Czwarta edycja prac - Anarchist [Urywki wyimaginowanego dziennika]
#1
Zapiski kłusownika




Siedzę na plaży i z nadzieją wpatruję się w bezkres oceanu, licząc, że na horyzoncie pojawi się jakaś łódź lub statek. Cokolwiek. Wyspa okazała się niezbyt dużym skrawkiem ziemi, dość powiedzieć, że obszedłem ją wkoło w dwie godziny. Jest tutaj niewielki tropikalny las, w którym udało mi się znaleźć strumień ze słodką wodą oraz kilka bananowców i kokosowców. Żadnych zwierząt ani śladów ich bytowania dotąd nie zauważyłem.

Koniecznie muszę opisać wszystko, co zobaczyłem, zanim trafiłem na wyspę. Znalazłem wreszcie przeznaczenie niezniszczalnemu Sonimowi, którego przypadkowo znalazłem na dnie podczas ostatniego połowu. Nie ma tutaj zasięgu, więc pozostaje skorzystanie z możliwości zapisu tekstu. Nie wiem tylko, czy bateria wytrzyma do końca mojej opowieści.


***


Kiedy obudziłem się lub raczej odzyskałem przytomność, czułem potworny ból głowy, a usta miałem suche i spękane z pragnienia. Powoli dotarło do mnie, że byłem zamknięty w jakimś dziwacznym więzieniu. Więzieniu? Tak, to chyba właściwe słowo. Zauważyłem, że pozbawiono mnie akwalungu oraz kuszy i noża, a na nogach zamiast płetw miałem niebieskie, gąbczaste skarpety. Trzeba przyznać, że znakomicie ogrzewały stopy, co w połączeniu z piankowym kombinezonem zapewniało niezbędne ciepło. W kieszeni wciąż przechowywałem telefon, który jakimś cudem został niezauważony przez porywaczy. Zabawne, bo niby w jaki sposób komórka mogła się przydać płetwonurkowi? Pod wodą? Kilka razy zrobiłem fotkę co ładniejszym rybkom i nic więcej. Nadszedł czas, aby telefon uratował moje życie.

Ale już po chwili dowiedziałem się, dlaczego Sonim pozostał na swoim miejscu. Powodem był brak zasięgu i jakiegokolwiek sygnału od operatora. W pierwszym momencie chciałem roztrzaskać urządzenie o podłogę, ale w porę opanowałem wściekłość. Wyłączyłem telefon, po czym wsunąłem z powrotem do kieszeni. Wierzyłem, że jeszcze może okazać się użyteczny.


***


Nie wiedziałem jak długo i przede wszystkim dlaczego mnie ktoś tam trzymał. Poza tym wciąż nie widziałem żadnego z porywaczy, o ile tak ich mogłem nazywać. Na moje krzyki i prośby zupełnie nie reagowali, a jedzenie pojawiało się w celi, kiedy zapadałem w sen. W końcu zaprzestałem bezowocnych wrzasków oraz kopania w kamienne drzwi, które były wysokie na ponad trzy metry i nie miały klamki ani czegokolwiek pozwalającego na ich otwarcie. Pomyślałem, że taki mechanizm może się znajdować po ich drugiej stronie.


***


Próbowałem przypomnieć sobie, jak to się stało? Ostatnim co zapamiętałem, był jakiś dziwny błysk, a chwilę potem pociemniało mi w oczach. Sytuacja miała miejsce podczas połowu dla bandy zwariowanych Japończyków.

Nie mogłem pracować w Stanach po wpadce ze sprzedażą ponad dwudziestu kilogramów rekinich płetw. Wszystkie oszczędności poszły na kaucję lecz rozprawy nie doczekałem. Uciekłem do Azji i zacząłem pracować dla Japońców. Nie kiwali mnie na kasę, choć wiedziałem od innych płetwonurków, że zdarzały się takie przypadki.

Robota była łatwa i dobrze płatna, a ja znałem fach, bo wykonywałem go od prawie dziesięciu lat, zaczynając jeszcze jako dwudziestolatek. Nurkowałem, wyczekiwałem na delfina, po czym powoli podpływałem jak najbliżej, a potem strzelałem do niego z kuszy. Byłem sprawnym myśliwym i zawsze trafiałem w łeb. Trup na miejscu. Później moi skośnoocy koledzy, z których tylko jeden jako tako gadał po angielsku, wciągali zdobycz na pokład kutra. Dziennie potrafiłem zabić nawet dziesięć dużych osobników. Robiłem kasę.

Co się działo potem? Nie moja rzecz. Mogłem się co najwyżej domyślać, że prawdopodobnie mięso trafiało na stoły wybranych restauracji. Wszyscy w branży wiedzieli o istnieniu lokali, gdzie dla klienteli z grubymi portfelami podawało się specjalne menu. W takich kartach dań można było znaleźć posiłek, przyrządzany z mięsa zwierząt znajdujących się pod ścisłą ochroną. Yakuza już od dawna zarabiała na tym ogromne pieniądze.


***


Kwadratowa dziura na szczycie wydawała się przeszklona lub umocowano tam jakieś inne przeźroczyste tworzywo. Ustrojstwo emitowało błękitne światło, dzięki czemu w celi było w miarę jasno. Niestety, nie miałem najmniejszych szans, aby tam dotrzeć, bo pomieszczenie przypominało małą piramidę, a gładkie ściany tworzyły coś na kształt czworokątnego ostrosłupa. Żadnego zadrapania ani wgłębienia, nic, co mogłoby pomóc w ewentualnej wspinaczce. Z każdej strony otaczała mnie wilgotna, idealnie oszlifowana, lita skała. Poddałem się po kilku próbach, kiedy pozdzierałem skórę palców aż do krwi.

Na środku sali znajdowało się posłanie, utworzone z dużych, żółtych liści i jakiś czerwonych roślin. Cały ten barwny wieniec leżał na materacu, wykonanym z tego samego materiału co moje skarpety.

Kiedy spałem, jak zwykle któryś z nich przyniósł mi jedzenie. Trochę zieleniny i kawioru zostawiano na dużej muszli. Za każdym razem, kiedy się budziłem, muszle znikały. A przecież zawsze miałem płytki sen... może dosypują mi czegoś do posiłków? Dostawałem ciągle to samo, od czasu do czasu z czymś przypominającym wyglądem groch. Wszystko smakowało nie najgorzej, choć trochę pachniało zgnilizną... Może byłem uwięziony gdzieś blisko morza? I sam nie wiem, dlaczego myślę, że jest ich kilku? A jeśli to tylko jeden człowiek? Jakiś szaleniec, który teraz zabawia się swoim małym, zaglądając do celi przez ukryty wizjer. Kiedy mu się znudzi, przyjdzie tutaj i poderżnie mi gardło, po czym zeżre moje wnętrzności albo nakarmi nimi psy. A może to kobieta? Upokarzana i gwałcona przez ojca w czasie dzieciństwa, postanowiła wziąć odwet na mężczyznach poprzez wymyślne tortury, prowadzące do powolnej śmierci.


***


Powoli zaczynałem wariować. Myślałem nawet o samobójstwie, ale zdałem sobie sprawę, że nie miałem nawet technicznej możliwości, żeby to zrobić. Jedyny sposób jaki przyszedł mi do głowy, to rozbiec się i uderzyć głową w ścianę. Beznadzieja.
Próbowałem nic nie jeść, podejrzewając, że potrawy są nafaszerowane środkiem nasennym. W końcu jednak zaległem na posłaniu, a kiedy potem otworzyłem oczy, naczynia zniknęły, a na ich miejsce przybyły nowe.


***


W końcu usłyszałem za drzwiami jakieś dźwięki. Coś na kształt rozmowy kilku osób, lecz wszystko było przytłumione, bardzo niewyraźne i brzmiało jakoś tak... nieludzko? Podobne zdarzenie wcześniej nie miało miejsca, ale odebrałem to jako zapowiedź zmian w moim żałosnym położeniu.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i do środka weszły cztery nagie postacie. Byli dużo wyżsi ode mnie, choć do niskich się nie zaliczałem. Korpusy istot pokrywała srebrna łuska, tworząc coś na wzór karacenowej zbroi husarskiej, a na owalnych i pozbawionych szyi głowach żółtym blaskiem świeciły oczy. Przybysze zamiast stóp mieli duże płetwy, natomiast trzecia wystawała im z pleców. W błoniastych dłoniach trzymali długie przedmioty, które wyglądały jak pozbawione grotów włócznie.
Serce waliło mi jak kałasznikow, jakby zaraz miało rozsadzić klatkę piersiową. Oparłem plecy o ścianę i patrzyłem na nich, trzęsąc się przy tym jak osika. Kim byli? W mojej spoconej ze strachu głowie błyskawicznie zrodziło się podejrzenie: kosmici! Szybko dotarło do mnie, że zostałem uwięziony przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji. Co ze mną zrobią? Zabiją od razu, czy może najpierw przeprowadzą jakieś bolesne eksperymenty?

Jeden z nich wyszczerzył dziesiątki małych, trójkątnych zębów i wydał gulgoczący dźwięk, wskazując ruchem głowy wyjście. Ale nie mogłem wykonać nawet najmniejszego ruchu; paraliż całkowicie zawładnął moim ciałem. Strach spowodował, że nie ruszyłem się z miejsca. Wtedy obcy dotknął mojego ramienia szarą dzidą i natychmiast poczułem jakby porażenie prądem. Wrzasnąłem, po czym powstałem na równe nogi, masując obolałą część ciała.

Po chwili, otoczony przez nieznane mi istoty, ruszyłem do wyjścia.
Kiedy przekroczyliśmy próg pomieszczenia, zauważyłem kątem oka, jak obcy pociągnął za dźwignię umieszczoną na ścianie korytarza. Ułamek sekundy potem usłyszałem rumor zamykanych drzwi.

Wydawało mi się, że marsz długim, pozbawionym okien tunelem trwał całą wieczność. W ciemnościach ledwo rozróżniałem towarzyszące mi sylwetki i co jakiś czas wbijałem uważnie wzrok w nierówne podłoże, żeby się o coś nie potknąć. Później długo szliśmy w górę po nierównych schodach, na szczęście było tam znacznie jaśniej.

Kiedy poczułem, że za chwilę nogi odmówią mi posłuszeństwa, dodarliśmy do kolejnych wrót bliźniaczo podobnych do poprzednich. Po ich pokonaniu znaleźliśmy się w ogromnym pomieszczeniu. Sala przypominała wielkością halę widowiskową, w której mecze rozgrywał mój ulubiony Orlando Magic, a gigantyczna i zarazem przezroczysta kopuła umożliwiała podziwianie rozciągającego się z każdej strony zdumiewającego widoku.

Pokryta łuską istota zatoczyła ręką koło, zapraszając do przyjrzenia się niezwykłym obrazom. Zupełnie niepotrzebnie, bo i bez tego gestu nie mogłem oderwać wzroku, stojąc z gębą otwartą na oścież.
Widziałem dziesiątki wysokich budynków wzniesionych z kamiennych płyt oraz posiadających duże okna. Dostrzegłem w nich kolejnych przedstawicieli gatunku, który mnie uwięził. Zdawało się, że oni także patrzą na mnie, choć nie miałem co do tego pewności ze względu na dzielącą nas odległość. Wieżowce wyglądały, jakby wyrosły z podłoża w sposób naturalny, a dopiero potem wydrążono tam korytarze, pomieszczenia, zbudowano schody, a przede wszystkim wstawiono okna i umieszczono na szczytach przezroczyste kopuły.

W dole nie było żadnych uliczek, chodników lub ścieżek, a tylko ciemność, z której wyłaniały się budynki. Mieszkańcy osobliwego miasta latali w powietrzu, mając na głowach klosze, prawdopodobnie wykonane z tego samego materiału, co szczyty wieżowców. Do domów wlatywali przez okrągłe wejścia, które otwierały się błyskawicznie, po czym równie szybko się zamykały.

Doszedłem do wniosku, że obcy byli bezpłciowi, bo do tej pory nie zauważyłem u nich żadnych narządów rozrodczych. Mimo to zdarzały się osobniki znacznie mniejsze, więc chyba mogli posiadać potomstwo.
Widziałem, jak jedno ze stworzeń mknęło pomiędzy budynkami, prowadząc dziwny pojazd. Kiedy przyjrzałem się dokładniej, okazało się, że istota siedziała na grzbiecie... delfina.

Oparłem się rękami o część kopuły, żeby z wrażenia nie upaść.
Zrozumiałem, że gościłem na dnie oceanu.


***


Po równie krótkim jak i szokującym zapoznaniu z podwodnym miastem, wyprowadzono mnie z sali. Ponownie szliśmy dość długo, tym razem schodami w dół, aż zatrzymaliśmy się w kolejnym pomieszczeniu. Było równie obszerne jak poprzednie, a ze stropu zwisały kolonie dużych kokonów. W tamtej chwili pomyślałem, że nie chciałbym spotkać motyla przepoczwarzającego się z tak wielkiej larwy.

Przybliżyliśmy się do jednej z ciemnych powłok, po czym jeden z eskortujących zagulgotał coś i pchnął mnie w stronę oprzędu. Wbiłem wzrok w dyndający nade mną i miejscami prześwitujący kokon. Coś w środku poruszyło się. Organizm wydawał się dziwnie znajomy. Pysk, płetwy, ogon... To niemożliwe. Delfin! Zdziwiony odkryciem odwróciłem głowę do stojącego najbliżej mnie wartownika. Ten wydał z siebie dźwięk przypominający śmiech, a potem nakazał ruchem głowy dalszy marsz. Przemieściliśmy się w głąb sali, po czym musiałem powtórzyć tą samą czynność pod inną powłoką. Wydawała się ciemniejsza od wcześniejszej, mimo to znalazłem przezroczysty fragment. Przyjrzałem się uważnie. Wewnątrz wypełnionego zielonkawym płynem oprzędu, spało podwodne dziecko skulone niczym zmarznięte szczenię.

W mojej głowie wszystko układało się w jedną całość. Wyglądało na to, że tuż przed śmiercią delfiny zasypiały w kokonach, aby po okresie transformacji obudzić się w zupełnie innych ciałach.

Oprócz wiedzy, którą mnie wtedy obdarowano, poznałem również przyczynę porwania. Domyśliłem się, że pokazują ogrom mojej zbrodni tylko po to, abym potem został odpowiednio ukarany. Specyficzne śledztwo i sąd w jednym.
Spodziewałem się najgorszego.


***


Zeszliśmy jeszcze niżej. Czułem się jak Dante, choć nie towarzyszył mi ojciec Wergiliusz, a i eskorta była mniej wylewna niż rzymski poeta. Wkrótce zatrzymaliśmy nasz milczący pochód.

Przebywaliśmy w miejscu przypominającym hutę. Wokół krzątały się grupy podwodnych istot, pracujących przy produkcji przezroczystych płytek. Wydedukowałem, że tworzywo uzyskiwali z płynu, który widziałem wcześniej w kokonach. Przechowywali ciecz w dużych, kamiennych rynnach, a rolę palenisk spełniały dziury w ziemi. Buchały z nich pomarańczowe płomienie i coś mi podpowiadało, że ich pochodzenie było wulkaniczne. Istoty wlewały płyn do form, a potem go podgrzewały, po czym wyciągały gotowe płyty emanujące jasnym blaskiem. W ten sposób odkryłem źródło oświetlenia pomieszczeń budynków podwodnego miasta.

Pamiętam, że wtedy wybąkałem pod nosem jedno zdanie: „Odbieram im nie tylko światło, ale nawet zagrażam ich gatunkowi”.

Chwilę potem poczułem potworny ból pleców, a wokół zapanowały egipskie ciemności.


***


Jeszcze tylko kilka zdań i telefon za chwilę się rozładuje. Wiem, że z takimi zasobami, jakie mam na wyspie trudno będzie przetrwać. Owoców jest niewiele, zwierząt chyba nie ma, pozostają korzonki lub larwy owadów. Dodatkowy problem to brak narzędzi, bez których trudno będzie zrobić cokolwiek, choćby wędkę. Z drugiej strony chyba bałbym się łowić w oceanie.

Poza tym rana na plecach wydaje się w ogóle nie goić.

Bateria pad
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości