Czwarta edycja prac - Gorzkibłotnica [Sen o lataniu]]
#1
Sen o Lataniu


Przetarłem oczy. Dzień za oknem wstał błękitny i złoty. Nie wiedzieć czemu kojarzył się ze świeżo wylizanym kotem. Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczały kości, podrapałem w niewymowne miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę i odrzuciwszy koc podreptałem do wygódki. Dla mniej zorientowanych przylega ona bokiem do stodoły. Na podwórku oczywiście. Dla miastowych, przyzwyczajonych do kibla za ścianą i czytania w klaustrofobicznej klitce nieświeżych gazet, nieznaną jest niemal mistyczna przyjemność jaką daje poranne posiedzenie w promieniach wstającego słońca. Już miałem zasiąść wygodnie na tronie i oddać się głębokim, filozoficznym rozmyślaniom nad sensem istnienia, gdy moją uwagę przykuł poruszający się po niebie obiekt. Wyglądał jak niewielki złocisto-czarny myśliwiec, tylko że w otworach trójkątnych skrzydeł obracały się dodatkowe wirniki. No i leciał stanowczo zbyt nisko, może ze cztery metry nad kartofliskiem. Do tego wykonywał jakieś dziwne manewry. Wznosił się, to opadał przechylony na skrzydło. W ogóle ten jego lot był straszliwie chaotyczny. Zakręcił, mało nie zawadzając o tartaczną budę i zatoczył się w okolice olszynki starego Młodawskiego.
-Wot te na? - mruknąłem - Psuje się czy co?
Uchwyciwszy w garść różowe gacie, żeby mi w biegu czasem nie opadły, pognałem przez zarośnięte zielonym gąszczem redliny. Podskoczyłem raz i drugi, ale intruz był stanowczo zbyt wysoko. Nie myśląc wiele chwyciłem w garść kij, który usłużnie napatoczył się pod nogi i puściłem nim za latałką. Trafiłem w jeden z wirników, posypały się drzazgi, a statek zarył bokiem w piach. Próbował się poderwać, więc przezornie wskoczyłem na wierzch i przycisnąłem kolanami. Szarpnął się raz i drugi, wreszcie znieruchomiał.
Z bliska wyglądał dość fatalnie. Ot, pudło zespawane z nieco przerdzewiałych blach z doczepionymi skrzydłami z desek. Jak toto mogło latać i na dodatek błyszczeć?
Dostępu do środka broniły blaszane drzwiczki z urdzewiałym rogiem, zamykane na haczyk.
-Ej no! Zobacz co zrobiłeś?! - rozdarł się siedzący wewnątrz, może siedmioletni berbeć - Popsułeś mój dmucholot!
- Nic nie popsułem - mruknąłem, wydostając kij ze starego koła od roweru, którym okazał się wirnik. Było straszliwie zósemkowane i brakowało mu co najmniej połowy szprych.
- Jak nie? Cały silnik rozwaliłeś! - malec wskazał walające się po podłodze błyszczące okruchy - To prezent od kosmitów.
Trochę mnie zatkało i obudziła się we mnie żyłka badacza. Pozbierałem dokładnie pęsetą odłamki i złożyłem do kupy. Okazały się być starą fiolką po zastrzykach. Taką szklaną, z gumowym korkiem dociskanym przez metalowy kapsel.
- To ma być silnik? - zdziwiłem się, podciągając opadające gacie.
- Taki duży, a głupi! Ale się dałeś nabrać - szydził gówniarz. - Nie znajdziesz go, choćbyś miał się zesrać.
Złapałem przebrzydłego dzieciaka za ucho.
- Sam mi powiesz.
- Aj, to boli! - zaskomlił. - To nie fer!
- Tak ma być - uśmiechnąłem się złośliwie. - Gdzie jest napęd?
- A gdzie idą przewody?
No tak, jak mogłem przeoczyć. Po ściance, ułożone obok siebie szły trzy kable, ucięte najwyraźniej od prodiża, albo żelazka, bo takie w szmacianym oplocie. Ginęły gdzieś w skrzynce na boku pojazdu. Cholera, zaraz poznam ściśle tajną technologię obcych. Sięgnąłem do kieszeni. Skąd kieszeń w spodniach mojej piżamki w różowe różyczki? Nigdy jej tam nie było, ale nie zdziwiłem się zbytnio, wsadziłem ostrze scyzoryka w zamek i przekręciłem. Wieko ustąpiło z chrzęstem. W środku zamiast skomplikowanych obwodów drukowanych i licho wie czego jeszcze, siedział szaro - biały kocur i spokojnie lizał sobie zadnią łapę.
- Ej! To nie fer! - zawołałem zawiedziony. - Kot nie może być silnikiem!
Zwierzak łypnął na mnie zielonymi oczyma i ziewnął wyraźnie znudzony.
- A właśnie, że może - odezwał się dzieciak, majtając nogami ze skrzydła pojazdu. - Jest tym, czym chce.
Spojrzałem jeszcze raz do środka. Po kocie nie było śladu, za to między lekko skorodowanymi ściankami tkwiło koło. Takie drewniane, jakie miały niegdyś wiejskie wózki. Ze szprychami, piastą i okuciem, tylko trochę mniejsze. Kabel był przyklejony do niego plastrem na odciski.
- Powiedz mu, żeby mi się pokazał, bo jak nie, to tak ci ucho wykręcę, że w gacie nalejesz - warknąłem rozeźlony na malca.
- Sam mu powiedz - odkrzyknął dzieciak, zeskakując na ziemię.
- A żebyś wiedział, że powiem.
Wpatrzyłem się z natężeniem w nadgryzione korozją blachy. Zebrałem w sobie wszystkie siły mentalne, pomny że za chwilę dosięgnę samego jądra tajemnicy
- Teraz pokaż mi się takim, jakim jesteś naprawdę! - Zaintonowałem jak zaklęcie.
Coś odezwało się rytmicznym popiskiwaniem.
To był mój budzik.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości