Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Córka Konkwistadora
#1
— Nie płacz, mała Centeotl, nie płacz.
Soledad siedziała sama w ciemnościach. Starając się nie wdychać odoru ludzkich wydalin i gnijących ciał, kuliła się w kącie, z twarzą ukrytą między kolanami. Nie, nie płakała. Była twarda, na taką wychowali ją rodzice. Jeszcze jako sześcioletnia Centeotl, niejednokrotnie była świadkiem krwawych ofiar składanych Słońcu przez kapłanów. Ludzkie serce dawało Słońcu życie, a kiedy jego boskie promienie oświetlały ziemię, wszystko było w najlepszym porządku. Centeotl święcie wierzyła, że ludzie, którym z piersi wyrwano jeszcze gorący, pulsujący mięsień, spoglądają na nią z nieba. Że jako część Boskości są szczęśliwi. Teraz jednak była zupełnie sama – w piwnicy panował całkowity mrok i nie wiedziała nawet, jaka pora dnia jest na zewnątrz.
W głębi serca była z siebie naprawdę dumna. Nikt nie wytrwał tak długo, jak ona. Szczątki jej towarzyszy były właśnie pożerane przez wygłodniałe szczury – co bardzo ją cieszyło, z tego bowiem tylko powodu brudne gryzonie zostawiły ją na razie w spokoju.
Soledad już dawno przestała wierzyć, że życie jest choć odrobinę sprawiedliwe. I choć przybrani rodzice wychowali ją na wzorową katoliczkę, w środku była niczym wydrążona skorupa – nie pozostało z niej nic z dziecięcego idealizmu i marzeń. Nie wierzyła w boga-zbawiciela, nie wierzyła w miłosiernego boga poświęcającego się dla ludzi na krzyżu – taki bóg nigdy nie pozwoliłby na to, co stało się dwadzieścia dwa lata temu.
Soledad siedziała sama w ciemnościach. Wspominała.

— Mamo? Mamo? Co się dzieje? Czego się boisz?
— Nie boję się, Centeotl. Musisz wiedzieć, że właśnie jesteśmy świadkami historycznych wydarzeń. Kto wie, może nasze losy odmienią się na zawsze? Wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują, że w tym roku nareszcie Quatzalcoatl powróci.
— Quatzalcoatl? Masz na myśli Węża Okrytego Piórami? To dobrze, prawda mamusiu? Czy tata się cieszy?
— Tak, kochanie, bardzo. Czekamy na ten dzień od bardzo dawna. Musimy być przygotowani na to, że na jakiś czas nastanie czas cierpienia. Ale potem... potem będziemy bardzo, bardzo szczęśliwi. — Nimilitzli uśmiechnęła się. Centeotl uwielbiała rozmowy z matką. Nimilitzli była jej najbliższą przyjaciółką i wzorem do naśladowania. Wierzyła jej na słowo.
A potem zlękniona przyglądała się, jak Biały Człowiek morduje spętanych, związanych ludzi o twarzach wykrzywionych grymasem strachu i cierpienia. Znała ich. Zamknęła oczy. Nie chciała patrzeć, jak długie palce Białego Człowieka zaciskają się wokół szyj jej pobratymców, jak powoli odpływają dopływ życiodajnego powietrza. Nie rozumiała, dlaczego tak oczekiwane przybycie Węża Okrytego Piórami zakończyło się krwawą masakrą. Dlaczego jej ojciec zginął, trafiony kamieniem przez jednego z poddanych.
— Mamo, kocham cię.
Nimilitzli nie odpowiedziała. Rozpaczliwie próbowała złapać oddech, wyrwać się napastnikowi – na próżno. Szybko traciła siły, jej ciało wiotczało. Życie ulatywało z niej bezgłośnie. Nawet nie spostrzegła, kiedy niezwykły ból spowodowany miażdżeniem krtani nagle zniknął i rozpłynął się w niebyt.
Centeotl zawyła rozpaczliwie.
— A to co? Dziecko? — zapytał Biały Człowiek, zaskoczony widokiem sześcioletniej dziewczynki.
— Córka Montezumy – odparł jego towarzysz, dotąd tylko oglądający egzekucję.
— Co mam z nim zrobić?
— Cokolwiek. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Możesz ją zabrać, don Cortés ucieszy się z branki. Popatrz, jakie ma ładne włosy.

Długie włosy Soledad, którymi tak zachwycał się Alvarado były teraz tłuste, splątane i śmierdzące. Niczym nie przypominały błyszczących, czarnych splotów jakie zwykły okalać jej twarz – wyglądały raczej jak porzucone, wronie gniazdo.
Dziewczyna zakaszlała. Wilgotne powietrze piwnicy sprawiało, że z dnia na dzień coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Nie miała pojęcia, ile jeszcze dni wytrzyma w tym stanie. Właściwie było jej już obojętne, czy umrze tu, w towarzystwie rozkładających się zwłok pozostałych więźniów, czy też spłonie na jednym z wielu inkwizycyjnych stosów, stając się jedynie ulatującym ku niebu gęstym, cuchnącym dymem.
Ciemność była w tej chwili jej największym sprzymierzeńcem. Cieszyła się, że nie musi oglądać obgryzanych przez szczury trupów, rozpaczliwych wyznań wydrapanych na ścianach przez poprzednich mieszkańców lochu, brudu i zeschniętej krwi za swoimi paznokciami.
Delikatnie pogładziła się po nagim ramieniu – ciepły dotyk własnej skóry dawał jej iluzję obecności Hernana. Jeśli żył na całym świecie człowiek, którego darzyła miłością równie wielką, co nienawiścią, to był nim właśnie Cortés. Morderca jej rodziców. Morderca jej ludu. Jej jedyny kochanek.

Drzwi jej skromnego pokoju na piętrze otworzyły się gwałtownie. W progu stanęła niska, przysadzista kobieta o pomarszczonej twarzy.
— Wszystkiego najlepszego – powiedziała bez uśmiechu. — Masz gościa.
— Już idę – odparła dziewczyna, zamykając Biblię, której studiowanie przerwała nieoczekiwana wizyta. — Kto to?
— Zobaczysz. Chodź już! — pogoniła widząc, jak Soledad powoli wstaje z krzesła. — Jak Boga kocham, trzynastoletnia pannica, a zachowuje się jak dziecko. No już, już.
Soledad zaśmiała się pod nosem. Kiedy dziewczyna zamieszkała w domu swoich nowych rodziców, cioteczka María Dolores już tam pracowała. Trzynastolatka darzyła gosposię ogromną sympatią – jej poganianie i przejęcie uznawała za urocze.
Uważając, by nie przydeptać rąbka swojej długiej, prostej sukni z zielonego płótna, zbiegła po schodach i weszła do kuchni. Po drodze minęła rodziców – mina matki nie wróżyła niczego dobrego.
Przy skromnym, drewnianym stole siedział mężczyzna w średnim wieku. Gęsta, czarna broda dodawała mu powagi – na jego widok Soledad poczuła, jak ulatuje z niej cała pewność siebie. Stanęła przed nim wyprostowana, mnąc lekko brzeg sukienki.
— Soledad Estévez. No, no... Kto by pomyślał, że z małej, przestraszonej sierotki wyrośnie taka piękność. Dobrze zrobił Alvarado, przyprowadzając cię na statek.
Soledad zadrżała. Oto po raz pierwszy od siedmiu lat stała przed osobą odpowiedzialną za zniszczenie jej ludu.
— Dlaczego ze mną rozmawiasz, panie? — spytała, siląc się na uprzejmość. — Czemu zawdzięczam twą wizytę?
— Soledad, Soledad. Nie domyślasz się? Jesteś już w odpowiednim wieku, by zamieszkać ze mną. Chyba guwernantka wytłumaczyła ci, dlaczego Bóg stworzył kobietę dla mężczyzny?
Dziewczyna zarumieniła się. Owszem, María Dolores opowiadała jej o tajemniczych, mrocznych rzeczach, jakie dzieją się w małżeńskiej sypialni. Soledad miała nadzieję, że nigdy jej to nie spotka.
— Mimo wszystko, nie rozumiem...
— Spakuj się, Centeotl – warknął poirytowany Cortés. Fakt, że użył jej dawnego imienia świadczył o tym, że najmniejsza oznaka nieposłuszeństwa może okazać się dla Soledad zgubna. – Pożegnaj się z rodzicami. Za pół godziny odjeżdżamy.
— Tak – odparła posłusznie. W końcu jaki miała wybór?

Kyrie eleison. Christe eleison. Bezkształtna melodia wydobyła się z wysuszonego pragnieniem gardła Soledad, brzmiąc jak skrzek kruka. Nie, Soledad Estévez nigdy nie była religijna. Po prostu nie znała innych pieśni, których ciche nucenie mogłoby odwrócić jej myśli od czarnej przyszłości i bezbarwnej przeszłości.

Hernán Cortés był jej narkotykiem. Niszczył ją od środka, zatruwał umysł. Była od niego uzależniona i kochała ból, jaki jej zadawał. Jego dotyk, z początku tak nienawistny, był jej niezbędny do egzystencji. Jego brak sprawiał, że czuła się jak nic niewarty śmieć.
— Dokąd idziesz? — spytała sennie, otwierając oczy. Miejsce po jego stronie łoża było jeszcze ciepłe.
— Sol, nie mogę tu mieszkać. Mam obowiązki względem państwa i rodziny.
— Powiedz po prostu, że idziesz do swojej żony. Że wolisz tę poskręcaną, cuchnącą staruchę ode mnie. Co ona ma w sobie? — zapytała z wyrzutem.
— Uważaj, bo się doigrasz – warknął Hernán. — Jeszcze jedno takie słowo o Carmelicie i wylądujesz na ulicy.
Soledad wypełzła spod puchowej kołdry i leżąc na łóżku twarzą w stronę Cortesa przeciągnęła się. Jej sutki stwardniały z chłodu, skórę pokryła gęsia skórka.
— Zostań ze mną. Twoja pani nigdzie nie ucieknie – powiedziała uwodzicielsko.
— Może kiedyś dojrzejesz i zrozumiesz, że miłość to nie tylko rozkosz cielesna – powiedział, stojąc w progu. — Żegnaj. — Poduszka rzucona przez rozczarowaną Soledad ze świstem przecięła powietrze i uderzyła w zamykające się drzwi.

Soledad nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego po każdej wspólnie spędzonej upojnej nocy Hernán opuszczał ją dla swojej umierającej żony, Carmelity. Mówił, że to związek, do którego Soledad jest tylko dodatkiem, mającym pomóc mu uwolnić się od przytłaczającej rzeczywistości. Były to chwile, kiedy nienawidziła go najbardziej.
Cóż za ironia, pomyślała Soledad. Teraz, kiedy doña Cortés od dawna nie żyła, Estévez nie miała nawet pojęcia, gdzie szukać Hernana. A zresztą, nawet gdyby miała, i tak tkwiła uziemiona w podmokłej celi Świętego Oficjum kilka metrów pod ziemią.

— Soledad? — szorstki głos Hernana przeciął nocną ciszę.
— Tak?
— Wyjeżdżam. Zostałem wezwany do Castilleja de la Cuesta. Na stoliku leży mój pierścień, możesz go zachować. Jeśli ktoś będzie cię gnębił, po prostu mu go pokaż. Niewielu chce zadzierać z królewskim konkwistadorem.
Soledad nie odpowiedziała. Wturlała się tylko cicho na Hernana, pokrywając jego ciało pocałunkami. Wiedziała, że nie zatrzyma go przy sobie. Chciała, żeby pożegnanie było wyjątkowe.

Królewski pierścień faktycznie przez jakiś czas zapewniał jej spokój. Aż nadszedł rok 1542. Papież Paweł III zreorganizował Inkwizycję, która od teraz działać zaczęła pod mianem Świętego Oficjum. Dla heretyków nie było litości – byli torturowani tak długo, aż nie przyznali się do popełnionych i niepopełnionych win, by w końcu spłonąć na świętym stosie ku chwale boskiej.

— Święte Oficjum, otwierać! — Gwałtowne łomotanie do drzwi wyrwało Soledad z drzemki. Szczelnie owinęła się kocem i ruszyła ku drzwiom.
— Soledad Estévez? — zapytał wysoki, długowłosy inkwizytor odziany w lśniącą w blasku słońca zbroję z białym krzyżem na piersiach. — Oskarżona o praktyki pogańskie, nie uczęszczanie na mszę świętą, ukrywanie się przed światłem słonecznym.
— Nie wiem, o czym mówisz, panie. Jestem protegowaną Hernana Cortesa, królewskiego konkwistadora – powiedziała, wyciągając przed siebie dłoń ze złotym sygnetem.
Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie, po czym złapał dziewczynę za nadgarstek.
— Idziesz z nami. Pisz, Julio José — zwrócił się do towarzysza. — Oskarżona utrzymywała nieczyste kontakty z Lucyferem. — Gwałtownym ruchem przyciągnął Soledad do siebie, wyciągając ją z domu. — Idziemy.

Najpierw była woda. Szerokim strumieniem lała się na jej twarz, szybko nasączając lnianą szmatkę znajdującą się w jej ustach. Czuła, jak się dławi i krztusi, nie mogąc oddychać. Czując jej żelazisty smak, połykała ją kropla za kroplą, powstrzymując odruch wymiotny. Proszę, myślała. Niech to się już skończy. W końcu straciła przytomność. Nie dane jej było jednak zaznać spokoju. Kiedy Julio José przywrócił jej świadomość za pomocą soli trzeźwiących, miała związane z tyłu ręce, z liną przerzuconą przez pęta. Kiedy uniosła wzrok, z przerażeniem dostrzegła, że jej koniec przeciągnięto przez przymocowany do sufitu hak.
— Soledad Estévez, czy przyznajesz się do postawionych ci zarzutów? — zapytał ciemnowłosy inkwizytor.
Soledad przecząco pokręciła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Julio José uczynił dłonią znak, na który kat podszedł do oskarżonej i przymocował do jej stóp żelazne ciężary. Drugi, stojący za jej plecami, pociągnął za koniec liny, powodując, że jej ręce powoli zaczęły się wyginać w stronę pleców. Pierwszy ból, jaki poczuła, był niczym w porównaniu z tym, co nadeszło z czasem. Mdlała wielokrotnie, za każdym razem będąc cucona. Krzyczała rozpaczliwie, mając wrażenie, jakby za chwilę od jej wibrującego głosu miały rozpaść się mury. Po jej brudnej twarzy płynęły łzy, tworząc na policzkach groteskowe, jaśniejsze smugi zmytego pyłu i kurzu. Wreszcie pierwsza kość wyskoczyła jej ze stawu.
— Przyznaję się! — zawyła, nie mogąc dłużej znieść palącego bólu.
— Do czego? — spytał Julio José. Gdyby nie mgła cierpienia przesłaniająca jej wzrok, Soledad z pewnością dostrzegłaby jego pełne okrutnej złośliwości spojrzenie.
— Ukrywałam się przed słońcem. — Jej szloch niósł się szerokim echem wśród kamiennych ścian lochu. — Miałam nieczyste kontakty z szatanem — jęknęła rwącym się głosem.
— Kontynuuj – inkwizytor zwrócił się do kata.
— Przecież wszystko powiedziałam! — zawyła Soledad.
— Soledad Estévez, czy to prawda, że nie uczęszczałaś na mszę świętą co niedzielę i bluźniłaś przeciw Bogu, czcząc bóstwa pogańskie? — zapytał Julio José.
— Taaak — jęknęła Soledad.
— Co – tak? — W głosie inkwizytora brzmiało okrucieństwo, jakiego Soledad nie słyszała jeszcze nigdy w życiu.
— Nie chodziłam na mszę! Modliłam się do Quatzal... — Nie dokończyła, jej wypowiedź przerwał bowiem krzyk spowodowany nagłym wyrwaniem ze stawu drugiej kości.
— Nie słyszałem, do kogo się modliłaś?
— D-do... Qua... quatzalcoatla.
— Pisz — inkwizytor zwrócił się do protokolanta. — Oskarżona przyznaje, jakoby wyznawała azteckiego bożka. — Spłoniesz na stosie, wiedźmo — powiedział. Dalszy potok jego słów utonął w ciemności, jaka ogarnęła Soledad zaraz po tym, jak kat opuścił ją na ziemię. Niewysłowiona ulga sprawiła, że natychmiast straciła przytomność.

— Nie płacz, mała Centeotl, nie płacz. Jestem z tobą. — Soledad gwałtownie uniosła głowę. Głos matki wydawał się być tak realistyczny, jakby Nimilitzli znajdowała się tuż w zasięgu ręki.
To gorączka, pomyślała Soledad. Umieram.
Si je ne pouvais écrire je serais muet,
condamné a la violence dans la dictature du secret.

Po śmierci nie ma przyjemności.

[Obrazek: gildiaBestseller%20proza.jpg]
Odpowiedz
#2
Ok. W sumie mam odpowiedź czemu (oczywiście poza tym, że mnie interesuje) trzymam się S-F.
Z całą pewnością nie potrafiłbym tak utrzymać napięcia w czymś co jest realne. Przepiękne opowiadanie. Świetny rytm opowieści. Każde zdanie czyta się jak nowy wątek, czekając co będzie dalej, mimo iż wie się jakie jest zakończenie. To jest właśnie to coś co mym zdaniem nazywamy „talentem”. Przykład jak maleńki, może i nieważny epizod z historii przekształcić w maleńką perełkę.
Oczywiście 10/10. I cóż, mimo palącej mnie zazdrości Very Happy . GRATULACJE!
Just Janko.
Odpowiedz
#3
jakoby wyznawała azteckiego bożka. -> skąd inkwizytor wiedział o tym, że to aztecki bożek...?
Poza tym opowiadanie bardzo ciekawe. I realistyczne. Święte Oficjum naprawdę niszczyło ludzi. Poza tym... Wydaje mi się, że za słabo opisałaś tortury. Opowiadanie jest według mnie trochę za krótkie. Końcówka jest ciekawa, ale naprawdę, to powinno być dłuższe.
Myślę, że 9/10 to będzie dobra ocena.
Masssssakra.

[Obrazek: 29136-65e26c5e68f2a8b1dc4d3c4283a1bf34..gif]
Odpowiedz
#4
Inkwizycja dość dobrze wiedziała kto jest kimSmile Wszak szukali tam złota.
Co do opisów tortur i walkiSmile To chyba mamy tu różnicę stylistycznąVery Happy O tym juz kiedyś rozmawialiśmy... Absinthe podchodzi inaczej do tych opisów niż Ty. Czy lepiej... w sumie ciężko mi nawet ocenić Smile
Just Janko.
Odpowiedz
#5
Złota szukali konkwistadorzy, nie inkwizycja, niemniej nie zmienia to faktu, że zdziwilibyście, jak dużą wiedzę posiadali inkwizytorzy... Wszak aby walczyć z wrogiem, trzeba go najpierw poznać... Wink
Dzięki za komentarze.
Myślę, że pewnie kiedyś napiszę na podstawie tej miniaturki coś dłuższego.
Si je ne pouvais écrire je serais muet,
condamné a la violence dans la dictature du secret.

Po śmierci nie ma przyjemności.

[Obrazek: gildiaBestseller%20proza.jpg]
Odpowiedz
#6
Wow... Już nigdy nie spojrzę na dział "Inkwizycja" na naszym forum tak samo jak przed przeczytaniem tego... Teraz będzie to wzrok pełen pogardy xD Tak Absinthe, udało Ci się (wiesz co Smile ). Zabrakło mi tylko smukłej szyi i palców muzyka Very Happy
Odpowiedz
#7
No Ab jak wszystko spod twojego pióra czyta mi się lekko i przyjemnie. Zasłużone 10/10 co tu dużo gadać. Wink
Pożyjemy i pomrzemy nie usłyszy o nas świat!
A po śmierci wypijemy za przeżytych, w dobrej wierze parę lat!
Odpowiedz
#8
Wow. Świetne.
Przyznam, że mnie zszokowało, zaskoczyło, zatkało, zachwyciło.
Naprawdę świetnie napisane. Brak mi słów.
Czyta się lekko i przyjemnie, łatwe do zrozumienia.
Gratuluję talentu Smile.
"W ustach miałam smak krwi i czekolady. Jeden równie nienawistny jak drugi..."
Odpowiedz
#9
Świetnie napisane. Rewelacyjnie ukazany wątek i wpleciony weń rys historyczny. Qrde, na prawdę robi wrażenie, chociaż -wbrew temu, co niektórzy wcześniej pisali- wcale lekko się nie czyta!
Nie uniknęłaś maleńkich potknięć, Triss, o których zaraz Ci napiszę.
Cytat:jak powoli odpływają dopływ życiodajnego powietrza
"Odcinają"?
Cytat:zeschniętej krwi za swoimi paznokciami
"Zaschniętej".
Cytat:Mdlała wielokrotnie, za każdym razem będąc cucona.
Albo "cuconą" albo "przywracaną do przytomności", ale nie "cucona" Wink.
W sumie tyle.
Pozwolę sobie poddać Twojej uwadze jeszcze dwie rzeczy:
Cytat:Wilgotne powietrze piwnicy sprawiało, że z dnia na dzień coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Nie miała pojęcia, ile jeszcze dni wytrzyma w tym stanie
Jakoś nie pasuje tutaj ten "stan" na końcu. Zwłaszcza, że opisywałaś wpływ klimatu piwnicy na jej zdrowie i to właśnie "piwnica" (a konkretnie jej klimat) ten zły stan pogłębiała. Może więc "pomieszczenie"?
Cytat:Niewysłowiona ulga sprawiła, że natychmiast straciła przytomność
We wszystkich opisach tego typu tortur, jakie czytałem (a było ich kilka), pisano, że podczas opuszczania ból nie tylko nie ustępował, ale wręcz się nasilał.

Cytat:czarnej przyszłości i bezbarwnej przeszłości
A to sformułowanie, to majstersztyk Big Grin!

Brawo. Chylę czoła przed Twym piórem!
[Obrazek: eyes480c.jpg]

Mruczę, więc jestem!



Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości