Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Być Jak Belby
#1
Ostrzeżenie: tworek był pisany rok temu, wtedy też trochę "eksperymentowałem" z pisaniem, wiadomo jakie to może przynieść skutki. Jednak postanowiłem podzielić się tekstem, bo już od dłuższego czasu chodzi mi to po głowie. Zapraszam : D
 




W połowie odczytu poniższego tworu siostra stwierdziła zagadkowo, że wspinam się na wyżyny. Miałem nadzieję, że odnosi się do wyżyn literackiej zręczności.
Znam jednak powiedzenie głoszące, iż nadzieja jest matką głupich.
Życie – tak pełne rozterek, dwoistości i rozstajów.



 
Całe życie, wytapetowana z tyłu głowy, najeżała swą mięsistą wyrazistością oś mego czasu, jak rój wykałaczek sterczących na zaokrągleniu czaszki, w postaci irokeza przebijającego się poprzez tkankę kostną aż do istoty szarej na całej rozciągłości mózgowia. Ta jedna jedyna maksyma – jak woda oazy na nieskończonych połaciach grząskich piachów – Być Jak Belby.
I pomimo tego zżycia, intymnej wręcz bliskości – była mi tak obca jak świeżutko narodzone niemowlę na obrzeżach Szanghaju, tysiące kilometrów od mej naturalnej środowiskowej niszy, w której przeto egzystowałem jako część łańcucha pokarmowego.
Zjadałem i byłem zjadany. Zjadała mnie kuzynka, jeszcze jedna kuzynka i siostra. Ja zjadałem kuzynkę, kolejną kuzynkę i siostrę. Odwieczny cykl pokarmowych przeistoczeń również i mi nie był obcy.
I nie chodziło o tak trywialne rzeczy jak „kłótnie o pilota”, a gdzieżby tam. Wymiar naszych kąsań przekraczał jakiekolwiek namacalne aspekty, zanurzał się w odmętach transcendentalnych, niemal nieistniejących odczuć. To było morze – nie – grzęzawisko subiektywizmu.
Pełne pali napędzających przemarsz przez bagno. Można było się na nich wspierać, to dzięki nim można było stawiać kroki i nie zatonąć. Lecz wraz z dotykiem każdego drewnianego drąga, nasączonego symbolami, objawienia przypuszczały szturm na nasze jestestwa. Były to konstruktywne objawienia, które wiodły ku samoświadomości, lecz kaleczyły bolesnymi drzazgami prawdy.
Na palach wybudowano Petersburg. Piotrowy Gród – nad bagnem. Takoż samo budowaliśmy my przez tych wiele lat naszej znajomości bogate miasta naszych jestestw. Nasze małe, osobiste Petersburdżki. Miasta przepychu i luksusu. Piotrowe Grody naszych marzeń. Naszych powykręcanych, wynaturzonych marzeń z pogranicza mieszanki zezwierzęcenia, szaleństwa oraz sakralności.
Oddawaliśmy się nie raz w niszy pokoju czy w zaciszu kuchennym przeróżnym planszowym rozgrywkom. Kości klekotały na stole, radując nasze oczy dziesięcioma, dwunastoma oczkami, lub martwiąc nas, puszczając oczka o wartości trzech, czterech, a czasem i mniejszych.
W grach tych dysponowaliśmy „gotówką”, azali rzecz działa się tęga. Nietuzinkowe nasze przeboje pochłaniały nas niemożebnie, przeliczaliśmy banknoty, zerkaliśmy z ukosa na rywali, wargi ściągając w chytre dzióbki, ale często też wchodziliśmy ze sobą w komitywy. Biznes tego wymaga, kooperacji, tak samo biznesowe gry planszowe, w których handel nieruchomościami jest tak zwiewny i lekki jak napicie się jaśminowej herbaty wprost z pąka kwiatu brzoskwini. Machniesz ręką – i już władasz jakimś miastem, i stawiać możesz nań przeróżne zabudowania. Ale smutek taki trochę przy tym – mało takich, i to rzadkość, ale gdy Ty wcielasz się w służebnego i mądrego władcę, serce boli, gdy lokujesz na planszy te same, jednakowe plastikowe domki, tak obmierzłe w swym stuprocentowym potencjale klona. Chciałbyś czegoś więcej, zanurzyć się w odmienności, wirtuozerii budowlanej, zapewnić swym mieszkańców architekturę wyprzedzającą epokę. A do dyspozycji masz obmierzłe, nudne klony.
I tam też, przy fruwających kościach, szeleszczącej forsie i planszy obejmującej pół globu jak nie więcej – rodziły się takie zależności i takie symbole, że po nocach nie śpisz, a ssiesz kciuk i wiecznie otwartymi oczyma wyszukujesz w nierównościach sufitu potwierdzenia swoich domysłów.
I cierpisz. Bardzo cierpisz. Szloch skrada noc, szyja to gula smutku.
Kuzynka moja, Natalia, zaserwowała mi raz przy grze taki strzał symbolu, że miesiącami nie mogłem się pozbierać i w taflach wszelakich mary, zjawy i koszmary widywałem. A właściwie to jeden „koszmar”.
Gra się toczyła, akurat nie był to handel, a docieranie pionami do baz, zupełnie inny wymiar starcia. Zapach strategii wylatywał z naszych pracujących w najwyższych temperaturach mózgów, wydostawał przez uszy i zawisał nad kuchennym stołem zacniej niźli cząstki zapachowe odrywające się od pulchnych połaci słodkich rarytasów pieczeniowych.
Tedy tak się rzecz miała, że ja i Natalia zawarliśmy komitywę i obiecaliśmy sobie, że tako pionami będziemy ruszać, w miarę możliwości, ażeby zbijać piony Kamili, siostry Natalii, która przodowała w kościanych igrzyskach. Swoje piony mieliśmy nawzajem oszczędzać. Ten akt obopólnej łaski powodował u mnie ciarki katharsis, zawsze byłem wyczulony na komitywy wszelakiego rodzaju.
I stało się, że po raz pierwszy Natalia mogła zbić jednego z moich pionów tudzież Kamili. Wyrzuciła cztery oczka (co przy tej grze było dobrym rezultatem, jako że rzut obejmował jedną kość), będę pamiętać tę cyfrę do końca moich dni. I cóże uczyniła ta kuzynka moja?
Opuszkiem palca zabawiła chwilę w pieszczotliwych muskaniach na kantach kostki do gry, przeniosła go potem na okruszek ciasta na talerzyku, który opróżniała dotąd powoli i jeszcze pół wypieku tam tkwiło. I tamże przeniosła akcję muskań, wyczuwając zaczepne ostrości okruszka. Rozkoszowała się tymi muskaniami, zupełnie tak jak to robiła podczas konsumpcji samego ciasta – niespiesznie, z gracją, z uśmiechem bogini Delicji.
Oblizała palec, gdy już paradę zmysłów zakończyła, i uczyniła jedną z potworniejszych rzeczy, jaką gracz może zrobić, które to jednak przy naszym stole odchodziły bez liku – zerwała komitywę i wybrała tedy, aby spośród dwóch tych przeciwstawnych pionów… mojego zbić.
Nieco się zmartwiłem, ale już do zdrad w tym towarzystwie byłem przystosowany na drodze srogich doświadczeń. Jednak lekkie zdziwienie również – Natalia najrzadziej zrywała komitywy.
Potem jednak tako uczyniła, że napoczęło to w mym umyśle kanonadę rykoszetujących impulsów nerwowych. Mianowicie zbiła pion i sama go zdjęła z pola, przytknęła go na chwilę do nosa i oddała w moje ręce, mówiąc:
– W twoje ręce perswaduję.
Groza opanowała me członki, włos zjeżył się, krew odpłynęła z twarzy, nogi, tułów, ramiona – sparaliżowane.
Symbol.
Słała mi symbol tako wielce jasny jak i bezpośrednio miażdżący. Kuzynie, mówiła do mnie poprzez cały ten rytuał, zerwałam z tobą komitywę, bo masz brzydki nos. Te myśli wyraziła poprzez dotknięcie pionem nosa. I do tego pryszczaty, przemawiała następnie, a raczej uprzednio. Tę informację zakodowała poprzez dotknięcie opuszkiem palca okruszka na talerzyku.
Samo dotknięcie okruszka okazałoby się niewinne, gdyby nie wyzwalacz przy-nosowy. Bardzo sprytne zakotwiczenie ofensywnej treści w buforze przytajonym, którą potem połączyła z informacją wyzwalającą, aby przypuścić lawinowy szturm – dwiema porcjami informacji na raz (pryszczaty, brzydki). Łańcuchowy przytyk zbudowany na akumulującym opóźnionym wyzwoleniu, brawo, kuzynko, chylę kapelusza.
Okruch przyrównała do pryszcza, chyba wątpliwości nie ma żadnych tutaj. Okruszek będący metaforą pryszcza to nie najgorszy wybór – w tym całym moim przerażeniu nawet podziwiałem lekkość z jaką kuzynka Natalia dokonała mojego uświadomienia.
Mam brzydki, pryszczaty nos – samoświadomość urosła mi niemożebnie.
Potem całą grę już tłumiłem szloch, pod koniec jednak spłynęła po policzku jedna łza. I cały ten czas powtarzałem sobie: Być Jak Belby, ale nie dawałem rady. Emocje rozporządzały moim jestestwem, jak tylko zapragnęły, były dyrygentami, a ja posłuszną orkiestrą.
Po odejściu od gry cały dzień spędziłem w poduszkowych łkaniach.
Być Jak Belby. Tak bardzo chciałem wtedy: Być Jak Belby.
Moja przodująca maksyma życiowa, której nijak nie potrafiłem wdrożyć w życie. Przodująca i jedyna.
Wiłem się w pościeli, samoświadomość rosła powoli, tym mocniej, im bardziej docierały do mnie prawidła mojego nosa. Prawdę mówiąc, mózg mi się wtedy prawie spopielił, Natalia odcisnęła na mnie wiecznie tlące się piętno.
I w odbiciach, na taflach – to był właśnie ten „koszmar”, po prostu mój nos. Okruch pryszcza koniec końców znikł wraz z dojrzewaniem, jednak brzydoty – niczym nie uleczysz. Brzydota jest wieczna. A ta moja, nosowa, również tak dobitnie stercząca.
 
Tedy siostrę religijną posiadałem. A oprócz siostry różne osobiste fiksacje posiadałem. A przytaczam te dwie rzeczy – religijność oraz fiksacje – w stricte bliskim zestawieniu, bowiem na magistrali mego życia diodki te połączone były łączeniem jakowymś, mostkiem Wheastona czy czymkolwiek też innym (wybaczcie, odległe mi są już te techniczne aspekty, tedy pewnie niezgrabną metaforę tu tworzę).
Siostra moja, wielce uduchowiona i wyczulona na mistycyzm osoba, pałała przeogromną sympatią, a nawet i więcej, do wszelakiej anielskiej materii. Zaczytywała się w opasłych tomach o aniołach czy też archaniołach, zwłaszcza upodobawszy sobie Archanioła Michała, niebiańskiego dowódcę Boskich Wojsk. Tedy podsłuchałem nawet tajemną jej rozmowę z kimś mi nieznanym raczej, w której snuła plany obrabowania niedostępnych dla człeka niewtajemniczonego bibliotek watykańskich. Aż taki w mojej siostrze tkwił pęd do pozyskiwania informacji na tematy anielskie.
Zatem ja, i moja bystra głowa, przeanalizowałem siostrę od stóp do głów i wyciągnąłem niemożebnie trafny wniosek. Siostrę tak zajmowały te tematy, gdyż jej największym marzeniem było zakończyć żywot i duszą swą ulecieć ku krainie, gdzie obtaczałaby się materialnymi wersjami archaniołów (aniołowie to za niski poziom jak na jej gust), którzy tworzyliby zwarty i oddany harem.
Można rzec – była takim barbarzyńcą, wikingiem, który wierzył, że trafi po śmierci w boju do unikatowej i dostosowanej pod kobiece widzimisię Walhalii. Tyle że jej orężem były modły, dobre uczynki, myśli i brak zaniedbania. Oraz oczytanie w tematach duchowych i obrona tejże duchowości.
Czasem, gdy widziałem ją podczas dyskusji, myślałem sobie, że w porównaniu do jej naostrzonego języka i gwałtownych gestów – taki uzbrojony, warczący berseker to piesek Boo przebrany w sukieneczkę baletnicy.
Oczywiście, gdy przy każdej sposobności werbalizowałem moje wnioski – te o haremie aniołów – śmiała się tylko i przeczyła zdawkowo. Jednak po pewnym czasie chyba zacząłem zbyt w nią wciskać tę prawdę, aż tak wsiąkałem w jej marzenie, że obawiałem się, że stanie się ono moim. Gdy już po raz tysięczny o tym haremie słyszała, tylko już warczała i ze ślepi ku mnie piorunami trzaskała.
Taki był właśnie jej wewnętrzny Petersburg. Do tego dążyło jej jestestwo, tak się powoli kształtowało. Petersburg Mojej Siostry Marzeń.
Ja więc ani na miligram nie przestawałem drążyć tematu i do dziś dzień się to ciągnie, a ja wiem, że nigdy nie odpuszczę. Będę za sobą wlókł tę prawdę, jak wór ze zwłokami, i zaczekam, aż siostra obnaży przede mną jego zawartość i przyzna się: Tak, to ja dokonałam mordu. To są zwłoki całej katechezy, wbite w ramy moich kobiecych zboczeń.
I ta droga ku pozyskaniu prawdy wielce mnie męczyła, męczy i aż po grób, albo i dalej, będzie męczyć. I czasem tak myślałem – może lepiej zaprzestać, dać temu pokój. Tak, wtedy na pewno byłbym Jak Belby. Ale taki nie byłem, cały czas szukam tego potencjału Belbijności w sobie.
Jak się uczepiłem jednak marzeń siostry, tak się nie odczepię.
Ponawiałem „harem” w moich werbalizacjach, wtedy sroga brew marszczyła się siostrze i wiedziałem, że jest to dla mnie zaproszenie do Być Jak Belby. Zaproszenie do tańca z Belbym.
Wiele razy chciałem się nauczyć wsłuchiwać w tembr swojego serca, ale targany złymi namiętnościami błądziłem po lesie, w którym drzewa wykrzywiały do mnie dziwne mordy, którymiż to aprobowały występki mej rozdartej duszy.
Moje życie to tak naprawdę mordęga, morduję sam siebie, na każdym kroku, gdy trzeba się radować, ja rozmyślam, czy może ta przesmaczna zupa, którą mi podano, nie jest za słona. A potem, gdy kurz względnego szczęścia opada, podbijam sobie oko, bo jednak była za słona, choć wcale chyba raczej właśnie nie była.
Belby na pewno spałaszowałby te zupę, odbiłoby mu się, a potem, niepomny na jakiekolwiek bodźce, wspomnienia i swe plany, udałby się na kojącą drzemkę. Tak. Belby tak. Ja nie. Czy Belby w ogóle miał plany? Wydaje mi się, że surfował na fali życia i niesiony prądami docierał właściwie wszędzie i wszędzie, naznaczony solą morską i mokrym włosem, uśmiechał się od ucha do ucha, wysysając życie do cna.
Ja za to opadam na dno i wysysam rybi smak wodorostów sobie tam falujących. A przynajmniej tak to sobie często wyobrażam.
Mordęga, prawdziwy mord swego jestestwa. Nawet ta dawna zabawa kucykami w kałuży, na wjeździe na podwórze przy domu dziadków, niczego nie ratowała. Ja, siostra i dwie kuzynki, zatraceni w błocie, pluskach i zapachu benzyny.
Dom to był bliźniak, zaciszne zaś podwórze otoczone zewsząd niskimi zabudowaniami. Nurzaliśmy kopyta kucyków w kałuży, rozmawialiśmy nimi, czesaliśmy im grzywy, a gdy nadjeżdżało auto, czmychaliśmy na bok, czekając grzecznie, aż pojazd przebędzie wjazd. Często zataczał koło wokół trawnika i przymierzał się do prędkiego wyjazdu po nawrocie, tedy my, ściskając kucyki w ubłoconych paliczkach, postawieni na boku, w odmętach niepewności – bawić się czy też wstrzymać się z kontynuacją bawideł – po prostu czekaliśmy.
Ja bawiłem się różowym. Ale, na bogów, miana mego kuca nie przypomnę sobie.
I raz też, pluskając tymi dziewczęcymi zabaweczkami w jeziorze kałuży, mijający nas kierowca rzucił do nas:
– Urocze z was dziewczynki. Bawcie się dalej.
Puścił mi oko i odjechał. Może myślał, że jestem trzpiotką ściętą na chłopczyka. Chłopczycą. Po czym wnioskował? Po różowym kucyku w zabłoconej rączce?
Nawet to mnie rozbawiło, ta jego zaczepka, i pośmialiśmy się, lecz… Natalia, kuzynka moja, nie śmiała się jako jedyna. Opuściła swój młody łeb i wierciła spojrzeniem dziurę na materii mego ciała. Oczy, skórę, włosy – wypalała mi ponadto wszystko, a namiętnym spojrzeniem piętnowała do końca życia niemożebnie stygmatyzującym i niepoprawnym politycznie zdaniem: Jesteś dziewczyński, kuzynie. Jesteś mała-dziewczynka-beksa-lalka. Och, gdzie chowasz swoje laleczki? Pod łóżeczkiem z kołdrą w kwiatki?
Udawałem, że spojrzenie nijak na mnie nie wpłynęło i hasałem dalej kopytkami w brudnej wodzie, ale zdania, które wypowiadał mój kucyk tamtego dnia – tak miałkie, bez polotu, wyzute z tej z miłości, którą wcześniej z taką łatwością przez końskie gardło z siebie wyduszałem.
Teraz zadałbym sobie pytanie: czy Belby w ogóle bawił się kucykami. Odpowiadam sobie zawsze, że chyba nie. Ale może siostry wiązały mu kiteczki za młodu, tak też się dzieje. Sam nie wiem, wiem tylko, że w wymiarze Belby’ego miłość zawsze krążyła. Niespożyta, niekończąca się. Pulsująca jaskrawym szkarłatem, nadymająca kończyny, korpus, odżywiająca mózg.
 
Były też chwile pewnego wytchnienia w tym moim żywocie, tako jednak subtelne, że sam się dziwuję jakąż moc oddziaływania na moją personę posiadały. Chociażby najzwyklejsze sapanie dzbanka na herbatę w domu moich kuzynek, który z mą pobożną siostrą nawiedzaliśmy.
Po wylaniu z niego części wrzątku zbierająca się para wydostawała się przez nieszczelności w ruchomej pokrywce u szczytu dzbana i osoba, znajdująca się poza dzbanem, a więc – nie będąca doń wkrojona – odbierała to jako oddech słodkiego zwierzęcia spoczywającego w objęciach snu.
I to w tym było kojące. Dzban swoje tego dni przeszedł, swoje „przepolował” i teraz oczyszczony i z czystym sumieniem mógł sobie pozwolić na pełen odpoczynek. Ta aura relaksującej odnowy spływała na mnie i uśmierzała częściowo nerwy. Prosty, skuteczny mechanizm, chyba nie ma się co tutaj dziwić.
Ogólnie dom moich szanownych kuzynek żył czasem swoim życiem, zupełnie niezależnym i niepomnym na sprawy ludzkie – i to również było kojące. Oprócz dzbanka, na ten przykład, sedes również wydawał ciekawe odgłosy. Przypominały co prawda buczenie sygnalizacji przy trakcjach kolejowych, lecz takie spokojne, nieuczepione niczego co materialne i to – zapraszało do zupełnie dziewiczego wymiaru, w który wystarczyło się zanurzyć z przymkniętymi oczyma, aby odnaleźć moment spokoju.
Ja tak osobiście myślę, że Belby zwyczajnie odnajdywał tego typu wibrację częściej niż ja, w większej ilości placówek czy też obiektów, i dlatego cieszył się takim dobrym humorem i zdrowym podejściem do świata. Koić go mogło więcej niż mnie, dlatego wszelakie nerwice czy napięcia nie miały prawa bytu w ostoi jego jestestwa.
Zdarzyło się też pewnego razu, że spytałem mą kuzynkę wprost o mój nos. Działo się to wiele lat po tej pamiętnej partii Docierania Pionami Do Baz, w której to kuzynka Natalia w tak ostry sposób zerwała komitywę, lawirując pionem mym przy nosie swym.
– Mam pytanie, czy mój nos jest brzydki? – w takie słowa to ułożyłem, dość zgrabnie a bez ogródek.
Wzruszyła ramieniem, dość subtelnie, dość nawet bezwiednie.
– Nie jest on ni ładny, ni brzydki. Masz po prostu zwykły nos.
Kłamała suka w żywe oczy. Czy uwierzyłem jej? Oczywiście, że nie. Przecież napisałem, że kłamała. Wiele lat temu uświadomiła mi pełną symboliki szaradą, że nos mam brzydki, a teraz się tego wypierała, bojąc się bezpośredniej konfrontacji.
Pozostawiłem sprawę na razie niedomkniętą, pożegnałem się i życzyłem jej tedy miłej nocy.
 
A ostatnio z kolei, podczas jednego z wielu pobytów u kuzynek, zaśmiewaliśmy z małpki Kamili imieniem Joseph, miękkiego jej przyjaciela przysiadującego już wiele miesięcy, jeśli nie lat, na jednej z półek w pobliżu łóżka. Maskotka to była, z wielką głową, głupawą minką i ramionkami jak małe bananki.
Tak z czystej chęci poprzekomarzania się z materią nieożywioną podjudzałem siostrę do działań iście nietaktownych:
– Poobrażajmy małpkę Kamili. – Dźgnąłem siostrę opuszkiem, aby zachęcić bodźcem.
– Wyczyść sobie stopy – zwróciła się do małpki tonem, który przeznaczała na tego typu suche dowcipy.
Jak nie ryknąłem śmiechem. Złapałem się w poły i czerwień na twarzy jak w gorączce.
– Dalej, dalej! – zachęcałem, walcząc z rozbawieniem, jakże kochałem ten obezwładniający czar śmiechu.
– Ale z ciebie małpiszon! – siostra dalej nękała małpkę.
Zgiąłem się i zsunąłem z rozłożonego łóżka na podłogę.
– Pewnie chciałbyś być homo sapiens sapiens! – siostra nie ustawała w dręczeniu maskotki, która dalej tkwiła na półce z idiotycznym uśmieszkiem i oczkami bez życia.
Jeszcze dawno tak się nie śmiałem jak wtedy. Wierzgałem po podłodze i to chyba rozciągnęło się na kwadrans na osi czasu. Kuzynka Kamila, smutna chyba, że śmiejemy się z jej maskotki, oraz moja siostra, zaczęły się niepokoić o mój stan i pytały czy wzywać pogotowie, ja jednak kaszlałem śmiechem i wycieńczonym głosem odkrzykiwałem: Nie! Nie!
Belby na pewno żył pełnią życia, ale dałbym głowę, że nie zafiksowałby się tak śmiechem na biednej, nikomu nieszkodzącej małpce. Może parsknąłby nosem, słysząc te suche docinki, albo zwyczajnie zaniedbał aferę.
Belby też na pewno nie zafiksowałby się na marzeniu, żeby wjechać na osiołku do Betlejem. Mnie jakoś nawiedzała często ta myśl, właściwie parę razy w miesiącu, od kiedy usłyszałem opowieści mego wuja o egzotycznych podróżach do wschodnich partii globu, włącznie z Izraelem. Każdy lubi pewien typ podróżowania – czemuż by zatem nie na ośle?
Pewne też zabawy, które niepokoiły mnie tyle co bawiły, to zabawy z kuzynką w kindersztubę. Cofaliśmy się bowiem parę epok wstecz, przynajmniej w naszych subiektywnych odczuciach, i wypowiadaliśmy wielce kulturalne zdania, najprostsze informacje przystrajając w jak najbarwniejsze ozdobniki językowe. Tworzyliśmy jak najdłuższe wypowiedzi, aby okazać sobie szacunek, czasem tak długie, że przerost formy nad treścią powodował zagubienie gdzieś po drodzy części treści, istoty wypowiedzi.
Takie też zdania kończyliśmy bardzo często „drogi kuzynie” lub, odpowiednio: „droga kuzynko”. Kultura przepełniała salony, a siostrze mej, która się przysłuchiwała wtedy, bardzo się te wymiany urocze i intrygujące wydawały.
Dodała raz, że lubi ogólnie wołacz. Odpowiedziałem, że jest on taki „o, witaj”, tym samym wszelako ujmując w ramy zrozumienia jej upodobania. Wytłumaczyłem sobie, jej i światu, dlaczego wołacz jest tak sympatycznym przypadkiem.
Jednak cała ta kindersztuba to była przesadka, która spowijała mój umysł popiołami. Tylko wołacz był tutaj sympatyczny i gdybym umiał się do niego ograniczyć, zamiast sięgać po pseudo-barokowe zdobienia, byłbym szczęśliwszym człowiekiem.
A wiecie, co wam napiszę? Belby w dupie miałby kindersztubę. Może i używał wołacza, ale robił to w zdrowy, umiejętny sposób.
Być Jak Belby – moja mantra, tak bliska, a tak daleka. A może wytworzyłem sobie tylko iluzję mantry, żeby napędzała mnie w jakiś dziwny, znany tylko mi, sposób na zakrętach żywota.
 
Nie tylko siostry marzenie udało mi się odgadnąć, a potem weń wbijać. Również kuzynkę Natalię, te od nosa, poddawałem analizom. Na tymże ostatnim też spotkaniu, podczas którego obrażaliśmy Josepha, małpkę Kamili, Natalia postawiła mi tarota.
Wyszło mi, że nie do końca mogę się odnaleźć w pracy, ale pozwoli mi się wzmocnić, przełamię lęki do latania samolotem, a do pływania – będzie opór – ale szansa jest, a życie miłosne może tylko rozkwitnąć, jeśli poukładam swoje wnętrze.
No dobra, tarocie, challenge accepted.
Dotychczas wmawiałem Natalii, że kariera jej rozwinie się w nocnych barach, w postaci wygibasów na rurze. Teraz jednak zmienił mi się nieco osąd, po tejże właśnie ostatniej sesji tarota. W mym mniemaniu wiązać ona będzie nagich mężczyzn do krzeseł i przepowiadać im przyszłość, a tą przyszłością będzie wieczny i wielce intymny seks z ich ukochaną wróżką w klimacie BDSM.
Takiż to był Nataliowy Petersburg Jej Marzeń.
Natalia jednak przyjmowała mą „przepowiednię” ze stoicyzmem doświadczonej wróżki, z pobłażliwością dla niezbadanych kolei losu.
Bywało, że Natalia zamykała się w swym pokoju, obwiązana chustami wielu barw, z kolczykami zwisającymi z uszu, wielkimi kołami, symbolizującymi prawdopodobnie cykle życia.
Raz wtargnąłem do niej, aby zawołać na obiad, który parował już na parterze. Kuzynka leżała tam, na środku dywanu, zawoalowana w chusty. Wynurzyła spod nich głowę, jak gad z pieczary wybudowanej z jedwabnych skałek. Nie wiem, jak ona tam w środku masy chust ciało układała, lecz głowa sterczała skośnie w dół, profilem do mnie.
– Kuzynie, zapal świeczkę i chodź, chodź, powąchaj moje chusty. Dołącz się, muśnij misterioza, które i ja muskam, masz moje najdroższe zaproszenie.
Zwiałem, jakby gang rewolwerowców strzelał mi pod stopy.
Przepełniała mnie duma, po tych wszystkich tarotowych przejściach. Z dumnie podniesionym czołem rzec mogłem sobie, że byłem niemal jak Belby. Nie dość, że nie wziąłem wróżb za pewnik, to jeszcze wielce przyjemnie partycypowało się w tych tajemniczych przepowiedniach. Z rozkoszą śledziłem tok myślenia kuzynki, dopytywałem o znaczenia poszczególnych kart, przyglądałem się ilustracjom.
 
Dla większości osób Święta Bożego Narodzenia łączą się z ogólnym rozradowaniem serca. U mnie nie do końca. Aby sprezentować siostrze dopasowany pod jej gusta dar zakupiłem jej maskotkę, która na witrynach internetowych widniała pod nazwą „Amuseable Avocado”. Siostra miała wtedy dwadzieścia siedem lat.
Maskotka przedstawiała przepołowione awokado z nóżkami, rączkami i pestką sterczącą z brzucha. Z uśmiechem dwoistym, który można by interpretować jako uśmiech zadowolenia jak i równie poprawnie jako uśmiech Szatana, który nadziewa Cię na widły.
Jak się moja siostra radowała! Jak tuliła do twarzy to awokado!
Ale wnet… pod tą choinką z lampkami, ze śniegiem za oknem i kolędami z radia – cień zasnuł mą duszę. Stało się dla mnie jasne, skąd ta siostrzana uciecha, entuzjazm i tuli-zapał.
Cieszyła się z tego prezentu tylko i wyłącznie, gdyż pestkę w brzuchu maskotki łączyła myślowo z ludzkim płodem. Zatem – awokado uzmysławiało jej, że powrót do formy prenatalnej, do formy płodu w brzuchu matki jest nie tylko jej pragnieniem. Skoro twórcy maskotek sięgają po takie symbole (pestka równa płodowi) znaczy, że i oni, oraz ich klienci, chcą uciec z tego świata i już po kres swych dni nurzać się w bezpiecznych wodach płodowych. Nie była samotna w swych dążeniach.
Myślicie, że Belby podobnie zinterpretowałby radość mej siostry?
 
I też pewnego razu zdarzenie miało miejsce, już nawet nieważne, gdzie na osi ono umiejscowione było, jak zazębiało się z innymi powyższymi, dość chaotycznie przedstawionymi wydarzeniami.
Otóż oglądałem po raz wtóry pewien film, nieważne już nawet jaki, nieważne, że były to przygody małego czarodzieja, to są nic nie znaczące fakty.
Ważne, że siedział tam on – Belby. Spożywał lody i skupiał się tylko na nich, bo tego najprawdopodobniej potrzebował jego organizm w tej chwili. Brał udział w wykwintnym mitingu z nauczycielem, który wyszukiwał wśród uczniów „perełki”, czy to intelektualne, sportowe, czy „znajomościowe”. Za nic sobie Belby miał nauczycielskie grzeczne pytania a propos jego wuja pełniącego ważną funkcję. Jadł tylko te lody i tyle.
Tak niby nic nie znacząca scena, a jednak tak uwydatniająca moje rozterki, w moim subiektywnym odczuciu. Belby jadł te lody i wiedziałeś, patrząc na niego, że mury miast zbudowane są z lodów, lodowiska z lodów, zabudowania z lodów, drzewa z lodów i ludzie takoż z lodów. Gdzieżby mi tam do takiego zatracenia, do tego wyczucia samego siebie i swoich potrzeb oraz lekkości w interakcjach społecznych.
Belby, mój Mistrzu, nigdy nie będę taki jak Ty.
Gruby dzieciak jedzący lody z pucharka na filmie familijnym. Żałosne, prawda?
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości