Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Człowiek z puszczy
#1
— Ej ty, Eykel… Znów im pogańskie bajki prawisz? — Tęgi kramarz, na wozie wprost z wielkiego grodu powróciwszy, z irytacją pokręcił głową. — Zostaw ty moje dziatki w pokoju i od tych bezbożeństw je uchowaj. — W okole wozu natychmiast zbiegli się czeladź. Sam woźnik, dotąd siedzący obok dobrodzieja pana, przeszedł z kozła na zaczep, gdzie wziął się za rozładunek towaru.
— Kiedy ja im tylko czas umilam — bronił się ze śmiechem barczysty młodzieniec o płowych włosach, mimo młodej płci oblicza dojrzale patrzący rozmówcy w oczy. — Tyleż czekali my na dobrego pana gospodzina!
Licznie otaczająca go czereda uniosła gromadnie rączki i w piskliwe głosiki zaczęła bronić gawędziarza z puszczy, który tak rzadko miał okazję raczyć ich opowieściami własnych przodków. Choć nigdy od ich główek dłoni nie ujmował i zawsze miał dla nich uśmiech serdeczny, to ważniejsze zwykle bywały sprawunki, z którymi co parę dni do podgrodzia przychodził, więc i dla gawędy zawżdy czasu nie znajdował.
Dobry pan gospodzin zeskoczył już był z wozu i wdepnął w zalegające na ulicy psie gówno, czym zapaskudził sobie wiązane na przeszyw buty z wysoką cholewą, które dopiero co mu pucowali. Zaklął więc pod sumiastym wąsem i wciągnąwszy okryte lnianym suknem brzuszysko tak okazałe, że pas szeroki z tyłu tylko na lędźwiach widać mu było, jął nieporadnymi ruchy wycierać się o rosnące przy faszynie kępy trawy.
Towarzyszyły mu przy tym śmiechy licznej w obejściu czeredy, która już uważność dla pogańskich mitów postradała, a przypadła teraz do odgrodzenia z długich sosnowych żerdzi i chrustowia, jak jeden mąż oczy bawiąc wściekłymi pląsami gospodzina.
Nie wszystkie były jego, ale każden – czy to chłopiec, czy dziewuszka, w jego zbożnym domostwie mógł się czuć swobodnym. Nawet gdy gospodzin nierad.
W tej samej chwili czeladź domowa, sprawnie wóz rozładowawszy, zanosiła towary do na wrzeciądz zamykanych, murowanych komór. Eykel zwrócił się do własnego wołka ostawionego przy żłobie, ładownego w skryte pod grubym, konopnym partem saki.
Kramarz, gdy już z umazanym butem się uporał i chichrającą się z niego szarańczą, poszedł wprost do odciążającego wołka młodzieńca i żartobliwie pogroził mu palcem.
— Ja nie mówię ci tego na wiatr — podkreślił. — Lepiej, żeby żaden klerykus cię w moim obejściu nie zdybał, jak mi dzieci tymi pogańskimi przypowieściami bałamucisz. Miałbym tedy zamęt w grodzie.
Młody a wyższy od kramarza o dwie głowy i w barach wiele szerszy mężczyzna roześmiał się, ukazując tym pełne, zdrowe uzębienie.
— Ja na dobrodzieja kłopotu żadnego ściągać nie dozwolę — oświadczył, dwa przepastne saki na plecy sobie zarzuciwszy. — Zwykle baczę, czy jakiś habit się na drodze nie objawi. A i do takich gawęd nieprędko jestem skory. Dziś snadź dziatewka dobrodzieja nie dawała mi pokoju, więc z ponudzenia, czekając, coś musiałem jej pomówić.
— No, no, że ty usta masz złotolite to ja wiem od dawna. Ale staraj się powściągać około mojego domostwa. W izbie wieczorem, przy szklanicy i jadle zawżdy miło posłuchać, ale tutaj postronnych nazbyt wielu. Zresztą większość z tych szczeniąt to nie moje i zaraz mogą po cudzych chałupach rozśpiewać, co się u Sobiesława Kramarczyka opowiada.
— Będzie dobrodzieja wola — szczerząc zęby, pokorzył się Eykel. — A gdzie z tym dzisiaj? — Wskazał głową na dwa przepastne wory uwieszone na barku.
Tęgi kramarz, o kałdunie większym niż pobliska beczka z wodą, machnął nań w sugestii dłonią i poprowadził do przybocznej izby. Zaraz też zjawiła się tam zagrodowa dziewka z czarką wina dla pana; mimo iż bosa i skromnie odziana, to zacnie wykarmiona. Stwierdziwszy obecność częstawego gościa, znów pobiegła w podwórzec i wróciła z czerpakiem świeżej wody.
Eykel, gdy tylko z rączek zawstydzonej nim niewiasty zdrowo sobie łyknął, zaczął wykładać na polepę przywiezione dobra. A miał sporo sproszkowanej hubki, miłowonne zioła, gałganek z zawiniętą w niego pierzgą pszczelą, trzy zaszpuntowane flasze z odwarami zdrowotnymi – jak zwyczaj obie na rozmaite bóle, tym razem z jaskółczego ziela oraz krwawnika minionej jesieni zebranego, a trzecia z kwiatów bzu przeciw gorączce. Poza tym puzderko z driakwiowym mazidłem na kobiece przypadłości, trzy nienagannie zaplecione, wiklinowe kosze i na koniec wielka niczym pięść biała trufla, na której to widok gospodzin spąsowiał z radości.
Który to już raz wychwalał młodziana z puszczy, że zawsze on trafi najlepsze leśne specjały, jakby przyroda była mu poddaną. Jak zwyczaj flasze i puzderko na puste mu wymienił, a w zapłatę dał dwa korce przemielonego zboża, worek obroku dla wołka, dziesięć łokci mocnej dratwy, zamówiony nowy kozik, kawałek owczej skórki i ciut łoju do świec, przeto za trufla okazałego srebrnego obola jeszcze dorzucił, co rzadko mu się zdarzało.
— Na następny raz bydlęcej skóry do juchtowania będzie mi trzeba — rzekł zaklinacz puszczy, gdy po udanej wymianie saki na swym wołku wiązał.
— A to nowych łagwi mogę się spodziewać? — zainteresował się kramarz.
— A i owszem. Wprzódy jednak na prażnikach spróbuję je wyprzedać. Jak nie będzie dobrej ceny, tedy wiem, do kogo znosić.
— No. Bo mi są konieczne. Drzewne w tym roku robisz czy gliniane?
— Może być i gliniane. Przy moczarach świeży wykop natrafiłem i tylko piec ziemny muszę sobie poszerzyć, żeby więcej ich wypalić.
— To z glinianymi do mnie, bo ci takich chłopstwo w siołach pewno nie wykupi, a u mnie będzie cena.
— Jak dobrodziej mówi — z szerokim uśmiechem zgodził się Eykel.
Chwilę później pożegnał gospodzina i odprowadzany przez czeredę, rozbieganą a rejwach między obejściami czyniącą, ruszył ubitą drogą w stronę puszczy. Wołek na sznurze ładowny – on podle niego piechotny.
Nim jeszcze zniknął zupełnie za ostatnimi chałupami, do kramarza przybliżyła się jego młoda i nieładna żona, dotąd  ukryta w domostwie.
— Znów pogańskie herezje twoim dziatkom prawił — doniosła, wiodąc za młodzianem złym spojrzeniem.
— A tyś słyszała i nic nie uczyniła? — warknął na nią kramarz.
— A co ja mogłam? Trwogę on we mnie od początku przecie budzi — zełgała.
— Trwogę? — z kpiną powtórzył kramarz. — Prędzej chcicę, jak cię przy nim patrzę.
— Ja wcale nie taka. Choć prawda, że budowny i obdarzony z niego chłop, bom widziała, jak się u nas mywał. Ale dla mnie zwykły szczeniak. Co on tak w tej puszczy z dala od ludzi robi? — zainteresowała się, bo w domostwie zaledwo od czterech tygodni była, jakoż starej żonie kramarza pomarło się przy połogu i tę właśnie sobie obrał na nową.
— Ma tam własną chudobę, ale jam jej nigdy na oczy nie oglądał. A że robotny jest i dołężny, za czym wielki mam z niego pożytek, to mnie jego prywata nie pociąga.
— Może być, że on pogański guślarz?
— Mówię ci, babo, że w to ja mu nie wchodzę. Wiem jeno tyle, że chrzczony był i na polecenie opata z Braci Kaznodziejów co rok przy świadkach krzyż całuje. A że od wschodu przyszedł, w czym od Prusów się wywodzi, to i głowa musi być jeszcze mało chrześcijańska.
— A sam w tej puszczy żyje? Bez żadnej miłośnicy?
— Ja go z żadną nigdy nie zdybałem. A tobie, babo, co do tego?
— Nic. Jeno mi po sąsiadach wiadomo, że niejedna wdówka chętnaby go sobie oblubić, kiedy on dla nich jako ten sopel zimny.
— On nie jest żaden miłostnik, więc ud ci nie rozgrzeje, babo, choć pewno tak byś pożądała. A teraz skończ już ględzić mi przy uchu i oporządź mnie jak trzeba. Jadła i napitku mi się chce.
Co tam dalej między nimi było, pozostawić trzeba niebu, ważne, że wiele prawdy o Eykelu przez ten czas się rzekło.
Młodzian przybył ze wschodu wiele wiosen temu. Syn był plemion pomezańskich, za Krzyżaków ochrzczony, ale za nich też z rodowych stron wyżęty. Bo gdy powstanie pruskie bite było i wypalane, on doświadczył pogromu całej swej rodziny. Wyżywali się na nich ciury z wojsk zakonnych, ojca i braci wprzódy kastrując a wypalając im oczy, z matką i siostrami czyniąc takie rzeczy, które po dziś dzień nawiedzały go w koszmarach.
On wszystko to oglądał w bukowej dziupli pochowany i nie wyszedł z niej do następnego poranka, jako mu ojciec kazali.
Później wobec świętego drzewa, które życie mu zratowało, przysięgę dozgonną złożył, że nigdy nie weźmie sobie niewiasty, z żadną nie wzbudzi potomstwa, by nie musieć po raz wtóry oglądać takiej miary potworności.
Przyrzeczenie to nadal ciążyło mu tej późnej wiosny, jego roku dwudziestego trzeciego, gdy prócz puszczy jedynym towarzyszem życia ostawał mu prowadzony na sznurze wołek, wyrosły w jego troskliwych dłoniach.
Wołka otrzymał w uczciwej wymianie, gdy ten jeszcze cielęciem był zdychającym, bo nie jadł, co mu podawano, przez co gospodzinowi okazał się zbytecznym. Eykel wierzył, że cielątko wyratować jeszcze zdoła, jak mu Pantrimps, bóg życia oraz śmierci, ofiarę za to przyjmie. Na własnych rękach poniósł więc bydlątko na skraj puszczy, gdzie był już pobudowany. Tam napoił wygotowaną gorczycą polną i biedrzeńcem, czekał, aż lek zadziała, zaś zwierz po dwóch ryczących nocach nakarmić się pozwolił i w końcu zyskał na sile. Do dzisiaj wyrósł mu wielki i w pomocy niezastąpiony.
Ale wyłącznie to bydle życie Eykela umilało, gdyż o żadnej niewieście nie mogło być mowy.
Również i teraz, gdy podle płytkiej rzecznej łachy przechodził, gdzie panny rozgadane a zdrowe tkaninę rozmaitą prały, z hucznymi plaśnięciami bijąc w nią kijankami, połakomił się pojrzeć na nie tylko przez chwilę. I zaledwo te białe, połyskujące w słońcu łydki postrzegł, dziewicze ciała w samych spodnich koszulach, chustami nieokryte włosy, całym zmysłem coś mu wywróciło i odjęło dech z piersi.
Dla oczu Eykelowych było to zbyt wiele, szarpnął więc wołka i poprowadził w dalszą drogę.
Znał te dziewki z widzenia i niejedna pojrzeniem swym sądzenie mu dawała, że na niego chętna. Lecz on przyrzeczeniem był zobowiązany. W końcu złożył je przed świętym drzewem, które życie mu zratowało. Jak zwyczaj więc głęboko w łąkę poszedł, gdzie rozwiązał portki i spuściwszy je do darni, urokiem niewieścim wzburzone nasienie oddał Matce Ziemi.
Do przejścia miał ponad setkę staj niełatwej drogi, więc gdy w końcu w dom powrócił, wieczornić już zaczęło.
Chata jego była skryta w puszczy, z taką samą drogą do moczarów, jak do nadrzecznych łęgów. W nieoddali więc miał liczne polany, leśne wądoły, a także wolne od popasu łąki. Wszędzie zalegały powalone pnie w liczbie nie do zrachowania, z czego mógłby zbudować sporych rozmiarów kasztel.
Szkielet domu przyoblekł grubymi bierwionami, szpary uzupełnił kleiną z żywicy, kory oraz igliwia, lecz najbardziej dumny był z kamiennego komina, szczelnionego zaprawą z tłustej gliny oraz rzecznego piachu, a także z trudnej do położenia, trzcinowej strzechy, które udały mu się jako mistrzowi. Wszystko mocne i nie do ruszenia. A była to już trzecia chata, bo pierwsza przy silniejszej burzy mu się usypała, a drugą na jesieni postanowił zwiększyć.
Budowę z drewna tak ulubił, że nawet dla wołka wzniósł przytulny żłobek ze ściankami wieńcowymi i solidnym odaszeniem.
Nadto były u niego małe poletka dla gryki czy dzikiego bobu, a także inszego ziela, prócz konopi, której już poza odgrodzeniem nasiał, między leśnymi chroślinami. Podług starych zwyczajów miał nawet wkopaną w ziemię babę z kamienia, nad której obłupaniem przez długie tygodnie mitrężył, a to dla szczęścia i lepszej płodności gleby. I za wszystko, co go otaczało, co wieczór składał pokłony na każdą stronę rządzonego przez Deiwasa świata, osobliwiej paląc mu kadzielne siemię. Później dziękczynił również drzewom i zaklętym w nie duchom przodków, niebu oraz zachodzącej na nim Saule, prosząc, by nazajutrz znów się rozjawiła, a na koniec Matce Ziemi i każdemu zielu rodzącemu się z jej łona, bo to wszystko go karmiło i dawało żywot.
Miał też szczęśliwość losu, że po tej stronie Vistuli tereny na wpół dzikie się ostały, a sam kraj często był najeżdżany, więc nikt go z tego miejsca nie przepędzał, dozwalali żyć w pokoju. Wiedział, iż bory, stawy, niwa i wszystko inne, co z dziada pradziada plemieniu ludzkiemu nie skąpiło, dzisiaj wielkich panów bądź klasztorów jest własnością i ludowi wolnemu pozostaje wzbronionym. Jak mu opat zdradził, za Świętopełka Wielkiego na skraju puszczy sobie by tak nie poswawolił, ale póki nad grodem wojenny zamęt, to i nie szukano w wolaku niczego więcej ponad pogłówne, które za handel w podgrodziu w naturze co miesiąc wnosić musiał. Podymne mu darowali, choć wiedzieli, że gdzieś chatę własną trzyma i się w niej waruje.
Gdyby tą ziemią władano sprawniej, nie pożyłby sobie Eykel na modłę własnych przodków, śród pni i gałęzi opiekuńczego lasu.
Dumając nad tym w księżycowym świetle, obracał w palcach darowany mu przy wymianie obol. Patrzył na monetę z każdej strony, na wszystkie koślawo wyciśnięte w niej inskrypcje. Oto miał przed sobą nową oblubienicę ludzkiego plemienia, zimną a nierodzącą z siebie niczego, nie do zjedzenia, bo zęby łamiącą. Dumał nad tym i nie pojmował. Wierzył, że sam jest puszczy poślubiony już od chwili, gdy mu święty buk darował życie i to w niej skarbnica wszelkich bogactw. Jak obola w glebę wsadzi, to nic mu z niego nie wyrośnie. Jeśli w samołówce ostawi, żadne zwierzę się nie znęci i nie da się pochwycić. A jednak to ten obol zdawał się wszechwładny, nawet od miododajnych duchów puszczy potężniejszy.
Noc była już głęboka, gdy położył się do snu w swej zagraconej izbie, więc nawet ognia w piecu nie rozniecił, tylko szczelniej nakrył się skórami. Mary go nawiedziły niespokojne, jak całą wielką puszczę się wyrzyna, jak drzewa wielowieczne do macierzy płaczą, gdy je wozami wiozą na odległe grody. Jak w ich miejsce ludzkie plemię stawia wielkie słupy, zimne oraz jałowe, bo z denarów i oboli…
 
*
 
Tego dnia, jeszcze przed świtaniem, zabrał wołka i narzędzia, z czym udał się nad rzekę, aby z lip zeskrawać dartkę. A czas był na to krótki.
Przy drzewach sprawdził jeno, czy ich soki już krążące, a później, kozikiem w łyko dźgając, słuchał, czy aby jakaś zabłąkana dusza tam nie siedzi, która dałaby o sobie znać cichym kwileniem. Żadnej takiej nie zmiarkował, przeto naskrawał wszystko, co w zasięgu ramion. Z bujnej łoziny nieopodal poodrzezał jeszcze co giętsze witki, by je później zmoczarkować i prócz łubu mieć gotowej na wyrób wikliny.
Do późnego popołudnia przy tym robił, a gdy saki miał już pełne, oderwał wołka od żółcących się na łące mniszków i ruszył wzdłuż koryta rzeki, jak zwyczaj bacząc, czy woda czego nie naniosła.
Raptem serce mu ze strachu zmiękło.
Śród zarośli leżał świeży trup kobiecy. W strzępach szaty, która prawie nic nie zakrywała. Z jedną nogą w wodzie, ramiony nad głową, pośladkami wprost ku niebu, resztą tułowia zaplątaną w szuwar.
Eykel, choć się cudu nie spodziewał, zbiegł co rychlej ku bielejącemu w dole ciału i za nadgarstki je chwyciwszy, pociągnął w górę spadliny. Szło to z wielkim trudem, bo mu stopy w bagnistej brei więzły, przyuważył jednak, że ciało, choć blade i zimne, zachowuje jeszcze zwykłą sobie giętkość.
Gdy na solidny grunt podeszwą trafił, poniósł dziewczynę na łąkę jakby bez ciężaru, wszak siłę miał niedźwiedzią. Tam natychmiast obrócił na plecy i z uwagą począł badać.
Spódnica z przyzwoitej dzianiny, której niewiasta ostatki na sobie miała, od bioder w dół była porozrywana, górna zaś jej część ściągnięta głęboko pod piersi. Kilka sporych sińców na udach oraz rękach zdradzało mocne bicie, przy czym twarz poraniona była i do zeszpecenia obrzękła. Włosy jasne, mokre i splątane, usta wciąż krwiste, piersi jeszcze nie stwardniałe. To zdradzało, że może jest w niej żywot, choć oddech miała nikły, nie do pochwycenia.
Eykel, nadal wielkim strachem poniesiony, na niemalże nagą, niewieścią płeć wcale nie poglądał, choć zwykle widok taki wzniecał mu pod skórą wrzenie. W pośpiechu dźwignął szczupłe ciało i ułożył na grzbiecie wołka, okutane w jego własną, konopną koszulę. Dla pewności związał sznurem i przykrył grubym partem.
Jeszcze nigdy tak do swej chudoby nie bieżał. Ciągnął za sobą chrapiącego z wysiłku wołka, sam mokry od potu na nagim, napiętym mięśniami torsie.
W drodze różne myśli nim wstrząsały. Najpierw wszelkie możliwe zielne sposoby, aby dziewkę odratować. Wtóro był strach, że ona drogi nie wydoli i na grzbiecie wołka zemrze, za czym trzeba będzie miejsce na grób jej wyszykować i jakieś naczynie z jadłem do niego włożyć. Później objawiła się ciekawość, skąd się w ogóle w tych szuwarach na wpół martwa wzięła. I tu najsilniej się zdawało, że jako branka musiała uciec z rozbójnickich Rugiów łodzi, którzy zapuszczali się w górę Vistuli, by grabić spławiane przez orylów zboże. Jednak prawdę, jeśli wyżyje, mogła mu zdradzić tylko ona.
Także Eykel wrócił do myślenia, jakie odwary zastosować pierwiej, aby dusza z niej nie uszła.
Gdy już z wołka poniósł ją do własnej chaty, gdzie ułożył w miękki barłóg i rozniecił w piecu ogień, pozbył się z jej ciała resztki odzienia i jął intensywnie rozcierać wszystkie członki. Tedy zbudziła się na moment i nie rozwierając ścisłych powiek, wyszeptała gorączkowo, spierzchłymi i spuchłymi od bicia wargami:
— Wassar, wassar…
Eykel słów tych nie zrozumiał, ale wnet bystrością pojął, że kobieta spragła. Miast wody podał jej dobrego wina, które szczędził w stągiewce na zbliżającą się radunicę i wspólne z przodkami biesiadowanie.
Wargi niewieście przyjęły czarkę wdzięcznie, niby ślepe cielę matczyne wymię, skrztusiła się jednak, z czego Eykel cofnął nieco rękę i odtąd naczynko jak najłagodniej przechylał. Gdy już ugasiła pierwsze swe pragnienie, znów w głęboki sen zapadła, lecz ciepłem skór i rosnącym w piecu ogniem wyraźnie pokrzepiona.
Dobrodziej jeszcze przez chwilę rozcierał jej odrętwiałe ciało, aby soków poprawić krążenie, aż w końcu przykrył i ostawił samą, bo musiał sporządzić pierwsze lekarstwa.
A że konieczne były, znać się dało już pod wieczór, kiedy śpiącą napadły silne drżenia, gorączka i potnienie. Toteż wywarem z kwiatów bzu oraz baraniego łoju ją napoił, zaś na obrzękłe lica łożył zimne okłady z pędów nawłoci oraz liści pokrzywy.
Niewiele miał już ziół czy składników odzwierzęcych, bo większość wczesnowiosennego zbioru na inne dobra pomienić zdążył, a że na nową preparację nie stawało czasu, zdecydował, że nazajutrz wyruszy po nie do grodu.
Następny dzień pochłodniał wraz z ogromną, deszczową chmurą na niebie, więc Eykel w kaftan z wilczego futra się obłóczył i wzuł wysokie, ocieplone owczym runem buty. Posypał wołkowi obroku, bo tym razem nie zabierał go ze sobą, i przed progiem chaty kilka chlebowych gniotków rozrzuciwszy, zwrócił się z prośbą do Patrimpsa, aby strzegł mu chorzającej znajdy.
Po tym nieco głębiej w puszczę się zapuścił, gdzie przy dwóch zrośniętych z sobą świętych lipach, pod omszałym głazem miał swoją tajnicę. Wyjął stamtąd omotane w zgrzebne płótno, ludzkie kosztowności, jakie udało mu się dotąd zebrać.
Miał więc srebrny pierścień z krwistym rubinem, który po przemarszu zbrojnych Krzyżaków na gościńcu wdeptany był w błoto, bo rycerze prowadzili tamtędy pełne łupów wozy. Był również gruby dwudenar, jaki od radźcy z grodu w zapłatę jednego razu otrzymał, gdy mu z ciężkiej niemocy ozdrowił dziecię. A także wyjątkowy, zielonkawy a przejrzysty jantar, co dawnoć temu wygrzebał go z morza. Ten właśnie kamień żywiczny wziął ze sobą, a także wszystkich siedem oboli, z nadzieją, że w klasztorze uda mu się to wymienić na gotowe specyfiki.
I gdy tylko w podgrodziu się pojawił, jak zwyczaj otoczyła go liczna dzieciarnia, hałaśliwa a dziwująca się, że bez wołka idzie.
Eykel jednak w tej godzinie pomyślunku dla nich nie miał, więc nie wdawał się w zabawy, a zaczepiających z nerwem od siebie odpędzał. Tak też ostawiły go maliki, a on pociągnął dalej w stronę mostu i rosnącej za nim grodowej bramy.
Osada otoczona była drzewnym murem o niskich wieżyczkach, osadzonym na ziemnym wale – również od strony opływającej ją rzeki. Tam, przy pomoście, cumowały dwa koraby z płóciennymi, złożonymi teraz żaglami. Od lądu szła głęboko przekopana fosa, zaś między nią a belkowaną kurtyną muru szeroki pas odsadzki, umocnionej wbitymi w dno kanału, zaporowymi czostkami.
Za samym murem dymiło z wielu kominów i niezwykle było gwarno. Prócz ceglanego kościoła dominikanów wraz z przylegającym klasztorem, a także wysokiego stołpu obronnego w okolistej pradzielnicy, która swój własny szaniec posiadała, wszystkie budynki wzniesiono z pociemniałego już drewna.
Eykel w obręb murów chadzać nie był skory, bo osada trwożyła go, a ludzie z podejrzliwością patrzyli. Zaś szczególnego ścisku kiszek doznawał, gdy słyszał te hałasy nieustannej pracy, jak dźwięczne bicie młotów o kowadła czy chrobot ciesielskich i stolarskich pił. Albo gdy z dymarek buchał nań żar rozniecany przez te wielkie miechy. I kiedy u garncarza bądź powroźnika na mnogą czeladź patrzał, uwijającą się w robocie niczym w ulu pszczelim. To objawiało mu, jak ze swoją dziką puszczą oraz drobnym, sezonowym wyrobnictwem nikłym jest i zbędnym. On sam tych korabów przy pomostach towarami nigdy by nie zapełnił, nawet jeśli robiłby w każdy dzień i w każdą noc bez przerywania.
Przez furtę klasztorną dopiero po okazaniu srebrnych oboli go puścili, bo opat już z dawna wzbronił mu pomiennego handlu. Zresztą mnisi mieli swoje własne pasieki pszczele, a także ogrody zielne i warzywne, pełne roślin, jakich Eykel jeszcze nigdy nie oglądał.
— A więc obcej dziewce dopomagasz? — zdumiał się klasztorny zielarz, gdy mu człowiek z puszczy całą rzecz objaśnił. — Powiadają, że jeno drzewa i wilki za swych towarzyszy uznajesz, a tu taki chrześcijański odruch…
— Żywa jeszcze była, dobrodzieju, więc ja musiał…
— Ojcze świętobliwy mi mów.
— Żywa jeszcze była, ojcze świętobliwy, więc ja musiał ją odratować. Nie miejcie o to do mnie złości.
— Złości? — żachnął się tęgawy mnich w czarnym habicie, z wygoloną we włosach tonsurą. — Ja się jeno dziwuję, że gotowyś był tak się dla niej poświęcić. Ale jeśliś chrzczony, to i w tobie Duch Święty zdolny objawić swe działanie. Mówisz, że nad rzeką ją trafiłeś?
— Prawda, ojcze świętobliwy.
— O żadnej zaginionej słychać mi nie było — na głos rozsądzał zakonnik. — Ale jak żywa z rzeki wyszła, to potonąć musiała gdzieś blisko. Jeśli okoliczna, pewno zdołam znaleźć jej krewniaków…
— Pobita była okrutnie, świętobliwy ojcze.
— Pobita, powiadasz? Tedy poważniejsza to sprawa. Zali ją chłop jakiś obił i do rzeki wrzucił… Albo jest z niej murwa czy inna wszetecznica, której tak właśnie za grzeszność odpłacono…
— Ja myślę, że od Rugiów mogła uciec, ojcze świętobliwy. Bo inszym językiem włada.
— A więc branka? Mogło być, bo Rugiowie coraz śmielej poczynają. A i kolonie brandenburskie skłonni są napadać. Nic. Tedy nie moja sprawa. Lecz jeśli po chrześcijańsku chcesz ją ratować, to chowaj te obole, coś mi je na blat wyłożył i nie obrażaj nimi chrystusowego sługi. Dam ci specyfików darmo, choć dziwno mi, że sam niczego jej nie sporządziłeś. Wszak ludzie gadają, żeś znachor.
— Stokroć dzięki, dobrodzie… świętobliwy ojcze — z nisko skłonioną głową rzekł Eykel i ucałował uniesioną ku niemu prawicę. — Sam wiele poradzić nie mogę, bo w podgrodziu i po siołach wszystko pomieniłem, a na nowy zbiór nie staje mi czasu.
Zakonnik nie chciał dłużej słuchać tych tłumaczeń, bo już się był podniósł od ławy i podreptał do uginających się od zawartości półek. Podjął stamtąd dwa gliniane flakony, zaś z wiszącego na haku wora dwadzieścia garści suszu. Ofiarując je Eykelowi, tak objaśniał:
— Tym będziesz ją poił, ale tylko wymieszanym z ciepłą wodą, a najlepiej winnym moszczem w części piątej. Jest to wyciąg z kory wierzbowej, polnego maku oraz tojadu, więc czyste może zaszkodzić. Tutaj znajdziesz susz z mniszka, mięty oraz szałwii do naparów. A balsamem przez trzy noce natrzesz jej pierś oraz szyję, w czym jest kwiecie goździków i lawendy.
— Lawendy? — powtórzył Eykel.
— Snadź u siebie w puszczy tego nie odnajdziesz? — z triumfującym uśmiechem rzekł klasztorny zielarz. — Odwaru z bzu ci nie daję, bo jego ponoć sam ludziom sprzedajesz.
Eykel raz jeszcze ucałował mniszy pierścień i darowane specyfiki schował do toboli , którą od wyjścia z chaty miał przy sobie. Zakonnik wymógł jeszcze na nim, by drewniany krzyż na ścianie ucałował i się przed nim przeżegnał, co młodzian uczynił z wdzięcznością i szacunkiem dla obcego mu klasztornego bóstwa.
A gdy już wyszedł na deskowaną ulicę, w myślach najwyższemu Deiwasowi podziękował, że mu takiego dobrodzieja na drodze postawił. Rad był niepomiernie, więc w głąb osady jeszcze się zawrócił, aby za oszczędzone obole nabyć niewieście odzienie. Wszak wcześniej o tym nie pomyślał, ale ozdrowionej dziewki nie mógł puścić od siebie nago czy we własnej koszuli.
Zatrzymał się przy kramnicach, gdzie różne dobra wykładano, lecz jeno się tam objawił, zbywcy zmierzyli go bacznymi oczy, jak kogoś, komu ufać nie należy.
Dopiero gdy chciał coś kupić i na zapytanie:
— A maszli jaki pieniądz?
Okazał swoje siedem oboli, kramarz uśmiechnął się i z odruchu zatarł dłonie. Zaczął też zachwalać własne sukna.
Eykel wyjaśnił, że tylko kobiecej koszuli poszukuje, więc zbywca natychmiast podsunął mu białe czechełko. Za jedyne pięć oboli.
I nieobyty z pieniądzem młodzian dałby się bezchybnie nabrać, gdyby nie znajomy głos Sobiesława:
— Eykel, mój cenny druhu, a od kiedy ty w gród chadzasz?
Przywitali się jako bliskie znajomki, na co mina sprzedawcy zrzedła. Gdy człek z puszczy objaśnił, że właśnie za pięć oboli najpośledniejszą koszulę nabywa, to się kramarz nasrożył, że go podobnym Eykel nigdy nie oglądał. Nawrzeszczał na oszustnika z takim rankorem, że ów za trzy obole nie tylko to białe czechełko oddał, ale i od szewca parkę płóciennych trzewików o podeszwie z klejonych skórek.
Tak zaopatrzony Eykel dał się dobrodziejowi porwać do karczmy, gdzie przy kwarcie jęczmiennego piwa opowiedział mu o dziewce z rzeki. A że musiał do niej czym rychlej spieszyć, aby lek móc podać jeszcze przed wieczorem, długo to nie trwało i wkrótce się żegnał.
Gdy do chudoby powrócił, dziewkę zastał leżącą w ponownej gorączce, mokrą od potu i szczelnie okrytą skórami.
Spostrzegł, że przebudzić się musiała i powstać na nogi, bo okiennice okazały się zatrzaśnięte, a on dla świeżości powietrza ostawił je wpół otwarte. Zauważył również, że w cebrze jest mniej wody, zaś w pobliskiej niecce sporo nasikane. Widać dalej niż do okna dojść nie podołała.
Sprzątnął, rozniecił ogień, kilka sztywniejszych skór do sieni zabrał, gdzie ugotował sobie z nich posłanie, za czym wziął się za lekarstwa, póki zachodząca na niebie Saule nie zabrała swego światła.
Jak mu radził opat, wyciąg rozrobił w półkwarcie ciepłej wody, sypniętego do cebra suszu zalał warem, zaś balsam odkorkował i przez moment  zachwycał się jego wspaniałą wonią.
Gdy wrzucony do pieca obły kamień nagrzał się wystarczająco, dwoma kijami przeciągnął go po polepie bliżej skór. Ulał waru z suszem, co z nagła zasyczało i buchnęło parą. Robił to z krótkimi przerwami, aby dziewczyna, póki nieprzytomna, jakkolwiek mogła tym odetchnąć. Później w tym samym cebrze zmoczył lniany gałganek i patrząc w jej śpiące oblicze, wciąż spuchłe i posiniaczone, z czoła chciał otrzeć pot.
Lecz ona raptem po dotknięciu poderwała się z posłania i ze strachem rzuciła w tył.
Gdy dotarło do niej, gdzie jest i co się dzieje, uspokoiła się nieco, przy czym wstydliwie zakryła się skórami.
Eykel początkowo nie mógł wyrzec słowa, ręce tylko unosił i patrzył w te migotliwe oczy, brązowe jak lisie futro na wiosnę, a także w resztę młodego oblicza, które mimo przestrachu kryło w sobie sporo zaciętości.
Gdy wzburzenie z niej zeszło, powróciła słabość, więc dziewka znów się położyła, po samą brodę zagłębiona w ciepłe skóry. Schryple i jakby w rozpaczy, ale językiem nadal niepojętym, zapytała o coś i zakasłała.
Eykel odrzekł z pośpiechem:
— W mojej chacie jesteś. W puszczy. Rozumiesz moją mowę?
Dziewka z ledwością wypowiedziała dwa zdania, po czym na powrót zamknęła oczy. Eykel przysunął się do niej z czarką odwaru. Wskazawszy na naczynie, mówił głośno i z wyraźnymi gestami dłoni:
— Trzeba ci to wypić. Pomoże z gorączką. Inaczej możesz zemrzeć.
Spojrzała na niego bystro. Choć żadnego słowa nie zrozumiała, nie było wątpliwości, o czym do niej mówi. Uniosła więc posłusznie głowę i dała się napoić. Później w słabości obserwowała, jak nieznany jej mężczyzna wrzuca do ognia jakiś kamień, grzeje go przez kilka milczących chwil, po czym z powrotem zaciąga kijami i oblewa pachnącą wodą, z czego robi się para.
Eykel podjął jeszcze klasztorny balsam i dopiero w chwili, gdy spróbował zdjąć z chorej skóry, a trafił na jej stanowczy opór oraz spojrzenie wystraszonych oczu, zrozumiał, co tak właściwie próbuje uczynić. Żeby dowieść niewinności swej intencji, choć serce mu w gardło skakało, odkorkował flakonik, przybliżył do jej powonienia, po czym ulał sobie na palce i na własnej piersi pokazał, że trzeba wetrzeć.
Dziewczyna zrozumiała i odstąpiła. Puściła z garści skóry i odwróciła na bok głowę, co miało oznaczać, że zdaje się na jego łaskę.
Eykel odkrywał jej piersi ze strachem i wzmagającym się drżeniem. Trudno było mu patrzeć, mimo że oglądał ją już taką wcześniej.
Byle delikatnie i jak najprędzej nacierał kusząco gładką skórę, ponieważ buzowało w nim ogromne podniecenie. Ni razu przy tym nie spojrzał dziewczynie w oczy, choć ona na niego patrzyła bez przerwy. Już się go nie bała, ale była nim zaciekawiona, bowiem zdawał się niewinny niczym dziecko.
— Dank — wyszeptała, gdy skończył, z czego nad barłogiem poniósł się śliczny zapach goździków oraz lawendy.
Eykel nie odpowiedział, ale czym rychlej się oddalił. Nalał do glinianej miski gęstej polewki ze szczawiu, grzybków oraz pokrzywy, która w garze nad piecem dotąd pyrkotała, i postawił tuż obok chorej. Po tym zniknął za solidnym przepierzeniem, klejonym z gliny oraz posiekanej słomy.
Znów musiał udać się za chatę, aby do granic wzburzone nasienie ofiarować Matce Ziemi.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz
#2
**
 
Jakże radowało się Eykelowe serce, gdy mu dziewka z nagła odzyskała siły. W większości spraw sama się już sobą zajmowała, a odkąd otrzymała białe czechło, mogła wstawać i chodzić także w przytomności swego dobrodzieja. On jednak w chacie bywał głównie wieczorami, więc nie mieli wielu sposobności, by się porozumieć.
— Ja Eykel — oznajmił jej dnia czwartego, we własną pierś celując. — Ja Eykel.
— Isz Raszel — to samo czyniąc, odparła mu rdzawowłosa.
— Raszel… — powtórzył, niezdolny odjąć oczu.
Jej uroda niesłychane rzeczy z nim czyniła. Odezwały się jakieś instynkty dzikie, jak te wilki tęsknie za watahą wyjące, co stłumić w sobie zdołał jedynie ciężką pracą.
Tego ranka była burza i szumiący puszczą deszcz, toteż Eykel przeniósł się z robotą pod lity dach chaty. Zapalił świecę i w najbardziej przestronnej izbie zabrał się za wyplatanie koszy.
Sprawne ruchy jego silnych dłoni na wiklinie obserwowała z posłania Raszel. Jej spojrzenie wędrowało czasem na oblicze przesłonięte chmurą myśli, na wyraziste brwi i mocno zarysowaną szczękę, gdzie puszył się jasny zarost.
Wdzięczna była Trójcy Świętej, że na jej drodze stanął tak łagodny człowiek.
Gdy z rodzinnej osady ją porwali i przez wiele dni czynili rzeczy, jakie tylko w piekle wszetecznice winny cierpieć, zatraciła w sobie wiarę i kosztem duszy zbawienia zapragnęła się utopić. Teraz w każdej swej modlitwie dziękowała Chrystusowi, że tego nie dopuścił, świętym i aniołom nakazując z toni ją zratować. Wierzyła, że dobrodziejstwo zeszło na nią wskutek miłych Bogu czynów, choć jej czystość tak okrutnie została odebrana.
Usiadła przy zdumiałym Eykelu i z polepy pochwyciła kilka giętkich witek. Teraz razem z nim zaplatała wiązki, niezgorsze pokazując talenty, a on z nagła w sercu poczuł coś ciepło i spokój niosącego. Nie patrzyli na siebie, tylko z równymi oddechy pracowali wytrwale, niezdolni zamienić z sobą choćby słowa.
Eykel coraz częściej musiał oddalać się za chatę, by w ofierze składać swe nasienie. Pytał tedy Matki Ziemi i jej świętej puszczy, skąd to w nim takie mocne i jeśli przyrzeczeniem wzbronione, to czy w oczach boskich szkaradne.
Mimo wszystko lęk go wielki naszedł, że ozdrowiona dziewka zapragnie wkrótce pójść do swoich. Zapytał więc na głos dobrego Deiwasa, czemu winien być posłuszny. Bo być może białogłowa została mu przez bogów dana, a to w nagrodzie za jego codzienne ofiary oraz dziękczynienia. Sam rozsądzić tego nie mógł, ale odtąd czynił wszystko, aby Raszel czym dłużej się przy nim ostała, choć przez nią musiał spać na cienkiej warstwie skór i w chłodem wiejącej sieni.
Ażeby niewieście dogodzić i milszym uczynić jej życie, u baby jednej podjął się płatnej pracy, co go z dawna już o to wypraszała. Za wełnę, krążek owczego sera oraz dwie łagwie mleka uzupełnił strzechę jej chaty, a także rozrobioną w wodzie gliną wzmocnił kalenicę. By jadła nie zabrakło, do chudoby znosił również ryby oraz mięso łowne; raz na przykład upolował jaźwca nadzwyczaj tłustego, zaś gdy u stóp zdumionej dziewki go ułożył, czuł ogromną dumę.
Z myślą o niej pobrał ze skarbczyka srebrny pierścień, by u Sobiesława Kramarczyka oddać go za czerwoną suknię lnianą, czepiec z kabłączkami oraz drzewno-kościany grzebień.
I gdy ze swym wołkiem od kramarza po transakcji wracał, w jednym z bogatszych gospodarstw ujrzał lusztyk jakiś okazyjny, na którym przy zastawionej jadłem ławie sporo bab oraz chłopów zasiadało. Na gęślach i szałamajach wesoło tam grano, a mężowie młodzi gwizdali głośno, bo oto przed nimi ze śmiechem tańczyły ślicznie a strojne dziewczęta.
Zapatrzył się też Eykel na te niewiasty radosne, kręcące się i stópkami drobniące, jak ich gładkie lica pąsowiały, a oczka błyszczały szczęściem. Sam nawet przez krótką chwilę dał się skocznej gędźbie porwać, a w głowie stanęło mu nowe pragnienie.
Zaraz też powrócił do Sobiesława i jakby w gorączce oznajmił, że trzeba mu instrumentu, którym u sąsiadów grają.
— A no co ci gęśle? — ze śmiechem dziwował się kramarz. — Dla tej dziewki, widzę, jużeś całkowicie się zatracił. Ale dobrze, tak zrobimy: ja żadnych gęśli ci nie sprzedam, bo nie mam. Ale wystaram ci się o pożyczenie, kiedy ty do mnie pierwszego z tymi glinnymi łagwiami pociągniesz, abym mógł sobie z nich powybierać.
Na taki układ Eykel poszedł bez oporów, bo miał już przesuszoną glinę oraz bydlęcą skórkę do juchtowania gotową, a wypalać zaczął tego jeszcze dnia, by jak najprędzej instrument pozyskać. Widział już przed sobą, jak Raszel tańczy do muzyki i podobnie jak tamte bez tchu się śmieje.
Ona ze swej strony nie pozostawała mu dłużną. W czasie jego niebytności kosze plotła i z łubem sobie radziła, a o wołka troskliwie dbała. Nadto przyrządzała jadło, jakiego Eykel jeszcze nigdy w życiu w ustach swych nie zaznał, chyba że za rodzicielki czasów, zaś chata pod jej władzą schludna była, pachnąca i porządnie wymieciona. A do wszystkiego z drewnem oraz chrustem mitrężyć się już nie musiał, bowiem ona i to, i frukt leśny, i grzybki zawsze dla niego zbierała.
Tak i teraz, z grodu powróciwszy, mógł się gęstą polewką z borowików nasycić, maczając w niej ciepły, chrupko obpieczony podpłomyk. Zaś jego apetyt i dosyt zdawały się dla Raszel taką samą radością, jaka i w nim się budziła, kiedy kościany grzebień, czepiec oraz czerwone sukno jej darował.
Ranka następnego, gdy zabierał wołka na łąki po czerwcowe ziele, dziewka stanęła podle niego, w nową suknię przyodziana, dając ruchem dłoni znaki, że tym razem towarzyszyć mu chętna.
Eykel żadnego oporu jej nie stawiał, lecz w drogę wyruszył wyraźnie posmutniony, bo oto naszła go pewność, że dziewka chce iść do ludzi, by się od niego wyzwolić.
Tak też i ona sposępniała. Szła przez liśćmi kryty dukt nieśmiało, paluszki sobie skubiąc i w szerokie Eykela plecy bez ustanku patrząc. Tak silnie chciała pojąć, czemu on taki stroskany, bo nachodziły ją lęki, że zbytnim dla niego staje się ciężarem. I nie wiedziała, co z sobą pocznie, bo choć teraz dla niej taki dobry, mógł przed zimą odpędzić od siebie. Wszak ni razu nie dał znaku, że pragnie czegoś więcej.
A gdy z lasu wyszli na otwarte pole i przy rzece pierwsze chaty zobaczyli, po licach łzy jej wielkie spadły, bo Eykel pokazał, by się wynosiła precz.
Wyprostował rękę i wskazał nią na pracujących w polu ludzi. Nie patrzył na Raszel, nie wypowiedział żadnego słowa, tylko wskazał i pociągnął za sobą wołka.
Ona ostała więc w miejscu zdumiała i przerażona. Sądziła, że to już nadszedł czas, w którym się jej pozbywa, bo tylko wołek łeb za nią obrócił, ile sztywny grzbiet mu pozwalał.
Bydlę z jakimś instynktem zwierzęcym zatrzymało postęp swych racic. Pewno dałoby się ruszyć dalej, gdyby Eykel zechciał szarpnąć, lecz on, gdy tylko ujrzał, iż Raszel wcale do ludzi nie idzie, że stoi w tym samym miejscu i z nadzieją na niego patrzy, wielki ucisk uczuł w sercu, a w głowie nagłe dzwonienie.
— Jeśli wola, chodź ze mną. Ja cię nie odpędzam — oświadczył głośno, choć wiedział, że dziewka nie zrozumie.
Ale ona, nie dość że pojęła, to jeszcze na obliczu jak słońce pojaśniała. Podbiegła ku niemu i nie patrząc w oblicze, z ufnością złapała za rękę.
Eykel nie wiedział, co o tym sądzić. Trzymał jej dłoń i był wielce szczęśliwy.

 
***
cd
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości