Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Z kronik pogańskich dziejów
#1
Smok kryształowy – stwór omalże poźroczysty, mieniący się szkarłatem, graniasty i podobny wyciosaniu z piaskowej bryły, aliści chyży jak rysi, mocny niby tarpan. A głos jego niczym tysiące rogów bitewnych, robiących drżenie w sercach, trzewiach i po całej ziemi. Gdy się wznosił w powietrze na skrzydłach rozpostartych, a świtanie słoneczne załamywał w swem szkarłatnem cielsku, na murawę padała krwawa łuna niczym zwiastun pożogi – i pożogą karmiła wszelkie ziele, które czerniało i pozostawało marnością. A jak człek znalazł się w zasięgu smoczej łuny, to usychał w boleściach straszliwych, jeno jęk przeciągły z siebie dobywając. Toteż wojowie nad głowami nieśli wielkie tarcze zwierciadlane, a od onych tarczy odbijał się wszelki poblask smoczy, pozwalając na umknięcie spod morderczych jaśnień. Aleć cóż to, jeśli cielsko bestyi niby skała twarde i każdy grot oślizgiwał się po nim, a drzewce oszczepów się łamały jak patyki suche? Jedyne, co chrobre wojowie poczynić mogli, to dać odpór hufcom truposzów, które ławą na nich cisnęły, powolne i bezmózgie acz dyabelsko krwichętne. I tak trwała ta nierówna bitka. Boć my cofalim się, umykając wciąż przed smoczą łuną, a niewzruszone na razy truposze szły k’nam jednym stępem i nie dawały się obalić. Głowę takiemu odrżnąć, a on dalej marszuje przed siebie. Nóg pozbawić – to będzie pełżł niczym żmij szkaradny. Takie to z nich okropieńce były, siekać ich musielim na skwarki siekierkami, palić ogniem albo miażdżyć kamieniami. A smok co chwila spadał nam na głowy, jak krogulec na ofiarę w trawach, i popłoch wśród szeregi siał, albowiem którego z nas w paszczę pochwycił – ten z trzaskiem kostnej był rozdwojon i tylko posoka gęsta na wsze strony cięła, boć bestya niby wściekła swym szkaradnym pyskiem wytrząsała.
Dwa dni i dwie noce się cofalim, byle przez manowce, przez lasy, grzęzawiska, aby od najmniejszych sadyb ścierwo z dala utrzymywać, a ono, jak gdyby zapachem wabione, szło w nasz ślad niestrudzenie, zaś jego szeregi naszymi poległymi się posiłkowały. Magia moja, jak i innych wołchwów plemiennych, niewiele zradzić mogła, jeno spowolnić ich chod, czasem ogniem i piorunami większe gromady porazić, ale to tylko. Lepiej by nam było upływ czasu wstrzymać, aby wojowie choć na chybkość odpoczynku zaznali, bo już wlekliśmy się nazad do onżej armii zgnilców upodobnieni. Jeść nie było kiedy, spać nie było kiedy, pod siebie robilim w marszu, a wody pilim, co się na drodze podnalazło. Szarość była na naszych obliczach, bojowych okrzyków nikt już nie podnosił, a kuraż w nas pomarł po pierwszym zderzeniu, kiedy to wroga z bliska się ujrzało. Ale rejteria nikomu w międzyskroniu nie siedziała, my wiedzielim, że i tak pewnikiem śmierć nas czekać musi, bo z takową paskudą innej rozprawy nie ma. Tak przynajmniej ciągnelim ją z dala od rodów naszych, od osiedli nadrzecznych, od kobiet i dzieci. Cel nam przyświecał jedyny – Święta Góra, na której szczycie ochrona drzew i wałów kamiennych, gród obronny a bogów piecza, którzy jako jedyni mogli nas jeszcze wyswobodzić.
Na mnie to, jako wołchwowi najpierwszemu, spoczywała nadzieja, że wielkiego Welesa przebłagać zdołam, że wonią miłą ofiar wezwę go na Ziemię, że z Zaświatów rychłą odsiecz nam wymodlę. Tak też szliśmy, rykiem smoka ponaglani, myślą jedynie bogów wywołując, bo taka plaga z Ziemi być nie mogła, więc co boskie – boskim należało pobić.
Tchnienie silne w nas wróciło, gdyśmy Ślęgę świętą ponad wierzchołkami drzew zoczyli. To i kroku żwawszego przybyło, i ochotników się zebrało, którzy trupi pochód jęli powstrzymać, między pnie konopne liny pociągnęli, ostatkami sił pokopali doły. Pewną śmierć im była, ale pamięć jeszcze pewniejszą, bo jako mawki święte będą już krążyli w przestworzach i swym rodom przysparzali chwały. My – wojów tysiąc ośmset i wołchwów pięćdziesięciu pięciu, zebranych z plemion Ślężan, Bobrzan, Dziadoszan, Gołęszczyców i Trzebowian, wspięliśmy się na Świętą Górę, tam też się obwarowalim, wcześniej przy figurze panny z rybą obiatę z własnej krwi złożywszy. Ryki smoka nas dobiegły, ale już jego cielsko kryształowe powstrzymały siły boskie, boć nie wleciał on na górę, ale z dala słał natarcia zgnilców, które przyszło nam odpierać.
W grodzie świętym zaznalim my wreszcie strawy i wytchnienia. Groch i proso, bób i orzechy, sery oraz piwo, nawet oskoła czy miód pokrzepiły nasze sforsowane siły. Był też czas, aby oddać cześć umarłym – i tym, co legli w polu, i tym, co ducha wyzionęli już na Ślędze, zbyt oharatani i zmordęgowani, aby przetrwać ony nagły wypoczynek. W noc zapłonęły popielnice, gdzie ich ciała się zetlały, a duchy uleciały do Wyraju, i tam zaznają wiecznej wiosny, aby wraz z lelkami oraz bocianami wrócić do kobiecych łon, skąd narodzą się ponownie; chrobrzy nasi wojowie, duma własnych rodów. Złote baby świątynne żegnały ich łkaniami, a my hurmem śpiew zanosilim do przestworzów, że niedługo dotrzymamy im braci.
Noc się nie skończyła, a wielu z naszych przysięgi dodzierżyło, boć pierwsza mnogość wroga zalała nas niemożliwie, ze wszystkich stron i z zajadłością ogromną. Gdy słońce wstało – spogodziło się na chwilę, ale potem kolejne mrowia ścierwa jęły bić w nasze umocnienia.
Rozpocząłem modły rytualne w chramie. Krwią końską pomazany, flaki ofiarne paląc w kadzidle, wsparty inkantacyą pozostałych wołchwów i złotych bab śpiewaniem, ze skargą opowiadałem memu idolowi – Welesowi, jak od Połabów wielka plaga k’nam przyciągnęła, wodzona przez bestyę niezniszczalną, jak mur na Bobrowej Rzece przełamała, a osiedla w całości zmorzyła, i kto stanął w świetle smoka, ten niby ziele z gleby wyjęte – na czarno usychał, choćby najpierwszym spośród plemiennych wojów był, tudzież żercą czy wołchwem przez bogów ulubionym. Długo trwały medytacje, krwi spuszczalim kolejnym ofiarnym stworzeniom, złote baby oddawały swoje jęki, dębowymi fallusami się wzbudzając, my kadziliśmy i tańczyliśmy w transie, oszumieni magią złotych grzybków.
I w końcu porwał mnie za barki, jak gigant jakichś z siłą woła, uniósł mnie na pięć łokci w górę, a potem z ciśnięciem przyparł do ziemi. Uczułem gorąc na ciele, mokrym się stałem i cały drżącym, a z ust moich poszły dziwne słowa, dziwnym głosem nie moim wypowiedziane. „Jak śmiesz?” – usłyszałem sam siebie, a przecie nie sam siebie. „Memu wrogowi, Welesowi, który was morzy ninie, który wasze żertwy przeciw wam obrócił, który z królestwa cieni armię martwą podniósł, który mnie bluźni i zwalcza, chociażem mu panem, jak śmiesz mu nadal hołd gotować, jak śmiesz mu nadal żertwić?” Na te słowa ja się skurczył, z niemożebnym bólem w trzewiach i zatrwożeniem w piersi. „Ktoś ty, o wielki panie?” – wyskomliłem. A on mi: „Swaróg potężny. Pan panów. Ten, co słońce gasi i zapala. Ten, k’któremu modły winieneś wznosić. Ten, któregoś hołdem dla Welesa-żmija zdradził”.
Gromienie było to straszne. Cały żywot swój słałem modły do bożka złego, który smokiem kryształowym się okazał, dybiącym na wszelkie ludzkie osiedla, a prawdziwy pan panów oto dał o sobie przypomnienie. Zaś potężny był, że nie ma miary. To i jemu począłem cześć oddawać całym sobą, jakbym zawsze tak to czynił. Wokół mnie pląsali w transie inni wołchwowie, jęczały gołe baby, a ja następną kózkę Swarogowi wykrwawiałem. Okazał on mi swoją łaskę, bowiem Welesa pognębić pragnął nade wszystko: „Jakeś memu wrogowi był sługą, rzekł, i życiem jemuś hołdował, to teraz mnie oddasz tego odwrotność, jako on jest mą odwrotnością. Powiedziesz wojów i wszelkie istoty ludzkie na wyspę nurtem wodnym oblaną, na rzece nieodległej, tedy dokonasz odpowiedniej ofiary, a ja przybędę w pełni mej mocy i Welesa-żmija do podziemi strącę”.
Tak też uczyniłem. Zwołałem obrońców i przekazałem im wolę boską, a że cały we krwi byłem i jeszcze w świętym uniesieniu, nikto z nich mruczeć się nie ważył. Bez ociągań w zwarte kolumny się zbilim i poszlim tak na wraże terytorium. Smok jakby czekał nas u brzeży lasu, boć zaledwie wybieglim mu na równinę, a rzucił się k’nam w błyskawicznym natarciu. Toteż rozjednaliśmy się na dwie grupy – pierwszą, co się poświęcić miała, i drugą, do wspomnianej przez Swaroga rzeki truchtającą.
Mijaliśmy sady i czarno wypalone lędy, niskie chaty i pojedyncze zagrody, wszystkich ludu bieraliśmy za sobą, jak mi Swaróg przykazał, aż wreszcie stanęła nam w dali rzeka nielicha, ogrom wody niosąca, a nad jej brzegiem terasa rozległa, na której lud miejscowy pobudował gospodarstwa, by roli i rybaczce oddać swe żywota. Wprzódy tamci do ucieczki się zebrali, gdy ujrzeli tylu woja k’nim sunącego, a mieli pośród wód na środku rzeki wyspę wielką i obronną, trzcińskiem porośniętą, gdzie jeno na łodzi albo tratwie szło się przekolebać. Na szczęście nieślim my ze sobą stanicę świętogórskiego chramu, bo już do bitki sposobili się ich młodzi, wielce chrobre wojowie, jako we stu na przeszło tysiąc nas idące. Ale, totemem wspólnym pojednani, zamiast w dzidy, skoczyliśmy sobie w ramiona. Ich przerażenie wróciło zdwojonem, gdy smoczy ryk do nas dobieżył.
Bez czasu stracenia wszelkie istoty na wyspę się przeniosło, a ja jedyny na brzegu ozostałem, jakoże Swaroga była to wola. Gdy ujrzałem masę trupią k’mnie stąpającą, a ponad nią smoka kryształowego o rogach wydłużonych, całą wolą ogłosiłem, że oto składam odwrotność tego, com Welesowi dotąd dawał w ofierze. Jakem jemu żertwił życiem rozmaitych stworzeń, tak teraz Swarogowi żertwię własną śmiercią.
Pierwej niż same truposze doszedł mnie ich odór nieziemski, kwaśny, paskudny, odbierający dech z piersi. Szły pokracznie, niepodobnie do ludzkiego chodu, więc długom musiał ich czekać. Wreszcie cztery włócznie przebiły mą pierś i podbrzusze. Ból mną targnął, na kolana zwalił, krzyczałem, aby nie jęczeć. Z moich ran nie popłynęła jednak posoka, a niepodobna jej substancja biała, pieniąca się jak psu wściekłemu z pyska, posykująca i w tym posykiwaniu tracąca brzmienie. Czekałem, kiedy od bólu śmierć mnie wyswobodzi, bo kolejne truposze bez zlitowania żgały grotami, ale ona nie przychodziła. Czułem w sobie tchu zatrzymanie, jakieś ścichnięcie we wszystkich członkach, jednak umrzeć nie potrafiłem – takiej oto zapłaty zażądał przewrotny Swaróg.
W tej chwili wstrząsnęło ziemią, niebem zaś potwornie zagrzmiło.
Cała Święta Góra zajaśniała mi w oczach cudownym płomieniem, żarem niemiłosiernym, była to teraz góra ognista, niedymiąca a sypiąca skry na wszystkie strony. Wzbił się też stamtąd wysoko w powietrze kształt olbrzymi, przepiękny ptak ognisty rarogiem się zwący, o którym nasze dziady opowiadali, a wyglądał niczym drugie słońce, w tymże nobliwsze i na świat pożogę ślące.
Raróg ognisty zapikował na smoka i na jego armię struposzałą, ale było to ostatnie, com zobaczył, bowiem świat dokoła mnie ogarnął jednakowy ogień. Oczy moje wyparowały, mięso w bulgotaniu odeszło od kości, w bólu niepowtarzalnym i w pomieszaniu zmysłów. Płonąłem żywcem, a nie umierałem.
Ale ponad wszystko słyszałem w sobie smocze przerażenie. Czułem, jak bożek Weles strącany jest do podziemi. Jak niszczycielska siła Swaroga dławi wszystko, co napotka na swej drodze.
Jedynie chroniona wodą wyspa przetrwała bez żadnej krzywdy – na niej to ludzie pobudowali nowe osiedle, gdzie indziej znajdując wyłącznie popieliska. Po czasie wzniesiono tutaj grodzisko wspaniałe, które moim imieniem, Vraclaw, jako swego bohatyra i zbawcy omianowano. Było to przeszło pięćset roków temu. Od tamtej chwili jestem najpierwszym tego grodu kapłanem, otoczonym kultem przywódcą, przedwiecznym nazywanym, zgnilcem przeklętym a pradawnym wołchwem. I gdy mnie pytacie, czy prorokować potrafię a ze starymi bogami rozmawiać – odpowiem wam, że i to z czasem w wielkiej mocy przybyło.
I coże zrobicie, inkwizytorzy czcigodni? Boć klnę się na Swaroga – chciałbym, abyście mogli zakończyć mój żywot poczwarzy, ale jest to ponad wasze siły.
I coże zrobicie, inkwizytorzy mościwi, z wróżem kalekim, z tym dziadem szkaradnym, z nieśmiertelnym kapłanem Vraclavia?
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz
#2
Bardzo fajna opowieść. Przyznam, że w pierwszej chwili, widząc tekst napisany w całości stylizacją, powiedziałem sobie coś w stylu "o rany, znowu", licząc na straszliwą udrękę. Nie mniej jednak, opowieść okazała się całkiem interesująca i stylizacja wyszła jej na korzyść.

Wyszła z tego całkiem ładna legenda. No i czego tu więcej żądać?

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
(18-07-2017, 21:35)gorzkiblotnica napisał(a): Bardzo fajna opowieść. Przyznam, że w pierwszej chwili, widząc tekst napisany w całości stylizacją, powiedziałem sobie coś w stylu "o rany, znowu",  licząc na straszliwą udrękę. Nie mniej jednak, opowieść okazała się całkiem interesująca i stylizacja wyszła jej na korzyść.

Wyszła z tego całkiem ładna legenda. No i czego tu więcej żądać?

Pozdrawiam serdecznie.

Władzy żądać.

Pozdrawiam.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz
#4
Oj tam Wink Władza jest mocno przereklamowana Wink
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#5
Legenda doprawdy zacna. Stylizacja bardzo mi się spodobała. Widać, że autor też merytorycznie się przygotował, zapewne wcześniej wiele o słowiańskich zwyczajach i wierzeniach czytając. Pełne uznanie. Pozdrawiam
Odpowiedz
#6
Dziękuję i również pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości