokim na dwieście metrów klifem, dałbym radę wytrzymać.
– Ja pierdole [pierdolę], na zewnątrz! Puszczaj spawy za auto! O jebana mać, człowieku! – Gus darł się i skakał za kierownicą jak oszalały w wyniku, [ten przecinek dałabym po oszalały] czego wysłużony cadilac posuwał się do przodu nieregularnym zygzakiem [to bym dała na końcu zdania], godnym zniszczonego czwartą flaszką opoja. To z kolei sprawiło, że torsje, którymi byłem miotany, zamiast dobiegać końca, wezbrały na sile [,] czyniąc metaforę pijaka jeszcze pełniejszą[,] a wnętrze pojazdu dziełem, którego nie powstydziłby się Jackson Pollock.
Po dziesięciu długich minutach Gus zatrzymał samochód na wysepce widokowej[,] o włos mijając stojącego już na niej minivana. Pojazd należał do potężnego jegomościa, który najpewniej chciał spędzić z rodziną wakacje nad chorwackim wybrzeżem i właśnie spożywał posiłek wraz z swoją małżonką i dwójką latorośli.
Spowici chmurą pyłu podniesioną wskutek naszego, panicznego hamowania[,] bezskutecznie próbowali odgonić piach[,] wymachując rękami, krzycząc i złorzecząc. Wygramoliłem się z tego przedsionka piekieł na czterech kółkach, ledwo utrzymując równowagę. Kolana mi drżały a z twarzy kapał zimny pot zmieszany z na wpół strawionym francuskim omletem. Natychmiast zostałem powitany przez głowę rodziny, domagającą się wyjaśnień w jakimś nieznanym mi języku, wygrażając przy tym zaciśniętą pięścią. [To zdanie bym przeredagowała. Trochę mi zgrzyta] Uniosłem głowę, lecz mój umęczony żołądek nie zareagował najlepiej na wrzaski turysty i zamiast słów z ust wypłynęła mi kolejna porcja wymiocin. Nadała ciekawy deseń bermudom tłustego krzykacza i[,] biorąc pod uwagę fakt, że khaki nie był najmodniejszy tego lata, oddałem mu w zasadzie przysługę. Grubas jednak wydawał się nie podzielać mojego zdania na temat panujących trendów. Poczerwieniał a pod jego trzecim podbródkiem wykwitła nabrzmiała aorta.
Huk.
Gus stał nieco dalej[,] patrząc na tłuściocha. W wyciągniętej ręce trzymał dymiącą berette [IMO berettę] dziewięćdziesiątkę dwójkę. Na jego twarzy malował się uśmiech rozanielonego dziecka, które właśnie odczytuje swoje imię na wielkim, gwiazdkowym prezencie. Dłuższą chwilę nie mogło do mnie dotrzeć, co się właściwie stało. Zastygliśmy wszyscy w ciszy, jakby ktoś wcisnął przycisk pauzy. Jedna z dziewczynek powoli osunęła się na ziemię. Kobieta, będąca zapewne jej matką, wydała dziwny, charczący dźwięk[,] po czym opadła na kolana i jęła szturchać drżącymi rękami małe ciało [córeczki], oczekując jakiegoś znaku życia. W końcu[,] zebrawszy się na odwagę[,] obróciła córkę na plecy. Takiego wrzasku nie słyszałem nigdy wcześniej. W miejscu gdzie powinna znajdować się twarz małej ział ciemny, otoczony lepką purpurą otwór. Rozdzierający [To mi jakoś nie pasuje do szkrzeku] skrzek przerwał kolejny wystrzał i kobieta opadła ciężko na ciało swojego dziecka. Grubas ani drgnął. Stał sztywny jak słup[,] wodząc [przydałoby się określić, gdzie nimi wodził Wink] małymi oczkami, które niemal wylazły mu z orbit. Spoglądał to na Gusa[,] to na dwa świeże trupy, otwierając i zamykając usta[,] jak wyjęta z wody ryba. Trzeci pocisk roztrzaskał mu czoło[,] nim zdążył otrząsnąć się z szoku.
Gus opuścił broń i[,] chichocąc pod nosem, jakby właśnie opowiedział znajomemu wyśmienity dowcip, podszedł do jedynej ocalałej. Dziewczynka nie mogła mieć więcej niż osiem lat. Siedziała w kucki, opierając się plecami o przednie koło vana i zasłaniała uszy zupełnie jak jedna z trzech mądrych małp, [Po co ten przecinek?] Kikazaru. Wydawało mi się, że coś do niej mówił, ta jednak cały czas ściskała małymi dłońmi swoją głowę. Wymierzył jej mocny policzek. Widziałem[,] jak zapłakane dziecko kiwa powoli głową.
– Zbieraj się. – rzekł dziarsko Gus, wsiadając do cadilaca. – Musimy ruszać dalej.

Kolejne sto kilometrów przejechaliśmy w zupełnej ciszy. Mimo otwartych okien w samochodzie unosił się słodkawy zapach wymiocin i marazmu, nieuchronnego następstwa bezmyślnej ekstazy [To jest jak dla mnie zbyt rozpoetyzowane. Przeredagowałabym]. Muskając wzrokiem uciekający za szybą krajobraz[,] zastanawiałem się nad końcem tej historii. Chciałbym żeby nie żył! Bałem się tej myśli, bałem się tego, co by zrobili gdyby wiedzieli. Tego[,] co działo by się w ich głowach. Wtedy myślenie w ten sposób wydawało mi się brudne, nieprzyzwoite. Nie życzyłem mu śmierci, nie o to chodziło. Po prostu wyobrażenie, że go nie ma[,] dawało mi wewnętrzny spokój. Czułem się[,] jakby zdjęto mi z piersi olbrzymi odważnik. Czułem jak łatwo mógłbym zaczerpnąć powietrza, jak bez żadnego wysiłku moje serce tłoczyłoby czystszą krew. Wszystkie elementy składające się na moje życie wskoczyłyby na właściwe miejsca i wspaniały mechanizm zacząłby miarowo tykać.
Widziałem pogrzeb, na którym udaję[Czas przeszły psuje mi odbiór zdania] "cichy żal" by usprawiedliwić brak łez. Zresztą pewnie nie musiałbym udawać. Ale tęsknota była ceną, którą zapłaciłbym z radością. Czyż nie lepiej snuć szczęśliwe wspomnienia[,] topiąc melancholię w kieliszku czegoś mocniejszego[,] niż ukrywać nienawiść za maską wesołkowatego obłędu? Zerknąłem na niego ukradkiem, jakby moja twarz mogła mnie zdradzać.
Nie... To nie była nienawiść. Moje uczucia względem Gusa były dużo bardziej złożone. Mimo wszystko był moim najlepszym przyjacielem. Był moim bratem.

Na wstępie mojego komentarza muszę Cię przeprosić. Twój tekst jest pierwszym, na którym próbuję nową formę komentowania. Za wszelkie udogodnienia przepraszam.

Moje czepialskie uwagi masz naniesione na tekst. Oczywiście nie musisz się z nimi zgadzać. To tylko wskazówki, a jestem tylko człowiekiem i rózwnież mogę się mylić Wink

Szczegóły już mamy. Teraz ogólniki:

  • Styl Całość napisana jest w narracji pamiętnikarskiej. Gdy mam do czynienia z czymś takim, nie jestem aż tak rygorysztyczna, jeśli idzie o budowę zdań. Wiadomo, że to "jakimi zdaniami cżłowiek myśli" w dużej mierze zależy od jego wykształcenia, inteligencji i środowoska w jakim się wychował.
    Twój styl jest ok. dość przyjemny. Zdania nie są niapisane kosmicznym językiem, nie ma yodowej składni, ani wielkich zgrzytów, które utrudniałyby mi czytanie. Oczywiście wszystko można doszlifować, ale punkt wyjścia nie jest najgorszy.
    Jedyny poważniejszy problem, który zauważyłam, to przecinki. Nad tym radzę popracować. Dobrym pomysłem byłoby czytanie i komentowanie innych prac na forum. Tak nauczysz się wyalywać proste błędy.
  • Fabuła - to dopiero prolog, który miał za zadanie zaintrygować czytelnika i zachęcić go do dalszego śledzenie opowiadania. Mnie zachęciłeś. Nie do końca zgodzę się z tym, co napisał Dis. Powód, dla którego Gus zachowuje się tak, a nie inaczej, to dla czego jest "świrem", to jak dla mnie zagadka, która powinna zostać wyjaśnienia w toku rozgrywającej się akcji. Gdybym mogła coś zasugerować... Najlepiej gdyby działo się to stopniowo, a kolejne elementy układanki dopasowywał się do siebie powoli. Na razie Gus jest jak Joker - nie wiemy nic o jego przeszłości. Cała fabuła jest jedną wielką zagadką. Zastanawia mnie, co mężczyźni robią w Chorwacji.
    Generalnie prolog wygląda jak żywcem wycięty z filmu Tarantino, którego osobiście nie lubię, ale zagadkowość fabuły sprawia, że mam ochotę poznać ciąg dalszy.
  • Postacie - o nich również nie wiemy za wiele i to jest plus. Gdybyś na wstępie zaczął opowiadać całą historię obu panów, całość straciłaby na klimatyczności i tajemniczości.
    Gus mi się "podoba". Jest intrygujący. Bardzo chciałabym poznać jego przeszłość Tongue Podoba mi się także to, że wydarzenia poznajemy z perspektywy tego drugiego bohatera. Sposób, w jaki narrator mówi o swoim "bracie", sugeruje, że Gus to faktycznie świr, ale z jakiś niezrozumiałych powodów brat go kocha... Być może chodzi w tym tylko o więzy krwi, a może o coś jeszcze.

Z oceną wstrzymamam się jeszcze jakiś czas. Przydałoby się poprawić przecinki Tongue a w dalszej części zdbać o to, by przemyslenia autora nie były zbyt przepoetyzowane, bo Dis ma w tym względzie rację. Natomiast relacje: filozofia - akcja musisz już wyważyć sam. Wiadomio, że jedni wolą to, a drudzy tamto, jednak autorem jesteś Ty i wszystko do ciebie zależy. Ja osobiście wolałabym, by nie była to tylko strzelanka z hektolitrami krwi, a opowieść, która skupia się na postaciach, ich relacjach i psychice.

To tyle ode mnie.
Mam nadzieję, że moja pisanina na coś się przydała.
Pozdrawiam i czekam na dalszą część.
Odpowiedz
#5
Pieprzenie odautorskie (rzeczy ważne ciut niżej)
Więc tak... Rzeczywiście nie ma żadnego uzasadnienia dla zachowania Gusa, choć można się go po części doszukiwać w monologu. To nie jest skończone opowiadanie. Nie chciałem w prologu odsłaniać wszystkich kart, bo nie po to jest prolog itp. itd. wiadomo.
Co do braku akcji. Jak na mnie trzy trupy w tak krótkim fragmencie to i tak sporo zamieszania. Dlatego też umieściłem ten tekst tutaj w „Obyczajowe/Psychologiczne” a nie w „Akcja”. Mam czasem tendencje do przesadnego filozofowania/zanurzania się w głowy bohaterów, postaram się coś z tym zrobić, ale nie mogę nic obiecać, bo taki jest po części pomysł na ten „twór”. Podobieństwo do Tarantino jest kompletnie niezamierzone. I z jednej strony bardzo mi miło, bo ja akurat lubię, a z drugiej nie do końca, bo nie o taki klimat mi chodziło. Ale zobaczymy, może uda mi się to naprostować w dalszych częściach tej historii.
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, szczególnie Kass. Moim zdaniem ten sposób poprawek o niebo lepszy, niż co chwila cytat i komentarz. Bardzo przepraszam za te przecinki, ale to moja pięta achillesowa. Długo się zastanawiam nad tym gdzie je władować aż w końcu wlepiam je trochę na chybił trafił. Obiecuję że wszystko poprawię jak tylko znajdę kapkę czasu.
Zamieszczam pierwszy odcinek rozdziału pierwszego. Końcówka trochę urwana, ale dalszy ciąg mam nadzieję już wkrótce.


I

Wwiercam spojrzenie w biurowy zegar ścienny, wyobrażając sobie, że mogę przyśpieszyć czas. W miarę jak moje skupienie wzrasta, kręgi, jakie zatacza wskazówka odmierzająca sekundy stają się coraz dłuższe. Słyszę gorączkowe klikanie z boksu obok. Charakterystyczny dźwięk towarzyszący wyskakującemu okienku z napisem Error. Niskie brzęczenie tłustej, zielonkawej muchy, krążącej nad moją głową. Natarczywy dzwonek telefonu. Powoli odpływam. Zgrzytający nieregularnie dźwięk starej kserokopiarki. Natarczywy dzwonek. Świszczący oddech astmatyka z nadwagą. Smród kwaśnego potu i podrobionego old spicea. Natarczywy... Dzwonek na hotelowym kontuarze maltretowany przez moją dłoń, nie spełnia swojego zadania. Moja druga ręka drapie moją skroń, sięga po papierosa. Pojawia się recepcjonista. Na głowie ma cylinder w biało czerwoną szachownicę.
– Tu nie wolno palić tytoniu. – chrypi. Moja ręka wkłada papierosa do ust. Ręka podaje ogień. Usta ssą. – Regulamin zezwala jedynie na palenie kokainy.
Recepcjonista śmiejąc się wyciąga z wewnętrznej kieszeni bordowego smokingu lufkę do cracku. Zauważam, że każdy kwadrat zdobiącej cylinder szachownicy jest szufladą. Wysuwają się i zatrzaskują, gdy ściągając obłok narkotycznego dymu, zaczyna się trząść. Czuję przyjemne uderzenia fal kojącego ciepła. Z jednej z szuflad wskakuje kukułka, zupełnie jak z tyrolskiego zegara. Natarczywe kukanie, dzwonek. Otwieram oczy, odbieram słuchawkę.
– „Products of evolution”, dział obsługi klienta. W czym mogę pomóc? – mówię mimo wszystko płynnie i wyraźnie. Powtarzam to tyle razy w ciągu dnia, że gdybym siedząc zapłakany, tuż po otrzymaniu wiadomości o śmierci całej mojej rodziny odebrał telefon, automatycznie przyjąłbym profesjonalny wyraz twarzy i zmieniając tembr głosu na nieco niższy sympatycznie zagadnął: „Products of evolution, dział obsługi klienta. W czym mogę pomóc?”
– Dobry, bo ja kupiłam nawilżacze. Te do powietrza. Pan wie, z tym dymem, co robią. Ten model lepszy, pan wie... Co kurz i te... robaki małe wciąga i to światło co się zmienia...
Wiedząc doskonale, że mówi o nawilżaczu „airwonder336”, model wyposażony w wirowy filtr wodny i pochłaniacz pyłu idealny w walce z roztoczami odpowiadam, że pomoc nie jest możliwa bez: podania mi dokładnej nazwy produktu, numeru serii, numeru karty gwarancyjnej, pofatygowaniu się osobiście do jednej z wyznaczonych w tym celu placówek wraz z wadliwym produktem oraz wszystkimi do niego dodatkami oryginalnym opakowaniem kartą gwarancyjną paragonem bądź fakturąjeślitakowazostaławydana.
Biorę głęboki wdech i rzucam słuchawką.
Jest mi ciasno. Widzę zbliżającą się twarz małego Marka. Porusza ustami a ja słyszę tylko narastający, jednostajny pisk. Jak zawsze trzyma firmowy kubek, pełen firmowej kawy z dwiema kostkami firmowego cukru. Bez tego kubka można go zobaczyć tylko o szóstej czterdzieści pięć i szesnastej piętnaście. To godziny, o których mały Marek zaczyna i kończy pracę, każdego dnia, od poniedziałku do soboty. Ten kubek jest ulubionym tematem przytyków pod jego adresem, krążących w kuluarach biura. Słyszałem ludzi przysięgających, że nakryli go jak wychodził z kibla ze swym kubkiem w dłoni. Marek śpi ze swoim kubkiem, sra ze swoim kubkiem i posuwa swoją obleśną żonkę popijając kawkę ze swojego kubka.
Zaczyna się kolejna migrena. Mały Marek mówi coraz szybciej. Pisk jest tak przenikliwy... Moją czaszkę powili pokrywa pajęczyna pęknięć. Czuję krople potu. Ściekają po moich plecach i wsiąkają w bokserki.
– ...no jakbyś się z tym uporał do środy było by dobrze. – dociera do mnie jego wesołkowata paplanina. – się znaczy, musisz się z nią uporać. Wiesz jak jest, zarząd patrzy, patrzy na mnie i na ciebie i na każdego pracownika w tym budynku i zarząd widzi, rozumisz, on widzi, gdy coś nie trybi. Jak trybić powinno a nie trybi to on zaraz widzi, rozumisz...
Słuchając go można by pomyśleć, że jest kaznodzieją nowego panteonu bóstw: „A imię ich czterdzieści i zarząd”. Obmacując kieszenie w poszukiwaniu papierosów odkrywam, że moja koszula jest cała mokra. Zacząłem palić w tydzień po przyjęciu tej pracy. Czasami w ciągu dnia spalałem cztery paczki. Nie z powodu nikotynowego głodu. Papieros jest doskonałą wymówką, usprawiedliwieniem ucieczki. Ale dziś już go nie potrzebuje.
– Mam to gdzieś, karłowaty zasrańcu! – Usta małego Marka w końcu się zamykają a jego twarz wydłuża się. – Nie potrzebuje tej pracy, nie potrzebuje zarządu, wrażenia, że obudziłem się w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym ani twojego pierdolenia o ósmej rano, które przyprawia mnie o wrzody! – wrzeszczę, wymachując mu przed nosem środkowym palcem. – Nie wiem czy ten, nieskażony twórczą myślą ropień, który nazywasz swoim mózgiem jest w stanie pojąć, że kariera śmieciarza daje większe możliwości rozwoju niż przesiadywanie w tej dziurze! Pierdol się, jebany pigmeju! Pierdol się...
Kontem oka widzę podstarzałego faceta z ochrony. Podnoszę ręce do góry w geście mówiącym: „Nic już nie mówię, wychodzę”. Przechodząc obok Marka posyłam mu w powietrzu buziaka i wytrącam z ręki kubek, który przelatuje szerokim łukiem nad kilkoma boksami, obryzgując wszystko w około gorącą kawą i finalnie roztrzaskuje się na monitorze jakiegoś gościa z dystrybucji. Zostawiam wszystko. Lawirując między stanowiskami wymijam pracownika ochrony, który nie ma ze mną większych szans. Jestem całkiem niezły na krótkich dystansach a ten grzyb powinien już dawno gnić na geriatrii zamiast udawać „stróża prawa”. Wpadam zdyszany do windy. Całą drogę na dół besztam jakąś nieznaną mi kobietę za to, że przypadkiem wcisnęła dwa guziki.
W powietrzu czuć zapach nowej pory roku. Staram się oddychać przeponą, wypuszczać napięcie razem z dwutlenkiem węgla. Orientuję się, że prawie biegnę i zwalniam kroku. Pogoda jest cudowna. Dawno nie spacerowałem o tej godzinie, właściwie nie pamiętam, kiedy „spacerowałem” w ogóle. Pomarańczowe, jesienne słońce suszy moje plecy i jest całkiem przyjemnie, ale tak naprawdę nienawidzę tego miasta. Dorożek, obwarzanków, Wawelu, studentów i podstarzałych dziadów w kapeluszach i płaszczach z długimi szalami artystycznie przerzuconymi przez ramię. Oni to właśnie skondensowany do rozmiarów człowieka Kraaaaaków. Jego kwintesencja. Wielce nonkonformistyczny, alternatywny, zadumany, poetycki, będący stolicą kultury Kraaaaków. Żeby odpowiednio wypowiedzieć tą zacną nazwę trzeba wyciągnąć przed siebie rękę w patetycznym geście, godnym rozpoczynającego monolog hamleta, niekoniecznie jednak z czaszką w dłoni. I zaryczeć podniośle, nadając odpowiedni ton samogłosce „a”.
W końcu decyduje się wrócić do domu. Mieszkam w sypiącej się kamienicy. Właściciel bardzo chciałby ją wyremontować, ale nie pozwala mu na to architektoniczny greenpeace nękający podobno wszystkich posiadaczy budynków, które mają status zabytku. Gówno mnie to obchodzi, ale wiem o tym, bo gdy ten nudziarz przychodzi, po co miesięczny haracz, raczy nas długim wywodem na temat jego „problemów”.
Lubię chłód klatki schodowej i ten jej specyficzny zapach. Nie jest przyjemny, ale jakoś dziwnie kojący. Wysoka z wygodnymi, szerokimi schodami kojarzy mi się z portalem do jakiegoś sanktuarium. Myślę, że niektórzy by to poczuć odwiedzają świątynie. Dla unoszącego się, gdzieś między drobinkami kurzu spokoju. Wchodzę na samą górę. Długi korytarz na poddaszu, prowadzący do naszego mieszkania zawalony jest wszelkiej maści rupieciami. Stare szafy, trzy rowery w różnym stopniu porozkładane na części, biurko z brakującą szufladą, PRL-owska meblościanka, zeschnięty fikus w wielkiej doniczce, kilka zniszczonych krzeseł i masa innych rupieci podrzuconych tutaj przez sąsiadów z dołu lub wywalonych wprost od nas. Drzwi do mieszkania są uchylone.
– Oczywiśśś kurw... – syczę pod nosem i ostentacyjnie zatrzaskuje je za sobą. Niech wiedzą, że trzeba za nimi elementarne rzeczy robić.
– Siemanko! – słyszę jak Eliot drze się z drugiego końca mieszkania.
Znajduje go zalegającego na kanapie z zapoconym padem w ręku. Miętosi go bezlitośnie z wzrokiem wbitym w sześćdziesięcio calową plazmę, którą podarował mu ojczulek na dwudzieste pierwsze urodziny.
– Rzuciłem robotę. – mówię siadając obok niego.
– Dojebane. – odpowiada nieobecnym głosem. Dla Eliota wszystko jest „dojebane”, od kanapki w McDonaldzie po ekspedycje kosmiczne. Jest to jednocześnie słowo klucz, którym Eliot prowadzi całą konwersacje, kiedy nie słucha swojego interlokutora. Poznałem go w szpitalu jakieś pięć lat temu. Nie wiem, czemu zostaliśmy przyjaciółmi, z reguły tacy jak on doprowadzali mnie do szału. Jednak jego specyficzna nadpobudliwość była inna niż to, co znałem do tamtej pory. Wtedy potrafił godzinami wypluwać z siebie ciągi skojarzeń. Mówił coś i nagle zwracał uwagę na zdawałoby się mało istotny szczegół, zaczynał o nim opowiadać, snuć nową historię do momentu aż w niej nie znalazł ciekawego drobiazgu, i tak w nieskończoność. Nawet dziś, można czasem zauważyć jak żywe srebro wychodzi na wierzch.
– To już piąta fucha w tym roku. – Do pokoju wpływa Pandora. Z swoimi czarnymi jak węgiel włosami, ubrana w ohydny różowy szlafrok sięgający kostek, wygląda dość komicznie. Zaspana sprawia wrażenie jakby zamiast iść lewitowała kilka centymetrów nad podłogą. – Stawiam dychę, że szóstą rzucisz przed sylwestrem. – śmieje się mierzwiąc bujną czuprynę Eliota.
– O... wstałaś. – Odrywa się od ekranu i obrzuca ją spojrzeniem małego szczeniaczka. – Skleisz jakieś śniadanko coooo? I przynieś mi petki. – dokańcza szybko i wraca do gry.
– Sam se zrób śniadanko. – Pandora wymierza cios otwartą dłonią w jego potylicę i siada między nami. Wyciąga paczkę czerwonych marlboro, częstuje mnie a potem wtyka jednego między wargi Eliota. Siedzimy przez chwilę paląc w ciszy i obserwując jak kolejni przeciwnicy zamieniają się w krwawą miazgę.
Umysł rozkazuje ciału i ono jest posłuszne. Umysł rozkazuje sobie samemu i natrafia na opór.
FH
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości