Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Cztery godziny
#1
Godzina pierwsza


Dojechałem. Autobus dowiózł mnie pod terminal lotniska im. Lecha Wałęsy. Miałem jeszcze godzinę do odlotu. Supcio – jak zwykła mawiać jedna z moich młodszych koleżanek. No to goniłem do tej co zawsze bramy, po czym wbiegłem na jeden z dwóch terminali i... i w środku nie wyłapałem wzrokiem ani żywej duszy.
– What the fuck? – zakląłem w języku narodowym kraju, do którego niebawem miałem się udać. Zrozumiawszy, że w Gdańsku tak brzmiące słowa mają słabszą wymowę, natychmiast użyłem właściwej translacji: – Co jest, kurwa?

Dramatycznemu pytaniu odpowiedziała zupełna cisza. Choć nie, bo po chwili usłyszałem szuranie, które dobiegało zza drzwi toalety. Już miałem chwycić klamkę i sprawdzić tajemnicę skrywaną przez szalet, kiedy w oczy uderzyła mnie bardzo ważna informacja; na nieskazitelnie białych drzwiach jakiś złośliwiec umieścił niewielką płaskorzeźbę dziewczynki. Na moment zdębiałem, po czym powoli i dokładnie, centymetr po centymetrze zbadałem czarną wypukłość. No, tak – krótka spódniczka, włosy spięte w kok – ani chybi jakaś nastolatka.
– Babski kibel! – krzyknąłem i jak rażony piorunem natychmiast odskoczyłem dobry metr do tyłu.

I co tu począć? Przecież wciąż nie wiedziałem dokąd pójść. Obawiałem się, że jeśli szybko czegoś nie wykombinuję, to samolot ucieknie mi w cholerę

Wziąłem głęboki wdech, po czym zapukałem. Szuranie ustało, a niedługo potem moich uszu dobiegł dźwięk zbliżających się kroków. Po chwili drzwi bezgłośnie stanęły otworem. Spojrzałem w lewo, popatrzyłem w prawo: nikogo nie ma! Czary-mary.
– Czego!? – wrzasnął ktoś gdzieś z dołu. – Ślepy? Nie widzi, że bynajmniej damska?

Skierowałem wzrok niżej i wkrótce wypatrzyłem starszą kobietę. Zerkała na mnie nieufnie spod rozczochranej i pofarbowanej na burgund grzywki, dzierżąc w dłoni brudnego i przygotowanego do ataku mopa.
– Dla chłopów, bynajmniej obok! – ryknęła oburzonym tonem, uprzejmie wskazując ruchem głowy kierunek, w którym powinienem się udać.
- Ja chciałem tylko zapytać – mój głos zabrzmiał piskliwie i wysoko niczym mężczyzny pozbawionego klejnotów – skąd jest odlot do Londynu?
- Jak to... skąd? – Mina mojej rozmówczyni wyrażała zaskoczenie faktem, że taki idiota był w stanie dawać sobie radę na tym brutalnym świecie. – Bynajmniej z drugiego terminalu, a skąd niby?
- Z drugiego? Zawsze odlatywał z tego – powiedziałem do siebie lecz na moje nieszczęście operatorka urządzeń ściernych i czyszczących usłyszała moje słowa.
- Jak mówię, że stamtąd, to bynajmniej stamtąd!
- Dziękuję – wystękałem, po czym puściłem się biegiem niedawno wybudowanego terminalu. Zanim minąłem wyjście z budynku, dogonił mnie jeszcze głos starszej pani:
- Panie, bynajmniej brama dziewiąta!


***


Poszedłem, a w zasadzie popędziłem za radą miłej sprzątaczki, dzięki czemu wkrótce znalazłem się w kolejce do wyjścia numer dziewięć. Trafiłem wcale nie najgorzej, bo jak się potem okazało, stałem w środkowej stawce oczekujących. Kolejka coraz mniej przypominała równo ustawiony rząd ludzi, a z każdą minutą przeobrażała się w niezorganizowany tłum rozproszony po całej sali. W końcu mrowie głów ruszyło szturmem na przerażoną stewardesę niczym sfora głodnych wilków na sarnę.
- Proszę zaczekać! – krzyczała filigranowa blondynka. – Nie pchać się!
- To szybciej sprawdzaj bilety – poradził szorstkim głosem mężczyzna o aparycji goryla, z tym, że mniej owłosiony i nie tak sympatyczny.

Jego sugestia znalazła posłuch, bo chyba nigdy wcześniej nie czekałem tak krótko przy wyjściu do samolotu. Dość powiedzieć, że zdenerwowana kobieta przerywała trzęsącymi się rękami bilety w zawrotnym tempie, nie sprawdzając w ogóle dowodów tożsamości.
A potem wszystko odbyło się standardowo. Sprint po schodach w dół – tam dostałem łokciem w czoło, ale luz, nic mi się nie stało – a potem bieg ile sił w nogach przez betonowy plac. Na koniec kolejne schody, tym razem prosto do samolotu.
Ha! Zdobyłem miejsce przy oknie!



Godzina druga



Udało mi się zmieścić plecak do luku bagażowego. I to za pierwszym razem, bez wciskania go z zaciśniętymi zębami, bez niepotrzebnych nerwów i przekleństw, jednym słowem: pełen sukces. Co prawda nie dałem rady umieścić bagażu w luku nade mną, ale znalazłem wolną przestrzeń po przeciwnej stronie. Nawet dobrze, bo jakby co, będę miał plecak na oku. Trudności mogły pojawić się przy wysiadaniu, ale o to postanowiłem martwić się później. Rozpierała mnie duma, że wszystko tak sprawnie poszło, a na ogolonej twarzy zagościł szeroki uśmiech. A niektórzy nic, tylko ciągle lżyli obsługę na lotniskach. Malkontenci.

Usiadłem, umiejętnie wsuwając stopy pod umiejscowiony naprzeciwko fotel, dzięki czemu nie byłem zmuszony trzymać kolan na wysokości podbródka. Doświadczenie robiło swoje. Spojrzałem przez okrągłe okienko na zewnątrz i zobaczyłem dwóch kolesi z papierochami w zębach, wrzucających bagaże do podwozia boeinga. Z zawziętością na twarzach ciskali walizki, plecaki i co tam im jeszcze w ręce wpadło, wkładając w swoją pracę tyle zaangażowania i siły, aż samolot począł bujać się na boki. Pomyślałem, że może się założyli, kto pasażerom uszkodzi więcej bagażu. Jednak po chwili odstąpiłem od koncepcji, przypomniawszy sobie, że przecież nie będą w stanie sprawdzić ewentualnego wyniku zawodów.
Jak zawsze przed odlotem, dwoje stewardów musiało się gibać przed kilka minut, podczas dobiegającej z głośników instrukcji obsługi maski tlenowej oraz samopompującej kamizelki ratunkowej. Przedstawianą pantomimę widziałem wielokrotnie, więc znudzony ponownie przykleiłem nos do szyby, tym bardziej, że ruszyliśmy w kierunku pasa startowego.
O tak! Start to obok lądowania najbardziej widowiskowa i przyjemna część lotu. I już pędziliśmy, a ja coraz bardziej zagłębiłem się w twarde, nachylone pod kątem prostym i diabelnie niewygodne oparcie fotela. Czułem przy tym nienaturalnie narastające bulgotanie w żołądku oraz słyszałem coraz szybsze i głośniejsze bicie własnego serca. Wreszcie unieśliśmy się! Oderwaliśmy się przy akompaniamencie ryczących kilkudziesięciu noworodków, wrzasku uciszających je matek i dźwięku otwieranych puszek piwa.

Właśnie ten ostatni hałas odciągnął moją uwagę od widoku za oknem, bo jednym ze smakoszy złocistego płynu okazał się młodzieniec siedzący tuż obok. Rzuciłem sąsiadowi badawcze spojrzenie – ostrzyżony „na rondel”, bluza lonsdale, utuczony odpowiednią ilością anabolików – i już wiedziałem, że nie będziemy prowadzić rozwijającej konwersacji. Nic to! Za oknem chmury, więc nadszedł odpowiedni czas na lekturę. Wyciągnąłem z kieszeni moich m-65 książkę, otworzyłem na piątym rozdziale i już miałem się zabrać za czytanie...
– Co to? Książka? – zapytał piwosz.
Nie, kurwa. Mapa Ułan Bator.
– Tak. Lubię czytać podczas podróży – odpowiedziałem, uśmiechając się zdawkowo i szybko powróciłem wzrokiem do zadrukowanym kartek.
- A o czym to? Ta książka?
Westchnąłem ciężko, ale pytający nie załapał aluzji. Widząc jego niezrażoną minę, postanowiłem rzeczowo odpowiedzieć:
- Nie wiem, bo dopiero zacząłem czytać. To powieść science – fiction o statku obcych, który ląduje na Alasce.
- Aaa, o kosmosie. Zmyślone takie. To wiem. Coś jak o tych kolesiach, co im miecze świecą – odparł drwiącym tonem. Głośno przełknął sporą ilość trunku, po czym dodał: – W kinie kiedyś byłem. Dobre, bo fajnie się napierdalali.
– Rozumiem. No cóż, przepraszam, ale chciałbym powrócić do powieści.
– Nie ma sprawy. Ja tam czytać nie lubię. Jak gdzieś jadę, to kilka piw łyknę i jestem na miejscu – wyjaśnił. – Najgorsze, że jarać się chce, a tu nie ma gdzie - zakończył rozmowę, rozglądając się nerwowo.


Godzina trzecia


Nowopoznany kolega bardzo szybko pochłonął zawartość kilku puszek „Dębowego”, po czym natychmiast zapadł w sen. Odetchnąłem z ulgą, lecz – jak się za chwilę miało okazać – moja radość była przedwczesna. Pijany w sztok sąsiad zaczął chrapać, i to tak głośno, że w pewnym momencie większość pasażerów samolotu pokazywała go sobie nawzajem, a czasem wręcz wytykała palcami, komentując ze śmiechem obserwowane zdarzenie. Ale ja nie czułem się jakoś szczególnie rozbawiony, kiedy przekraczająca dopuszczalny poziom ilość decybeli wdzierała się bezpośrednio do mojego lewego ucha, na dodatek dźwięków ogólnie uważanych za raczej nieprzyjemne. Czasami ogłuszający hałas słabł, a wtedy mój prześladowca przestawał oddychać...

Może się udusił?

… by po chwili zaatakować ze zdwojoną siłą.

Znowu przeżył, niestety.

Zdegustowany zerkałem w stronę luku, gdzie leżał mój plecak, a w nim ipod. Żeby do niego dotrzeć musiałbym minąć siedząco-leżącą przeszkodę, co – biorąc pod uwagę gabaryty sąsiada – okazało się niewykonalne. Zgodnie z filozofią zen – jeśli czegoś nie jesteś w stanie zwyciężyć, zaakceptuj to – pozostało pogodzić się z losem. Schowałem książkę do kieszeni i wlepiłem tępo wzrok w okno.

W końcu, po ponad godzinie koncertu o wątpliwych walorach artystycznych, pilotowi udało się jakoś przekrzyczeć chrapanie i poinformować, że niebawem przystąpimy do lądowania. I rzeczywiście, pod nami wyłoniły się tereny południowo-wschodniej Anglii.

***

Lądowanie. Zacierałem ręce i podekscytowany kręciłem się na siedzeniu, oczekując na kulminacyjny moment podróży. Widziałem przez okienko, jak czerwone i szeregowo zbudowane domki oraz równo przystrzyżone łąki przybliżały się z każdą minutą.

Najpierw poczułem ogromne podniecenie, potem poruszenie obok, a na koniec mocne uderzenie w głowę. Zaskoczony odwróciłem się w kierunku niespodziewanego ataku.

- O ja pierdolę – przywitał mnie sąsiad, ziewając i przeciągając się zamaszyście, czym zmusił mnie do serii zgrabnych uników w stylu chińskich aktorów z filmów ze znakiem kung-fu w tle.
W sumie poradziłem sobie całkiem dobrze, bo żaden z kolejnych ciosów nie doszedł celu. Zauważyłem, że agresor zaprzestał wymachiwania rękami. Zastygł na chwilę bez ruchu, jakby próbując sobie przypomnieć, gdzie się w zasadzie znajdował. Niestety, błogosławione zagubienie trwało o kwadrans za krótko.
- Przespałem całą drogę – kontynuował mój nieoceniony towarzysz podróży, gramoląc się na mnie i wciskając pokrytą łojem twarz w pobliże okna. – Lądujemy – przekazał mi radosną wiadomość, kiedy jego okrągła gęba znalazła się tuż przy moim obliczu, dzięki czemu zwilżył mi jeden z policzków swoją drogocenna śliną. Ponadto mogłem przez chwilę cieszyć się zapachem przetrawionego piwa i prawdopodobnie czosnku lub cebuli, choć tutaj – nie chciałbym kogoś, broń Boże, pomówić – nie miałem pewności.

Szczęśliwie doczekałem zetknięcia się kół samolotu z asfaltem lądowiska, albo raczej ich gwałtownego uderzenia o kawał betonu lecz nie nie było powodów do narzekań: grunt to grunt. Potem przyszedł czas na delikatne hamowanie, które najpierw wyrzuciło mnie z fotela, po czym zawisłem bezwładnie na pasach bezpieczeństwa, próbując bezskutecznie wciągnąć do płuc życiodajne powietrze.

Samolot począł zwalniać, a ja oddychać. Jakoś udało się przeżyć, o czym poinformował zagrany na trąbce hymn ryanair'a, odtworzony z nieprzyjemnie skrzeczących głośników, a potem burza oklasków pasażerów, ryk noworodków oraz przepity głos mojego sąsiada:
- Polska, biało-czerwoni!


Godzina czwarta


Wciąż przebywaliśmy na pokładzie, pomimo tego, że samolot stał jak zaklęty tuż obok terminalu. Pilot podziękował za wspólny lot, nie omieszkał również pochwalić się o dotarciu na Stansted trzydzieści minut przed czasem, po czym na koniec dodał, że w związku z tym musimy pozostać przez najbliższe pół godziny na swoich miejscach.

Dziesięć minut minęło w miarę spokojnie, ale potem...

- Kurwa, nie wytrzymam – narzekał mój ulubiony pasażer. – Kac mnie rozpierdoli.
- Trzeba było tyle pić? – wyrwało mi się niespodziewanie. Natychmiast za zadane pytanie począłem w myślach biczować się niczym średniowieczny asceta.
Zwrócił ku mnie skatowane piwami oraz podróżą oczy. Przez chwilę gapił się jak mieszkaniec Roswell na nadlatujące ufo, po czym wziął głęboki wdech.
Przemknęło mi przez myśl, że będę miał przejebane.
- No... niby racja – odrzekł, zaskakując mnie przyjaznym tonem głosu. – Ale wiesz, zawsze po lądowaniu waliłem do sainsbury'ego, kupowałem zgrzewkę stelli, a potem jechałem autobusem do siebie.
- Rozumiem – pokiwałem głową i szybko dodałem, chcąc pocieszyć rozmówcę: – Jeszcze tylko dziesięć, może piętnaście minut. Wytrzymasz.

I tak też się stało. Podczas oczekiwania spocił się, jakby ktoś wylał na niego wiadro wody, poza tym ciągle groził pilotowi obiciem mordy, a na koniec zaczął przebąkiwać coś o uciszeniu wrzeszczącego gdzieś za nami niemowlaka.

W końcu wyjścia otworzyły się. Sąsiad nie miał zamiaru czekać, aż ktoś pozwoli mu wejść do kolejki oczekujących. Wstał, bez problemu taranując dwóch mężczyzn. Skorzystałem z okazji, dałem susa i szybko otworzyłem luk. Kiedy wygarnąłem ze środka bagaż, natychmiast ustawiłem się za znajomą sylwetką.

Skacowany taran nie zawiódł. Wyjście z samolotu trwało zaledwie chwilę, kiedy to myślący wyłącznie o puszce stelli desperat wypchnął tłum przez drzwi.

W ten sposób mogłem znowu pooddychać świeżymi spalinami. Ale nie miałem zbyt wiele czasu, bo przecież trzeba było gnać na urwanie karku, żeby zająć odpowiednie miejsce w kolejce przy wyjściach z lotniska. No to zasuwałem szybkim chodem, chwilami nawet trochę podbiegając. Hałas walizek na kółkach odbijający się echem od ścian wręcz ogłuszał. Rzeka ludzi przepływała tunelem, a ja tonąłem w jej odmętach.

Wreszcie wyszedłem spod ziemi lecz powody do zadowolenia odebrała mi długa kolejka do windy. Skierowałem kroki na schody obok, a tam drogę zastąpił mi ochroniarz, lapidarnie oznajmiając, że nie można korzystać z zejścia. Nie chciałem pytać, w jaki sposób mogły się popsuć betonowe schody, więc posłusznie zawróciłem i ustawiłem się wśród oczekujących przed windą. Po dłuższym czasie dostałem się do jej wnętrza, po czym zjechałem na dół zmiażdżony niczym sardynka w puszce. A potem to już tylko dwa zakręty, schodkami do góry i w końcu stanąłem przed stanowiskami służb lotniska. Po raz kolejny odetchnąłem z ulgą, bo nie zastałem tłumów przed bramkami.
- Heloł! – Podejrzanie znajomy głos zapiał mi do ucha.
Spojrzałem za siebie i ujrzałem dziewczynę. Balejaż na głowie, ostry makijaż na twarzy i długaśne tipsy, prawdopodobnie ukradzione z planu filmowego „Drakuli” F. Coppoli. Wszystkie szczegóły doskonale pasowały do Marioli.
Tylko nie ona, zażyczyłem sobie w myślach, ale raczej trudno o złotą rybkę na lotnisku.
- Cześć, Mariola – odpowiedziałem, a na zmęczone oblicze siłą woli wepchnąłem uśmiech. – Co słychać?
Dziewczyna mieszkała od prawie dziesięciu lat w Zjednoczonym Królestwie. Jej facet był Anglikiem i pracowała tylko z tutejszymi, więc jej język polski mocno „zasłabł”.
- Ołrajt. End ju? Też dobrze?
- W porządku. Z Polski wracasz?
Odpowiedziała, że jes, a potem to już nic nie rozumiałem. Gdyby mówiła po angielsku, to nie byłoby problemu, a że zachciało się jej relacjonować w rodzimym języku...


***


W ten sposób doszedłem do bramki, w której siedział, a w zasadzie wypełniał ją mężczyzna w średnim wieku. Bardzo możliwe, że należał do ścisłej czołówki pączkożerców z całego hrabstwa. Ogromnymi palcami ściskał dowód osobisty i lustrował moją skromną osobę małymi oczkami, schowanymi gdzieś pomiędzy fałdami tłuszczu.
– Ar ju połlisz?
A ja patrzę i nie wierzę. Debil jebany trzyma dowód osobisty Rzeczypospolitej Polskiej i pyta mnie o narodowość.
Noł, kurwa, am Najdzirian.
Chciałem tak odpowiedzieć, ale w porę zmieniłem zdanie. Skinąłem tylko głową na potwierdzenie.


***


Do autobusu wbiegłem jako ostatni, za chwilę odjechałby beze mnie. Prawie wszystkie miejsca były zajęte, ale – jak mówi reklama znanego polskiego piwa – prawie, czyni wielką różnicę. Znalazło się jedno wolne. Usiadłem obok jakiegoś wielkiego faceta. Nawet nie przyjrzałem mu się, chcąc jak najszybciej powrócić do zaniedbanej lektury. Otworzyłem książkę na piątym rozdziale i zacząłem chłonąć tajemnice obcego statku kosmicznego.
– Może browara? – zapytał znajomy głos.


Koniec
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
W sumie dobrze mi się czytało. Podział na godziny jest faktycznie interesujący. Podoba mi się tematyka i miejsce rozgrywania fabuły. Dzieki takiemu podziałowi łatwo można to wszystko sobie poukładac.
Wrócę tu jeszcze i dopiszę resztęSmile
[Obrazek: Piecz2.jpg]






Odpowiedz
#3
Dziękuję bardzo,

Wracaj jak najszybciej, bo chciałbym również usłyszeć, co Ci się nie podobałoBig Grin.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Cała historia mi się generalnie podoba. Jesteśmy w dziale obyczajowe/ psychologiczne, także nie oczekuje ani akcji, ani wachlarza przygód.
Mile widziana paleta barw ludzkiej psychiki. Jeśli chodzi o tekst w tym względzie, to jest to raczej kilka barw, jeszcze nie mnogość, ale jednak coś.
Prowadzisz narrację w taki sposób, że przyjemnie się czyta. Te wszystkie akcenty z piwem i sąsiad w samolocie swoje robi.
Jako minus mogę zaliczyć przewidywalność tekstu i jako takiego zakończenia, cała reszta dobra, a więc 4/5Smile
[Obrazek: Piecz2.jpg]






Odpowiedz
#5
Dziękuję bardzo,

Czwóra z plusem to lux ocenka, trza się cieszyćAngel.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości