Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pierścień
#1
Z moją kuzynką Natalią łączyły mnie raczej przyjacielskie stosunki. Gnoiła mą duszę właściwie przy każdej nadarzającej się sposobności.
W pocie czoła produkowałem wytwory przeróżnych odmian artyzmu. W przypadku literackich mych dokonań serwowałem mej kuzynce, zwanej przez grono najbliższych panienką Nataleczką, bogatych psychologicznie bohaterów o jaskrawych osobowościach, fabuły wbijające w fotel oraz wątki tak misterne jednak odszukujące na przestrzeni dzieła wyciskające łzy z oczu oraz soki z mózgowia rozwiązania, ale na nic to się nie zdawało. Tworzyłem to wszystko, by usłyszeć to jedno, jedyne słowo z jej wiecznie napomadowanych ust: „Świetne”. „Dobre”. „Znakomite”.
A co uzyskiwałem? Pełne potępienia milczenie, obniżony wzrok, czasem nawet rozdygotanie mięśni twarzy czy tych mniej ekspresywnych, choćby pośladka czy bicepsa.
Nazywała moją twórczość ekskrementami.
Tedy zdarzyło się pewnego razu, że siostra jej, podróżniczka żadnym miejscem niegardząca, wracając z Hawajów, zahaczyła o mój dom. Przyjąłem ją ciepło, bo ciepłym jabłecznikiem z lodami oraz kawą z cynamonem (tylko dzięki cynamonowi mogła trawić niejako ten trunek i nie usypiał on jej niemożebnie).
– Kuzynie przenajdroższy. – Siorbała kawą. – Jak ci czas mija ostatnimi czasy?
Zadrżałem, wyczulony na to powtórzenie „czasu”. W mojej powieści czy opowiadaniu żaden bohater czy narrator nigdy przenigdy nie pokusiłby się na takie bezwartościowe powtórzenie na przestrzeni jednego zdania. Ba, nawet unikałbym tego w ramie akapitu czy nawet bodaj strony! Uciekłbym się do takiego powtórzenia tylko i wyłącznie, gdyby miało ono zaowocować jakimś wybrzmieniem symboliki, ale i też – bardzo, bardzo niechętnie.
Tedy zrozumiecie, że skrzywiłem się lekko, gdy odpowiedziałem:
– Och, wybornie.
Ten kontrast musiał strapić panienkę Kamilkę.
– Wydaje mi się, że przydałoby ci się gdzieś wyjechać. Wiecznie siedzisz w swojej pieczarze i ślęczysz nad tymi swymi kreacjami. Co powiesz na wyjazd w góry? Można by również namówić twą szwesterę, co by podróż owocowała w śmieszność większą.
Wzruszyłem ramionami. Jedyne o czym w tej chwili myślałem, to żeby wrócić do pisania opowiadania o Czarnych Ludach i ich rytuałach magicznych.
– Skoroś taki niechętny na dalekie podróże, może udasz się ze mną do mego domu rodzinnego? Natalia, twa droga przyjaciółka, będzie wniebowzięta.
Zgrzytnęły mi zęby.
– Czy będę mógł oddawać się tam nieskrępowanej pracy twórczej?
– Och, jak najbardziej.
Tedy pojechałem. Siostra Natalii ściągnęła mnie w drodze powrotnej ze szczęśliwej hawajskiej wyspy do swego domu rodzinnego i siedzieliśmy teraz w autobusie, telepiąc się na wybojach.
Powitała nas mała mieścina, a gdyśmy już przechodzili ostatni odcinek trasy ku domu kuzynek, który to biegł przy polach obfitych, poczułem wreszcie, że postąpiłem mądrze i z korzyścią oraz szacunkiem dla swego ciała i umysłu.
Do spotkania z Natalią doszło przed wejściem do salonu ich domostwa, przy schodach na pierwsze piętro. Natalia ujrzała mą torbę na laptop, wywnioskowała, że przybywam nocować pod jej dachem. Warknęła i kontynuowała swój przemarsz na górę, do swego pokoju.
Niektórzy mówili, że czasami wychodzi z niej brak wychowania, ja wolałem mówić, że rozpiera ją zew natury.
– Nie mówiłaś Natalii Naszej Miłej, że będę nocować? – odniosłem się do warknięcia kuzynki. Naraz zdałem sobie sprawę z bezsensowności pytania, przecież równie dobrze mogło być to warknięcie podsycane żarem zaskoczenia, jak i warknięcie już od dawna planowane, chłodno wykalkulowane, właściwie od momentu, w którym otrzymała wiadomość tekstową od swej siostry, w której zapowiadała mój nocleg.
– Nie. – Kamila udała się do kuchni.
Cóż, moje pytanie jednak miało zalążek sensu, dało mi to pewną pociechę i udałem się za krewniaczką, aby wypić herbatę pokoju i pobłogosławić tym samym mój pobyt tutaj.
Kamila moczyła torebki z herbatą, dałbym głowę, że wyobraża sobie, że torebki to głowa jej siostry i tą wodną torturę stosuje nie po to, aby wycisnąć z jej jakieś informacje (jak z fusów wyciska się esencję), a tylko po to ażeby dla czystej rozkoszy patrzeć na cierpienie podtopieńcze Natalii.
Kubki stuknęły o blat kuchennego stołu. Do pomieszczenia wtedy wczłapało widmo z potarganym włosem. Nie mogłem się nadziwować, jak można doprowadzić się do takiego stanu w tak krótkim czasie, przecież jeszcze parę minut temu, przed zaparzeniem herbaty, była to ułożona dziewczyna o rumianych policzkach i napomadowanych włosach, teraz zaś Natalia przedstawiała sobą obraz, który Jan Matejko zatytułowałby: „Zjawa cmentarna” i byłaby to ostateczna wersja tytułu, po wielu, wielu złagodzeniach na wskutek oddziaływania instytucji cenzury.
Jednak już parę okruchów życia później rzecz rozjaśniła się dla mnie – co też tak przyoblekło jej lico bladaczką oraz co tak rozwichrzyło zadbany uprzednio włos. Zupełnie bowiem zapomniałem, że kuzynka ma przesympatyczna Natalia oddaje się teraz swej ukochanej pracy inżynierskiej. „Ukochanej” – tym razem w pełni ironiczne zastosowanie tego przymiotnika. Tedy proste wnioski, które potwierdziły późniejsze słowa kuzynki, nasunęły mi się do głowy: Natalia do tego czasu nie zasiadła do swojej pracy uczelnianej, dopiero po tym gdyśmy minęli się kulturalnie przy schodach, zaczęła oddawać się inżynierskiemu szałowi, dlatego też zastałem ją przy wejściu z zadbanym włosiem i radosnym licem.
Wnioski proste, acz zaskakujące. Było dobre dwa kwadranse po drugiej popołudniu, a ona, pomimo naglących terminów, dopiero teraz zebrała się do wertowania artykułów tyczących się statystyki.
Gdy tutaj tak przy stole, siorbiąc herbatami, słuchaliśmy z Kamilą, jak przyszła inżynier rozprawia o „Kendallach” i „Pearsonach”, różne obrazy atakowały moją głowę, a wyobrażenia ni to przyprawiały o ciarki humoryzmu, ni to przerażenia, ni to wszystkiego innego. Wielobarwna mozaika złożona ze szkiełek rozmaitych odczuć stanowiła teraz rdzeń mego mózgowia. Tyle słów, by opisać tak prostą rzecz: w umyśle bowiem sobie snułem przeróżne wątki, co też mogło odwieść Natalię od pracy inżynierskiej.
I to były przeróżne wizje, od seks-kamerki z kochankiem, poprzez czytanie opowiadań fanfiction z elementami parowania się samców (tak zwany FOS), kończąc na zwyczajnym leniuchowaniu przy różnych stronkach internetowych niezwiązanych ze statystyką.
Natalia właśnie opowiadała, że przechyla się bardziej w kierunku użyciu metody Kendalla, aby wyodrębnić cechy któryś ze swoich danych doświadczalnych, muszę przyznać, że zgubiłem wątek już po drugim „Kendallu”, który padł z jej ust, teraz jednak wydobył się z tych ust inżynierskich przeciągły syk, który przerwał wywody matematyczne.
– Och, moje przeprosiny najmocniejsze ku tobie. – Kamila się kajała.
Rzecz się wydarzyła, że Kamila chciała wyjąć torebkę z herbatą i usadowić ją na talerzyku. Pomylić musiała jednak obiekty i torebka plasnęła o dłoń siostry spoczywającą na blacie stołu, racząc ją kroplami wrzątku.
Miałem jednak przypuszczenia, że Kamila w niczym się nie pomyliła, a afera zaistniała w wyniku jej woli. W każdym razie Natalia umilkła, obrażona, i masowała wierzchnią stronę przyciągniętej ku piersi dłoni. Może też taki cel miała nierozważna kuzynka – ściszyć matematyczne wywody płynące ze skażonych statystką trzewi Natalii.
Jak już mówiłem, w pewnym jego momencie zacząłem odpływać i chwytałem się moich poprzednich rozmyśleń o tym, co też mogła do drugiej popołudniu robić moja młodsza kuzynka, aby na zasadzie prokrastynacji odwlec moment rozpoczęcie inżynierskich wojaży mentalnych.
To nie była w pełni moja wola, a raczej wyrwało mi się pytanie:
– Czy to może była seks-kamerka?
Aż zdziwiłem się, że zwerbalizowałem swoje wyobrażenia, lecz nikt się tym nie przejął. Kamila dalej dźgała widelcem torebkę od herbaty. Natalia zaś całowała nieustannie swą poparzoną dłoń.
– Nie rozumiem za bardzo, drogi kuzynie, do czego się odnosisz? Czy do Kendalla może? – Do czegokolwiek odnosiłem się ja, Natalia odnosiła się do swych statystycznych uzewnętrznień. – Spośród wielu metod statystycznych, zupełnie obca mi jest „seks-kamerka” – prawiła dalej. – Czy jest to metoda nieparametryczna, podobnie jak Spearman, powiedz coś więcej, kuzynie. – Rozkoszowała się każdym wypowiadanym przez siebie słowem, jednak najwięcej miłości odnajdywała w tych specyficznych słowach naukowych. Przed ich wypowiadaniem wargi Natalii sklejały się niemożebnie ciasno, zaś gdy formułowała ich zgłoski, pracowały wargi jak para anielskich skrzydeł, wiodących swego właściciela ku bramom nieba.
Zupełnie inaczej rozkład rozkoszy przebiegał u Kamili. Jak tylko usłyszała „nieparametryczna”, mocniej nacisnęła kciukiem nasadkę główki widelca, a gdy „Spearman” rozbrzmiało, tak moc nacisku zwiększyła, że wygięła zębiska widelca do kąta prostego względem uchwytu.
Tylko ja zdawałem się dostrzec ten upust negatywnej energii.
Siostry zawsze lubiły wchodzić na głowę jedna drugiej. Lubowały się w tym niemożebnie, z moich obserwacji oraz ich, nieprzesadzonych na pewno, opowieści, które czasem mi serwowały. Zawisła między nimi już od najmłodszych lat pewna przestrzeń prób – przepełniona różnymi działaniami o przeróżnej intensywności. Mianowicie, próbowały one na ile sobie mogą pozwolić w tych siostrzanych igrzyskach.
Były to drobne docinki, takie jak te, gdy Natalia kolekcjonowała przeróżne kulki i wmawiała Kamili, że to wydłubane kocie oczy. Kamila uwielbiała koty i płakała, patrząc na kulki. Zdarzały się jednak afery z rury grubszej. Parę razy, na rodzinnych zjazdach, Kamila serwowała siostrze narkotyk, by ta wygłupiła się na oczach członków rodu i potem otrzymywała od rodzicieli szlabany na komputer i kary rozliczne inne. Oczywiście wzajemne donoszenie na siebie (wagary, różne przewiny na przestrzeni domostwa) było na porządku codziennym.
Pomimo tego wszystkiego siostry darzyły się miłością.
Błogosławienie herbatą mojego przyjazdu zakończyło się właściwie niedługo po tym, jak Kamila wygięła sztuciec. Udałem się rozpakować do przydzielonego mi pokoju. Gościnny zajmowała obecnie Natalia, gdyż jej ojciec, będący teraz z żoną na wakacjach we Włoszech, właśnie był w trakcie dopieszczania jej pokoju poprzez wymuskany remont. I gdzie tu spać, jak łóżka brak, a podłoga zerwana co do listewki? Tedy nie mogłem do gościnnego, jak zazwyczaj, udać się, a w pokoju Marty, siostry trzeciej tego domu, spędzać miałem swój czas samotniczy.
Wypakowałem tylko komputer i jego zasilacz, resztę zaniedbując. Powróciłem do pisania opowiadania o Czarnych Ludach. Ucieszyłem się, bo wpadłem na znakomitą ideę – koniecznie będę musiał ją przedstawić Natalii. Być może ten wątek sprawi, że z ust kuzynki spłynie na mnie pochwała. Ale nie, nic na gorąco, prześpię się z tym i dopiero jutro, po doszlifowaniu, zaprezentuję pomysł sympatycznej kuzynce.
Przesiedzieliśmy właściwie czas do kolacji w swoich samotniach. One oddawały się nauce uczelnianej, ja – tworzyłem najnowsze dzieło. Spożyliśmy wieczerzę, podczas której roztkliwiałem się nad piękną ich okolicą. Co rusz spoglądałem przez okno kuchenne na wzgórza porośnięte drzewami. Wiedziałem, że gdzieś tam płynie rzeka i niemal szum jej słyszałem.
Kamila zaproponowała, aby jutro rano urzeczywistnić spacer na pola, widząc moje uznanie dla przyrody. Natalia natychmiast wymówiła się „Kendallem”.
Po najedzeniu udaliśmy się na spoczynek. Leżąc w łóżku, głową do ściany z oknami, nogami do ściany z szafą, podziwiałem swoje stopy wystające spod kołdry, gdy coś innego przykuło moją uwagę.
Mianowicie, o szafę opierała się poducha kanapowa, czy może wał – lepiej napisać. Dwa guziki i szew pod nimi tworzyły smętną parodię mordy, smutnawą w wyrazie nawet bardzo. I to co mą uwagę zaprzątnęło to poruszający się szew! Jakby samoistnie chciał się rozpruć! Jakieś robaki wypełzały ze środka na wierzch?
Poducha po prostu rozpruła szew swych ust, aby pooddychać. Sapała, jakby nie oddychała od mileniów. Wykręciła guziki, tak by na mnie spojrzeć z ukosa, nic jednak nie mówiła i sapała. Złapaliśmy kontakt wzrokowy, jednak moje początkowe pobudzenie niecodziennym widokiem powoli wygasało i w takt sapania wału kanapowego usnąłem. Można rzecz, że łóżko usypiało mnie w dwójnasób – miękkością kanapy oraz hipnotyzującym sapaniem wału, oddzielonego obecnie od części przeznaczonej do leżenia.
 
Po śniadaniu pomknęliśmy chyżo z Kamilą na zaplanowany spacer, zostawiając Natalię Naszą Miłą w gnuśnych łapach statystyki i inżynierskiego napięcia, wyczekania obrony. Nie w kierunku miasta się udaliśmy, a wręcz przeciwnie, zmierzyliśmy ku małej mieścinie oddalonej o trzy kwadranse marszruty polną drogą. Obok zbóż, obok lasków, które przycupnęły skromnie sobie tutaj i oddzielały nas pieczołowicie od ruchliwej drogi przelotowej majaczącej na horyzoncie. Laski przycupnęły, swoją obecnością wielbiąc naturę i starając się tejże przyrodniczej sferze nadać znaczenie przeważające nad miejskimi trąbami asfaltu, cegieł, PCV i chaosu.
I może przez ten hołd drzewny ku naturze, gdy ptak maleńki, koliber może?, przeciął nam drogę, Kamila poruszyła temat:
– Czy w mniemaniu twym, szanowny kuzynie, ptaki są istotami bardziej wolnymi niźli każdy człek tej ziemi?
– Jeśli intuicja wiedzie mnie ku poprawnym sferom twego rozumowania, masz na myśli niemożebne możliwości ptactwa do poruszania się w manierze nieskrępowanej po właściwie wszelkich dostępnych osiach ruchu? Do nieokiełznanego penetrowania przestrzeni dzięki posiadaniu skrzydeł?
– Intuicja nie wiedzie cię na manowce – odparła kuzynka dość lakonicznie, nie korzystając specjalnie z naszego bogactwa językowego.
Szuraliśmy ochronami naszych stóp, to jest – obuwiem, po piachu, i na momentów parę zapadła wielce kulturalna cisza. Musiałem dopracować odpowiedź, doszlifować jak perełkę, nim zwerbalizowałem przemyślenia, jednak nie spieszyłem się i naumyślnie spowalniałem procesy myślowe – przecież dobre wychowanie wymaga, aby okazać rozmówcy szacunek i długim namysłem ukazać, jak wielce jest ważny dla nas poruszany temat. Pytanie jej jednak naprawdę wielce mnie zaaferowało, tedy zupełnie niczego nie musiałem udawać.
Wreszcie przemówiłem, mrużąc oczy, by chronić je od promieniowania słonecznego:
– Zdaję sobie sprawę, że percepcja innych ludzi może wskazywać inaczej, jednak ja określiłbym swe stanowisko jako pośrednie, może – rozmyte, nieokreślone. W tak złożonym temacie należy bowiem brać pod uwagę wiele zmiennych, a pierwsze co się rzuca w oczy, co aż chce się rozsmarować na tkankach umysłu, to fakt, że ptactwo, co mnie bardzo boli, nie posiada wolnej woli, kieruje się czystym instynktem przetrwania, są, moim zdaniem, zaprogramowanymi maszynami. Więc jeśli mowa o wolności mentalnej, ptaki niestety są stworzeniami bardziej ograniczonymi niż istoty człecze. Z perspektywy jednak wolności fizycznej, mechanicznej, przestrzennej – owszem, wszelkie mają powody, aby szczycić się i górować nad nami – humanami.
Teraz Kamila zaniedbywała ciszę i nie odzywała się, aby okazać mi szacunek. Spoglądałem więc na lewo i próbowałem ogarnąć falowanie zbóż oraz nasycałem się dobroduszną zielenią odległych lasków, o które zahaczymy pewnikiem w drodze powrotnej.
Kuzynka zabrała jednak głos szybciej niż ja, dosłownie po dziesięciu naszych krokach zaledwie:
– Doceniam, że nie tylko intuicja, ale i zdrowy rozsądek nie wiodą cię manowce. Wielce trafne spostrzeżenia, choć to jak bardzo ptactwo jest zaprogramowanym bytem prosi się o napisanie pracy doktorskiej, to nie są jednak morza moich zainteresowań, więc postaram się nie obierać żadnego stanowiska w manierze stu procentowej, ani też przy nim nie obstawać kurczowo. Nie jestem przecież ośmiornicą, by obłapywać zdobycz ciasno każdą z ośmiu lepkich macek. Ja po prostu wierzyć bym chciała, że i duszę posiadają, i możliwość kluczenia własnymi ścieżkami wyborowymi.
– Widzę cię jako reinkarnację świętego Franciszka z Asyżu – wtrąciłem celnie, wykorzystując antrakt, podczas którego tylko mlaskała niemo ustami.
– Bo tak naprawdę, kuzynie, niby w jakim stopniu człowiek ma wolną wolę? Czy człowiek naprawdę może zrobić wszystko na co ma ochotę?
– Oczywiście.
– A konsekwencje prawne?
– Och, oczywiście, są pewne działania, które są nieprzychylnie postrzegane przez wymiar prawa, jednak nadal działanie te są w zasięgu ręki.
– A co gdyby ktoś zapragnął latać? Tak jak ptak, bez użycia maszyny. – Pytanie kuzynki spadło na mnie jak miecz Tantala. – Tutaj, musisz kuzynie przyznać, ptak góruje nad człowiekiem, dosłownie. Skrzydła wynoszą go wysoko, wysoko ponad humanów.
Wzruszyłem ramionami i wiem, że uszczypnąłem w ten sposób sutek kultury, ale bez żadnej zapowiedzi zmieniłem temat. Stoczyłem się gładko z wyżyn rozprawiania o wolnej woli i spadłem niemal do parterów mentalnych, gdyż zacząłem mówić o niskobudżetowym filmie, który rozpoczyna się lotem ptaka. Związek pozostał niejako zachowany, toteż właśnie stoczenie było w miarę gładkie, więc uszczypnięcie sutka kultury nie było specjalnie bolesne, na szczęście.
I tak od filmów poprzez książki doszliśmy do rozmów na temat krewnych. Kamila miała dwie siostry i dwóch braci. Co słychać u nich? Ach, wszystko w najlepszym porządku! Spytałem z grzeczności, czy Natalia nadal pomaduje włosy. Odpowiedź twierdząca.
Dotarliśmy do skrętu w las, który egzystował tu jako ścieżka rowerowa.
Marszruta w słońcu, muszę przyznać, okazała się dość męcząca, bałem się, że od ciągłego mrużenia oczu dostanę zakwasów w obrębie głowy. Dlatego też powitaliśmy cień lasku z sapnięciem ulgi, bowiem już właściwie całą drogę powrotną skryci będziemy pod czaszą dobrodusznych drzew.
Tutaj też, schłodzeni, mogliśmy sobie pozwolić na pracę umysłów na zwielokrotnionych obrotach, toteż wspinaliśmy się na wyżyny innowacji i dywagowaliśmy na różne wynalazcze tematy. Głównie skupialiśmy się nad zwalczeniem problemu rozwijającej się rolki papieru, gdy ta wypada nam z dłoni. Pomysły wszelakie przewijały się, rozwijały i zwijały, przyblokowane ograniczeniami realiów. To była istna mozaika wynalazczości, skakaliśmy z tematu na temat, plącząc wątki, jak tylko szwaczka po doktoracie z mechatroniki by potrafiła.
– Nazwałbym tę drogę Promenadą Dobrodusznych Drzew – ozwałem się, gdy już od ładnych paru chwil porzuciliśmy temat papieru i innym potencjalnych wynalazków.
– Och, jakże piękna nazwa – rzekła i stropiła się nieco. Powód zwerbalizowała niemal natychmiast: – Cóż za szkoda, że moją siostrę ciężko nazwać dobroduszną.
Obutym odnóżem łaknąłem przez chwilę zapomnieć o problemach tego świata i nasycać się fakturą nawierzchni. Niebo jednak pozorne musiało w końcu pierzchnąć i po momencie ciszy, zapomnienia i zatracenia powróciłem do wątku:
– Spostrzegłem, choć może to spostrzeżenie mylne, że „Kendall” nie jest balsamem na twą duszę, a wręcz zaryzykowałbym stwierdzenie, że wprost przeciwnie.
W sumie pragnąłem się do tego odnieść już od śniadania.
Kamila spuściła głowę.
– Nic nie poradzę, że Kendall, Pearson czy Spearman do mnie nie przemawiają. Natalia ma mi wielce za złe, że nie podzielam jej fanatyczności. Zanim wyruszyłam na Hawaje, postawiła Kendallowi ołtarzyk. Zrobiła też laleczkę Pearsona i moczy go w wodzie święconej, którą kradnie z kościoła. Na Spearmana dopiero ma jakiś plan, wiem, bo zdążyłam to wywnioskować, nim zakryła notatki, gdym odwiedzała jej pokój. A przed moim wyjazdem na rajską wyspę zrobiła również awanturę. Tłukła wazony i kazała rodzicom, żeby mnie zmuszali, abym zainteresowała się statystyką i ażebyśmy prowadziły żywe dysputy w obrębie tych tematów. Gdy nic tym nie wskórała, błagała ich, ażeby wymusili na mnie chociaż potulne słuchanie, ale rodzice się nie ugięli, dzięki bogom.
– W waszym domu często panuje taka swoista dwoistość – zauważyłem. – Natalia zdaje się nie cierpieć zagłębiania w statystykę, a z drugiej strony, nietrudno też zauważyć, że jest fanatyczką.
– To jej masochistyczna część wiedzie ją po tej ścieżce – tłumaczyła Kamila. – Natalia odnajduje rozkosz nie tylko w bólu fizycznym, ale i mękach psychicznych.
– Jasne, pełne zrozumienie.
Kamila uniosła głowę wreszcie.
– Nie podoba mi się osobiście, że i mnie próbuje wciągnąć w ten kocioł cierpienia. Ja – masochistką nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę. Choć, jak każdy, mam pewne odchyłki.
– Naprawdę, odchyłki? Doprawdyż nie posądzałbym cię. Miewasz może zwidy? – Zainteresowałem się, bo czasem sam miewałem, ale tylko w snach.
– Nie o halucynacjach mówię. Mam tylko taką obawę, że ktoś kiedyś cicho, jak na kocich poduchach, zakradnie się do mojego pokoju i mnie zarżnie. Dlatego przed snem wchodzę w tryb samuraja, czujność, czujność i jeszcze raz czujność. Ta samurajczość jest moją odchyłką właśnie.
Chciałem powiedzieć: „Niedorzeczność”, ale zaproponowałem tylko kuzynce wyjazd do Japonii i naukę  kodeksu Bushido oraz walki kataną.
 
Do obiadu pozostało jeszcze trochę czasu, azali wypoczywaliśmy w salonie przed kojącymi falami teleodbiornika, lecz akurat nic ciekawego nie leciało, toteż przestawiliśmy się na rozmowy kulturalne. Natalia próbowała zacząć nam tłumaczyć, czym jest rozkład normalny funkcji, Kamila zacisnęła pięści, więc prędko wskazałem ekran telewizora i powiedziałem:
– Bardzo ciekawe te małe Murzyniątka! – określiłem swoje stanowisko, leciały akurat programy podróżnicze i prowadzący wnikał w kulturę Afroamerykaninów.
I zagłębiłem się w temat, tłumacząc, że tamtejsze dzieci mają sakralne oczy, jakby urodzone do odprawiania rytuałów.
– I właśnie to jest tematem mojego najnowszego opowiadania! – Wygłodniałymi oczyma spoglądałem na Natalię, oczekując choćby aprobującego kiwnięcia głową. Pozostawała jednak Kefas, niewzruszoną skałą. – Wykorzystuję pomysł, że oczka tych dzieci są kumulacją takiej… szamańskiej energii! I, o zgrozo, wykorzystywane są one, aby odprawiać rytuały. Wiem, wiem, to makabryczne, wydłubywać oczy, a potem je zjadać, palić albo nadziewać na mikro-palisady, ale czasem twórca musi poświęcić swoją piątą klepkę, aby uczynić dzieło intrygującym!
Analizowałem każdą najdrobniejszą reakcję kuzynki, łaknąc uznania, lecz nie było czego poddawać analizie – patrzyła beznamiętnie przez okno i lekko się uśmiechała. Chyba nawet mnie nie słuchała.
Kamila siorbnęła kawą z mlekiem i cynamonem. Pomysł, mam nadzieję, jej się spodobał. Mówiłem dalej, ale z każdym słowem wbijała mi się w serce drzazga obojętności, bowiem Natalia niezmiennie raczyła się widokami zaokiennymi.
– Właśnie to będzie ciekawe, myślę, zagłębić się w życie Czarnych Ludów. Oczywiście będzie, jak to u mnie, sporo abstrakcji, jednak przysięgam, że nim zacząłem pisać, zapoznałem się z trzema artykułami o długościach znaczących, traktujących o ich obrządkach, a i obecnie zaczytuję się w księdze…
Kamila głośno odstawiła spodeczek, przerywając mój słowotok. Możliwie, że zauważyła, że już mam całe spodnie na udach mokre od łez (wychylałem się do przodu), które wylewałem coraz obficiej, gdy docierało do mnie, że prawdopodobnie opowiadanie zupełnie nie zainteresuje Natalii, skrytej obecnie w niszy obojętności, i nie usłyszę od niej tego mojego wymarzonego „Świetne”, tych gratulacji ze sfer rzeczywistości tak mi niedostępnych.
Czułem się jak strach na wróble, przykuty do kijków swych abstrakcyjnych ograniczeń, nie mogący stać się w pełni człowiekiem, humanem piszącym dla humanów. Nie mogłem dumnie wypiąć piersi i rzec: „Jestem całorocznym humanistą na całej rozciągłości globu”. Nie, nie… byłem tylko lichym pisarczykiem, artystą od siedmiu boleści, który może czasem docierał do umysłów ludzkich, ale tylko, dajmy na to, podczas przesileń i tylko na obszarze określonych równoleżników, by tak o obrazowe opisy się pokusić. No właśnie – artystyczne. Wspominałem już, że podług moich rozważań, artysta to najbardziej niedołężna odmiana humana?
– Wiecie wy co? – rzekła Kamila. – Nie mamy nic słodkiego na ząb. Jesteście łasi może na Murzynka?
– Któż by nie był? – Natalia błysnęła zębami. Od dziecięcia gustowała w słodkim.
– Paniczu Wojtusiu – Kamila zwróciła się tym razem bezpośrednio do mnie – nigdy wcześniej nie przyrządzałeś żadnego ciasta, prawda to?
– Najprawdziwsza. – Przytaknąłem, bojąc się następnych słów kuzynki.
– Może przyrządzisz nam? To będzie bardzo wzbogacające doświadczenie.
Piorun zjeżył mi włos na całym ciele, po czym spopielił wnętrzności. Ślinę przełknąłem ukradkiem, bo taka gula w gardle, stres opanował członki, poty zaczęły oblewać ciało, nawadniając w środku popioły, zgliszcza mojego jestestwa. Zacząłem tłumaczyć zgodnie z prawdą, że moje kulinarne umiejętności mogą tylko zaowocować wyprodukowaniem w najlepszym razie zakalca, w najgorszym trutki na szczury, lecz Kamila, o zgrozo, zaczęła mnie uspokajać, że to żadna filozofia, że da mi przepis i że będzie nadzorować.
Tylko jedno, jedyne zdanie obijało mi się wewnątrz czaszki: Masz babo placek.
Zaczęło się niewinnie. Jajka, mąka, mleko, miksowanie. Hm, zaraz! Jakże się cieszyłem! To wszystko takie proste, nawet – przyjemne! Niewinność, niewinność, o lekka ty moja niewinności! Jeszcze nigdy w życiu tak się nie pomyliłem.
Oddzielaniem żółtka od jajka poćwiczyłem zręczność, lustrowanie przepisu zapunktowało w rozwoju analityczności, miksowanie ćwiczyło mięśnie przedramienia i barku. Całość zaś – wyczulała mnie na kulinarne sfery mego jestestwa, poblokowane i pozamykane dotychczas na wiele kłód. Tak rzadko starałem się odnaleźć klucze tamtejsze.
Wreszcie przyszedł czas na mieszanie polewy. Mmm, bardzo zacne zajęcie, woń czekolady ukazywała w pełnej krasie, dlaczego warto zajmować się cukiernictwem. Mieszałem, mieszałem, mieszałem… uch, nagle – musiałem przestać! Nadgarstek rozbolał mnie po około piętnastu okrężnych ruchach łyżką.
Kamila wyszła zza winkla.
– Coś się stało, paniczu Wojtusiu? Czemu panicz – nie miesza? – zatroskała się.
Nadgarstek palił mnie jak Szatan.
– Nic takiego – starałem się, żeby wyszło uprzejmie, ale ból wyciągnął z mego głosu wszelkie emocje i był tylko matowym cieniem mojej zbłąkanej, zlęknionej duszy.
Zacząłem mieszać, walcząc z bólem i łzami. Po kolejnych dziesięciu ruchach dotarło do mnie, że ta przerwa mogła być podejrzana, więc siliłem się na zmyślanie:
– Ten zapach czekolady – zapłakałem – jest tak kojący, musiał mnie... – Nie dawałem rady powstrzymywać łez. – …w jakiś wymiar rozkoszy… wtrącić.
Kamila uśmiechała się coraz szerzej, skrzyżowała ramiona i ślepiami bestii lustrowała moje cierpienie. Oboje wiedzieliśmy już, co się tutaj rozgrywa. Dobiłem czterdziestu dziewięciu ruchów (siedem kwadrat – czyli szczęście do kwadratu, nieskończoność do kwadratu, nieskończone cierpienie do kwadratu).
– Chyba, chyba już wystarczy? – wysapałem.
Kamila tylko pokręciła głową, patrząc znacząco.
Zagryzłem zęby, pięćdziesiąty obrót tak roztrzaskał posady mej wielkiej siły, że ugiąłem kolana i wyrżnąłem biodrem o kuchenkę. Nie upadłem tylko dlatego, że wsparłem się o pobliski blat ręką, w której nie dzierżyłem łyżki. Bogowie, dobrze, że to nie było mieszanie na dwa mieszadła.
– Musisz mieszać – słodycz wypływała spomiędzy czarcich warg. – Polewa nie może kipieć.
Z mokrą grzywką od potu i włosach na skroni – ale mieszałem. Na drżących nogach – ale mieszałem. Rzeczywistość zlewała się mi się ze zwidami – ale mieszałem.
Za Kamilą płonęły ognie piekła i stała z batem. Z rogów jej ulokowanych na głowie, kapała czekolada, musiała wytryskiwać z jej czaszki poprzez te ostre anteny, wyczulone na wibracje mojego cierpienia.
– Musisz mieszać – powtarzała i czekoladowa posoka wypływała spomiędzy spierzchniętych warg, zaraz, nie, nie spierzchniętych, to tylko wiórki kokosowe.
Ja mieszałem i nie mrugałem ni razu, aby nie przeoczyć ni milisekundy takich halucynacji, jakich chyba nawet po LSD człowiek by nie uraczył. Najbardziej skupiałem się na wypływającej z rogów czekoladzie, który spływała po całym ciele kuzynki jak strumienie po skałach. Docierały już w okolice brzucha.
– Mieszać, mieszać, mieszać – szeptała, nie spiesząc się z niczym. Rozsmarowywała rozkosz po całości.
Zarzewie piekła w nadgarstku siało spustoszenie w całym ciele. Popioły, które powstały w wyniku spopielenia tkanek jakiś czas temu przez piorun zapowiadający moje Murzynkowe rewolucje, teraz zostały anihilowane poprzez niemożebne jęzory czarciej energii, wysuwające się z nadgarstka.
Byłym zanihilowany, pusty. Byłem skorupą człowieka. Nic ze mnie nie zostało.
To spustoszenie wiodło mnie ku – odkupieniu, oraz ku – nadzwyczajnej spokojności ducha. Po pewnym czasie przyzwyczaiłem się do cierpiętniczej roli, Kamila już dłużej nie byłą rogatą kreaturą, a zwykłą pannicą, i nie płonęły za nią ognie piekielne, tylko normalna żółć ściany. Chyba domyśliła się, po wyrazie mojej twarzy oraz ułożeniu sylwetki, że aż tak nie doskwiera mi mieszanie, bo zniknęła bez słowa i już więcej się nie pokazywała, dopóki wprawiałem mieszadło w ruch. Po cóż miała tu stać, skoro żywiła się moimi mękami, a te ustały w swej intensywności. Kamila była osobnikiem czerpiącym z życia garściami, garsteczka bólu to dla niej żaden smakołyk, żaden rarytas.
Jeszcze trochę mieszań mi zostało do wykonania, a tu biodrem o pobliski blat oparła się Natalia. Ja przy garnku, mieszam, ona przy zlewie, ze skrzyżowanymi ramionami. Nie patrzyła na mnie, tylko jakoś tak nieobecnie obok, i tłumaczyła mi te swoje Kendalle. Cały czas się wahała, jakich metod statystycznych użyć, aby uzyskać jak najprawdziwsze rezultaty. Parametrycznych metod? Nieparametrycznych? Kendall, Pearson, Spearman – byli jak jej dobrzy przyjaciele. Zaznajomiła się z nimi i choć wszystko kręciło się wokół cyferek, całek i danych, ona wszystkich pragnęła zanalizować w sensie badań erotycznych. Tę prawdę oczywistą dało się wyczytać ze sposobu w jakim prawiła o statystyce. Trzepot rzęs, oko rozmarzone, nieobecne, nozdrza rozłopotane, wargi uwydatnione.
W jej snach z tych dni trzej mężczyźni stali pod jej oknem, Kendall i ci dwaj pozostali, i namiętnie pisali wzory na ustawionej w ogródku tablicy. Rysowali Nataliowe usta, piersi i łono, oraz wzory, którymi się posiłkowali i którymi chcieli zobrazować uczucia do Natalii. Panienka zaś w górze, w oknie, wspierała brodę na rękach i słała im co jakiś czas motywującego całusa. Lecący buziak rósł do niemożebnych rozmiarów, aż uderzał w trójkę kochanków i tablicę. Odlatywali na ładnych parę metrów i obijali się o płot, tablica też trochę przekoziołkowała. Szybko zbierali się do kupy, ustawiali tablicę do pionu i podchodzili z nią znowu bliżej, w ogóle niewytrąceni z miłosnych sfer, a wręcz włosy elektryzowały im się od namiętnej energii.
Wszystko to mogłem wywnioskować z jej sposobu mówienia. Parę godzin później zresztą spytałem, czy miewa takie sny i gorąco potwierdziła, także moje wyczucie sennych mar nie jest najgorsze, zaryzykowałbym.
Teraz jednak mieszałem i słuchałem zawiłości statystycznych, i to mnie przytłaczało, i tylko miałem nadzieję, że polewa wyjdzie mi parametrycznie, a Natalia wreszcie dobierze odpowiednie natężenie czekolady, aby wyodrębnić cechy swoich danych dotyczących korzystania z gogli VR.
Wreszcie zawołaliśmy Kamilę, potwierdziła, że polewa gotowa. Wlaliśmy część polewy do miski z ciastem, następnie wylaliśmy nim formę z kominem. Dzięki temu ciasto będzie przypominało ogromnego donuta, kakaowy pierścień rozpusty. Wsadziliśmy nieupieczony pierścień do piekarnika, aby upiekł się. Pyszota, na wieczór będzie gotowy!
Tak mniej więcej przebiegała moja pierwsza przygoda z cukiernictwem. Kamila miała rację, bardzo wzbogacające doświadczenie.
 
Spożyliśmy wieczerzę, ale wyjątkowo skromną, wszyscyśmy udawali, że szybko się najedliśmy, po to aby tylko jak najwięcej miejsca zostawić na Murzynka i ażeby też rozpocząć jego konsumpcję czym prędzej.
Natalia co rusz oblizywała palce.
– Mmm, mmm, mmm – mruczała.
Mlasnęła raz, drugi, znowu kanonada oblizywań.
– Mmm, kuzynie, mmm! – Natalia nie przestawała się rozpływać. Trzymała każdy kawałek długo w ustach, pozwalała roztapiać się polewie. Wysmarowywała nią jamę ustną od środka. – Mmm, kuzynie, mmm!
Oczy tedy rozszerzyły mi się niemożebnie. Czy oto nadszedł ten moment? Czy Natalia pochwali moje dzieło, czy usłyszę to jedno jedyne „Znakomite”?
Siedziałem rozstrojony jak struna, która być może odkryła, że nie powinna należeć do skrzypiec, a powinna sobą obwiązywać rękaw do pieczenia. A więc to od wieków być może była ta droga, by zdobyć potencjalną pochwałę od Natalii, sprezentować jej upieczony własnoręcznie kawałek ciasta?
Nie potrafiłem nawet rozkoszować się ciastem, udawałem, że jem, nie czułem tego słodkiego smaku, nasłuchiwałem tylko, czy z ust Natalii padnie słowo domniemane, wyczekiwane.
Niestety, Natalia otrzepała ręce i zaczęła przeglądać coś w telefonie. Zjadła dwa kawałki i podziękowała, a jedyne co usłyszałem to „Mmm, kuzynie, mmm”. Niejeden osiadłby na laurach, niejednemu wystarczyłaby taka pochwała, ale nie mnie.
No cóż, Natalia po kolacji nastawiła zmywarkę, gdyż zebrało się już sporo naczyń. Udaliśmy się na górę, Natalia oczywiście zajęła się w pokoju gościnnym (czyli obecnie swoim) maniaczeniem inżynierki, zaś ja i Kamila poszliśmy do niej, aby oddać się oglądaniu musicalu.
Siedzieliśmy na rozłożonym łóżku. Zasłonka poruszała się przy oknie – nie mogłem skupić się na sztuce, tylko wyobrażałem sobie, że owijam pulsujący bólem nadgarstek w miękkość zasłonki i ona w magiczny sposób leczy me rany cukiernicze.
Zrobiło się późno i postanowiliśmy, że po te pierwszej połowie musicalu będziemy szykować się do snu. Dokonałem wieczornych ablucji i dla draki zaszedłem jeszcze nawiedzić kuzynkę Natalię, co by sprawdzić, czy może nie zemdlała z natłoku pracy umysłowej.
Myślałem, że zastanę ją przed komputerem, czytającą o statystyce lub puszczającą obliczenia do pracy, jednak ta klęczała przed obrazkiem otoczonym przez świece i poruszała ustami, cicho coś szepcząc ze złożonymi dłońmi. Obrazek w ramce okazał się zwykłą kartką białego papieru, na której flamastrem napisano „Tau Kendalla”.
– Och, przepraszam, nie chciałem przeszkadzać w rytuale – rzekłem i zacząłem się wycofywać, starając się jednak jak najwięcej zapamiętać z osobliwej aury scenki, być może wykorzystam patent w moim opowiadaniu.
Natalia jednak machnęła na mnie ręką, żebym został. Przysiadłem grzecznie na brzeżku kanapy i oglądałem natłok rzeczy, które imigrowały tu z jej prawdziwego pokoju, w którym był remont, i nie mogły się tu pomieścić, więc zagracały podłogę i stolik. Czekałem w tak grzeczny i ułożony sposób, aż Natalia dokończy modły.
– Masz, kuzynie. – Dała mi do potrzymania jakąś biedną szmacianą malutką laleczkę przebraną w sweter i materiałowy dres.
Gniotłem ją w dłoni, aż kuzynka strąciła bestialsko książki ze stolika i ułożyła w zwolnionym miejscu misę z wodą.
– To jest Pearson – przedstawiła mnie laleczce. – Jeśli chcesz, możesz wymoczyć go w święconych wodach.
Wstałem z kanapki.
Stałem i trzymałem Pearsona w garści, to było dziwne, odrealniające uczucie. Po chwili zapomniałem gdzie jestem, co tu robię, jak się nazywam, skostniałem w nieskrępowanym niebycie, nie wiedząc, co czynić dalej, wszelkie procesy myślowe ustały, zlałem się z przepływem wszechświata, a imię me – statystyka. Poczułem, że wiem, ile obecne urodziło się dzieci i ile z nich urodziło się martwymi, a ile z choróbskami. Poczułem, że wiem, ile osób korzysta z gogli VR. Poczułem, że wiem mnóstwo rzeczy, ale wszystkie były tylko cieniem.
– To jest cień – rzekłem.
– Słucham cię, paniczu Wojtusiu? – Natalia robiła więcej miejsca na stoliku, żeby miska się lepiej mieściła.
– Statystyka jest cieniem rzeczywistości. To bardzo smutne.
– Nie rozumiem.
Sam też nie rozumiałem. Mówiłem tylko, co słyszałem od trzymanego w ręce Pearsona. Zanurzyłem mu parę razy głowę w wodzie. Ale na namaszczeniach wodami się nie kończyło, Natalia bowiem podsunęła mi pudełeczko z kremem jakimś.
– Możesz również namaścić go pomadami – zaproponowała. Nie odmówiłem.
Wcierałem kremik w materiał Pearsona, a Natalia szczebiotała:
– Kendall i Perason mi wyszli, nie ma co. Tylko mnie bardzo martwi jedna rzecz. Przyzwałam ducha Spearmana i gdzieś musiał się zawieruszyć. Chciałam go zamknąć w mojej bransolecie, by zawsze był pod ręką, no ale cóż… chyba wymknęło mi się co nieco spod kontroli.
Wzruszyła ramionami. Trzeba było się żegnać, pora nagliła do łóżek. Nim jeszcze zamknąłem drzwi, skierowałem słowa do kuzynki:
– Poduszka w moim pokoju chyba żyje.
To może nie było powiedzenie „Dobranoc”, ale to mniej więcej chciałem uzyskać.
 
Przed snem chciałem jeszcze trochę popisać, ale – nie mogłem. Ból w nadgarstku po mieszaniu polewy okazał się nieznośny. Leżałem w ciemności, starając się zasnąć. Położyłem się wcześniej, niż planowałem i płakałem, tłumiąc szloch poduszką. Ból promieniał z nadgarstka – jego fale nastrajały specyficznie mój umysł i ten słał własne fale, a były to przemożne fale twórcze. Ten nadgarstek świetnie mnie inspirował – chyba wiedziałem, jak moją twórczością dotrzeć do gustu Natalii.
Oho, o wilku mowa. Natalia weszła na czworakach do mojego pokoju.
Mijały minuty, kwadranse, godziny, traciłem poczucie czasu. Zawisłem w wymiarze sakralnego odrealnienia. Powieki dudniły o oczodoły, ale nie mogłem zasnąć i zerkałem tylko, czy Natalia nadal klęczy przed poduchą kanapową.
Szeptała do niej, cicho, lecz z niemożebnym podnieceniem, jak do kochanka, którego nie widziała od miesięcy, bo wyjechał na wojaczkę. Poducha słuchała z pochyloną głową, w miejscu szyi zmarszczki od głowy tej pochylania. Guzikowe oczy smętne jakieś tylko, a usta w rozprutym szwie chwytały ciężko powietrze. Poducha sapała, Natalia szeptała, powieki dudniły. Gdy panienka Nataleczka milkła czasami, poducha wychrapywała coś miękkimi ustami pozbawionymi warg. Donośniejsze niż szept Natalii były słowa poduchy, i niższe i chrapliwsze, ale i wielce niezrozumiałe nadal, bo jakby w innym języku.
Powieki dudniły.
Musiałem chyba na chwilę przysnąć, bo gdy za którymś razem otworzyłem oczy, Natalii już nie było, a poducha stała oparta o szafę bez życia. Nie dyszała nawet, była teraz zwykłym wałem kanapowym.
 Pomimo półmroku czułem się pobudzony. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Orgia barw na horyzoncie zapowiadała rychły wschód słońca. Była trzecia, czwarta, piąta nad ranem?
Na parapecie usadowił się mały ciekawski ptaszek, wróbel. Otworzyłem okno i chciałem wziąć go na rękę, ale odskoczył, pozostawał jednak ciekawski. Skoczyłem na dół do kuchni po ziarno. Wiedziałem, że Natalia dokarmia ptaki, karmienie zwierząt roztapiało jej duszę, jak mawiała.
Wysypałem trochę na dłoń i podsunąłem wróblowi. Dam mu ziarna – mam wolną wolę, mogę. Ptak wskoczył na moją dłoń i zaczął dziobać.
– Drapiesz mnie dziobem! – Zaśmiałem się, bo to swędziało.
Jadł mi z ręki.
Spojrzałem na poduchę obok szafy. Smętne guziki oczu spoglądały teraz prosto w moje zwierciadła duszy.
Mam wolną wolę, mogę go – zgnieść.
Ptaszek zaświergotał krótko, nim zgruchotałem mu kości i spłaszczyłem ptasi móżdżek. Otworzyłem dłoń, patrząc na mozaikę brązowych piór, białych kości i czerwonych wnętrzności. Serduszko jeszcze biło słabowicie. To serce było jeszcze żywe, stuknąłem w nie palcem, po czym spojrzałem ponownie na poduchę.
– Statystycznie rzecz biorąc – rzekłem, przekrzywiając głowę – ten ptak jest już martwy, lecz zapewne wiele innych urodziło się. To cykl życia, coś ginie, coś się rodzi.
Serce pulsowało coraz wolniej, nie śmiałem przekłuć go igłą, by nie zakłócać ptaszkowi spokojnej śmierci. I gdy ono ustało, coś innego się narodziło – ból w nadgarstku wrócił i to ze zdwojoną siłą, również podwójnie mocno inspirując mnie do twórczego działania. Ale nie do pisania. Nigdy nie wiedziałem, na jakiej płaszczyźnie dotrzeć do Natalii moimi opowiadaniami. Poprzez komedię, temat, a może spersonalizowane przestrzenie?
Moja inspirująca dłoń powiodła mnie do kuchni, gdzie powziąłem ze stojaka nóż. Wszedłem cichcem z powrotem na górę i na kocich poduchach zakradłem się do pokoju Kamili, która kazała mi dzisiejszego popołudnia mieszać-mieszać-mieszać.
 
Rano tego samego dnia Natalia zeszła z piętra i zastała mnie siedzącego przy stole w kuchni z podkrążonymi oczyma.
– Och, moja kuzynko najdroższa, ileż ty spałaś! Ilem ja na ciebie czekał! Napisałem w końcu opowiadanie, to znaczy! – Ujrzałem grymas na jej twarzy. – Upiekłem ci coś! To moje dzieło dla ciebie.
Poklepałem krzesło obok. Zasiadła. W formie z kominem zaprezentowałem jej jasnobrązowy placek. Nałożyłem jej kawałek na talerzyk z pietyzmem. Kulturalnie kroiła sztućcami i przepilotowała kawałek do ust. Rozgryzała, pozwalała roztapiać się potrawie.
 – Hm, co to za potrawa? To chyba nie ciasto? – dopytała.
– Nie wiedziałem, że da się tak skompresować człowieka – odrzekłem tylko.
Zawiązywała sobie śliniaczek, rozochocona pierwszym kęsem.
– Ciekawe, ciekawe, mów dalej. – Wreszcie śliniaczek zawisł i jęła kroić kolejny kęs.
– To pierścieniowa siostra w blasze do ciasta. Albo twoja siostra w pierścieniowej formie. – Natalia nic więcej nie mówiła, ale przeżuwała z uśmiechem i zachęcała wzrokiem, bym mówił dalej. – Mięso z niej. Mięsne ciasto. W każdym razie pierścień z twojej siostry.
– Rozkład mojej siostry w pierścieniu jest taki… normalny. Taki – na miejscu.
– Myślę, że zadowoli cię ta potrawa. Otóż, by być dokładnym, zmieliłem twoją siostrę i upiekłem w tej blasze pierścieniowej, aby wyglądała jak smakowite mięsne ciasto.
Przełknęła, odłożyła sztućce na talerzyk – szczęknęło – przymknęła oczy.
– Świetne – powiedziała.
– Dobre – szepnęła jak znawca tonący w rozkoszy.
– Znakomite – spłynęło z jej napomadowanych ust.
Spodziewałem się, że w takiej chwili spłynie ze mnie fontanna łez i zmoczy cały mój ubiór od stóp do głów. Spływały jednak teraz po mym policzku wyłącznie trzy łezki, każda wyciśnięta słowem Natalii.
Prawdopodobnie dokonałem największego dzieła w moim życiu.
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz
#2
Hej

Przez długi czas zastanawiałem się, nad napisaniem tego komentarza, a właściwie mojej własnej opinii na temat tego utworu. Trafiłem tutaj, bo zaciekawiło mnie, dlaczego od 11 czerwca nikt jeszcze tego nie skomentował. Po przeczytaniu całości zrozumiałem.

Po pierwsze - musiałem wchłonąć ten tekst na dwa razy, bo za pierwszym dałem radę dobrnąć do jakiejś jednej trzeciej. Największym zarzutem jaki mam jest po prostu sposób wykonania, a mówiąc wprost stworzenie tekstu, którego nie da się czytać. Nie wspominam tutaj nawet o tych pseudointeligenckich humorystycznych czasem rozważaniach czy męczącym języku, który dla przeciętnego czytelnika jest nie do przełknięcia. Wiem, że coś takiego dobrze się pisze, ale czytanie wprawia w obłęd i najzwyczajniej w świecie wkurza, a przynajmniej wkurzyło mnie, bo pewnie jako jeden z nielicznych postanowiłem mimo wszystko przez to przebrnąć i doczytać do końca. Wiem, że sukces jest drogą a nie celem, ale bez przesady - poznanie tej historii nie było warte przebijania się przez taki język.

Po drugie - rozwlekanie pojedynczych zdań, których sens dałoby się streścić w jednym krótkim, wymagającym od autora utworu zaprzestania spuszczania się nad wizją świata podmiotu lirycznego i jego opinii na temat owego, który w mojej opinii niczemu nie służył a tylko mierził oczy i umysł, wprawiając w rozdrażnienie, graniczące z rodzącą się w czytelniku nienawiścią do podmiotu lirycznego, uważającego się za najmądrzejszego i najlepszego w całym opisanym świecie spośród wszystkich bohaterów tam występujących i próbujących dorównać mu w niewielkim chociaż stopniu w egzystowaniu i czerpaniu z życia pełnymi garściami. Trudno coś takiego czytać, prawda? Jednym zdaniem: tekst mógł być skrócony o co najmniej jedną trzecią zachowując sens i nie tracąc niczego z fabuły.

Po trzecie - nie rozumiem wplecenia w przedstawiony świat wątku fantastycznego. Nie wiem po co pojawia się tam upersonifikowana (?) poduszka i jaki jest cel wprowadzenia jej do historii. Właściwie poza byciem tam, wzdychająca poduszka niczego nie wnosi do głównej historii i w mojej ocenie jest po prostu zbędna. Na początku myślałem, że to przywidzenia podmiotu lirycznego, ale wchodząca na czworakach do pokoju cioteczna siostra bohatera, która nawiązuje kontakt z poduszką - potwierdza jej istnienie. Poza przywidzeniami podmiotu lirycznego świat przedstawiony jest dość zwyczajny i tak naprawdę wprowadzanie wątków fantastycznych dla ostatecznego rozwiązania tej konkretnej historii jest w mojej opinii niepotrzebne.

Po czwarte - tytuł. Wiem, że to mocno subiektywna i indywidualna sprawa każdego autora, jednak pierścień nie kojarzy się w żaden z sposób z formą na ciasto (która była tutaj kluczowa) nawet gdyby nieco go przypominała. Wygląda jak sklecony naprędce tytuł, bardzo luźno (może nawet tylko umownie) powiązany z utworem.

Po piąte - skomentowanie tego opowiadania jest trudne, ponieważ przebijając się przez grubą skorupę języka i stylu wypowiedzi, na końcu pozostaje pogodzenie się z faktem, że to jest naprawdę bardzo dobre opowiadanie. Jeśli nie wybitne. Rozum podpowiada, że to nie może być dobry utwór, skoro nie da się go czytać, ale opowiedziana historia ma w sobie coś, bo popycha do brnięcia dalej i dalej ku końcowi. Zakończenie jest świetne - dziwne i popieprzone, jak cała ta rodzinka, ale naprawdę muszę to powiedzieć - czapki z głów.

Po szóste - nie ma punktu szóstego; są tylko halucynacje i statystyka.

Pozdrawiam
Odpowiedz
#3
Dzięki za wyrozumiałość. Coś tam piszę na tym łez padole Smile Szukam złotego środka, żeby pisać ciekawie, oryginalnie, z humorem, a jednocześnie strawnie. Dzięki za wskazówki, zainteresowanie. Poświęcony czas!
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz
#4
(04-09-2020, 12:20)Cudak napisał(a): Zgadzam się z Khorinis, że opisów jest dużo, co może odrzucać od czytania, ale są jednocześnie tak dziwacznie ciekawe, że ma się ochotę na więcej. Nie zrażaj się, na poprawki przyjdzie jeszcze pora, zapewne Smile

Statystycznie mam jeszcze bardzo dużo czasu na naukę pisania  Cool
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości