Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Czasami to wraca 2
#1


.
4


Spotkanie z Lee po latach zaskoczyło mnie.
Nie wiedziałem, czego się spodziewać i na co się nastawiać. Wszystko było przecież możliwe – i to, że będzie chciał ze mną porozmawiać, i to, że do rozmowy może w ogóle nie dojść.
Czas robi swoje i nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. Zwłaszcza w tak niezwykłej sytuacji, jak moje pojawienie się w ich domu. Miałem setki myśli na minutę i szum w uszach.
Nie miałem żadnego planu. Postawiłem, więc na spontaniczność.
- Lee, masz gościa… - powiedział ojciec, delikatnie otwierając drzwi do jego pokoju.
Kątem oka dostrzegłem, że nie spał – leżał na łóżku na wznak i nie ruszał się.
- Ktoś do ciebie przyszedł… - powtórzył ojciec.
Wtedy Lee dźwignął się i odwrócił.
Gdy zobaczyłem jego twarz, zrobiło mi się słabo i poczułem się, jakbym gwałtownie spadał w głąb długiej, ciemnej studni, na dnie której siedzi diabeł i rechocze złośliwie.
Było naprawdę źle.

Żadne słowa nie opiszą tego, co wtedy ujrzałem.
Jeśli istnieje pojęcie idealnego koszmaru, to była nią właśnie jego zniekształcona twarz…


Siedział na łóżku i swymi niewidzącymi oczami patrzył w stronę drzwi.
Poruszył się jakby zawstydzony i zażenowany, że ktoś zobaczył to, kim się stał, i odruchowo odwrócił głowę w kierunku okna.
- Tu od lat nikt nie wchodził. Ty jesteś pierwszy… - padło tłumaczenie ojca.
Staliśmy przy wejściu i czekaliśmy, co zrobi Lee. Nikt z nas nie chciał zmuszać go do niczego. Takie rzeczy muszą dziać się same, spontanicznie i bez przymusu. Co chwila spoglądaliśmy na siebie z jego ojcem i nie robiliśmy nic.
Nagle coś się zmieniło.
Działo się to powoli, bardzo powoli.
Lee nagle wstał, zwrócił się swą twarzą ku nam i podszedł do drzwi.
- Kto to? – spytał niewyraźnie.
Zrozumiałem wtedy, że w wyniku poparzeń jego głos uległ także widocznej deformacji…
Stał się chropowaty i gardłowy.
- Zgadnij – odpowiedział w naturalny sposób ojciec.
Usłyszawszy to, Lee wyciągnął ręce w moim kierunku i po chwili palcami błądził już po mojej twarzy, badając ją centymetr po centymetrze. Patrzyłem na niego i dostrzegłem coś na kształt ożywienia, jakby nerwowego, instynktownego spazmu, który przebiegł przez jego oblicze.
Wtedy poczułem też, że jego długie, cienkie palce drżą, i jak się miało niebawem okazać, ów przedziwny dreszcz nie był dziełem przypadku. On coś przeżywał, coś się w nim rodziło, coś chciało wydostać się na zewnątrz…
- Mike? – zapytał niepewnie.
- Tak. To ja… - odpowiedziałem.
- Co tu robisz?
- Przyszedłem cię zobaczyć.
- Już wiesz o wszystkim, prawda?
- Prawda, Lee, wiem…
- Nie patrz na mnie.
- Będę. Czekałem wiele lat na nasze spotkanie. Szukałem cię wszędzie. Nie wiedziałem, co myśleć, kiedy wtedy tak nagle zniknąłeś…
- Nie mówmy o tym. To mnie już nie obchodzi…
- Teraz będziemy mogli mówić o wszystkim… O wszystkim, co może jeszcze być…
- A co może jeszcze być, Mike? Co może spotkać mnie, i moją zniszczoną twarz?
- Wiele dobrego… Zaraz ci powiem. Od tej pory nic nie będzie już takie, jak przez te wszystkie lata, które musiałeś siedzieć w domu. Teraz będzie inaczej… - i wypowiedziawszy to ostatnie zdanie, opowiedziałem mu o tym, jakie plany wobec niego miałem…
Tego dnia rozmawialiśmy do późnej nocy – o tamtych czasach, o dobrych dniach, które razem przeżyliśmy i o tym, że życie się jeszcze nie kończyło i zawsze można wziąć się w garść i rozpocząć swą własną grę od początku, na przekór ludziom, chorobom, nieszczęściom i własnej słabości…
„Chcieć to móc…” – mówiłem mu wiele razy tamtego dnia.
„Człowiek naprawdę posiada tylko to, co jest w nim…” – mówiłem, a on słuchał.
„Jeśli się do końca nie upadło, zawsze można stanąć raz jeszcze na nogi…” – mówiłem mu i bez jednego słowa zapewnienia z jego strony, poczułem, że nie jest trzciną, którą złamał bezlitosny wiatr. Nie umarł za życia, choć wszystko mogło w przeszłości na to wskazywać.
Nie przekroczył tej niebezpiecznej granicy, poza którą jest już tylko szaleństwo. Przetrwał wszystko – to było najlepsze określenie tego, co zobaczyłem, będąc wtedy w jego domu.
Gdy miałem już wychodzić, powiedział mi na sam koniec:
- Nie zawiodę cię, Mike. Nie zawiodę już nikogo.

Potem zaczął pracować jako masażysta w moim klubie i od początku dałem wszystkim do zrozumienia, że jest tu na specjalnych prawach. Zapowiedziałem także, grzecznie, aczkolwiek bardzo stanowczo, że jeśli usłyszę, że ktoś wypowiada jakieś przykre i złośliwe komentarze pod jego adresem, natychmiast wyleci z pracy na zbity pysk. Pracowałem z dobrymi ludźmi, więc nie musiałem im tego mówić. Chciałem jednak, aby wszystko było od tej pory jasne.
I było.
Lee został ciepło przyjęty i zaakceptowany przez moich pracowników, których nie dziwiła nawet jego „grecka” maska, w której pracował i ogólna małomówność. U mnie miał dożywocie na wszystko i byłem pewien, że przy mnie odnajdzie w końcu spokój, poczucie osobistej godności i własnej wartości.

Nadal brakowało nam szatniarza…
Przychodzili do nas różni ludzie, z których wciąż nikt nie odpowiadał naszym wymaganiom i oczekiwaniom. Renoma, jaką cieszyliśmy się w mieście, narzucała nam wysoką poprzeczkę i dlatego nie mogliśmy sobie pozwolić na przyjęcie do pracy pierwszego, lepszego chętnego z ulicy. Niektórzy byli za starzy, inni za młodzi, jeszcze inni za bezczelnie pewni siebie lub zbyt nieśmiali.

Pewnego dnia w naszym klubie pojawiła się kobieta w średnim wieku z pewnym, wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, który wysoko nosił głowę, gdyż jak wszyscy niewidomi, poruszający się o białej lasce, próbował udawać, że wszystko jest nadal w porządku i jakoś sobie radzi. Miał czarne okulary i jak na swój wiek, który określiłbym na około czterdzieści lat, był prawie siwy…
Poprosiłem wówczas, żeby mężczyzna usiadł w korytarzu, a ja przez chwilę porozmawiam z jego żoną, bowiem tak sobie o niej pomyślałem. Zaprosiłem ją do mego gabinetu i zapytałem, o co chodzi. Wyglądała na bardzo zdeterminowaną i gdy odezwała się w końcu, wiedziałem, że chodzi jej o tę pracę.
- Chciałabym pracować u pana – powiedziała wprost.
Przyjrzałem jej się bliżej i nie udało mi się do niczego przyczepić.
Pozwoliłem jej mówić dalej:
- Czy byłoby możliwe, abym pracowała razem z moim mężem? On będzie tylko w tym czasie siedział sobie w szatni, może czasem mnie na chwilę zastąpi. On nie potrafi być sam. Boi się każdej chwili, kiedy mnie przy nim nie ma. Wszędzie ze mną chodzi. Nigdy nie pozostawiam go samego w domu, bo boi się, że zwariuje. Taki jest. Nie mam na to wpływu…
On jest niewidomy, ale pozna wszystko po dotyku. Te metalowe numerki, jakie są w szatniach odróżni natychmiast. Nie pomyli ich. Może go pan sprawdzić. Bardzo zależy nam na tej pracy. On ma małą rentę, a ja pracuję tylko na pół etatu jako kucharka. Nie przelewa nam się… Gotuję w takim małym przedszkolu. Tam też ze mną jest. Cały czas…
Nagle zapytałem:
- Czy pani mąż na pewno da sobie radę?
- A mógłby spróbować? Z tymi numerkami, bo to chyba najważniejsze?
- Dobrze. Chodźmy do szatni – zakończyłem i wyszliśmy z mego gabinetu.
Podeszła do niego i coś mu powiedziała na ucho. Ożywił się i wstał. Razem poszli za mną na parter, gdzie mieściła się nasza szatnia.
Wszedłem za ladę i zdjąwszy z wieszaków garść metalowych tabliczek z numerkami, podałem je mężczyźnie. Nie był zbyt rozmowny. Właściwie nie mówił nic.
- Niech pan mówi mi, jaki to numer, dobrze? – poleciłem.
- Dobrze – odpowiedział poważnym głosem.
Nie pomylił się ani razu.
Jeden krótki dotyk i natychmiast wiedział.
Nadal nic nie mówił.
To mnie zaintrygowało.
Zapytałem:
- Da pan sobie radę?
- Dam – odparł twardo.
Pomyślałem wtedy o Lee i o tym, że skoro on jako niewidomy doskonale radzi sobie w pracy, może i ten milczący, oszczędny w słowach mężczyzna również nie będzie miał z nią kłopotów.
Była jeszcze jedna rzecz, która wpłynęła na moją decyzję…
Po tym, co spotkało Lee, spojrzałem innymi oczami na tych, którzy żyli w świecie wiecznego mroku i postanowiłem zrobić dobry uczynek – tak po prostu, najzwyczajniej, po ludzku. Czemu miałem nie dać szansy temu człowiekowi? Czemu miałem nie pomóc tej kobiecie?
Może i ja będę kiedyś w potrzebie? Może ci, którzy mają wiele, powinni dawać więcej, niż ci, którzy mają mało? Poczułem się dobrze z mą decyzją – poczułem, że czynienie dobra to wielka przyjemność i coś niepowtarzalnego, co sprawia, że człowiek czuje w sobie przedziwną radość i moc.
Zatrudniłem ją i pozwoliłem jej mężowi siedzieć z nią w szatni.
Pracowali na zmianę i nie było z nimi żadnych problemów.

Minęło kilka tygodni.
Jednak nadszedł dzień, który miał być dla mnie jak uderzenie pioruna…
Jak trzęsienie ziemi, po której bezpieczną stopą chodziłem od lat. Nawet przez chwilę nie przypuszczałem, że to ja będę tym, który dla innych stanie się sędzią. W moich rękach spocznie los kilku osób, ich przyszłość i życie, ja nagle stanę się wbrew mej własnej woli, ich przeznaczeniem, wybawieniem lub zgubą…

Pewnego dnia, przechodząc akurat obok szatni zauważyłem tam Lee, jak rozmawia z niewidomym mężem naszej szatniarki i co najbardziej rzuciło mi się wtedy w oczy, to fakt, że była to bardzo ożywiona rozmowa i musiała być prowadzona na temat, który żywo zainteresował oby mężczyzn. Podszedłem bliżej i stanąłem za murkiem, aby posłuchać.
Coś mnie w tym wszystkim zaintrygowało. Coś wydało się dziwne i niespotykane. Otóż obaj nie należeli do ludzi rozmownych i gadatliwych. Teraz to wyglądało inaczej – rozmawiali jak starzy kumple i miło było popatrzeć, że poczuli do siebie coś na kształt sympatii…
Nagle Lee spytał go o powód utraty wzroku.
Wówczas mężczyzna powiedział krótko, że kupił kiedyś lewy alkohol, który okazał się zabójczym dla oczu, metanolem. Był wtedy jeszcze kimś, był znany. To mnie tknęło nie na żarty, więc słuchałem dalej.
Mówił Lee o tym, że był sławny i zarabiał duże pieniądze, które źle ulokował i stracił wszystko. Mówił także o tym, że teraz żyje tylko dzięki żonie i bez niej jest nikim. Nie miał pojęcia, jak wygląda Lee, nie miał pojęcia, że chodzi w swej masce, nie mógł mieć o niczym pojęcia, gdyż szybko zauważyłem, że mój przyjaciel starał się omijać temat starych czasów, kim wówczas był i co wtedy robił. Nie wspomniał o tym nawet słowem. Tamten nie wiedział, że był najlepiej zapowiadającym się bramkarzem, jaki grał w tym kraju i że skończyło się to pewnego, przeklętego dnia…
Gdy mężczyzna zapytał go, jak i gdzie stracił wzrok, Lee długo milczał, po czym powiedział, że miał wypadek samochodowy. Nie powiedział prawdy – nie chciał na ten temat rozmawiać.
Nie robił tego dlatego, że nadal czuł ból, po prostu dawno już zamknął ten rozdział swego życia i nie widział potrzeby dzielenia się z kimś obcym własnymi przeżyciami, które były jego częścią i jego własnością…
Tamten uwierzył i ciągnął dalej. Coś się w nim obudziło i kazało mu snuć swą historię, dokąd był ktoś, kto chętnie jej wysłucha.
Choć była już jesień, nadal było bardzo ciepło.
Tego dnia w naszym klubie słońce nieźle paliło w okna i pewnie właśnie to skłoniło mężczyznę do zdjęcia swetra i do pozostania w kolorowej koszulce z wizerunkiem jakiegoś kowboja w brązowym kapeluszu.
Lecz nie to rzuciło mi się natychmiast w oczy, nie to…

Tym czymś był tatuaż, który miał na ręku – wielki, czarny skorpion.

Poczułem, jakby czas nagle cofnął się do chwili, kiedy graliśmy tamten mecz, w którym Lee już nie wystąpił. Poczułem, że krew burzy mi się w głowie, a ja sam za chwilę eksploduję jak bomba. Pamiętałem zbyt dobrze chwilę, kiedy po ostatnim gwizdku ten zbir zdjął swoją koszulkę i wyrzucił ją w powietrze na znak zwycięstwa. Stałem wtedy niedaleko, bardzo blisko. W tamtej chwili zobaczyłem ten tatuaż i jestem pewien, że rozpoznałbym go po dwudziestu latach na drugim końcu świata.
Miałem pozwolenie na broń ostrą – jako właściciel poważnego interesu zdobyłem je bez problemu.
Coś szepnęło mi, aby zabić go na miejscu – mnie każdy uwierzy, każdy potwierdzi potem wymyśloną naprędce wersję, że rzucił się na mnie z nożem, który zawsze można było wsadzić mu później w rękę. Mogłem zabić go jak psa, jak ostatniego śmiecia, jak bandziora, który kiedyś zdecydował się być komuś panem życia i śmierci. Sędzią, który wydał wyrok.

Jednak coś powstrzymało mnie od tego kroku…

Myśl pewna i stanowcza. Pewność. Gdybym to zrobił, zniżyłbym się do jego poziomu, stałbym się nikim dla siebie samego. Byłbym wtedy kim? Mścicielem? Bogiem? Przeznaczeniem? Byłbym takim samym ścierwem i niczym innym. Czy zmieniłoby to coś?
Pomógłbym Lee? Zwróciłbym mu wzrok? Dałbym mu poczucie zaspokojenia? On nie był mściwy, on by tego nawet nie zrozumiał. On ten rozdział już dawno temu zamknął i nie chciał o nim rozmawiać.
Wiedząc, że Hank był teraz moim szatniarzem, pomyślałem o czymś jeszcze…
Lee nigdy nie dowiedział się, kto stał za jego wypadkiem. Jego ojciec zadbał o to, aby nic do niego nie dotarło. Nie miał pojęcia, że był to ten sam człowiek, który teraz rozprawiał o swym życiu, w szatni, w moim klubie, pod moim okiem, za moim przyzwoleniem. Za moją, niemą zgodą. Wiedziałem też, że nigdy nie przyzna się do swego czynu, bo jakiż to bandyta będzie chętnie, po latach rozpowiadać o swoich dokonaniach, kiedy prawo wciąż może go dopaść i za chwilę może poczuć, jak smakuje życie w więziennej celi i perspektywa spędzenia w niej reszty swych dni, które zmienią się nagle w piekło, beznadziejność i błaganie o śmierć.
Lee nie dowiedziałby się od niego prawdy. To było pewne, to było logiczne. On też wciąż chronił swą skórę…
Pomyślałem, że prawda nie zawsze jest błogosławieństwem. Bywa przekleństwem, po stokroć gorszym od kłamstwa, które niesie czasem nadzieję. Czy mogłem mu ją wtedy odebrać? Czy miałem do tego prawo? Byłbym sędzią, który wyda wyrok, bez cienia wątpliwości, jak wtedy tamten, odbierając mu twarz i szanse na normalną, szczęśliwą przyszłość? Gdybym powiedział mu, kim był jego rozmówca, zniszczyłbym jego życie, wiarę, nadzieję i chęć przetrwania, która nie opuściła go pomimo tego wszystkiego, przez co przeszedł. Gdyby dowiedział się, że rozmawiał z człowiekiem, który odebrał mu wzrok, nigdy nie opuściłby już swego pokoju, zamykając się w nim na zawsze i na wieki odcinając od ludzi. Następnego dnia rzuciłby pracę u mnie, a ja nigdy już nie zobaczyłbym jego twarzy. Byłbym tym, który dał mu wiedzę, której wcale nie potrzebował. Może powiedziałby o wszystkim ojcu, a wtedy rozpętałoby się piekło. Mój ruch uderzyłby przede wszystkim w niego – w jego na nowo odzyskany spokój. Zabiłbym w nim wszystko, tym jednym ruchem. Teraz ja okazałbym się bezlitosny i bezwzględny. Wiedziałem, ile kosztowało go ponowne zbliżenie się ze światem, ile lat żył w niebycie, skazany na wieczne wspominanie czasu, którego już nie mógł cofnąć.
Czy mogłem być mu Bogiem? Czy można być Bogiem w stosunku do drugiego człowieka?
Czy Bóg, za którego nagle uważa się próżny i pewny swej nieomylności człowiek, nie staje się wtedy diabłem, który jest panem wszelkiej destrukcji?

Patrzyłem na czarnego skorpiona…

Stałem tam jeszcze parę minut, po czym poszedłem do mego gabinetu i zapłakałem jak dziecko…
Wtedy też podjąłem decyzję.
Postanowiłem wyrzucić Hanka i jego żonę z pracy następnego dnia – nie potrzebowałem tu tych ludzi, nie potrzebowałem patrzeć na nich i myśleć o Lee i jego zmarnowanych latach…
Oni tylko mi o tym przypominali – byli jak film, puszczany w nieskończoność…
Zrobiłem jak postanowiłem.
Zawołałem ich do mego gabinetu i w krótkich słowach, nie podając powodów mej decyzji, oznajmiłem im, że mogą wracać do domu.
Wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Gdy się nagle otworzyły, zobaczyłem w nich „grecką” maskę…
- Czy możemy porozmawiać? – zapytał mnie swym niewyraźnym, gardłowym głosem.
- Oczywiście – odparłem. – Tylko skończę…
- Czy możemy porozmawiać teraz? – zapytał nieco inaczej Lee, wyraźnie akcentując słowo „teraz”.
- Tak – mówiąc to poleciłem Hankowi i jego żonie, aby poczekali przed gabinetem.
- O co chodzi? – byłem szczerze zdziwiony zdecydowaniem mego przyjaciela.
- Odkąd nie widzę, posługuję się palcami i uszami. To są dzisiaj moje oczy. Są bardziej wyczulone na wszystko, niż u człowieka widzącego. Akurat chciałem z tobą porozmawiać, kiedy przypadkowo usłyszałem, że zwalniasz ich.
- Tak, to postanowione – odparłem.
- Nie rób tego.
- Dlaczego?
- Nie rób, Mike…
- Ale dlaczego?
- Ja wszystko wiem… - rzekł tak, że zrobiło mi się zimno i poczułem, że ciarki przebiegły mi gwałtownie po plecach.
- Co wiesz?
- Ty wiesz…
- Co?
- Ja mu wybaczam… - jego słowa wbiły mnie w fotel i sprawiły, że czarne kropki pojawiły się przed moimi oczami.
- To ty wiesz? – zapytałem oszołomiony.
- Wiem… Wiem, że to on mi to wtedy zrobił. On nasłał na mnie tamtych ludzi.
- Czy się wygadał?
- Nie. Kiedyś słyszałem jak mój ojciec rozmawiał z kimś przez telefon i powiedział, kto mnie tak załatwił, kto to zlecił. Padło wówczas jego imię… Wiedziałem o tym od lat…
- Więc sam doszedłeś do tego, że to on, mąż tej szatniarki, jest nim? Coś ci powiedział?
- Mówił, że był kiedyś bramkarzem tej drużyny, z którą graliśmy tamten mecz o mistrzostwo.
Powiedział mi to niedawno. Zebrało mu się na wspomnienia. Od razu wiedziałem, kim jest…
- On nie wie, kim ty jesteś, prawda? – musiałem się upewnić.
- Nie wie. Nie wie, że byłem piłkarzem. Nie wie o mnie nic. Myśli, że jestem jakimś zwykłym, niewidomym człowiekiem znikąd.
- To bandyta…
- Ja mu wybaczam… - powtórzył mocno i stanowczo Lee.
- Nie może tak być…
- On dostał już swoją karę. Los dał mu to, co wtedy on dał mnie. Dziś jedziemy na tym samym wózku… Daj mu spokój, Mike, jeśli ja potrafię o tym zapomnieć, zrób to i ty…
- Przerażasz mnie… - mój głos z trudem wydobył się z mego gardła.
- Nie ma takiego prawa, które karałoby człowieka dwa razy za tę samą zbrodnię.
- Ale on zniszczył ci życie! – krzyknąłem nagle.
- I co za to dziś ma? Czy nazwiesz go szczęśliwym człowiekiem? Zazdrościsz mu czegoś?
- Nie…
- Pozwól mu tu pracować. I jego żonie też. Mieli swoje pięć minut tak, jak ja i dziś tak, jak ja potrzebują twej pomocy. Nie odwracaj się plecami. Nie rób tego. On jest dziś taki jak ja…
Myślę, że teraz, kiedy nie widzi, często wraca do niego tamten czwartek i to, co mi zrobił.
Dziś rozumie, co to znaczy żyć w świecie, w którym nie świeci słońce. Do końca swego życia będzie niósł ten ciężar. Pozostaw go samemu sobie. Niech idzie dalej swoją drogą.
- Powiesz ojcu? – zapytałem odruchowo.
- Nie. On by go zabił. On mu nigdy nie wybaczył i nie wybaczy. Wiem, że nadal go szuka.
- Możesz z tym żyć?
- Mogę.
- Podziwiam cię, Lee, nawet nie wiesz, jak…
- Daj spokój. Po prostu niech wszystko pozostanie tak, jak jest, dobrze?
- Dobrze. Zrobię to dla ciebie. Wiesz, że dla ciebie zrobię wszystko. Nawet wbrew sobie…
- Dziękuję.
- Nawet wbrew sobie…
- Już pójdę – zakończył.
- Zawołaj ich… - poleciłem mu. – Poproś ich tu z powrotem.
- Dobrze.

Zrobiłem to, o co mnie poprosił.
Nie wyrzuciłem ich z pracy. Powiedziałem im, że zaszła jakaś pomyłka i mogą wracać do szatni.
Wydawało się, że wszystko jest znów, jak dotąd.
Była jednak pewna rzecz, która nie dawała mi spokoju…
Obsesyjnie krążyła po moim umyśle, stając się z czasem nakazem. Czymś, co musiałem wyjaśnić…
Hank musiał wiedzieć, kto jest właścicielem klubu, w którym pracuje. Wiedział to na pewno.
Ciekawe, na co liczył, przychodząc tu i wiedząc, że grałem wtedy w tamtej drużynie?
Z góry założył, że nie mam pojęcia, kto wtedy tak urządził Lee i nigdy nie przyszło mi do głowy, że to mógł być on. Musiał mieć pewność, że nic nie wiem. Musiał nie mieć cienia wątpliwości, że nikt nie zna nazwiska zleceniodawcy tamtego napadu – nikt, poza ojcem Lee.
Ojciec mojego przyjaciela tak skutecznie „wyciszył” tę sprawę, że Hank miał tę żelazną pewność, że nikt nigdy nie dowiedział się od niego prawdy, bo człowiek z jego pozycją społeczną zawsze dba o swoje sprawy, jak rzadko kto i pilnuje ich jak oka w głowie.
Ci dwaj, którzy wylądowali potem na dnie rzeki w betonowych skarpetkach, również nie rozgłaszali wokoło, kto ich nadał i dlaczego, bo tak mieli przykazane i doskonale rozumieli, co by było, gdyby puścili parę z gęby. Skoro przez tyle lat nie udało mi się niczego dowiedzieć na temat tamtej ponurej sprawy, miałem zatem gotową odpowiedź na moje pytanie, co Hank wiedział, przychodząc do mnie do pracy ze swą żoną.
Zakładał pewnie dwie rzeczy: że wcześniej, czy później dowiem się, że był bramkarzem tamtej drużyny, lub może wcale nie skojarzę go z piłką, bowiem przez tyle lat mogłem zapomnieć jego imienia i nazwiska, nie mówiąc już o wyglądzie, który bardzo się zmienił.
Był spokojny, że nic się nie stanie.
Wbrew sobie i wbrew temu, co czułem, posłuchałem prośby Lee, lecz w duchu postawiłem pewien warunek, o którym mój przyjaciel nigdy miał się nie dowiedzieć.
Mianowicie obiecałem sobie, że dokąd Lee będzie chciał pracować w moim klubie, dotąd będę tolerował obecność Hanka i jego żony w mojej szatni. Gdyby mój przyjaciel pewnego dnia chciał odejść, natychmiast tamci dwoje pójdą w jego ślady, których bez skrupułów wykopię na bruk. Taka była ma ostateczna decyzja. Wiedziałem, że tak właśnie postąpię.


5


Minęły dwa lata i trzy miesiące.
W tym czasie wiele się zmieniło.
Lee wrócił całkowicie do formy i do życia, i choć jego twarz wciąż zakrywała „grecka” maska, w jego umyśle i sercu nastąpił ogromny przełom. Stał się pogodnym i zadowolonym z siebie człowiekiem i definitywnie odciął się od swej przeszłości, żyjąc teraz pracą, w której zrobiłem go szefem salonu odnowy biologicznej. Będąc bardzo częstym gościem w moim domu, jeszcze bardziej zbliżył się do mnie, a ja do niego.
Chętnie odwiedzałem jego ojca, z którym nawet udało mi się przejść na „ty” i wszystko wskazywało na to, że po latach burzliwych, ciężkich i złych, nastał wreszcie upragniony spokój i harmonia.
Pozory czasem mylą.
Jakże potrafią wywieść w pole bystrego nawet obserwatora. Bo to, co się widzi, wcale nie musi być tym, co faktycznie powinno się zobaczyć. Skąd mogłem wiedzieć, że niebawem to się zmieni? Skąd mogłem przypuszczać, że w powietrzu zanosi się na coś naprawdę strasznego?
Dałem zwieść się pozorom…

Był czwartek, środek września, dzień, jakich wiele.
Gdy przyjechałem do klubu, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, to pusta szatnia.
Hanka i jego żony jeszcze nie było.
Po godzinie oczekiwania na ich przyjście, zdenerwowałem się i posłałem kogoś do nich do domu, aby sprawdził, co się dzieje. Sprawdził i wrócił po jakimś czasie. Jego twarz była zielona i odkształcona dzikim przerażeniem.
Dowiedziałem się, co zaszło.
Mój człowiek rozmawiał z żoną Hanka jedynie przez krótką chwilę, bowiem policja pozwoliła mu tylko na to.
Okazało się, że poprzedniego wieczora, gdzieś około dwudziestej, jakiś starszy mężczyzna z kręconymi, jasnymi włosami, równie jasnymi wąsami i brodą, zapukał do ich drzwi.
Gdy kobieta otworzyła, przywitał się i zapytał, czy może prosić pana Hanka na chwilę, gdyż ma do niego pilną sprawę. Do środka wejść nie chciał, twierdząc, że zaczeka na dworze.
Po kilku minutach Hank wyszedł z domu, zobaczyć, kto chcę się z nim widzieć i dlaczego.
Nigdy już do niego nie wrócił. Został na trawie. Martwy. Z kulką w czole.
Zabójca miał pistolet z tłumikiem – nikt nie usłyszał strzału. Nie pozostawił żadnych śladów butów, gdyż wokół domu był trawnik. Rozpłynął się w powietrzu tak nagle, jak się pojawił…
Choć później dość długo trwało śledztwo w sprawie tego tajemniczego morderstwa, sprawcy nigdy nie ujęto. Nigdy nie znalazł się za kratkami. Był wciąż na wolności i żył gdzieś, wśród nas.

Żona Hanka nadal pracowała w naszej szatni. Nigdy potem nie widziałem już na jej twarzy uśmiechu. Choć była jeszcze młodą kobietą, z dnia na dzień wewnętrznie zestarzała się, skurczyła i zgasła jak zdmuchnięta świeca. Podniosłem jej nawet pensję, aby mogła jakoś wiązać koniec z końcem.
Lee pozornie zachował spokój. Czułem, że w jakiś, jemu tylko wiadomy sposób, cała ta sprawa dotknęła go i poruszyła. Nie chciał o tym rozmawiać, więc nie rozmawialiśmy.

Pewnego wieczora byłem u niego w domu, i jak zwykle, jego ojciec poczęstował mnie doskonałym koniakiem, który bardzo lubiłem, rozprawiając z podnieceniem o tym, że właśnie kupił sobie nową, nowoczesną kosiarkę do trawy, którą jeździło się po trawniku, jak małym traktorem, i którą koniecznie chciał mi zaprezentować. Zgodziłem się i poszliśmy do garażu.
Zauważyłem także, że ojciec mego przyjaciela nieco już wypił przed moim przyjściem, gdyż jego mowa stawała się coraz bardziej bełkotliwa i niewyraźna, a chód z niepewnego, zrobił się chwiejny.
Otworzył drzwi do garażu i zaczął pokazywać mi swój nabytek. Była to naprawdę piękna, elegancka kosiarka, posiadająca niezły silnik i inne ciekawe dodatki, czyniące z niej pojazd dość miły w obsłudze i skuteczny w działaniu.
- Poczekaj tu, skoczę po butelkę - wybełkotał ojciec Lee. – Walniemy sobie jeszcze po jednym.
- Ok. – powiedziałem. – Tylko uważaj na schodach.
- Zamierzam! – zabulgotało coś w jego gardle.
Czekając na niego, zacząłem chodzić po garażu i oglądać go sobie dla zabicia czasu.
Na ścianach wisiały przeróżne narzędzia, na wielkim, metalowym stole stały jakieś smary i puszki po farbie, na ziemi walały się brudne od oleju szmaty i stare, podarte buty…
Nagle, nie wiedzieć czemu, coś pchnęło mnie ku średniej wielkości szafie, która stała w rogu pomieszczenia, a na której wnet odkryłem małą skrzynkę na śrubokręty, klucze i tym podobne, drobne akcesoria.
Dlaczego po nią sięgnąłem – do dziś nie wiem.
Zrobiłem to i otworzyłem ją. Niczego szczególnego w niej odkryłem, poza jakąś ciemną torbą foliową, z której wystawało coś jasnego, przypominającego pakuły do uszczelniania rur i łodzi drewnianych, która to torba obłożona była gęsto różnymi metalowymi drobiazgami…
Wyjąłem ją po chwili i zajrzałem do środka.
Odnalazłem w niej jasną perukę, jasne wąsy i jasną brodę.
Odruchowo, z przerażeniem w oczach, obejrzałem się za siebie – ojciec Lee był jeszcze w domu. Szybko ułożyłem w skrzynce wszystko tak, jak było poprzednio, aby niczego się nie domyślił i położyłem ją z powrotem na szafie w tym samym miejscu, w którym leżała wcześniej.
Zachowałem zimną krew i olimpijskie opanowanie, choć w środku wszystko we mnie wrzało, jak w obudzonym gwałtownie wulkanie, który lada moment wytryśnie gorącą lawą…
Gdy potem wracałem do domu, cały czas myślałem, w jaki sposób wpadł na trop Hanka.
Wiedziałem, że nigdy o nim nie zapomniał, ale nie przypuszczałem, że kiedyś jego życzenie się spełni i że stać go będzie na taki krok.
Nigdy nie dałem po sobie poznać, że rozwiązałem zagadkę tamtego tajemniczego morderstwa.
Wiedzę tę zachowałem dla siebie.
Nigdy też nie zdobyłem absolutnej pewności, co w życiu lepsze – czy to, co zrobił Lee, wybaczając człowiekowi, który odebrał mu twarz i oczy, czy to, na co potem zdecydował się jego ojciec, który przeszedł w życiu długą, ciernistą drogę, patrząc na cierpienie swego jedynego syna.
Nie potrzebna mi ta pewność.
Nie potrzebna mi wcale.
Potrafię żyć bez niej.
I niech tak pozostanie.






22 stycznia 2010




















Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości