Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Szaleństwo ukryte w mroku
#1
Wrzucam swoje najnowsze opowiadanie. Mam nadzieję, że uda mi się je skończyć do początku sierpnia, a wtedy uzupełnię tekst na forum. Miłego czytania.

Czy chciałbyś być świadkiem, jak wszystko wokół ciebie milknie? Jak każdy obiekt, żywy czy martwy, traci swą tożsamość, kształtem i barwą rozumianą, aby zlać się ostatecznie we wszechogarniającej pustce? Uwierz, ja to widziałem. Czułem na własnej skórze, gdy czerniała w sadystycznym tempie, wlokąc się od koniuszków palców do samego serca. Działo się to na moich oczach – póki cień ich nie przysłonił, cierpiały obraz mrocznej beznadziei. Lecz umysł pozostawał jasny, niczym pojedyncza wyspa pośród oceanu nicości. Wyraźnie o tym myślałem, byłem, chociaż wszystko wokół mnie pogrążało się w niebycie. Cogito ergo sum – chciałoby się rzec, ale przyrzekam, że gdy toniesz w głębokim przerażeniu, trafne maksymy nie zaprzątają twej świadomości. W głowie mojej kotłowało się jedno tylko pytanie: Co dalej? A jeśli wieczność bez formy i celu? Cóż za tragiczna wizja.
Wszyscy bogowie są tacy sami. Nie ważne, na którym poziomie istnienia, zawsze chcą tworzyć i obserwować. My też mieliśmy stać się bogami, jednak zamiast poprzestać na tworzeniu i obserwacji, zapragnęliśmy uwolnić się od własnych stwórców. Głupi błąd. Ale przecież nadal istnieję. Czy to czyni ze mnie boga? Czy tak właśnie wyglądać ma przebudzenie? Jeśli to prawda, błagam, uśpijcie mnie znowu. Oddajcie mi prawo do śmiertelności. Chcę przeżyć to jeszcze raz, aby móc zatrzymać narodziny pustki. Ile już o tym myślę? Brak czasu potrafi człowieka pogubić. Czy to już było, czy może będzie? Nie wiem. Pozwólcie mi po prostu zasnąć.

Od zawsze zastanawiałem się, dlaczego poduszka jest najbardziej miękka, a kołdra najprzyjemniej ciepła, kiedy musimy wstawać z łóżka. Ironia. Jednak w moim przypadku tego ranka było inaczej – gdy głęboką nicość rozwiało brzmienie melodii budzika, zerwałem się z posłania, jakbym wyskakiwał z bulgoczącego w garnku wrzątku. Byłem przerażony. Mój oddech szalał, a mokra od potu koszula lepiła się do ciała. „Co to kurwa było?” – pomyślałem bez ogródek. Wstrząśnięty człowiek rzadko kiedy przebiera w słowach. Usiadłem na brzegu materaca, opierając stopy o puszysty dywan, który kupiła Samanta w trakcie naszej podróży po Chinach. Było tam tyle ciekawych pamiątek, a ona musiała wybrać ten pieprzony dywan, kiedy podobny leży w co drugim markecie za miastem. Mimo wszystko lubiłem go. Może dlatego, że jego miękkie włókna każdego ranka czułem na stopach, a może kolorystyką pasował mi do ścian sypialni. Mniejsza o to. Dywan to tylko dywan, a ja przed chwilą miałem najstraszniejszy sen w swoim życiu. Jego realność była wręcz nierealna. Ta namacalna katastrofa w ośrodku badawczym; bez wątpienia za dużo myślałem o pracy.
Ochłonąłem. Nie byłem w końcu małym chłopcem, ale rozsądnym, dojrzałym mężczyzną, a przynajmniej tak to sobie wmawiałem. Byle koszmar nie mógł wytrącić mnie z równowagi na długo. Wstałem i rozciągnąłem kości. Wody, światła i toalety – rankiem pragnienia są tak oczywiste. Przycisnąłem niewielki włącznik przy oknie, a elektroniczny mechanizm pociągnął żaluzję w górę. Tak wolno, że aż rzygać się chciało. Parszywe ułatwiacze życia – miałbym ręczne i akt trwałby chwilę, a teraz muszę czekać jak idiota, zanim będę mógł zdjąć palec ze sprężynowego przycisku – podobnie myślałem za każdym razem, kiedy z niego korzystałem. Jednak nigdy nic z tym nie zrobiłem; najwyraźniej lubiłem narzekać. Mimo wszystko z wolna odsłaniany widok osiedlowej alei zielonej od dębów i równych żywopłotów rekompensował mi początkowe nerwy.
Skierowałem się do łazienki, ale po drodze nastawiłem jeszcze ekspres na kawę. W niewielkim pomieszczeniu sanitarnym pozbyłem się nadmiaru płynów i stanąłem przed lustrem. Z niesmakiem spojrzałem na włosy, które wyglądały tak, jakby celowo wybrały najgorszy z możliwych układów. Zwilżyć grzebień i rozczesać – nic prostszego. Przejechałem dłonią po ciemnym zaroście. „Golić się?” – pomyślałem. „Samanta zawsze powtarzała, że jednodniowy meszek mi pasuje”. Natychmiast potrząsnąłem głową i czym prędzej chwyciłem za golarkę. Sam doskonale wiem, z czym bardziej mi do twarzy.
Śniadanie – jak zwykle trudny wybór; szczególnie, gdy lodówka jest prawie pusta, a apetyt najwyraźniej pozostał przy dniu wczorajszym. Na szczęście niecałe pięćdziesiąt metrów od gmachu Rządowego Ośrodka Badawczego stała obskurna buda, w której zaopatrzyć się mogłem w dużą bułkę z kotletem i warzywami, albo parówką, w zależności, kto co lubi, jednak niestety tego dnia nie jechałem do pracy, ale do lokalnej rozgłośni radiowej, aby popularnemu w eterze Klemensowi Wikaremu udzielić wywiadu, o który prosił mnie już od dobrych dwóch miesięcy; tam raczej nie było punktu z tanim żarciem, więc stanęło na jajkach smażonych domowej roboty. Jakże oryginalnie.
W połowie niezdecydowanego przetrząsania szafy uświadomiłem sobie, że przecież jadę do radia, nie telewizji, i nikt nie będzie na mnie patrzył. Ubrałem się więc w ulubioną marynarkę i wyszedłem z domu. Zamknąłem drzwi na zamek, i choć nic bardziej nie pamiętałem jak przekręcenia klucza w dziurce, musiałem jeszcze sprawdzić, czy na pewno są zamknięte. Taka magia odruchów. Idąc do drzwi garażu, jak co dzień spostrzegłem starego Harolda, mojego sąsiada, który najwyraźniej miał nie po kolei w głowie. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że gość co rano przycinał żywopłoty i krzątał się wokół i tak już dopieszczonych klombów, będąc przy tym emerytowanym wojskowym? Ja na jego miejscu sklejałbym modele samolotów, albo oglądał jakieś batalistyczne dokumenty na Discovery, a ten od śmierci żony zajął się gorliwie jej ogródkiem. Chore, ale w pewien sposób smutne. Jak co dzień ukłoniłem się w jego stronę, a ten odpowiedział mi tym samym gestem, jednak z uśmiechem, na który ja nawet nie myślałem się silić.
Wrota garażu uniosły się i na światło dzienne wyjrzała moja srebrna Toyota Corolla, rocznik 2016. Banał – powiedziałby ktoś, ale więź między nami przyjmowała podłoże niemalże romantyczne. Ile to nocnych wypadów przeżyliśmy wspólnie po rozwodzie z Samantą? Przyjaciel co prawda polecał mi psa, ale czy pies poniósłby mnie tam, gdzie oczy wskażą? Do tego miała całkiem niezłe nagłośnienie, a ja od zawsze uwielbiałem brzmienie klasycznego funku. Tak – srebrna Toyota od jakiegoś czasu była mi bardzo bliska.
W końcu ruszyłem. Wyjechałem z osiedla jednorodzinnych domków, których rodzinny wyraz za każdym razem wpędzał mnie w zazdrosną rozpacz, i krajową piątką popędziłem w stronę miasta. Ranek był przepiękny. Wiosna zadomowiła się w pełni i słońce oblewało radosnymi promieniami każdy skrawek Bożej ziemi. Odprężyłem się, na co pozwalała mi w miarę prosta droga, przy czym nuciłem pod nosem rytm z Hollywood Swinging, autorstwa Kool and The Gang, które rozbrzmiewało ze wszystkich czterech głośników wokół. Kompletnie zapomniałem o zwariowanym koszmarze, lecz on niestety nie zapomniał o mnie i swoją przerażającą rolę miał mi unaocznić jeszcze tego samego dnia.

Budynek rozgłośni znajdował się na wschodnich obrzeżach miasta. Nic nadzwyczajnego – prosty blok, bardziej długi niż wysoki, i wielkie, metalowe nadajniki, które koronowały go niczym pióropusz. Aha – jeszcze parking, na którym nie znalazłem jednego wolnego miejsca, przez co musiałem zostawić auto kilka przecznic dalej. Na szczęście spokojną, cichą dzielnicą, którą wypełniała zieleń przechodziło się całkiem przyjemnie, więc ostatecznie z czystym sumieniem zaliczyłem to na plus. Wszedłem do rozgłośni i skierowałem się do studia. Znajdowało się na parterze, więc mimo długiego korytarza nie musiałem przynajmniej wdrapywać się schodami wyżej. Na miejscu zastałem asystentkę Klemensa; miła dziewczyna, ale jak dla mnie o zbyt słabym charakterze. To ten typ, który w trakcie rozmowy nie spojrzy ci w oczy, tylko ucieknie wzrokiem jak najdalej od twojej twarzy. Ja jednak nie rozmawiałem z nią wcale, tylko przyjąłem zwięzłą informację odnośnie wejścia na antenę. Po kilku minutach z doskonale wyciszonego studia wyszedł Klemens – mężczyzna około czterdziestki z włosami zaczesanymi do tyłu. Mówili na niego „Złote Usta”, bo wypływał z nich bardziej miód niż słowa. Gość potrafił cię zagadać, jak tylko chciał, a na antenie już dawno wyćwierkał sobie najwyższą słuchalność. Poznałem go niecały rok wcześniej, na przyjęciu po jednej z konferencji prasowych. Wtedy jak większość ludzi uznawał mnie za naiwnego marzyciela, ale przed dwoma miesiącami, kiedy mój zespół odniósł kluczowy sukces, nagle zainteresował się sprawą i zaproponował wywiad w najlepszych godzinach emisji. Straszna hiena. Szedł teraz do mnie z szerokim uśmiechem i przyjacielsko rozłożonymi ramionami.
— Witam pana serdecznie, panie Austinie — zaczął przesłodzonym głosem i podał mi dłoń. — Tak się ucieszyłem, kiedy zgodził się pan na ten wywiad. Od dawna już podziwiam wyniki pańskich badań i jak zwykle spoglądam w przyszłość z niezachwianym optymizmem. Kiedy wyjdzie zapowiedziana książka? — zapytał, niby że mocno tym zainteresowany.
— Nie ma jeszcze oficjalnego terminu — odparłem, starając się ukryć obrzydzenie jego osobą. — Póki co brak mi weny i czasu.
Rozłożył z zawodem ręce, co mu wyszło nie gorzej od przeciętnego aktora.
— Taka szkoda — skwitował. — Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł precyzyjniej zgłębić pańskie teorie. Zapewniam, że przeczytam książkę jako jeden z pierwszych — oświadczył tak, jakby mi na tym zależało. Po chwili przyjemnego milczenia przemówił ponownie, wskazując na drzwi do studia: — Zapraszam do środka. Zrelaksuje się pan i za niecałe piętnaście minut wejdziemy na antenę. — Ruszył do pomieszczenia, a ja wkroczyłem tam za nim. — Kawy, herbaty? — zaproponował.
— Może być kawa — wybrałem; kofeina wszak pomagała mi w lepszej koncentracji.
Klemens wyszedł, aby przekazać moje życzenie asystentce, a ja usiadłem w wygodnym fotelu za owalnym stołem. Zwykle w podobnych sytuacjach mocno bałem się przejęzyczeń, więc w myślach powtarzałem trudne do wypowiedzenia zdania, co jako jedyne mogło mnie uspokoić. Klemens wrócił, ale na szczęście nie miał zamiaru wszczynać rozmowy i pozwolił mi skupić się w ciszy. Po chwili pojawiła się jego asystentka z moją kawą w dłoniach. Szła ostrożnie, bacznie pilnując szklanki, a ja odniosłem nieodparte wrażenie, że musi sobie z lękiem wyobrażać, jak rozlewa ją na mnie lub popełnia jakąś inną stereotypową gafę. Na szczęście powiodło się jej perfekcyjnie i gorący rozbudzacz wylądował na blacie przede mną. Ona zaś chciała się chyba ukłonić, bo zrobiła jakiś niezgrabny gest, po czym czmychnęła prędko ze studia, jakby do reszty speszona moją osobą. Pokręciłem z niesmakiem głową i sięgnąłem po kawę. Nawet na moment nie skusiły mnie dwie kostki cukru, które leżały na spodku przy szklance; kawa to kawa, nie kakao – ma być gorzka.
Sączyłem ją niespiesznie, delektując się aromatem, a gdy wypiłem do połowy, ciszę przerwał głos Klemensa:
— Jest pan gotów? — zapytał z uśmiechem; kiwnąłem tyko głową. — Niech pan pamięta, żeby kierować słowa na mikrofon. — Wskazał dłonią nad stół.
Ponownie potwierdziłem ruchem głowy, a on odczekał do sygnału, aby wreszcie przemówić niezwykle czysto i charyzmatycznie:
— Witam państwa w ten piękny, poniedziałkowy ranek. W swoich głośnikach słyszycie Klemensa Wikarego, więc jak już się pewnie domyślacie, czas na program „Ja tu tylko pytam”. Dzisiaj gościmy niezwykłego człowieka – światowej sławy programistę, który w ostatnich miesiącach wstrząsnął nie tylko środowiskiem naukowym, ale również całą opinią publiczną. Jedni nazywają go geniuszem, inni wizjonerem, ale dzisiaj to wy, moi drodzy, usłyszycie jego własne przemyślenia na temat siebie samego, jak i swojej pracy, którą już dziś nazwać można wyczynem na miarę historii człowieczeństwa. Panie Austinie Drimland, witam w studiu.
— Witam pana i witam państwa — przemówiłem, ku swej radości bez najmniejszego zająknięcia.
— Ludzie się zastanawiają — kontynuował bez chwili oddechu — jak pan doszedł do tak zaskakujących teorii? Co musiało się stać, aby tak wielkie myśli pojawiły się w głowie zwykłego człowieka?
Nienawidziłem takich pytań.
— Każda wielka teoria pojawiła się w głowie zwykłego człowieka — odparłem bez cienia wahania. — Jeśli miałbym pokusić się na odwagę, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że gdyby nie ja, to ktoś inny w końcu doszedłby do podobnych wniosków.
— Ma pan rację — zgodził się ze mną. — Ale nie zaprzeczy pan, że trzeba do tego posiadać wyjątkowe zdolności. Nie każdy może pozwolić sobie na wielką teorię, nie mówiąc już o wprowadzeniu jej w życie. Czy mógłby pan wskazać w sobie cechy, które to ułatwiły?
— Przede wszystkim lata nauki, a następnie pracy nad programowaniem wirtualnego świata. Oczywiście nie ujmuję sobie talentu, ale to konsekwentna praca jest najważniejsza. Nie można też zapominać, że nad projektem pracuje zespół dwudziestu ośmiu naukowców, których wkład jest nieoceniony.
— Rozumiem. A czy mógłby pan naszym słuchaczom wytłumaczyć pokrótce, na czym projekt „Przebudzenie” polega?
— Tak, ale nie pokrótce, ponieważ żeby móc go zrozumieć w pełni, musimy cofnąć się do poprzedniego projektu, któremu przewodziłem, o mianie „Wirtualna Świadomość”. Otóż kiedy pracowałem jako programista gier komputerowych w studiu Rockstar North, zajmowałem się programami behawioralnymi, czyli modelami zachowania jednostek istniejących w wirtualnej przestrzeni. Doszedłem wtedy do wniosku, że nie powinniśmy tworzyć programu dla pojedynczych NPC-ów, ale wprowadzić populację jako całość i zaprogramować ją na wzór własnego świata. Stworzyliśmy więc bodźce negatywne, takie jak ból, czy lęk przed zdarzeniami, które mogą go spowodować, oraz bodźce pozytywne, takie jak korzyści płynące z konsumpcji lub wygody.
— Udało się od razu? — wtrącił.
— Nie. Na początku NPC-e zachowywały się chaotycznie, ale po prawie dwóch latach w końcu udało się wdrożyć efektywny program. Największą zasługę tutaj należy oddać profesorowi Henrickowi Mendozie, który opracował system inteligentnego poznania. W myśl tego systemu wirtualna jednostka analizowała dostępne informacje, których wartość została określona przez nas wcześniej, i na drodze do spełnienia swych celów wybierała najbardziej optymalne rozwiązania. Jednak nie zadziałałoby to w pełni, gdyby nie stworzony przez profesora system zachowania danych. Od chwili, gdy go wdrożyliśmy, program nie ograniczał się do poznania i związanej z tym reakcji, ale zapamiętywał najskuteczniejsze wzory działań, a co ważniejsze tym doświadczeniem mógł dzielić się z innymi, dzięki czemu wiedza narastała z korzyścią dla całej populacji.
— Można więc powiedzieć, że profesor Mendoza stworzył wirtualne społeczeństwo?
— W rzeczy samej. Wcześniej podchodziliśmy do świata gier na zasadzie interakcji między grą a graczem, a nie interakcji w ramach samego świata gry. Dzięki nowatorskiemu podejściu nasze dzieło mogło rozwijać się we własnym zakresie, a nam pozostawało jedynie wzbogacać je o kolejne programy. Zainteresowanie tym projektem było ogromne, ponieważ oferowaliśmy produkt uniwersalny dla całego rynku rozrywki elektronicznej – klienci otrzymywali gotowy świat oparty na wzajemnych zależnościach, a po odpowiedniej wizualizacji mogli wykorzystać go do dowolnej produkcji. Należy również zaznaczyć, że podobnych wirtualnych społeczności byliśmy w stanie stworzyć nieskończenie wiele, a do tego następowało to w oparciu o już rozpisany program, więc koszty przedsięwzięcia stale malały.
— Wygląda to jak sadzenie ziarna, aby później zbierać z niego plony — zauważył.
— Dokładnie. My po prostu dawaliśmy początki populacji, a ona rozwijała się sama. Czasami zupełnie nieprzewidywalnie. W sposób zaskakujący upodobniła się do naszego świata, choć obejmowały ją pewne ograniczenia – przykładowo nie była zdolna do samoistnego rozmnażania i samoistnej śmierci.
— Teraz już to potrafi?
— Tak, ale użyłbym raczej sformułowania, że teraz my to potrafimy. Dzisiaj nasze możliwości są nieograniczone: możemy spowolnić czas wewnątrz wirtualnego świata, albo przyśpieszyć tak, że w ciągu naszej minuty żyjąca tam populacja przeżyje setki albo i więcej pokoleń.
— To naprawdę niesamowite — oznajmił z niekrytą fascynacją. — Można by to nazwać kreacją godną Boga, przez co zresztą zmagaliście się z ogromną krytyką ze strony środowisk konserwatywnych.
— Tak, był czas, kiedy protesty mnożyły się w zawrotnym tempie. Jednak większość opinii publicznej podziwiała nasze założenia i z entuzjazmem przyjmowała kolejne sukcesy zespołu.
— Jak w takim razie przeszedł pan do teorii „Przebudzenia”?
— Czystą logiką. Wierzyłem, że kiedy przeanalizujemy dokładnie budowę wirtualnej przestrzeni, pozwoli nam to zrozumieć więcej na temat własnego świata. Okazało się, że między naszą rzeczywistością a rzeczywistością wirtualną jest zaskakująco niewiele różnic. To dowodzi, że my również jesteśmy efektem programowania; w zasadzie to każde otaczające nas prawo można nazwać programem. Taka świadomość zaś daje nam jeden niezwykle ważny wniosek – jeśli wszystko, co nas otacza, jest programem, to przy odpowiedniej wiedzy i narzędziach możemy przeprogramować świat. Rozumie pan powagę tego stwierdzenia? Pozwoliłoby to nam na nieograniczone przekształcanie rzeczywistości; moglibyśmy podporządkować sobie przestrzeń i materię. Początkowo ideę tę traktowałem jako odległe marzenie, ale po jej ogłoszeniu rozpętała się burza. Do instytutu, w którym pracowałem, osobiście zadzwonił minister badań i rozwoju z propozycją powołania zespołu naukowców i wprowadzenia w życie zaproponowanego przeze mnie projektu. Sytuacja była korzystna, ponieważ ośrodki naukowe z całego świata dostarczały wiele bezcennych danych. CERN kilka lat wcześniej uzyskał stabilną antymaterię, a Chiński Instytut Kosmologii potwierdził kluczową rolę promieniowania ciał przy rozszerzaniu się wszechświata. W oparciu o tę wiedzę projekt „Przebudzenie” jawił się jako realny do urzeczywistnienia – posiadaliśmy niezbędne informacje, pozostawało więc przekuć teorię w praktykę i stworzyć odpowiednie narzędzia. Dzisiaj jestem już pewien, że w końcu dopniemy swego.
— A co z niebezpieczeństwem? To pytanie pojawia się najczęściej. Jeśli waszemu zespołowi się powiedzie, czy ludzkość będzie potrafiła wykorzystać to we właściwy sposób? Czy nie istnieje groźba, że zniszczymy więcej, niż zdołamy stworzyć?
— Oczywiście że istnieje taka groźba, ale nie jesteśmy przecież bezrozumni. Jeżeli potrafimy utrzymać istnienie świata wirtualnego, tym bardziej uda nam się to z naszym własnym. Wszelkie działania na tym polu podlegać będą ścisłej kontroli. A możliwości są nieograniczone: możemy przeprogramować istnienie chorób, długość życia, odległość, która dzieli nas od innych planet, jednym słowem możemy stać się swymi bogami. To jest szansa, przed którą człowiek nie stał jeszcze nigdy.
— Przyznaję, że taka propozycja rzeczywistości jest bardzo atrakcyjna – nie musielibyśmy pracować, cierpieć bólu, a cały świat byłby nam posłuszny. Ale słuchacze na pewno chcieliby wiedzieć, jak daleko się posunęliście? Czy może pan stwierdzić, że jesteśmy w jakikolwiek sposób bliżej spełnienia tej wizji?
— Naturalnie. Z każdym kolejnym krokiem zbliżamy się do ostatecznego celu. Sukces, jaki osiągnęliśmy przed dwoma miesiącami, wypełnia nas czystym optymizmem. Udało nam się zakrzywić czasoprzestrzeń w warunkach laboratoryjnych, co jest rzeczą spektakularną.
— Jak na razie usłyszeliśmy wiele logicznych założeń, ale jak to się ma do rzeczywistości? W jaki sposób możemy zmienić chociażby ten stół, przy którym teraz siedzimy?
— Żeby móc to zrozumieć, należy podejść do sprawy nie z punktu widzenia elementu świata, w którym żyjemy, ale jego programisty. Dla nas stół posiada określoną masę, kolor, powierzchnię, a nawet żywotność. Decyduje o tym wartość, jaką program do niego przypisuje. Dla przykładu powietrze mogę przeciąć dłonią, ponieważ jego gęstość przyjmuje o wiele mniejszą wartość niż ta mojej dłoni. Na stole się zatrzymam, ponieważ jego wartość jest większa. Ale w rzeczywistości to wszystko są puste atomy. Z zewnątrz, dla programisty, nic nie znaczą, ale dla nas przyjmują określone prawo, któremu jesteśmy podporządkowani.
— I twierdzi pan, że potrafi to zmienić?
— Tak, za pomocą odpowiednich instrumentów. Nasza praca polega na wymuszeniu przeprogramowania danego obiektu. Na początku poprzedniego miesiąca zdołaliśmy zmniejszyć wartość przestrzeni, dzięki czemu zakrzywiła się i obserwowane cząsteczki zmieniły położenie, mimo iż nie były wprawione w ruch. Jest to przełomowe wydarzenie w całej historii naszej pracy.
— W jaki więc sposób tego dokonaliście?
— Najważniejsze było utworzenie potężnego pola elektromagnetycznego. Między programistą a programem istnieje bodziec, dzięki któremu rozpisywany świat przyjmuje wprowadzoną wartość. Przebiega to z zewnątrz do wewnątrz. My natomiast staramy się przewartościować obiekt od wewnątrz. Jest to niezwykle trudne i wymaga zaangażowania ogromnej ilości energii, ale na dzień dzisiejszy możemy już tego dokonać. Problem leży gdzie indziej – potrafimy zmienić wartość obiektu, ale nie na taką, jaką zamierzymy. Na dzień dzisiejszy proces przebiega chaotycznie i jego wyniki są niekontrolowalne. Dlatego metodą prób i błędów poszukujemy odpowiedniego wzoru, dzięki któremu zjawiskiem nie będzie rządził przypadek, ale nasza wola.
— Trzeba więc trzymać za was kciuki. Pozwoli pan, że zapytam o coś odrębnego od pańskiej pracy. Co z pańską przyszłością? Załóżmy, że projekt powiódł się w pełni i ludzkość posiada narzędzie do przekształcania całego świata. Jakie wtedy miejsce przewiduje pan dla siebie?
— Nie myślę o rzeczach tak niejasnych jak przyszłość — odrzekłem krótko.
— Widzę, że nic z pana na ten temat nie wyciągnę. Może więc porozmawiamy o przeszłości. Niecały rok temu media huczały od plotek na pański temat. Z pewnością był to burzliwy okres w pańskim życiu. Jak pan to znosił?
Rozmowa przenosiła się na niechciane przeze mnie tory.
— W żadną depresję nie popadłem, jeśli o to panu chodzi — odparłem sucho, mając nadzieję, że dalej się nie posunie, jednak jego bezczelność przerosła moje przewidywania.
— A co z pańskim nieudanym małżeństwem? Czy żałuje pan…
— Wielokrotnie już powtarzałem, że nie rozmawiam na ten temat — ukróciłem ze złością.
Chociaż ze swoją pretensją się nie kryłem, na twarzy tego bufona nie pojawił się nawet cień zmieszania.
— Przepraszam, faktycznie zapomniałem o tym — rzucił z uśmiechem; takie przeprosiny najchętniej wcisnąłbym mu z powrotem w gardło. — W takim razie, jeśli nie dowiemy się nic o pańskim życiu prywatnym, może na zakończenie opowie pan o przyszłotygodniowym wydarzeniu?
Zdusiłem w sobie gniew i odpowiedziałem ozięble:
— W następny poniedziałek planujemy przeprowadzić kolejną próbę przeprogramowania przestrzeni. Tym razem wydarzenie będzie transmitowane przez lokalną telewizję, więc każdy będzie mógł zobaczyć na własne oczy, jak świetlaną przyszłość ma ten projekt.
— Wobec tego trzymamy kciuki za przyszłotygodniowy sukces. Proszę państwa, to był Austin Drimland, któremu za obecność w naszym studiu serdecznie dziękuję, a państwa zapraszam na poranny serwis informacyjny.
Rozległ się sygnał, po którym Klemens rozluźnił się i sięgnął po niedopitą herbatę. Ja również jednym łykiem dokończyłem kawę. Gdy stawiałem szklankę z powrotem na podstawkę, mój gospodarz, nie kryjąc pysznej satysfakcji, która po kolejnym udanym wywiadzie rozlała się na jego twarzy i zawładnęła tonem głosu, przemówił:
— Świetnie, panie Austinie. Szkoda, że nie powiedział pan nic o sprawach sercowych, ale i tak wywiad mogę zaliczyć do udanych.
Wzmiankę o sprawach sercowych pozostawiłem mimo uszu, skutecznie hamując kolejny napływ złości. Ostatecznie jednak z niechęcią do niego się nie kryłem i ostatnie słowa wypowiedziałem niezwykle sucho i pogardliwie:
— Cieszę się, że pan tak myśli, bo bez wątpienia był to nasz ostatni wywiad. — Jego twarz natychmiast zmieniła wyraz – szeroki uśmiech ustąpił miejsca lekkiemu zakłopotaniu. Nie odpowiedział nic, więc bez słowa uścisnąłem jego dłoń i ruszyłem do wyjścia.
Kiedy połowę korytarza miałem za sobą i wzburzone nerwy chyliły się ku ukojeniu, po raz pierwszy dopadł mnie ten nieludzki ból, który zdawał się rozrywać ciało na atomy. Zaczęło się od żołądka, więc w pierwszej chwili pomyślałem o ataku niestrawności, ale prędko wszystkie wnętrzności rozpalił prawdziwy ogień. Mięśnie pulsowały szybkimi drgawkami, jakby zdezorientowane nagłym atakiem, w oczach zaś zaciemniło się zupełnie jak po silnym uderzeniu w głowę. Musiałem kucnąć nisko przy ziemi. Jakaś kobieta zapytała, czy wszystko ze mną w porządku, ale jej głos był odległy, niewyraźny. Podniosłem się z wysiłkiem i zmusiłem ciało do ruchu. Chociaż umysł miałem mocno zamroczony, trzeźwo zmierzałem do toalety, opierając się ramieniem o wapienną ścianę. Trafiłem w końcu na właściwe drzwi i sforsowałem je w momentalnym przypływie energii. Ostatni dystans pokonałem niczym pocisk, aby wreszcie paść na drżące kolana przed muszlą sedesu. Wymiotowałem dobre piętnaście minut. Gdy drgawki wreszcie ustały, oparłem się plecami o ściankę działową i skryłem twarz w dłoniach. Teraz czułem głęboką ulgę. Skórą wciąż przebiegało nieprzyjemne mrowienie, ale ból ustał i wszystkie funkcje organizmu wracały do normy. Podniosłem się i ruszyłem do umywalki, aby przemyć twarz. Gdy spojrzałem w lustro, serce we mnie zamarło. Oczy miałem zaciemnione i podkrążone jak po nieprzespanym tygodniu, włosy zaś poszarzały się lekko, jakbym w ciągu tych dwudziestu minut postarzał się o jakieś dziesięć lat. Na domiar złego za sobą usłyszałem przejmujący głos:
— Siedem dni.
Odwróciłem się gwałtem, ale nikogo nie dostrzegłem – byłem tam sam. Złapałem się za głowę i próbowałem wyrównać oddech. Po ponownym spojrzeniu w lustro odbicie okazało się zupełnie normalne.
Zrobiło się nieciekawie – nagły napad bólu mogłem jeszcze wytrzymać, ale dziwne głosy w głowie i omamy były zbyt niepokojące, szczególnie przed tak ważnym okresem jak nadchodzący tydzień. Potrząsnąłem głową i ponownie obmyłem twarz. To wszystko było zbyt niedorzeczne. Zasłabłem, ponieważ w ostatnich miesiącach wycieńczałem organizm, a dziwny głos i zniekształcony obraz nie były niczym innym jak wytworami zamroczonego umysłu. Pozbierałem się do kupy i wyszedłem. Nadal czułem się podle, ale o wizycie w przychodni nie mogło być mowy. Wybiła dopiero dziesiąta dwadzieścia, a ja nie zamierzałem marnować całego dnia pracy.

Choć wygląd głównego gmachu Rządowego Ośrodka Badawczego w żadnym razie na to nie wskazywał, instytucja ta stanowiła niewyczerpalną rzekę pieniędzy. Zwykły wieżowiec z klasycznej cegły, który wysokością nie dorównywał nawet jednemu biurowcowi z centrum, w rzeczywistości skrywał zespół nowoczesnych laboratoriów, których technologia osiągała tak dużą wartość, że spokojnie można by za nią postawić kilkanaście jemu podobnych. Raj dla naukowca, chluba dla polityka i koszmar dla podatnika. Tam dokonywały się rzeczy wielkie, naukowe przełomy, ale również przekręty, które przy braku sensownych pomysłów przyjmowały rolę środka dla „spożytkowania” publicznych pieniędzy. Bo jak inaczej nazwać badania nad wpływem muzyki na apetyt czy poszukiwanie związku między ścieralnością pospolitej gumki do mazania a strukturą papieru? Na szczęście mój zespół pracował w podziemiach, gdzie znajdowało się główne laboratorium ośrodka, dzięki czemu mogłem trzymać się z daleka od pseudonaukowych bredni z wyższych pięter.
Jak co dzień przy stanowisku ochrony okazałem przepustkę, choć ochroniarz-emeryt znał mnie na tyle dobrze, że nigdy nie fatygował się ze spojrzeniem na dokument. Zawsze za to poruszał jakiś błahy temat, aby z uśmiechem na ustach wypowiedzieć choć kilka słów. Tego dnia dla przykładu nie omieszkał skomentować mojego spóźnienia; odpowiedziałem mu leniwym żartem i ruszyłem do windy. Dopiero we własnym biurze, gdzie wzorowy porządek panował jedynie z rana, mogłem odprężyć się w pełni i skupić na bieżących sprawach. Uruchomiłem komputer i rozsiadłem się wygodnie w skórzanym fotelu. Aby uciec wzrokiem od logo ładującego się Linuxa, spojrzałem przez szklaną ścianę. Tuż pod nią rozciągała się sala informatyczna zapełniona osobnymi stanowiskami komputerowymi. Był poniedziałek, więc chaotyczna krzątanina ludzi i papierów stanowiła główny spektakl dla moich oczu. Wróciłem jednak spojrzeniem na monitor.
Po chwili sprawdzania poczty rozległo się niedbałe pukanie do drzwi gabinetu. Niemal w tym samym momencie otworzyły się, a w nich stanęła kobieta z włosami spiętymi w luźny kok i okularami w prostokątnych oprawkach. Jej biały kitel rozchylał się głęboko na dekolcie, a pod nim do ciała przylegała ciemna bluzka o koronkowych brzegach. Takie luźne traktowanie zasad mogło przyświecać jedynie Mirandzie, mojej wieloletniej asystentce, która w tym momencie wkraczała do środka z zaczepnym uśmiechem na ustach.
— Słyszałam twój wywiad w radiu, panie „rzeczowy”. Ten Wikary chyba nieźle zalazł ci za skórę? — przemówiła uszczypliwie.
— Daj spokój — mruknąłem obojętnie, nie chcąc wracać do tego myślami.
Na jej twarzy wywołało to jeszcze szerszy uśmiech.
— Dlaczego? Przecież to takie ciekawe. Na przykład twoje sprawy sercowe. Wiesz, ile młodych dziewczyn czeka na taką partię jak ty? Z zapartym tchem śledzą informacje o twoim związku z Samantą, a ty nie możesz oznajmić światu, że to już definitywny koniec. Oj, ty mój wrażliwy chłopczyku; może ty nadal łudzisz się, że to ma jeszcze jakąś szansę? — zapytała z ironią.
Rzuciłem jej mordercze spojrzenie, ale to nie poskutkowało. Lubiła się ze mną drażnić i tak naprawdę jako jedyna miała do tego pełne prawo. W końcu zawsze naświetlała mi rzeczy zbyt niewygodne, abym mógł o nich usłyszeć z ust innych.
— Mogłabyś sobie odpuścić, Mirando. Dzisiaj nie mam humoru na żarty.
Zaśmiała się.
— Niech ci będzie, Austinie. Pozwolę ci żyć w swoim własnym świecie — odpuściła, po czym zbliżyła się do mojego biurka.
— Przyszłaś do mnie w konkretnej sprawie? — zapytałem, skupiając wzrok na ekranie monitora, gdzie uruchamiał się kliknięty przed chwilą program.
— Nieszczególnie — rzuciła od niechcenia i usiadła na skraju biurka. — Mam trochę pracy na dole, ale jak usłyszałam, że wielki Austin Drimland raczył przybyć do ośrodka, postanowiłam zrobić sobie przerwę.
— I pozawracać mi głowę? — podtrzymałem.
Spojrzała na mnie znad srebrnych oprawek.
— Bo gdyby nie ja, to już dawno wykitowałbyś z przepracowania. Ja ci pomagam, Austinie. — Zmrużyła podejrzliwie oczy i zbliżyła swoją twarz do mojej. — Wyspałeś się? — zapytała z powagą.
Prędko uciekłem od niej wzrokiem, jakby przyłapany na gorącym uczynku.
— Oczywiście — odparłem cicho, nie chcąc dzielić się rewelacjami z tego dnia.
Ona na to pokręciła głową i pstryknęła mi palcami przed nosem.
— Obudź się, Austinie. Jak nadal będziesz się tak forsował, to w końcu nie zostanie z ciebie nic pożytecznego. Musisz wziąć urlop — zawyrokowała.
— Tylko wtedy, jeśli wybierzesz się gdzieś ze mną — zażartowałem.
Ona jednak nadal patrzyła na mnie z pełną powagą.
— Ja nie żartuję — ukróciła. — Zajedziesz się w ten sposób. Już jedno przez swój pracoholizm straciłeś, nie pozwól, żeby ucierpiało na tym również twoje zdrowie.
Spojrzałem jej głęboko w oczy. Patrzyła na mnie ze szczerą determinacją i siostrzanym zmartwieniem. Byłem jej za to wdzięczny. Jedyna, z którą mogłem rozmawiać w ten sposób. Nigdy nie miałem jej za złe napomnień, choć każdy wiedział, jak bardzo ich nie lubiłem.
— Niech ci będzie — dałem za wygraną. — Wezmę urlop zaraz po próbie przeprogramowania.
— Grzeczny chłopiec — skwitowała ze szczerym uśmiechem, jakby to ona była mi wdzięczna za wysłuchanie jej dobrych rad.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy, a ja poczułem głęboki spokój. Już nie stresowały mnie wspomnienia związane ze wcześniejszym wywiadem i nagłym atakiem bólu, a perspektywa wakacji wydawała się idealnym remedium na niepokojący stan zdrowia. Moje serce zalało błogie ukojenie. Miranda dostrzegła to wszystko w moich oczach.
— Widzę, że wyszedłeś już z dołka.
Patrząc w jej jasną twarz, nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
— Jesteś świetnym psychoterapeutą — zauważyłem. — Może kiedyś znajdziesz pracę w jakimś zakładzie dla obłąkanych.
Z jej oczu wylała się żądza zemsty.
— A może już teraz zacznę na tych usługach zarabiać i zażądam od ciebie sporej podwyżki? — zripostowała.
— W takim razie napisz list do ministra, bo ja choćbym nawet chciał, nie mam wpływu na wysokość subwencji rządowych — odparłem z uśmiechem.
Miranda wydęła wargi i rzuciła ozięble:
— Jeśli już o czymś mam do ministra pisać, to o niekompetencji swojego przełożonego...
— Niekompetencji? — wtrąciłem z udawanym zdumieniem.
— Nie–kom–pe–tencji — powtórzyła dobitnie. — I jeśli się jeszcze nie domyśliłeś, to było o tobie.
Nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem. Przegadać ją było niemożliwością, więc jak zwykle skapitulowałem. Uniosłem lekko dłonie i powiedziałem:
— Poddaję się. W porównaniu z tobą jestem tylko statystą przy tym projekcie.
Skrzyżowała ręce pod biustem i pokiwała głową.
— Właśnie — zgodziła się w pełni ukontentowana. — Cieszę się, że w końcu to do ciebie dotarło.
— Tak, tak, wygrałaś. A teraz zmiataj mi stąd — machnąłem lekceważąco dłonią. — Zabrałaś mi już pół godziny pracy.
Wstała i poprawiła kitel. Przed wyjściem rzuciła jeszcze standardowo:
— Wpadnę w trakcie pory obiadowej.
Wyszła, a ja zostałem sam na sam z własnymi myślami. I wszystkie bez wyjątku były skupione na niej. Lubiłem ją. A nawet więcej: podziwiałem ją. Jako samotna matka niestrudzenie wychowywała ośmioletnią córkę, a jako doktor technologii informacyjnej od sześciu z górą lat stanowiła prawdziwą opokę dla moich badań. Nosiła w sobie niewyczerpalne pokłady pozytywnej energii, chociaż życie przyniosło jej tak wiele trosk i rozczarowania. Ze swojej strony najchętniej dopadłbym tego sukinsyna, który zostawił ją, gdy była w trzecim miesiącu ciąży. Jednak nigdy mi o nim nie opowiadała. Być może nadal go kochała? Być może żadna kobieta nie potrafi przestać kochać tego, z którym niegdyś wiązała swoje życie? Być może Samanta czuje podobnie?
Odpowiedz
#2
Szczerze mówiąc nie porwało mnie zbytnio twoje opowiadanie. Nie pasuje mi też specjalnie tyluł. Zapowiadał coś niezwykłego, szalonego. Muszę przyznać, że się rozczarowałam
Odpowiedz
#3
Pierwszy akapit poplątany, ale może tak miało być. Poza tym zdajesz się przekazywać relację prosto z głowy kogoś będącego w jakiejś straszliwej sytuacji, a z drugiej strony rzucasz tekstami ''można by rzec, gdyby nie [...]".
Cytat:gdy głęboką nicość rozwiało brzmienie melodii budzika
Melodie są z reguły przyjemne, nie zaś wyrywają ze snu swoim paskudnym darciem się. Sad Jak to budzik.
Cytat:„Co to kurwa było?” – pomyślałem bez ogródek.
A mogłyby być jakieś ogródki? To chyba nie ta sytuacja. I wydaje mi się, że tę kurwę trzeba wydzielić przecinkami,a le głowy nie dam.
Cytat:Usiadłem na brzegu materaca, opierając stopy o puszysty dywan, który kupiła Samanta w trakcie naszej podróży po Chinach. Było tam tyle ciekawych pamiątek, a ona musiała wybrać ten pieprzony dywan,
Powtórzenie. Dałoby się do uniknąć, zaczynając nowe zdanie od 'Samanta' i używając zaimka 'go'.
Cytat:Byle koszmar nie mógł wytrącić mnie z równowagi na długo"
Tja, dźwięk budzika o poranku jest koszmarny. Albo gościu się budzi przez koszmar, albo przez ustawiony alarm. Trochę dziwne to wyszło jak na razie. Jasne, fajnie piszesz, wciąga, ale co chwilę coś mi się rzuca w oczy, a pewnie mógłbyś tego uniknąć.
Cytat:Mimo wszystko z wolna odsłaniany widok osiedlowej alei zielonej od dębów i równych żywopłotów[,] rekompensował mi początkowe nerwy.
Cytat:Przejechałem dłonią po ciemnym zaroście. „Golić się?” – pomyślałem. „Samanta zawsze powtarzała, że jednodniowy meszek mi pasuje”.
To ma już zarost, czy ledwo widoczny meszek?
Cytat:i choć nic bardziej nie pamiętałem jak przekręcenia klucza w dziurce
A może: i choć niczego nie pamiętałem lepiej niż...

Miłość do auta - rozbrajające. Big Grin Zawsze mnie to śmieszy i chyba nigdy nie zrozumiem.

Zaczęłam pisać komentarz i akurat zabrakło mi czasu, więc zostawię go na razie w tym stadium...
Pozdrawiam!
Odpowiedz
#4
Dzięki za koment. Fabuła jeszcze się nie rozkręciła i może popełniłem błąd, że wrzuciłem tekst w tym stadium, ale głowę dam, że w całości będzie i tak za długi na jeden post. Co do tej "kurwy", faktycznie coś mi zaświtało, że kiedyś widziałem oddzieloną przecinkami. I chyba nawet logika dyktuje takie rozwiązanie po uważniejszym zgłębieniu zdania. Natomiast tu bym się kłócił:
"Mimo wszystko z wolna odsłaniany widok osiedlowej alei zielonej od dębów i równych żywopłotów[,] rekompensował mi początkowe nerwy".
Jeżeli już miałbym oddzielać, to dwoma przecinkami, również przed zielonej od dębów. Na początku właśnie tak było, ale zdecydowałem się przecinki usunąć. Co do koszmaru, nie wyrwał ze snu bohatera (zresztą był to jedynie pozorny sen, co wyjaśni się w dalszym toku fabuły), a faktycznie wytrącił go z równowagi, co przecież nie jest jednoznaczne z wybudzeniem. Alarm może być przyjemny, bo sam ustawiam sobie ulubione kawałki, a sformułowania meszek użyłem dla uniknięcia powtórzenia. Jeżeli jednak tu nie pasuje, to bardzo źle, że tego nie wyczułem. Jeszcze raz dziękuję za odpowiedź i pozdrawiam.
Odpowiedz
#5
Niekoniecznie błąd. Zresztą to się dopiero okaże, a ja nie mam co się wypowiadać, skoro nie przeczytałam jeszcze tego, co jest.
Przy tych dębach, może w takim razie dwa przecinki, tak jak miałeś wcześniej? Chociaż może lepiej poczekać na kogoś, kto interpunkcję rozumie lepiej.
Ok, rozumiem punkt widzenia odnośnie budzika. Myślę, że przydałoby się jednak to jakoś wytłumaczyć w tekście, ponieważ większości osób nie pomoże nawet najukochańszy poranek. Tak z życia wzięte, to straciłam całą sympatię do zespołu, którego piosenkę miałam ustawioną na wszelkie alarmy.
Odnośnie meszku i zarostu - meszek ma się od zawsze, chyba, że ktoś się niepotrzebnie ogoli i jest dość delikatny, na tyle, by go nie było widać. Zarost jest już u faceta, który, no, powiedzmy, że może hodować owłosienie na twarzy. Czyli widoczny. Jako synonimy nie pasują do siebie, bo nawet jeśli w pewien sposób określają to samo, to inaczej, u innych osób i w innym świetle.
Pozdrawiam!
Odpowiedz
#6
Mnie ogólnie ten fragment się podobał, choć traktuje go jako wstęp.
Rzeczywiście, pierwszy akapit trochę nie pasuje do całości, ale w trakcie czytania szybko się o nim zapomina. Ciężko mi tylko ułożyć czas i tak dalej. Skoro samochód jest z 2016, to znaczy, że akcja tego fragmentu rozgrywa się później, zwłaszcza, że bohater już wcześniej nim jeździł. Tylko w takim razie, który jest rok? Może to przeoczyłem, nie można też wywnioskować, kiedy rozwód z Samantą miał miejsce. Poza całą tą akcją z wirtualnym światem zabrakło mi chociaż drobnych opisów powiązanych z przyszłością, światem SF.
Bohatera polubiłem, ale na Twoim miejscu dodałbym mu nieco... ambicji? Wiesz o co chodzi. Jest napisane, że się przepracowuje i w ogóle, ale dokładnie tego nie widać, bardziej przypomina zwykłego pracownika biurowego niż naukowca, którego badania zmienią świat. Zapewne dodanie lekkiego świra nie pasowałoby, ale co z jakąś większą ekscytacją?


Za ten fragment 8,5/10 i czekam na kolejny ^^
Odpowiedz
#7
Dzięki za opinię. W kontynuacji zwrócę uwagę na zasugerowane przez Ciebie doprecyzowanie czasu. Chciałem po prostu pozostawić czytelnikowi pole do domysłu. Myślałem, że zawiera to pewną atrakcję. Jeśli już teraz mam się zdradzić, to czas akcji przypada na dekadę do przodu. Dlatego też nie będę starał się na siłę wprowadzać jakichś nowinek technologicznych. 10 lat to w końcu nie za dużo. A co do bohatera i jego obojętnego charakteru, taki właśnie miałem zamiar. Chciałem przedstawić człowieka, który jest na ustach świata, a przy tym razi swą normalnością (poza inteligencją rzecz jasna). Co więcej gardzi wszelkimi próbami traktowania go jak osoby wyjątkowej. Dlatego zwykłe osiedle jednorodzinnych domków, zwykła budka z fast foodem, zwykła Toyota Corolla rocznik 2016 itd. A co do jego ambicji, będę miał dla Ciebie niespodziankę. Bo faktycznie pojawi się ona w desperackiej wręcz formie. Pozdrawiam.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości