Witam, oto mój debiut
Do wnętrza i z powrotem
- Rewolucyjny wynalazek, jakim bez wątpienia jest interferometr Michelsona składa się z czterech części: źródła światła monochromatycznego, półprzepuszczalnej płytki, zwierciadła i ekranu. - bezbarwny głos wykładowcy doskonale roznosił się po wielkiej sali, a może tylko tak mi się zdawało, gdyż siedziałem w trzecim rzędzie. Choć zajęcia rozpoczęły się zaledwie pół godziny temu, to z łatwością mogłem wyłowić z tłumu kilkanaście totalnie znużonych osób i co najmniej dwie, które - tak jak ja - nie bardzo wiedziały, co właściwie tu robią. Dziewczyna, znajdująca się za mną, od dziesięciu minut mamrotała pod nosem pretensjonalne zwroty, w większości banalne oksymorony. Co jakiś czas łapała kurczowo oddech i zaczynała coś skrobać w notatniku - wiedziałem już, że jedno ze swoich wynurzeń uznała za godne umieszczenia w pisanych maniakalnie poematach. Z kolei pulchny chłopak o twarzy małego dziecka, siedzący dwa miejsca na prawo ode mnie udawał, że skrzętnie notuje, a tak naprawdę tworzył baśniowe wizje za pomocą samego ołówka. "Człowieku, co Ty tu jeszcze robisz?!" - pomyślałem, z podziwem podglądając małe dzieła sztuki.
Jeśli o mnie chodzi, to teoretycznie przebywałem w tej sali z własnej, nieprzymuszonej woli. Jednak prawda jest taka, że parę lat temu uległem wszechobecnej presji mediów i rynku pracy, porzuciłem fascynujące, lecz mało perspektywiczne nauki humanistyczne i dołączyłem do armii tzw. fachowców, tak potrzebnych naszemu społeczeństwu. Z gargantuicznym wysiłkiem, po zarwaniu wielu nocy, dostałem się na wydział inżynierii wielce szanowanej uczelni w bardzo prestiżowej metropolii. Czy żałuję? Trudno powiedzieć. Chociaż...
Nagle stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem, ani tym bardziej nie planowałem. Kierowany jakąś tajemniczą siłą, wstałem gwałtownie. Ujrzałem pytające spojrzenie profesora. O dziwo, nawet iskierka ciekawości w jego oczach nie zdołała zbytnio zmienić śmiertelnie znużonego oblicza. Mężczyźnie wtórowały setki studenckich oczu; w tych z kolei widziałem ironię bądź lekkie zdziwienie.
-Słucham, chce pan coś powiedzieć? - Wykładowca przerwał ciężką ciszę.
-Ja... - wybąkałem po czym nerwowym krokiem opuściłem salę.
Na korytarzu potrzebowałem kilku minut, aby opanować przyspieszony oddech i drżenie rąk. Ależ oczywiście! Oczywiście, że tak! Oczywiście, że żałowałem! Naraz niczym skrytobójcze strzały, dopadły mnie dwie myśli: jedną było pytanie, ilu jeszcze ludzi zaprzedało swoje plany, ideały i marzenia, gdy okazywało się, że w dalszej przyszłości nie da się ich spieniężyć. Z drugiej strony dotarło do mnie: z drogi, na której jestem, bardzo trudno zawrócić. Te bolesne, wcześniej niepojawiające się w moim życiu, prawdy doprowadziły mnie niemal do płaczu. Rządziło mną jedno pragnienie: wyjść stąd, odetchnąć powietrzem niezatrutym wyścigiem szczurów. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nikt nawet nie próbował zatrzymać studenta opuszczającego uczelnię w środku dnia.
Lekki wietrzyk i ciepło spływające na twarz nieco mnie otrzeźwiły. Wciąż w marnym humorze ruszyłem przed siebie, nie wiedząc, jakie niebezpieczeństwa czekają za każdym rogiem. Już za pierwszym zakrętem czyhała na mnie, na me współczucie, które można by okazać drobną sumką pieniężną, romska kobieta. Na jej kolanach spało dziecko, żałośnie wyglądająca lalka w niekompletnym stroju, atrybut tego upiornego myśliwego. Oczy żebraczki napawały przerażeniem - czarne, puste otchłanie. Jedynie jej usta sugerowały, że ów cień człowieka jeszcze coś czuje - z napiętych kącików warg wyczytałem niechęć, graniczącą wręcz z nienawiścią. Wzdrygnąłem się, gdy przyjąłem na siebie tę niewidzialną, ale przecież tak dobrze wyczuwalną falę toksycznych, obumierających uczuć.
Z tego wstrząsu wyrwała mnie skoczna muzyka, kłująca jazgotliwie uszy. Jakieś sto metrów przede mną podstarzały, zapijaczony Cygan rżnął walczyka na trzy. Przed nim dreptała dziewczynka, córka, może wnuczka, która niczym kuglarska pacynka wymachiwała kubkiem i zachęcała przechodniów do zapłaty za wątpliwej jakości koncert. Ta nieco groteskowa scena kojarzyła się ze średniowiecznymi festynami. Wrażenie to i ogromny kontrast pomiędzy dwiema scenami obudziły we mnie trudne do nazwania uczucie - mieszankę irytacji, pogardy i obrzydzenia. Na co oni są potrzebni naszej ojczyźnie? Na co nasza ojczyzna jest im potrzebna? Dlaczego tak bezrefleksyjnie przyjmujemy do siebie ludzi, którzy nie mają za grosz szacunku dla społeczeństwa i o jakiejkolwiek asymilacji nawet nie śmią myśleć? Owe rozważania, choć nie miałem szans znaleźć na nie zadowalającej odpowiedzi, pochłonęły mnie bez reszty. Trawiąc łapczywie te pytania ruszyłem dalej, nie zważając już na ani na kobietę, ani na grajka.
Przez parę minut szedłem bez większych przeszkód. Zapach metropolii drażnił nozdrza, pusty rozmach XXI-wiecznej architektury ranił oczy, a łoskot pojazdów ulicznych napędzał mnie, zachęcając do szybszego wydostania się z centrum. Tą miejską odyseję zakłóciło pojawienie się dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn o byczych karkach. Jeden z nich był owinięty szalikiem lokalnego klubu piłkarskiego, drugi na bicepsie miał tatuaż z fantazyjnymi wzorami i symbolami, których znaczenia z całą pewnością nie pojmował. Włosy na głowie zjeżyły mi się zanim jeszcze usłyszałem cokolwiek z ich ust - byłem jak zwierz przygotowany do walki, a może raczej do ucieczki.
- Stary, kurwa, pierdolnąłem typa z bejsbola, bo co sobie skurwiel myśli, nie dość że fikał, to paradował w koszulce tych jebanych Żydów! - Szalikowiec nawet nie próbował ściszyć głosu, o używaniu łagodniejszego języka nie wspominając. Przeszły mnie ciarki. Odwróciłem głowę, starając się nie wsłuchiwać w równie wysublimowaną odpowiedź wytatuowanego. Kibole, dresy, inni - jeszcze młodzi, a już margines społeczny. Męczennicy, ofiary bezdusznego systemu, który na pocieszenie stawia im areny, gdzie mogą demonstrować gromadzoną każdego dnia frustrację i nienawiść. A najgorsze jest to, że zastraszona większość nie ma sposobu ani odwagi, by się bronić przed tym swojskim rodzajem terroru.
Rozejrzałem się po ulicy. Trudno mi powiedzieć, czy szukałem wzrokiem kogoś, kto mógłby na ułamek sekundy zostać mym towarzyszem niedoli, czy też może kolejnej ofiary mych złorzeczeń. Padło na billboard oddalony kilkadziesiąt metrów ode mnie. Nie była to zwykła reklama - ponętna panienka rozchylała poły swej koszuli, ukazując obfity, kształtny biust. Niezbyt duży napis gdzieś obok głosił: "Pokażemy Twoje atuty", zaś jeszcze mniejszym drukiem, jak gdyby wtrącona z konieczności, nazwa promowanej witryny internetowej. Po dłuższym namyśle uznałem reklamę za zwykłą - obrazy epatujące seksem stały tak powszechne, że mimo niewątpliwego uroku kobiecego ciała, nie czułem się zachęcony do skorzystania z usług strony. Zarówno w reklamach proszku do prania, zupek "w 5 minut" jak i zlewów czy mebli można ujrzeć lubieżne kobiety. "Biedna Betty Friedan w grobie się przewraca. Tyle lat walki o podmiotowe traktowanie 'słabszej płci', a teraz co druga ładniejsza sprzedaje się na potrzeby branży spożywczej." - pomyślałem, zdejmując wzrok z wielkiego biustu. O dziwo, narzekania te nie pogorszyły mi humoru - w końcu wobec kobiet nie byłem wrogo nastawiony, wręcz przeciwnie!
Chwila minimalnie lepszego nastroju prysnęła jak bańka mydlana. Zostałem zaatakowany różnymi bodźcami z kilku stron naraz. Gdzieś tuż obok mnie zawyła syrena ambulansu, przed nosem ujrzałem brudną dłoń, a w oddali ochrypły głos wołał: "Bracie, daj grosza!". "Czas wrócić do rzeczywistości" - pomyślałem. Wybiegłem z własnego umysłu, a rozpęd, który wziąłem wystarczył bym odtrącił wściekłym ruchem rękę biedaka i zaczął dziko biec przed siebie. Między ludźmi, samochodami, reklamami, światłami - sam nie wiem jak przetrwałem ten maraton bez zderzenia z czymkolwiek. Kiedy już zwierzęcy instynkt nieco we mnie wygasł dostrzegłem z lekkim zdziwieniem, że jestem już dosyć niedaleko wyjazdu z miasta. Trudno było mi wyjaśnić ten zryw, namacalny dowód na moje nieprzystosowanie do świata. Co dalej? Nie byłem pewien, ba! Nie miałem zielonego pojęcia, mimo to postanowiłem iść przed siebie - nie było do czego, ani tym bardziej do kogo wracać, przynajmniej w tamtej chwili. Następne dwie godziny stanowiły detoks dla mojego umysłu - medytacja w ruchu, który prowadził w nieznane mi strony. Wytrzymałem dwie godziny, przemierzając pobocza, łykając kurz i skupiając na sobie spojrzenia nieco zdziwionych kierowców. Jednak obrzeża metropolii okazały się być równie nieżyczliwe co centrum. Każdy mijany przechodzień śledził podejrzliwie moje ruchy, skapujące z czoła krople potu, nerwowo skrobany naskórek palca. Okoliczne stawiki, nie wiedzieć czemu zanieczyszczone do granic możliwości wraz z butelkami i innymi śmieciami świadczącymi o niedawnych libacjach, w połączeniu z tymi pustymi spojrzeniami... Uciekłem od tego obrazu, znajdując azyl na ławce pod kościołem. Na szczęście w pobliżu nie krążył żaden ksiądz, gotów gonić za zbłąkaną owieczką i w razie czego nawracać i zawracać ją kijem. Przyjrzałem się dokładniej uświęconemu przybytkowi. Czy mieszka w nim jakaś istota metafizyczna? Co jeśli On pozostawił nas i zajął się ciekawszymi i mniej podłymi sprawami we Wszechświecie? A może Jego karierę można przyrównać do celebryty, który lata świetności ma za sobą i po paru skandalach wycofał się z życia publicznego, straciwszy popularność?
Oto stałem na sali wykładowej, opuszczonej przeze mnie parę godzin temu i wykrzykiwałem te pytania w pustą przestrzeń. Mimo to niezrażony ciągnąłem dalej, im dalej, tym więcej we mnie było ognia. "Ciemność nie istnieje - nazywamy tak jedynie brak światła. Gdyby ciemność nie była jedynie określeniem umownym, to bylibyśmy w stanie uczynić ją jeszcze mroczniejszą. Zimno zaś jest brakiem ciepła. Analogicznie, za istotę zła należy uznać brak Boga w sercu człowieka. Społeczeństwo potrzebuje silnego sygnału! Niewykluczone, że dla ochrony ludzi i odwiecznych wartości konieczna będzie likwidacja jednostek uderzających w powszechny porządek." - w tej chwili przed mymi oczami stały tłumy. Nie była to jednak wściekła tłuszcza - widziałem milion zmęczonych, zwykłych twarzy. Kiwali z uznaniem głowami, nie ukrywając zadowolenia z powodu pojawienia się lidera, którego głos był niemym krzykiem wielu. "Czemu najznamienitszy polityk i największa partia nie widzą tego, co my widzimy? Nie chcą? Patrzą w innym kierunku? Jeśli tak, to sprawy należy wziąć we własne ręce!". Rozległ się dźwięk dzwonów, niczym salwa armatnia wieńczący me deliryczne oratorium. Świątynia mosiężnymi uderzeniami przypominała o sobie. Przez ułamek sekundy rozważałem wejście do środka, lecz uznałem, że wiary nie okazuje się w tych murach, tym bardziej, kiedy odkryło się swoje przeznaczenie, misję od której zależy wiele. Ruszyłem niespiesznym krokiem w stronę czeluści miasta...
Nie mam jeszcze planu. Postanowiłem dać światu jeszcze trochę czasu na przebudzenie. Będę obserwował, analizował, wyciągał wnioski,jeśli zajdzie potrzeba to posunę się do czynów. Miej się zatem na baczności, uważaj na swe słowa i gesty, gdyż każde zachowanie może przynieść za sobą lawinę, niepowstrzymany, niszczycielski żywioł...
Do usłyszenia.
Do wnętrza i z powrotem
- Rewolucyjny wynalazek, jakim bez wątpienia jest interferometr Michelsona składa się z czterech części: źródła światła monochromatycznego, półprzepuszczalnej płytki, zwierciadła i ekranu. - bezbarwny głos wykładowcy doskonale roznosił się po wielkiej sali, a może tylko tak mi się zdawało, gdyż siedziałem w trzecim rzędzie. Choć zajęcia rozpoczęły się zaledwie pół godziny temu, to z łatwością mogłem wyłowić z tłumu kilkanaście totalnie znużonych osób i co najmniej dwie, które - tak jak ja - nie bardzo wiedziały, co właściwie tu robią. Dziewczyna, znajdująca się za mną, od dziesięciu minut mamrotała pod nosem pretensjonalne zwroty, w większości banalne oksymorony. Co jakiś czas łapała kurczowo oddech i zaczynała coś skrobać w notatniku - wiedziałem już, że jedno ze swoich wynurzeń uznała za godne umieszczenia w pisanych maniakalnie poematach. Z kolei pulchny chłopak o twarzy małego dziecka, siedzący dwa miejsca na prawo ode mnie udawał, że skrzętnie notuje, a tak naprawdę tworzył baśniowe wizje za pomocą samego ołówka. "Człowieku, co Ty tu jeszcze robisz?!" - pomyślałem, z podziwem podglądając małe dzieła sztuki.
Jeśli o mnie chodzi, to teoretycznie przebywałem w tej sali z własnej, nieprzymuszonej woli. Jednak prawda jest taka, że parę lat temu uległem wszechobecnej presji mediów i rynku pracy, porzuciłem fascynujące, lecz mało perspektywiczne nauki humanistyczne i dołączyłem do armii tzw. fachowców, tak potrzebnych naszemu społeczeństwu. Z gargantuicznym wysiłkiem, po zarwaniu wielu nocy, dostałem się na wydział inżynierii wielce szanowanej uczelni w bardzo prestiżowej metropolii. Czy żałuję? Trudno powiedzieć. Chociaż...
Nagle stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem, ani tym bardziej nie planowałem. Kierowany jakąś tajemniczą siłą, wstałem gwałtownie. Ujrzałem pytające spojrzenie profesora. O dziwo, nawet iskierka ciekawości w jego oczach nie zdołała zbytnio zmienić śmiertelnie znużonego oblicza. Mężczyźnie wtórowały setki studenckich oczu; w tych z kolei widziałem ironię bądź lekkie zdziwienie.
-Słucham, chce pan coś powiedzieć? - Wykładowca przerwał ciężką ciszę.
-Ja... - wybąkałem po czym nerwowym krokiem opuściłem salę.
Na korytarzu potrzebowałem kilku minut, aby opanować przyspieszony oddech i drżenie rąk. Ależ oczywiście! Oczywiście, że tak! Oczywiście, że żałowałem! Naraz niczym skrytobójcze strzały, dopadły mnie dwie myśli: jedną było pytanie, ilu jeszcze ludzi zaprzedało swoje plany, ideały i marzenia, gdy okazywało się, że w dalszej przyszłości nie da się ich spieniężyć. Z drugiej strony dotarło do mnie: z drogi, na której jestem, bardzo trudno zawrócić. Te bolesne, wcześniej niepojawiające się w moim życiu, prawdy doprowadziły mnie niemal do płaczu. Rządziło mną jedno pragnienie: wyjść stąd, odetchnąć powietrzem niezatrutym wyścigiem szczurów. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nikt nawet nie próbował zatrzymać studenta opuszczającego uczelnię w środku dnia.
Lekki wietrzyk i ciepło spływające na twarz nieco mnie otrzeźwiły. Wciąż w marnym humorze ruszyłem przed siebie, nie wiedząc, jakie niebezpieczeństwa czekają za każdym rogiem. Już za pierwszym zakrętem czyhała na mnie, na me współczucie, które można by okazać drobną sumką pieniężną, romska kobieta. Na jej kolanach spało dziecko, żałośnie wyglądająca lalka w niekompletnym stroju, atrybut tego upiornego myśliwego. Oczy żebraczki napawały przerażeniem - czarne, puste otchłanie. Jedynie jej usta sugerowały, że ów cień człowieka jeszcze coś czuje - z napiętych kącików warg wyczytałem niechęć, graniczącą wręcz z nienawiścią. Wzdrygnąłem się, gdy przyjąłem na siebie tę niewidzialną, ale przecież tak dobrze wyczuwalną falę toksycznych, obumierających uczuć.
Z tego wstrząsu wyrwała mnie skoczna muzyka, kłująca jazgotliwie uszy. Jakieś sto metrów przede mną podstarzały, zapijaczony Cygan rżnął walczyka na trzy. Przed nim dreptała dziewczynka, córka, może wnuczka, która niczym kuglarska pacynka wymachiwała kubkiem i zachęcała przechodniów do zapłaty za wątpliwej jakości koncert. Ta nieco groteskowa scena kojarzyła się ze średniowiecznymi festynami. Wrażenie to i ogromny kontrast pomiędzy dwiema scenami obudziły we mnie trudne do nazwania uczucie - mieszankę irytacji, pogardy i obrzydzenia. Na co oni są potrzebni naszej ojczyźnie? Na co nasza ojczyzna jest im potrzebna? Dlaczego tak bezrefleksyjnie przyjmujemy do siebie ludzi, którzy nie mają za grosz szacunku dla społeczeństwa i o jakiejkolwiek asymilacji nawet nie śmią myśleć? Owe rozważania, choć nie miałem szans znaleźć na nie zadowalającej odpowiedzi, pochłonęły mnie bez reszty. Trawiąc łapczywie te pytania ruszyłem dalej, nie zważając już na ani na kobietę, ani na grajka.
Przez parę minut szedłem bez większych przeszkód. Zapach metropolii drażnił nozdrza, pusty rozmach XXI-wiecznej architektury ranił oczy, a łoskot pojazdów ulicznych napędzał mnie, zachęcając do szybszego wydostania się z centrum. Tą miejską odyseję zakłóciło pojawienie się dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn o byczych karkach. Jeden z nich był owinięty szalikiem lokalnego klubu piłkarskiego, drugi na bicepsie miał tatuaż z fantazyjnymi wzorami i symbolami, których znaczenia z całą pewnością nie pojmował. Włosy na głowie zjeżyły mi się zanim jeszcze usłyszałem cokolwiek z ich ust - byłem jak zwierz przygotowany do walki, a może raczej do ucieczki.
- Stary, kurwa, pierdolnąłem typa z bejsbola, bo co sobie skurwiel myśli, nie dość że fikał, to paradował w koszulce tych jebanych Żydów! - Szalikowiec nawet nie próbował ściszyć głosu, o używaniu łagodniejszego języka nie wspominając. Przeszły mnie ciarki. Odwróciłem głowę, starając się nie wsłuchiwać w równie wysublimowaną odpowiedź wytatuowanego. Kibole, dresy, inni - jeszcze młodzi, a już margines społeczny. Męczennicy, ofiary bezdusznego systemu, który na pocieszenie stawia im areny, gdzie mogą demonstrować gromadzoną każdego dnia frustrację i nienawiść. A najgorsze jest to, że zastraszona większość nie ma sposobu ani odwagi, by się bronić przed tym swojskim rodzajem terroru.
Rozejrzałem się po ulicy. Trudno mi powiedzieć, czy szukałem wzrokiem kogoś, kto mógłby na ułamek sekundy zostać mym towarzyszem niedoli, czy też może kolejnej ofiary mych złorzeczeń. Padło na billboard oddalony kilkadziesiąt metrów ode mnie. Nie była to zwykła reklama - ponętna panienka rozchylała poły swej koszuli, ukazując obfity, kształtny biust. Niezbyt duży napis gdzieś obok głosił: "Pokażemy Twoje atuty", zaś jeszcze mniejszym drukiem, jak gdyby wtrącona z konieczności, nazwa promowanej witryny internetowej. Po dłuższym namyśle uznałem reklamę za zwykłą - obrazy epatujące seksem stały tak powszechne, że mimo niewątpliwego uroku kobiecego ciała, nie czułem się zachęcony do skorzystania z usług strony. Zarówno w reklamach proszku do prania, zupek "w 5 minut" jak i zlewów czy mebli można ujrzeć lubieżne kobiety. "Biedna Betty Friedan w grobie się przewraca. Tyle lat walki o podmiotowe traktowanie 'słabszej płci', a teraz co druga ładniejsza sprzedaje się na potrzeby branży spożywczej." - pomyślałem, zdejmując wzrok z wielkiego biustu. O dziwo, narzekania te nie pogorszyły mi humoru - w końcu wobec kobiet nie byłem wrogo nastawiony, wręcz przeciwnie!
Chwila minimalnie lepszego nastroju prysnęła jak bańka mydlana. Zostałem zaatakowany różnymi bodźcami z kilku stron naraz. Gdzieś tuż obok mnie zawyła syrena ambulansu, przed nosem ujrzałem brudną dłoń, a w oddali ochrypły głos wołał: "Bracie, daj grosza!". "Czas wrócić do rzeczywistości" - pomyślałem. Wybiegłem z własnego umysłu, a rozpęd, który wziąłem wystarczył bym odtrącił wściekłym ruchem rękę biedaka i zaczął dziko biec przed siebie. Między ludźmi, samochodami, reklamami, światłami - sam nie wiem jak przetrwałem ten maraton bez zderzenia z czymkolwiek. Kiedy już zwierzęcy instynkt nieco we mnie wygasł dostrzegłem z lekkim zdziwieniem, że jestem już dosyć niedaleko wyjazdu z miasta. Trudno było mi wyjaśnić ten zryw, namacalny dowód na moje nieprzystosowanie do świata. Co dalej? Nie byłem pewien, ba! Nie miałem zielonego pojęcia, mimo to postanowiłem iść przed siebie - nie było do czego, ani tym bardziej do kogo wracać, przynajmniej w tamtej chwili. Następne dwie godziny stanowiły detoks dla mojego umysłu - medytacja w ruchu, który prowadził w nieznane mi strony. Wytrzymałem dwie godziny, przemierzając pobocza, łykając kurz i skupiając na sobie spojrzenia nieco zdziwionych kierowców. Jednak obrzeża metropolii okazały się być równie nieżyczliwe co centrum. Każdy mijany przechodzień śledził podejrzliwie moje ruchy, skapujące z czoła krople potu, nerwowo skrobany naskórek palca. Okoliczne stawiki, nie wiedzieć czemu zanieczyszczone do granic możliwości wraz z butelkami i innymi śmieciami świadczącymi o niedawnych libacjach, w połączeniu z tymi pustymi spojrzeniami... Uciekłem od tego obrazu, znajdując azyl na ławce pod kościołem. Na szczęście w pobliżu nie krążył żaden ksiądz, gotów gonić za zbłąkaną owieczką i w razie czego nawracać i zawracać ją kijem. Przyjrzałem się dokładniej uświęconemu przybytkowi. Czy mieszka w nim jakaś istota metafizyczna? Co jeśli On pozostawił nas i zajął się ciekawszymi i mniej podłymi sprawami we Wszechświecie? A może Jego karierę można przyrównać do celebryty, który lata świetności ma za sobą i po paru skandalach wycofał się z życia publicznego, straciwszy popularność?
Oto stałem na sali wykładowej, opuszczonej przeze mnie parę godzin temu i wykrzykiwałem te pytania w pustą przestrzeń. Mimo to niezrażony ciągnąłem dalej, im dalej, tym więcej we mnie było ognia. "Ciemność nie istnieje - nazywamy tak jedynie brak światła. Gdyby ciemność nie była jedynie określeniem umownym, to bylibyśmy w stanie uczynić ją jeszcze mroczniejszą. Zimno zaś jest brakiem ciepła. Analogicznie, za istotę zła należy uznać brak Boga w sercu człowieka. Społeczeństwo potrzebuje silnego sygnału! Niewykluczone, że dla ochrony ludzi i odwiecznych wartości konieczna będzie likwidacja jednostek uderzających w powszechny porządek." - w tej chwili przed mymi oczami stały tłumy. Nie była to jednak wściekła tłuszcza - widziałem milion zmęczonych, zwykłych twarzy. Kiwali z uznaniem głowami, nie ukrywając zadowolenia z powodu pojawienia się lidera, którego głos był niemym krzykiem wielu. "Czemu najznamienitszy polityk i największa partia nie widzą tego, co my widzimy? Nie chcą? Patrzą w innym kierunku? Jeśli tak, to sprawy należy wziąć we własne ręce!". Rozległ się dźwięk dzwonów, niczym salwa armatnia wieńczący me deliryczne oratorium. Świątynia mosiężnymi uderzeniami przypominała o sobie. Przez ułamek sekundy rozważałem wejście do środka, lecz uznałem, że wiary nie okazuje się w tych murach, tym bardziej, kiedy odkryło się swoje przeznaczenie, misję od której zależy wiele. Ruszyłem niespiesznym krokiem w stronę czeluści miasta...
Nie mam jeszcze planu. Postanowiłem dać światu jeszcze trochę czasu na przebudzenie. Będę obserwował, analizował, wyciągał wnioski,jeśli zajdzie potrzeba to posunę się do czynów. Miej się zatem na baczności, uważaj na swe słowa i gesty, gdyż każde zachowanie może przynieść za sobą lawinę, niepowstrzymany, niszczycielski żywioł...
Do usłyszenia.