Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Czasami to wraca
#1




1



- To był kawał solidnej piłki, chłopcy! – wrzasnął radośnie trener do zbiegających z boiska chłopców. – Daliście czadu jak nigdy dotąd!
- Się wie, panie trenerze! – krzyknął któryś z nich i gdy już byli w przebieralni, nawiązała się miedzy nimi ciekawa rozmowa.
- Ci to byli za chudzi w uszach, żeby nam dokopać. Musieliby się jeszcze raz narodzić i mieć więcej oleju w głowie do tego sportu – ocenił „na gorąco” sytuację jeden z nich, wysoki, opalony i posiadający wszystkie atrybuty przyszłego piłkarza, napastnik.
Nazywał się Ron i kopał piłkę jak rzadko kto – pewnie robił to już w łonie swej matki.
- Pewnie, że to mięczaki – dorzucił Steve, lewy obrońca. – Wstyd było patrzeć na te ich wygibasy i pomyłki. Po co tacy biorą się za granie? Jakiś bezsens.
- A ja wam powiem, że nie mamy sobie równych – rzekł stanowczo głosem pozbawionym wszelkich wątpliwości bramkarz, którego wszyscy nazywaliśmy Lee.
Chociaż nikt z nas nie był kurduplem, on już w wieku lat szesnastu miał prawie dwa metry wzrostu i wyglądał jak wychudzona, zabiedzona żyrafa, gdyż był wyjątkowo szczupły i niewiele ważył, a cały wysiłek jego wciąż rozwijającego się organizmu poszedł zapewne w ponadprzeciętną długość kończyn i tułowia.
W tamtym czasie byliśmy w klasie maturalnej i graliśmy jako juniorzy przy jednym z najlepszych klubów piłkarskich w kraju i mieliśmy cichą nadzieję, że po zdobyciu mistrzostwa, niektórzy z nas pójdą do kadry i zostaną sławnymi i uwielbianymi przez tłumy, zawodnikami, których zdjęcia pojawiać się będą często w gazetach, a plakaty z autografami zawisną gęsto na niejednej ścianie w niejednym domu, w którym piłka nożna była od zawsze pasją i największą miłością życia.
- Za dwa tygodnie przejdziemy do historii, panowie! – zawołałem nagle święcie wierząc w to, co mówię. – Jeszcze tylko jeden mecz i wszyscy poczują, kto tu rządzi! Po tamtych raz, dwa pozamiatają i będą sobie potem wspominać, czemu nie dali nam rady i jak to się stało, że wykopaliśmy ich w kosmos.
- Zmieciemy ich z powierzchni ziemi! – dorzucił ktoś w entuzjazmem w głosie.
- Poza nami, każdy ma jakieś przegrane i wbite gole. Tylko nas to ominęło. Będziemy mistrzami, wiem to i sami zobaczycie, że tak właśnie będzie – zakończyłem.
- Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że bez ciebie i Lee, nie byłoby z nami tak kolorowo jak jest cały czas – odezwał się gdzieś, z odległego rogu przebieralni, Nat, prawy obrońca. – Daję głowę, że to ciebie i naszego, genialnego bramkarza wezmą potem do kadry jako pierwszych.
Pamiętajcie, że to dziś mówiłem. Mam nosa. Coś mi mówi, że będziecie kiedyś idolami tłumów…
- Lee jest naprawdę najlepszy z najlepszych, ale ja? – spytałem z przekorną skromnością. – Takich jak ja, znajdzie się jeszcze kilku w tym kraju… Jest paru chłopaków, którzy mają talent w nogach i nieco sprytu. Będzie o nich głośno za rok czy dwa. Mają wszystko, co powinien mieć obiecujący zawodnik. Ale nie mają czegoś. To coś, to wrodzony talent. Dar nadprzyrodzony, z jakim się rodzisz, albo nie. Taki dar ma tylko Lee. Tego jestem pewien.
I powiem wam jeszcze coś – tylko on z nas wszystkich zrobi szybko międzynarodową karierę. To nie przez te wszystkie gole, które strzeliliśmy lub nie, gramy teraz o mistrzostwo. Jest tak tylko dlatego, że Lee nie puścił nawet jednej bramki. Nikt mu nie dał nigdy rady. On jest nie do przeskoczenia… To on jest autorem naszego sukcesu.
Wtedy odezwał się bramkarz:
- O ile mi wiadomo, to u nich na bramce jest jakiś gość, nazywa się Hank, który dał się podejść tylko dwa razy, więc jest o te dwa razy gorszy ode mnie, ale nie znaczy to, że jest cienki. Nie jest, skoro wpakowali mu jakimś cudem te dwa gole, a nie, na przykład, dwadzieścia. Mam wrażenie, że on trzyma poziom. Może być tak, że będzie kiedyś znany. Obiło mi się o uszy, że za wszelką cenę chce iść do kadry. Musicie dać mu tęgie lanie, bo remis nas nie urządza…
- No właśnie – odezwał się ktoś z chłopaków.
- Trzeba wbić go w tę bramkę na amen!
- Jeden gol i mamy ich z głowy. Jeden gol wystarczy.
- Jakoś popędzimy ich. Dotąd się udawało, to i teraz nie będzie inaczej – rzekł Lee. – Po prostu któryś z was ma mu wpakować tę jedną bramkę.
- Żadna tajemnica.
- Tajemnica może nie, ale skoro on dał się ocyganić tylko te dwa razy, to czuję, że nie będzie łatwo. Dogrywka to już ryzyko. Nie możemy do tego dopuścić… - ciągnął bramkarz.
- Dobrze mówi… - każdy zgodził się z obawami Lee.
- Nie może być dogrywki, ani karnych.
- Nie potrzeba nam tego.
- Nawet o tym nie myślcie.
Kiedy już wróciliśmy spod pryszniców i przebrani wracaliśmy potem do domu we trzech – ja, Lee i nasz środkowy napastnik, Bobby, ten ostatni nagle, ni stąd, ni zowąd, zagadał:
- Różne rzeczy opowiadają o tym gościu. O tym ich bramkarzu. To jakiś oszołom… Podobno trochę siedział w poprawczaku za to, że okradł własnych rodziców. Parę razy widziano go z takim jednym, co to ponoć zajmuje się robieniem lewej gorzały. Tak słyszałem… Lubi się bić. Jakiś wybuchowy. Ma kilka pobić na koncie. Taki krewki chłopaczyna… Ma takiego wielkiego skorpiona wytatuowanego na ramieniu.
- A co nas to obchodzi – odparłem na to.
- A nic, ale święty to on nie jest…
- Najważniejsze, żeby go podejść i wkopać mu tego gola. Potem nie będzie już dla nas problemem… - powiedział Lee.
- Potem nie.
- Potem to niech sobie idzie do diabła grać w piłkę.
- Trzeba go dobrze trafić… - kontynuował bramkarz.
- W tym cały sęk…
- Otóż to.
- Co to dla was. Przecież to wy strzeliliście wszystkie, te bramki. Jesteśmy najlepsi, zapomnieliście? Inni po drodze się wykruszyli. Już ich nie ma. Jesteśmy my i ten mecz, który trzeba koniecznie wygrać. Ten tytuł należy się tylko nam… - w miarę rozmowy, Lee stawał się coraz bardziej zdecydowany.
- Ten gość, ten Hank, chce tak samo jak ty zostać kimś w piłce. On postawi wszystko na jedną kartę… - powrócił do poprzedniego tematu Bobby. – Tacy, jak się zawezmą, to koniec… Zwłaszcza tacy po poprawczaku, co to z niejednego pieca chleb jedli…
- Co masz na myśli? – spytał Lee.
- Sam nie wiem…
- Takich trza pędzić! – powiedziałem. – Gram pod jego bramką, więc nie dam mu żyć. Zapamięta sobie mnie na całe życie. Nie zazna chwili wytchnienia, jeśli będę miał często piłkę. Jakoś go wyroluję. Nie takich się kiwało.
- Obyś miał rację – rzekł Bobby.
- Taka szansa już się nie powtórzy. Jeśli wygramy to mistrzostwo, wygramy potem już wszystko, wszędzie i z każdym. Wygramy swoją życiową grę – twardo dorzucił Lee.
- Ty i Mike pójdziecie dalej. To pewne, jak słońce na niebie. A my? My może za jakiś czas załapiemy się do jakichś niezłych klubów, jeśli tylko rzucimy się komu trzeba w oczy… - słowa Bobby’ego wydały się nieco melancholijne.
- Wy też będziecie grać na najlepszych boiskach – powiedział Lee. – Trzeba po prostu trzymać rękę na pulsie, a pewnego dnia ktoś zapoda wam to, na co czekaliście.
- Pewnie tak… Jak wygramy ten mecz. Zawsze potem będzie już wiadomo, że graliśmy w tym składzie… - odpowiedział mu Bobby.
- Będziemy legendą – rzekłem, jak ktoś, kto ma dar jasnowidzenia.
- Zależy mi na tym, jak na życiu. Nawet nie wiecie, jak… - poważny głos Lee wróżył jakiś poważniejszy wywód. – Od dzieciństwa trenowałem. Od siódmego roku życia. Urodziłem się piłkarzem. Urodziłem się bramkarzem i to jest moje miejsce na ziemi. Zrobię dla tego wszystko. Bez tego nic nie ma dla mnie sensu. Diabelnie tego chcę, chcę tego, jak żadnej, innej rzeczy na tym świecie… Nigdy nie będę miał większego marzenia.
- Będziesz to miał – odpowiedziałem mu.
- Ty, na pewno… - potwierdził Bobby.
- Chciałbym… - zakończył Lee.
- Zajdziesz najdalej z nas wszystkich.
- No właśnie.
- Chciałbym…


2


Lee nigdy nie zagrał w tamtym meczu.
Nie zagrał już w żadnym meczu.
Jego marzenia umarły śmiercią gwałtowną i nagłą.
W jednej sekundzie stały się czasem przeszłym dokonanym.
Było takie popołudnie – złe i przeklęte – kiedy to wszystko runęło jak domek z kart.
W takie dni nie powinno się wcale opuszczać domu. Pamiętam to, jak dziś – był czwartek, niby zwyczajny i taki, jakich wiele. Nic nie zapowiadało tego, co było już przygotowane i lada chwila miało stać się ciałem. Była to tylko kwestia odpowiedniego czasu i miejsca, jak się później okazało…
Po skończonym treningu rozeszliśmy się do swych domów w nadziei na porządną kolację, jakiś fajny, trzymający w napięciu film w telewizji i zdrowy, długi sen, którego teraz potrzebowaliśmy jak lekarstwa, gdyż w sobotę graliśmy o mistrzostwo.
O tym, co miało tego dnia spotkać Lee, ja miałem dowiedzieć się dopiero po latach…

Jego rodzice, w odpowiedzi na całą tę straszliwą sprawę, w ciągu kilku tygodni sprzedali dom i wyprowadzili się gdzieś w nieznane. Może bali się „dalszego ciągu”, a może po prostu, by nie zwariować, postanowili rozpocząć w nowym miejscu wszystko od nowa, wypierając z pamięci ów niezapomniany, zły czwartek…
Również po latach, dowiedziałem się, że nie opuścili miasta – zamieszkali w innej, niewiążącej się z niczym przykrym, dzielnicy, pełnej ciszy, spokoju i pięknych kasztanów.
Mecz odbył się bez niego, z rezerwowym bramkarzem Royem, beznadziejnym pod każdym względem, za którego nikt nie dałby funta kłaków i który tego dnia, jak ostatni patałach, puścił trzy bramki i definitywnie uniemożliwił nam zdobycie mistrzostwa.

Po tygodniu nie był już zawodnikiem w naszej drużynie – po krótkiej, męskiej rozmowie, która odbyła się za zamkniętymi drzwiami między nim, a naszym trenerem, ten ostatni skutecznie namówił go do dobrowolnego odejścia.
Nikt nie wie, co wtedy mu powiedział, ale wiedząc, kim był dla nas Lee, nie mógł już dłużej tolerować tego nieudacznika, po tym wszystkim, co nam zafundował.
Gdyby nie trener, myślę, że my sami pogonilibyśmy go bez litości tam, gdzie pieprz rośnie.
W tamto, czwartkowe popołudnie byłem pewien, że Lee dotarł cało do domu i w chwili, gdy ja oglądałem telewizję, on jadł z rodzicami kolację lub słuchał muzyki, myśląc o tym, że w sobotę zwyciężymy i poślemy w diabły całą, tę drużynę wraz z jej nerwowym bramkarzem, miażdżąc ich i w doskonałym stylu odbierając im mistrzostwo. Miałem prawo i wszelkie podstawy tak sobie pomyśleć. Nie miałem jednak pojęcia, co stało się w chwili, gdy ja byłem daleko…

Kiedy następnego dnia Lee nie pojawił się na treningu, coś mnie poważnie tknęło i w mig postanowiłem zajść do niego do domu i dowiedzieć się, co było przyczyną jego nieoczekiwanej nieobecności. W oknach było ciemno – nikogo nie było w środku.
Stałem tam dobre pół godziny w nadziei, że ktoś w końcu przyjedzie i odpowie na moje pytanie.
Tym kimś był jego ojciec.
Matka nie była w stanie rozmawiać, prawdę mówiąc, prawie nie kojarzyła – po potężnej dawce relanium ledwie trzymała się na nogach.
Kiedy mnie zobaczyli pod drzwiami, nie zareagowali wcale. Ojciec postawił matkę pod ścianą w pozycji pionowej i otworzył szybko drzwi, obawiając się, że kobieta może w każdej chwili osunąć się na ziemię i zrobić sobie krzywdę. Z niemałym trudem doprowadził ją do pierwszego z brzegu pokoju i tam położył na łóżku.
Choć nikt mnie nie zaprosił, wszedłem za nimi. Widziałem całą, tę niezrozumiałą dla mnie scenę, spoglądałem na to czując już w duchu, że za chwilę usłyszę coś naprawdę strasznego, coś, co zwali i mnie z nóg. Miałem rację. Usłyszałem…
- Dali jej końską dawkę – powiedział wtedy do mnie ojciec. – Nie można było inaczej.
- Co się stało? – zapytałem niepewnie.
- Lee miał wypadek…
- Jaki?
- Lee miał wypadek, chłopcze.
- Powie mi pan?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo tak mi się podoba. To mój syn. To moja tragedia. Nie chcę, aby o tym gadano.
- Ale ja jestem jego przyjacielem.
- Wiem. Znam cię nie od dziś. Nie powiem ci. Po prostu nie.
- Bez niego nie daliśmy rady, wie pan…
- Bez niego my też możemy nie dać sobie rady. Idź już. Przyszedłeś nie w porę. Nie chcę mi się rozmawiać z nikim.
- Czy będę mógł…
- Powiedziałem – nie! Teraz to już nie wasz problem.
- Ale ja musze to wiedzieć. Ja zadzwonię do szpitala…
- A dzwoń sobie! Niczego ci nie powiedzą. Niczego, rozumiesz? Ja tak chciałem i tak właśnie będzie. To sprawa dla policji, nie dla ciebie, czy mnie, chłopcze… Idź do domu i nie interesuj się tym, co się stało. Nie pozwalam ci, nie pozwalam ci – ja, jego ojciec. On miał wypadek. To ma ci wystarczyć. I powiedz swojemu trenerowi, żeby już na niego nie czekał. Lee nie wróci do piłki. Nie wróci. Nie zagra już w żadnym meczu i wkrótce zapomni, że to kiedykolwiek robił… Zapomni o wielu rzeczach i ludziach. Nic innego mu nie pozostało…
- Pan mi naprawdę nie powie?
- Wyjdź! – krzyknął wtedy do mnie z dziką złością w oczach, jakbym był najgorszym z nieproszonych gości.
- Lee był mi bardzo…
- Wyjdź! – rozległ się wściekły ryk.
- Do widzenia – odpowiedziałem, jak ktoś, kto dostał pięścią w nos. – Pan nawet nie wie, jak się w tej chwili czuję.
- To twój problem.
- Pan nawet nie wie, że ja już będę od teraz myśleć o tym bez przerwy. Pana to nic nie obchodzi. Ja muszę wiedzieć…
- Musisz stąd wyjść. To właśnie musisz. To przez was to wszystko i przez tę zasraną piłkę! Żałuję, że pozwalałem mu na to. Bardzo tego żałuję. Mógł zostać inżynierem albo muzykiem. Daliście mu tylko to bezmyślne kopanie jakiegoś nadmuchanego, skórzanego kapcia. Niech was szlag! Wszystkich, co do jednego i tego waszego trenera także! I nie chcę nikogo z was więcej oglądać na oczy! Przekaż to swoim kolegom. Jeśli mi tu któryś przyjdzie, wzywam policję. Wyjdziecie stąd w kajdankach!
- Dobrze.
- Zapomnij o tym, że Lee kiedykolwiek istniał.
- Dobrze.
- Nigdy go nie znałeś. Nigdy go nie było…
- Dobrze.
- I tak ma być. Do domu, ale już! – wrzasnął głośno, aż coś zakłuło mnie w uszach, i nawet nie wiem, kiedy byłem już na ulicy.

Potem, w miarę, gdy mijał czas, nikomu z nas nie udało się dowiedzieć, co tak naprawdę przydarzyło się owego, strasznego, czwartkowego popołudnia naszemu genialnemu bramkarzowi i dlaczego jego ojciec tak skutecznie „wyciszył” całą, tę sprawę, wprowadzając w życie swą własną „blokadę informacyjną”. Był kimś ważnym we władzach miasta i pewnie dlatego potrafił „po swojemu” wpłynąć na każdą, jedną osobę, która chciałaby gadać na lewo i prawo o jego synu i tym, co go spotkało. Ta „zmowa milczenia” okazała się niezwykle skuteczna – poza tym, że Lee miał wypadek, nikt nigdy nie dowiedział się niczego. Żadnych szczegółów – nic…
Jego samego także już później ani razu nie widziano – zniknął, zapadł się pod ziemię, przepadł…
Wszelki ślad po nim zaginął.
Próbowałem różnych sposobów, aby na własną rękę go odnaleźć. Chciałem dowiedzieć się, dokąd przenieśli się jego rodzice. Myśl o nim wracała i wracała – nie potrafiłem uwolnić się od niej i nie uwolniłem.
Szukałem, podłapywałem każdy, lipny trop, byłem wszędzie, gdzie można było mieć bodaj cień nadziei, krążyłem po miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłem, ogarnięty przedziwną desperacją przemierzałem coraz to nowe, wiodące donikąd, drogi. Tylko milczenie dostawałem za każdym razem jako odpowiedź. W końcu nadszedł dzień, kiedy się poddałem. Przestałem próbować. Już go nie szukałem. Zrozumiałem, że jego ojciec tak to przebiegle zorganizował, aby żaden z nas nigdy go nie odnalazł i nigdy nie odkrył, gdzie może aktualnie przebywać. Taki był jego plan i trzeba przyznać, że nieźle to sobie wymyślił.
Absolutnie bezsilny i pokonany, zacząłem powoli godzić się z myślą, że tak już pozostanie.
W tym wszystkim najgorszą rzeczą była świadomość, że pomimo upływu czasu, nie udało mi się poznać prawdy i dowiedzieć się, co rzeczywiście wydarzyło się owego, czwartkowego popołudnia i czemu Lee tak nagle zniknął z życia…
Było w tym coś tak strasznego i przerażającego, że nie potrafiłem myśleć o tym w inny sposób, jak tylko o jakiejś koszmarnej tragedii, która musiała się wtedy rozegrać i której ofiarą padł ten młody chłopak, przed którym całe życie stało otworem, obiecując mu wszystko to, o czym my, gorsi od niego pod każdym względem zawodnicy, mogliśmy tylko w duchu pomarzyć i czego nigdy nie mielibyśmy, nawet za cenę maksymalnego poświęcenia.

Zastanawiałem się nad tym wydarzeniem nie raz.
Rozmawiałem o nim z innymi, których też ta sprawa boleśnie dotknęła. Nadal pamiętaliśmy go, choć stopniowo jego obraz z biegiem lat zaczął się z wolna zacierać, przybierając bardziej rozmyte i nieostre kontury.
Wielu z nas poszło do innych klubów, wyjechało za granicę lub, tak jak ja, pożegnało się na skutek kontuzji na zawsze ze sportem.
Jeden pechowy mecz, jeden pechowy upadek, potem zmarnowany rok na rehabilitację, ciągnący się jak cała wieczność, który był dla mnie jak piekło i nie był wart jednego, zwykłego dnia, kiedy jeszcze robiłem to, co kochałem i mogłem grać w dobrym, pierwszoligowym zespole przez dłuższy czas i cieszyć się, że jestem tam, gdzie chciałem być, dokąd będzie to tylko możliwe.
To był mój ostatni kontakt z piłką i po nim musiałem powiedzieć: „good bye…”
Przez kilka lat, kiedy rozegrałem wiele dobrych spotkań i strzeliłem wiele niezapomnianych bramek, stałem się znanym piłkarzem, może nie sławnym, ale rozpoznawanym i popularnym.
To ułatwiło mi potem kontakty z ludźmi, którzy załatwili mi pewną okazję, która miała na resztę życia zapewnić mi stałe, godziwe dochody i brak trosk o pieniądze.

Kiedyś, będąc u kogoś, kto siedział w sporcie od lat, dowiedziałem się przypadkowo, że jest do kupienia średniej wielkości pływalnia z salonem odnowy biologicznej oraz niewielką knajpką, która mieściła się w tym obiekcie.
Jako że zarobiłem na kopaniu „skórzanego kapcia”, jakby to określił złośliwie ojciec Lee, naprawdę poważne pieniądze, postanowiłem bez namysłu zainwestować je w ten interes i skorzystać z tej bardzo korzystnej dla mnie oferty.
Niebawem byłem już właścicielem tego wszystkiego.
Firmowałem to swoim nazwiskiem, co sprawiało, że ciągnęły do nas tłumy z miasta i okolic.
W niedługim czasie, z nieco podupadającego wcześniej miejsca, uczyniłem doskonale prosperujący, przynoszący spore zyski, interes i szybko pojąłem, że w zupełności mi to wystarcza, aby czuć się szczęśliwym i spełnionym, jeśli w ogóle mogłem tak się jeszcze kiedyś czuć, po tym, jak nieszczęsny uraz brutalnie przerwał moją nieźle zapowiadającą się karierę piłkarską, z którą wiązałem wszystkie swoje marzenia…
„Skoro się nie ma tego, co się lubi, trzeba lubić, to, co się ma” – tej maksymy pozostałem wierny i nie rozpaczałem nad tym, że tak się to wszystko potoczyło. Tak widać miało być.
Nie uważałem się za kogoś, kto żyje jakimś, „zastępczym” życiem, które jest mu udręką.
Wręcz przeciwnie, doskonale odnalazłem się w roli właściciela pływalni i czasem tylko myślałem sobie przekornie, że gdyby było tak niedobrze, jak jest dobrze, to by było naprawdę niedobrze…
I myślałem o nim.

Pewnego dnia, złapałem się na tym, że ta myśl wraca coraz częściej i natrętniej. W najmniej oczekiwanych momentach. A więc jednak nie zapomniałem go. Wciąż pamiętałem tego genialnego, dwumetrowego chudzielca, który miał zostać międzynarodową gwiazdą piłki, najlepszego z najlepszych, wciąż dręczyło mnie wspomnienie Lee i całej tej, zagadkowej, ponurej sprawy…
Pojąłem także, że minęło już wiele lat – około piętnastu, odkąd po raz ostatni go widziałem i rozmawiałem w jego domu z jego ojcem. Jak ten czas leciał – czemu tak szybko przeleciały te wszystkie lata? Teraz miałem już czterdziestkę na karku i żonę, która była wziętym adwokatem. Dobrze nam było ze sobą. Nie wiedziałem, co to kłopoty i zmartwienia, co to smutki i poczucie jałowości istnienia. Miałem swoje życie. Miałem dom, do którego mogłem wracać, moją pływalnię, byłem zdrowy i kochany. Miałem spokój i bezpieczeństwo. Spałem dobrze w nocy. Lecz co miał on? Gdzie wtedy był? Kim był? Co robił, kiedy ja nie musiałem robić nic, bo inni pracowali na mnie? Co stało się z jego życiem?
Kiedy byłem jeszcze piłkarzem, nie miałem takich możliwości, jak później, takich wpływów i znajomości, które można by wykorzystać w chwili, kiedy zachodzi nagła potrzeba poproszenia kogoś zaufanego o tzw. pomoc.
Wielokrotnie próbowałem „poruszyć niebo i ziemię”, aby wpaść na trop jego rodziny, lecz ku memu zdziwieniu i przerażeniu wnet odkryłem, że tamta „zmowa milczenia” nadal trwała i nikt nie chciał, lub przynajmniej uprzejmie twierdził, że nie jest w stanie, pomóc mi w nawiązaniu jakiegokolwiek kontaktu z jego ojcem lub nim samym. Sprawa wciąż była zablokowana. Choć napierałem uparcie na temat, nic nie wskórałem. To mnie gryzło, odbierając spokój, który nagle zacząłem tracić, kosztem przedziwnego napięcia nerwowego i wiecznego podenerwowania. Nie lubiłem przegrywać i to po dwa razy w tej samej grze.
Wewnętrzne ciśnienie, które odczuwałem, wciąż popychało mnie do działania.

Nie odpuściłem.

Wiele miesięcy minęło, nie przynosząc żadnych postępów w mych staraniach, kiedy nagle dostałem wiadomość od jednego z moich znajomych, która była tym, czego potrzebowałem.
Człowiek ten powiedział mi, gdzie mieszka rodzina Lee…
Ustalił to z wielkim trudem, gdyż była to tajemnica i część owej „blokady informacyjnej”, którą przed laty wprowadził skutecznie w życie jego ojciec, jakimiś sobie tylko wiadomymi metodami i co najbardziej w tym wszystkim zastanawiało, to fakt, że nikt jej przez tak długi czas nie przerwał.
Nie dowiedziałem się od mego znajomego, skąd zdobył ten adres – nie chciał mówić…
Warunkiem tego, że robi to dla mnie, miała być absolutna dyskrecja. Uszanowałem to i nie pytałem o nic – miałem wszak to, o co mi chodziło.
Kiedy mu wyraziłem całą mą wdzięczność, on spokojnie i bez emocji powiedział mi, że był to pierwszy i ostatni raz, kiedy miał coś wspólnego z tą rodziną i z człowiekiem, który nadal jest we władzach miasta, ma potężną władzę, szerokie znajomości i wiele może. Dał mi do zrozumienia, żebym przestał się tym zajmować, bo mogą być z tego tylko same kłopoty, jeśli ojciec mego dawnego przyjaciela dowie się w jakiś sposób, że ktoś wokół niego węszy i interesuje się jego bliskimi.
Podziękowałem za dobrą radę i to, co wtedy sobie pomyślałem, zachowałem dla siebie.
Znałem tę okolicę – roiło się tam od luksusowych, ogromnych domów, które odgradzały od świata zewnętrznego wysokie na trzy metry, grube, kamienne mury, mające dać do zrozumienia innym, że na ten teren nie ma wstępu, a jeśli nawet, to za wyraźną zgodą właściciela, jakiegoś zepsutego swym bogactwem, niegrzeszącego kulturą osobistą i taktem, snoba, który najprawdopodobniej na pewno jej nie udzieli.
Nie wiem, czy było to tydzień, czy dwa po rozmowie z mym poufnym informatorem, kiedy ostatecznie i nieodwołalnie zdecydowałem się na ten poważny krok, na pójście tam pomimo wszystko, bez względu na ewentualne konsekwencje, i próbę nawiązania jakiejkolwiek rozmowy, jeżeli w ogóle będę miał na to jakieś szanse. Wiedziałem, że już się nie cofnę – nie po to szukałem tego domu przez tak wiele lat. Byłem świadom także i tego, że ojciec Lee, zobaczywszy mnie i przypomniawszy sobie, kim jestem, znów wrzaśnie w moim kierunku, abym się wynosił do diabła, lub może, nieco grzeczniej, powie mi ze złym błyskiem w oku, że nie ma czasu, nie ma już o czym rozmawiać, lub też, że powiedział mi przed laty wszystko, co było do powiedzenia i teraz nie życzy już sobie powrotu do tamtej sprawy.
Z tym musiałem się liczyć. Pamiętałem zbyt dobrze jego wybuch furii. Ten człowiek wtedy nie żartował, nie będzie również żartował i teraz. Ale mało mnie to obchodziło. Nie bałem się go i jego układów, znajomości i potężnych wpływów. Ja też znałem, kogo trzeba i nigdy nie byłem tchórzem. Nie byłem już młodocianym piłkarzem, którego można pogonić jak psa.
Nie zamierzałem dać się zastraszyć ani zbyć jakimś banalnym tekstem, rzuconym na odczepnego, nie zamierzałem także odejść stamtąd „z pustymi rękami”. Nie byłem głupcem – wiedziałem, że mam szansę na tylko jedną wizytę. Jeśli nic z niej nie wyjdzie, nie wyjdzie już nigdy i będę mógł zapomnieć o tym, że w ogóle zamiar ten powstał w mym umyśle…
Bóg mi świadkiem, że tak zdecydowany nie byłem ani razu w całym, moim życiu.
Teraz pozostawało wybrać odpowiedni dzień i porę.
I wierzyć w łut szczęścia.
Choć znałem jego smak, teraz wydało mi się towarem deficytowym.


3


Nie wiem, czemu wybór mój padł na czwartek…
Wcale tego nie planowałem, nie było w tym żadnego „myślenia magicznego”.
Po prostu tak postanowiłem.
Był sierpień i od wielu dni utrzymywała się fantastyczna pogoda.
Tego dnia nie padał deszcz, nie było też burzy ani piorunów na niebie. Widziałem nieraz podobne dni przez wszystkie te lata, i nazwałbym je odpowiednimi do ważnych, istotnych posunięć, których nie sposób wykonywać w gęstych strugach szalejącej dookoła ulewy, będącej głupim i trywialnym żartem przyrody w chwili, kiedy oczekuje się odpowiedniej oprawy do tego, co chce się zrobić. Byłem bardzo spokojny, kiedy tam jechałem. Sam nie wiem, skąd pojawił się wówczas ten nieoczekiwany spokój. Może, kiedy się denerwujemy i przekraczamy w tym pewną granicę, poza nią jest już tylko beznamiętny chłód i zdanie się na to, co być musi, czy chcemy tego, czy nie.
Minęło wiele lat. Po prostu szmat czasu i nie miałem pojęcia, w czym za chwilę wezmę udział. Nie mogłem tego wiedzieć.
Najzwyczajniej podjechałem pod ich dom i wysiadłem z samochodu.
Tym razem w mig dostrzegłem, że w oknach paliło się – miałem zatem cień nadziei…
Trudno mi dziś powiedzieć, co wtedy czułem, wiedząc, że w środku może być Lee i że może za chwilę spotkam się z nim twarzą w twarz – jak z rzeczywistością, której tak desperacko poszukiwałem przez tyle lat. Nie sposób pamiętać takich uczuć – są za silne, żeby przetrwać.
Przechodzą przez człowieka jak promienie Rentgena, aby potem, gdy emocje już opadną, pozostawić po sobie zdjęcie – ślad w umyśle, którego nic już nie zatrze. Lecz, kiedy to wszystko dzieje się, świadomość ulega zwężeniu i nie pozostaje w niej nic poza tym, co stanowić będzie w przyszłości „ogólny zarys” tego, czego być może nie potrafił zaakceptować rozum. Jak tej rozmowy. Jak tego, na co sam się zdecydowałem…
Nie wiedziałem, że przez chwilę poczuję, czym pachnie piekło. Piekło, którym jest człowiek. Które jest w człowieku. Piekło, do którego chętnie i łatwo popycha się innych. I żyje się dalej, jakby nigdy nic…
Stanąłem przed furtką i nacisnąłem dzwonek.
Po chwili odezwał się męski głos – to był jego ojciec, jego głos nieco osłabł, lecz poznałem go natychmiast:
- Słucham?
- Chciałem z panem porozmawiać. To ja, Mike… Pamięta mnie pan? Grałem…
- Wiem, kim jesteś.
- Czy mogę…
- Poczekaj. Zaraz do ciebie wyjdę – powiedział to inaczej, niż wtedy – bez złości, krzyku i furii…
Nie minęło kilka minut, kiedy wpuścił mnie do środka. Postarzał się przez te lata, osiwiał i jakby zmalał. Spojrzał na mnie, jak spogląda się na plastikowe krasnale ogrodowe, po czym odezwał się:
- Nie dajesz za wygraną, co?
- Co mam panu powiedzieć? Że przejeżdżałem właśnie tą ulicą i postanowiłem wpaść z towarzyską wizytą? Nie wiem, co można powiedzieć w takiej chwili. Po prostu musiałem tu przyjechać. Nie dziś, to za rok. Kiedyś bym pana znalazł. Nie uniknąłbym tego.
- Tam jest taka ławka. Pod tymi jabłoniami. Usiądziemy tam… - jego głos był spokojny i pozbawiony emocji. Był żaden. Bezbarwny i nijaki w swej beztreściowości. Jakby był puszczony z lichego magnetofonu. Nie było w nim ani dobra, ani zła. Nie było nic. Był pusty jak spojrzenie małych, ciemnych głów na znaczkach pocztowych. Płynął do mnie z nicości. Przypominał niewyraźny dźwięk bezładnych słów, wymawianych w trakcie transów hipnotycznych. Nie był nawet powietrzem. Wibrował nieokreślonym niebytem…
Poszliśmy tam i usiedliśmy na tej ławce. Było ciepło i bardzo cicho. Przez dłuższą chwilę nikt z nas nie kwapił się, aby rozpocząć rozmowę.
W końcu odezwał się on:
- Nie zapomniałeś?
- Nie. Nigdy nie zapomniałem.
- A szkoda.
- Dlaczego?
- Bo są na świecie o wiele przyjemniejsze sprawy niż…
- Niż co?
- Niż to…
- Niech pan mi powie całą prawdę. Proszę. Bardzo pana proszę…
- A pewien jesteś, że chcesz ją poznać?
- Tak. Po to tu przyjechałem. Przez te wszystkie lata czekałem na tę chwilę.
- Nie chcesz tego słuchać.
- Chcę.
- Wiem, co nieco o tobie. Masz teraz fajny klub, czy coś w tym stylu. Jesteś wciąż znany i ludzie często o tobie mówią. Doszedłeś do czegoś. Masz dobrą opinię. Pewnie jesteś zadowolony z życia. Nie poszedłeś na dno…
- Co to ma do rzeczy?
- A ma. Ma bardzo wiele.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Poszliście w świat – wy, ci piłkarze z tamtych czasów. Macie dziś domy, firmy, samochody i ładne żony. Macie powody do dumy. Wasze życie to wieczne pasmo sukcesów…
- Niech pan w końcu mi powie. Pan wie, że nie wyjdę stąd, jeśli nie dowiem się, co się wtedy stało z Lee. Muszę to wiedzieć…
- Musisz?
- Tak.
- Nic nie musisz.
- Pan mi to powie.
- Jak będę chciał, to zaraz będziesz za tym murem, w swoim samochodzie. Ty mi nie mów, co ja muszę. Ja nic już nie muszę, ja tylko mogę…
- Dobrze. Nie ja tu decyduję. Nie ja. Czy pomyślał pan kiedykolwiek o nas, jego kolegach z drużyny i przyjaciołach, którzy do dziś zadają sobie to jedno pytanie. Nie zapomnieliśmy go. I wiem, że i on nie zapomniał nas…
- Chojrak jesteś.
- Powie pan?
- Chojrak z ciebie.
- Może.
- Zobaczymy.
- Zobaczymy.
Zajrzał mi w oczy i w jednej chwili już wiedziałem, że się zmienił. Gdzieś, po drodze, z biegiem lat, złagodniał i upodobnił się do człowieka. Nie był już wybuchowy ani impulsywny.
Normalnym głosem rzekł:
- On cię lubił. Mówił nam o tobie często, jak o kimś mu bliskim. Często mówił o tobie. Uważał cię za dobrego piłkarza. Wierzył, że daleko zajdziesz. Że będziesz grać w międzynarodowych drużynach. To właśnie mówił. Lubił cię, chłopcze… - wypowiedziawszy te słowa nagle zamilkł.
Kątem oka dostrzegłem, że ma mgliste spojrzenie – gdy człowiek zaczyna płakać, zawsze tak jest. Gdy po chwili raz jeszcze odwróciłem się w jego stronę, wiedziałem, że będzie ze mną rozmawiać…
Wyjął wtedy z kieszeni chusteczkę i schował w niej na moment swą twarz.
Upewniłem się - nie był już tym samym człowiekiem, który wiele lat temu wyrzucił mnie ze swego domu na zbity pysk. Teraz nie czułem do niego urazy. Ani złości. Chyba przeczuwałem, co chce mi powiedzieć. I nagle bardzo przeraziłem się myśli, że zaraz to usłyszę…
- Dobra. Powiem ci. Powiem. Ale zachowaj to dla siebie. To prośba. Nie chcę ci grozić. To nie może iść do ludzi. Jestem tylko ojcem. Teraz jestem tylko nim. Tobie jednemu powiem. I proszę cię, żeby pozostało to między nami.
- Pozostanie. Ma pan moje słowo – odpowiedziałem twardo.
- Zacznę od końca. Moja żona miała kiedyś całkiem niezłe biuro rachunkowe. Dobrze sobie radziła, zatrudniała tam parę osób. Była zadowolona z tej pracy. Czuła się dowartościowana. Nie musiała być zdana na łaskę męża. Była zadbana i elegancka. Ładnie się ubierała, ładnie pachniała. Miała modne fryzury i chciało jej się gotować mi wyszukane obiady. Była najinteligentniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem i powiem ci coś – nie dorastałem jej nigdy do pięt, choć miałem władzę. Ona świeciła własnym blaskiem i to zwalało mnie z nóg.
Mogłem słuchać, jak godzinami opowiadała o jakichś pisarzach, filozofach i artystach, których nawet nie znałem, aby tylko posłuchać, jak o tym mówi i jak brzmiał wówczas jej głos. Jej głos… Jej piękny głos… Potrafiła śpiewać i kupiłem jej pewnego dnia pianino, bo skończyła kiedyś jakąś szkołę muzyczną czy coś w tym stylu i zawsze czuła pociąg do śpiewu. Ileż ona dała mi tym radości. Ileż było w tym piękna, chłopcze… Gdybyś tylko, choć raz usłyszał jej głos, zakochałbyś się w nim…
- Możliwe – odparłem.
- Ona kochała tę jego piłkę. Była z niego dumna. Ja też byłem, ale ona chyba bardziej. Może nie powinienem tak surowo na niego patrzeć? Może byłem za ostry? Ja myślałem, że źle robi poświęcając się czemuś, co nie będzie wieczne. Nie mógł być przecież sportowcem do końca życia. Nie było w tym pragmatycznego myślenia. Widziałem go, jako lekarza, naukowca lub człowieka interesu, ale nie piłkarza. Ona miała inne zdanie. Może bardziej go rozumiała niż ja? Matka to matka. Zawsze bliżej jej do syna, niż ojcu…
- Tak… - powiedziałem, żeby cokolwiek powiedzieć.
- Ale dziś jest już po wszystkim…
- Nie rozumiem.
- Od TAMTEGO DNIA, jest już kimś innym… Już jej nie ma. Tej dawnej, błyskotliwej, rozśpiewanej i pełnej radości. To minęło w jednej chwili. WTEDY, KIEDY TO SIĘ STAŁO… Wtedy przekroczyła pewną granicę, poza którą jest już tylko szaleństwo…
- Co ma pan na myśli?
- Ona całymi dniami siedzi w oknie i czeka, aż on wróci z treningu i powie do niej: „Mamo, może niedługo będę kimś sławnym? Może będziesz ze mnie dumna jak jeszcze nigdy nie byłaś? Może moje zdjęcia będą w każdej gazecie i każdy będzie wiedział, że twój syn zaszedł tak daleko? Kiedyś to osiągnę, kiedyś świat będzie mój…” Ona wciąż siedzi w oknie, całymi dniami, i czeka na niego… Od rana do wieczora. Nawet nie wie, nawet nie potrafi już tego przyjąć do wiadomości, bo jej mózg tego nie chce przyjąć, że on…
- Że co?
- Że on nadal jest w domu. Że jest w nim cały czas i nigdzie nie wychodzi od wielu lat…
- Jak to? To Lee jest teraz tam? – mówiąc to spojrzałem na ich dom.
- Tak. On jest teraz w swoim pokoju. Pewnie śpi. Na pewno śpi… Kiedy ona na niego czeka, on jest obok, chodzi wzdłuż ścian i nic nie mówi. Czasem tylko, kiedy go coś najdzie.
Od tamtej pory prawie się nie odzywa. Od tamtej pory nigdy już nie wspomniał o tym wypadku. Jestem pewien, że nigdy już o nim nie wspomni. Kiedyś mówił tak wiele. Lubił gadać. Ale to już nie wróci. Czasem zapominam, jak brzmi jego głos…
Ona bez przerwy myśli, że on zaraz wróci. Nawet gotuje mu obiady, które on potem zjada, ale do niej to już nie dociera… Ona jest wypalona. W pewnym sensie musi czuć, że on jest z nią pod jednym dachem, ale równocześnie wierzy w „tamtego”, który wciąż jest na treningu… W niego tylko wierzy. On się dla niej liczy. Prawdziwy Lee jest dla niej jak sen, jak złudzenie…
- Dlaczego?
- BO ONA NIGDY NIE POGODZIŁA SIĘ Z TYM, CO SIĘ WTEDY STAŁO.
KIEDY DOWIEDZIAŁA SIĘ O TYM, KIEDY TO W KOŃCU DO NIEJ DOTARŁO, W CIĄGU JEDNEJ SEKUNDY STAŁA SIĘ KIMŚ INNYM. NIGDY JUŻ NIE BĘDZIE TYM, KIM BYŁA, ZANIM TO SIĘ WYDARZYŁO. ONA WTEDY ZWARIOWAŁA.
- Czy w końcu powie mi pan, o co chodzi? Należy mi się to, bo był i wciąż jest mi bliski.
- Nie chcesz tego słuchać…
- Muszę to usłyszeć.
- On nie jest już tym, kim był, kiedy go znałeś. Wiele się zmieniło… Wszystko.
- Co?
- Jedynym jego życiowym osiągnięciem było to, że skończył kurs dla masażystów.
Chyba domyślasz się, do czego zmierzam? Chyba wiesz, kim są zazwyczaj masażyści?
- Nie.
- Naprawdę?
- Tak.
- To ci powiem. Słuchaj uważnie. Tamtego dnia, kiedy wracał do domu, został napadnięty przez dwóch takich, którzy za parę groszy zabiliby własną matkę…
- Domyślałem się, że coś było nie tak…
- Załatwili go na zawsze. Nawet nie zdążył odskoczyć. Jeden go uderzył, a drugi wylał mu na twarz kwas solny… Kwas solny… Czy rozumiesz, co mam na myśli?
- Chyba tak… - odpowiedziałem z trudem.
- Spalili mu całą twarz. Stracił wzrok. Potem miał wiele operacji, przeszczepów…
Nie wiem sam, ile, tyle tego było… Nadał ich ten bramkarz, podobno nazywał się Hank, czy coś w tym stylu. Był nie do ruszenia. Miał „plecy” w mafii. Kierowali potem jego karierą… Nie mogłem go dopaść, bo potem dopadliby mnie. Musiałem pamiętać, że mam jeszcze żonę.
Tych, co załatwili mego chłopaka namierzyłem. Wylądowali w rzece w betonowych skarpetkach, wcześniej wyśpiewawszy, kto im zlecił to wszystko. Były to jakieś pętaki od brudnej roboty. Nic nie znaczyli, więc nikt się za nich nie mścił. Ale tego bramkarza „kryli” nieźle. Pewnie żyli z niego i z innych takich jak on. Oni są wszędzie – w sporcie, w rozrywce, w polityce. Są jak rak. Na raka nie ma lekarstwa. Na to się umiera. Dostałem kiedyś telefon, żebym uważał, co robię i z kim pogrywam w konia, bo jak będę taki kozak, to któregoś dnia znajdę głowę mojej żony w lodówce…
- Czy jest pan pewien, że to robota tego Hanka? – zapytałem.
- Jestem.
- To była zawsze szumowina, ale nie przypuszczałem, że aż taka. Poszedł po trupach. Nawet nie wiem, czy jeszcze gra. Chyba jest już na to za stary.
- On już nie gra. Przez te lata, co jakiś czas, ktoś z moich ludzi, węszył za nim. Był za granicą, ale wrócił parę lat temu. Podobno zakończył karierę. Gdzieś się zaszył. Nie można go namierzyć. Wielu próbowało. Ukrył się, bo wie, że wciąż o nim myślę. Wie, że będę go szukać. Może „tamci” odwrócili się od niego w międzyczasie? Może nie jest już im potrzebny, a może jeszcze coś innego…
- Może…
- Kiedyś mi coś powiedział. Pewnego wieczora. Właściwie to powiedział mi wtedy dwie rzeczy. Chcesz wiedzieć, co to było?
- Chcę – odparłem.
- Pierwszą jest to, że dokąd był zdrowy, piękny i miał fantastyczną przyszłość przed sobą, miał taką dziewczynę, która często tu do nas przychodziła i z którą chciał się któregoś dnia ożenić. Tak mi wtedy mówił.
- Znałem ją. Była parę razy na treningu – odpowiedziałem.
- To ta sama. Patrzyła mu w oczy i szeptała słodkie słówka, a on jej uwierzył.
Kiedy to wszystko się już stało, była tu tylko raz. Potem nigdy już się nie pokazała… Zwiała jak szczur z tonącego okrętu…
- Ma dziś męża i dwójkę dzieci – powiedziałem, choć mogłem zachować to dla siebie. – Dość szybko ustawiła się w życiu. Czasem widuję ją na mieście.
- A niech ją szlag!
- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie…
- Dokładnie.
- A ta druga rzecz?
- On mi wtedy powiedział, że dłużej już nie chce tak żyć. Że jego życie nie ma sensu. Chce z powrotem wrócić między ludzi, tylko boi się, że go nikt nie zaakceptuje. Boi się ludzkiej reakcji. Jego twarz nie wygląda najlepiej… Było wiele operacji, ale czasem trudno naprawić coś, co zniszczono na zawsze…
- Przecież on nigdy potem już się nie widział. Nie wie, jak dziś wygląda… - rzekłem trzeźwo.
- Masz rację, ale słyszał parę komentarzy jakichś głupawych pielęgniarek i równie debilnych lekarzy typu: „ale potwór, maszkaron, mutant, ohyda, dobrze, że moje dziecko go nie widzi, dobrze, że moja żona go nie zobaczy, dobrze, że sam nie ma pojęcia, jaki jest paskudny…”
On to słyszał. Domyśla się, że jest źle. Nawet nie chcę wiedzieć, co wtedy poczuł, kiedy musiał słuchać tego bełkotu…
- To rzeczywiście straszne…
- I pomyślałem tak sobie, że skoro zna się na tym masażu, może powinien gdzieś spróbować, może powinienem znaleźć mu jakąś pracę? Ktoś z moich ludzi woziłby go tam i przywoził z powrotem do domu. Nie chcę, żeby chodził po mieście z białą laską, nie chcę dla niego tego upokorzenia…
- To nie jest zły pomysł… - odrzekłem mu. – To jest bardzo dobry pomysł.
- Mam nawet już taką maskę, którą mocuje się na głowie z tyłu gumą. To twarz młodego mężczyzny, pewnie jakiegoś greckiego bożka lub coś w tym stylu. On ją polubił. Nauczył się widzieć palcami. Poprzez dotyk wyobraża sobie, jak coś wygląda. To przyszło samo. Musiał jakoś przystosować się do tej, nowej rzeczywistości…
- Niewidomi zawsze tak robią. Słyszałem o tym – powiedziałem.
- On chce wrócić do świata i uważam, że tak trzeba. Ma jeszcze dużo siły do życia. Po tym wszystkim niejeden załamałby się na zawsze. On był na dnie przez parę lat, ale ostatnio coś się w nim przełamało. Jakby zaczynał na nowo wierzyć w siebie. Bardzo mnie to cieszy. Nawet nie wiesz, jak…
Usłyszawszy te słowa poczułem w głowie zamęt. Nie byłem w stanie przez chwilę pozbierać myśli. Czy był to przedziwny zbieg okoliczności, czy też jeszcze coś innego – nie wiem.
Nagle coś do mnie dotarło z siłą huraganu. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu daliśmy do gazety ogłoszenie, że poszukujemy dwóch pracowników – masażysty i szatniarza. Jak dotąd nie zdecydowaliśmy się na nikogo. Nikt jakoś nie pasował nam do tej roboty. Czy był to przypadek? Czy istnieje w życiu coś takiego?
- Mam dla niego pracę – rzekłem twardo. – W moim klubie. Brakuje nam jednego masażysty.
Gdy wypowiedziałem to, ojciec Lee spojrzał na mnie inaczej, niż na początku naszej rozmowy. Nie było już w nim pustej obojętności. W jego oczach pojawiło się coś radosnego.
- A niech cię! – rzekł krótko, a ja wiedziałem już, że na to tylko czekał…
Pewnie nie umiał dziękować i mówić miłych słów, ale nie trzeba geniusza, aby dostrzec w jego spojrzeniu i zachowaniu prawdziwą, naturalną wdzięczność.
- Naprawdę to zrobisz? – upewniał się.
- Tak. Może zacząć nawet od jutra. – odpowiedziałem.
- Najpierw niech się oswoi z tą myślą. To dla niego coś nowego. Po tym całym czasie w domu…
- Rozumiem. Pewnie, niech to do niego dotrze.
- Nie wierzę… - z trudem wypowiedział te dwa słowa, sięgając do kieszeni po chusteczkę.
- Musi pan – zakończyłem.
Przez chwilę wycierał oczy i nos, a ja spoglądałem na niego z boku i czułem, że człowiek ten musiał przejść naprawdę długą drogę…
Nagle podniósł się z ławki i powiedział, patrząc na mnie wzrokiem pełnym siły:
- Przepraszam cię, Mike. Za wszystko. Za tamto i w ogóle. Jestem tylko ojcem…
- Nigdy się na pana nie gniewałem. Miał pan prawo tak się zachować. Na pana miejscu pewnie zrobiłbym dokładnie to samo.
- Wejdziesz?
- Tak – rzekłem mocno – wejdę… Czekałem na to od bardzo dawna. Od tamtego czwartku…
- Chodź… - powiedział i gdy już wstałem, ruszyliśmy w kierunku domu.


(koniec części pierwszej)


Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości