Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Alkaria - amatorska powieść fantasy
#1
Smile 
Zapraszam wszystkich do zapoznania się z moją powieścią pod tytułem Alkaria.

Umieszczanie treści: Umieszczać można jedynie sformatowany tekst w formie postów. Niedozwolone jest zamieszczanie linków do prac znajdujących się w innych serwisach, czy linków do dokumentów zewnętrznych (np. PDF) 20%//kapadocja



Alkaria to pełna przygód opowieść z dziedziny fantastyki o pokonywaniu zła i lęków, również tych, które skrywamy w głębi duszy. Odpowiada też na pytanie, czym tak naprawdę jest miłość oraz udowadnia, że owo uczucie może być silniejsze niż wszechwładna śmierć.


Fragmenty powieści:


ERRANAT

Stałam na wierzchołku wysokiego klifu, o stromym, poszarpanym brzegu, u stóp którego rozpościerało się skąpane w ogniu jezioro. Kobaltowy odcień wody kontrastował z czerwono-żółtymi językami płomieni, które niczym delfiny wydobywały się spod tafli ku górze, po czym lądowały i ginęły gdzieś pod powierzchnią fal. Blask odbijający się w wodzie rozświetlał ciemny horyzont, który nagle otworzył przede mną swoją tajemniczą skarbnicę.
Omiotłam zdumionym spojrzeniem cały widnokrąg i obiekty znajdujące się poniżej linii skał. Na pierwszy plan wysuwały się kolosalne budynki tłoczące się ciasno ze sobą, przypominające zapomniane miasta starożytnej Persji. Całość została wzniesiona na wapiennych skałach oraz granitowych płaskowyżach. U stóp owych wzniesień i gigantycznych głazów były płonące rzeczki zawijające swą zygzakowatość ku zachodowi, strzeliste budowle o szerokich fasadach i arkadach, których ciemny kolor grafitowego kamienia odbijał jasny blask wszechobecnych płomieni.
Na obrzeżach miasta widniały ogromne płyty, ciosane z dziwnego minerału, idealnie gładkie, a zarazem pokarbowane; pięły się na wysokość kilkuset metrów, przewyższając niektóre budynki miasta. Na ich płaszczyźnie wygrawerowano złote inskrypcje w dziwnym języku i przepiękną kobietę, której szata i włosy płonęły żółtym ogniem. Kolejne płyty były odwrócone tyłem, ku centrum, dlatego nie mogłam ujrzeć przedstawionych na nich postaci, ale domyśliłam się, że każda z nich atakowana jest przez szpony żywiołu.
Marmurowa brama okalająca przód jednego z największych budynków również płonęła, miała kształt rozłożonego ogona pawia, przez którego oczka przechodziły i przelatywały różne istoty. Jej struktura była idealnie biała, dlatego odbijała istniejące morze ognia niczym lustro. Od jej podnóża biegły strome schody, okalane przez zielone pnącza i żółty mech, który nie imał się języków pochłaniającego wszystko wokół ognia.
Ekspansywne kłębowiska jaskrawych płomieni, paszcze żarłocznego żywiołu oraz różnobarwne pasma pulsującej poświaty kłębiły się wokół każdej materii – żywej czy też martwej, pozostawiając zaledwie skrawki połaci, których zaborczy żywioł jeszcze nie ogarnął. Całe miasto, wręcz monstrualne w swoim rozmiarze, monumentalne wzniesienia, doliny i rośliny, jak również każda żywa istota nosiła na sobie piętno ognia. Zdawało się, że ów żywioł kieruje wszystkimi istotami, które poruszały się niemal jednym rytmem, podczas gdy miliardy strzelistych płomieni odchodziło od ich ciał i statecznych przedmiotów wokół, na kształt wijących się węży, które bezustannie szukają swego pożywienia – powietrza.
(...)
Wiedząc iż to mara na jawie, bez namysłu skoczyłam z klifu, pikując szybko głową w dół, po czym wylądowałam z głośnym pluskiem w jeziorze. Ciepło rozlało się po moim ciele niczym łagodzący balsam, a ogniste potwory, przez które przedzierałam się płynąc, nie okazały się tak straszne – ustępowały mi miejsca, tarasując drogę, jakby były żywe i widziały niewidocznymi oczyma moją postać.
Wyszłam na brzeg, na którym zielonkawy ogień chłonął urodzajną trawę, wydawało mi się, że żywioł i rośliny stały się braćmi, bowiem płomienie przybierały kolor tego, na czym osiadały. Kolorowe grzyby, porozmieszczane w zabawnie równych rzędach, promieniowały coraz to bardziej zróżnicowanymi odcieniami, począwszy od mrocznych barw czarnej ziemi, a skończywszy na ostrej żółci, wyrzucając snopy blasku ku górze, po czym tworzyły nakładającą się na ciemny krajobraz tęczę.
Zrozumiałam, iż obecny tu ogień nie jest taki, jaki znam ze swojego świata – nie jest demonem, który wyłącznie niszczy czy odbiera życie, nie jest katem zadającym upiorny ból. Wręcz przeciwnie, zdawał się być moim przyjacielem, który nakłaniał zmysł wzroku do wyostrzenia i spojrzenia na to, co niewidoczne dla oczu. Prowadził mnie, popychając za pomocą lekkiego wiatru, chcąc wciągnąć w głąb tej płonącej krainy. Ogień był jak Banhi, który ową cząstkę niezwykłej formy magii nosi zawsze na sobie niczym dostojną koronę.


Księga Druga, rozdział Erranat, str. 341-342.

______________________________________________________________

WALKA Z CENTAUREM

Soness podniósł jeden z długich mieczy leżących nieopodal i zbliżył się do mnie. Omiotłam spojrzeniem jego kroczącą posturę, analizując wiele czynników. Oceniłam, że potencjalny wróg jest ode mnie wyższy, jednak o wiele cięższy, a także stwierdziłam fakt, że mimo iż nie pochodzimy z tej samej rasy, mamy takie same narządy wewnętrzne i słabe punkty na ciele. Błyskawicznie przypomniałam sobie wszystkie lekcje Orena: pchnięcia, rodzaje zasłon, postawy, kroki, pracę nóg, kontrataki. Cała teoria jak i praktyka błysnęły przed moimi oczami. Mój mózg był jak superszybki kalkulator, oceniający szansę na przeżycie i sposoby na uśmiercenie przeciwnika. Przez chwilę poczułam się, jakby to wcale nie była swoista symulacja walki.
Oren stanął blisko, zupełnie jakby chciał w razie czego mnie obronić. Nie wierzył, że zdołam wygrać z centaurem, co mnie trochę zasmuciło.
Soness pozwolił, abym zaatakowała pierwsza – stał ze stoickim spokojem, czekając na mój ruch. Jego koński ogon powiewał na chłodnym wietrze, a opalony tors odbijał promienie porannego słońca.
Zaatakowałam niezwykle szybko, celując ostrze w lewą stronę jego piersi. Dostrzegłam lekkie zdziwienie Sonessa, lecz nie zawahał się i równie szybko zablokował mój atak.
Jego pchnięcia były niezwykle silne. Z trudem je odpierałam, już po kilku uderzeniach stali poczułam ból w ramionach. Zdałam sobie sprawę, że Oren nie traktował mnie podczas treningów jak wroga. Dostrzegłam to w zdecydowanych ruchach centaura – nie oszczędzał mnie i zapewne nie zważał na fakt, że jestem słabszą kobietą.
Przez jakiś czas (który zapewne był krótki) nasza walka przypominała grę w tenisa: odpieranie ataków przeciwnika i czekanie na jego chwilę nieuwagi. Soness doskonale walczył. Choć na pierwszy rzut oka wydawał się ociężały, potrafił w jednej chwili oderwać cztery kopyta od podłoża i wykonać podskok, aby uchronić się przed podcięciem. Udawało mu się również przewidywać moje ciosy oraz pchnięcia, przypomniałam sobie naukę Orena o mowie ciała i miałam zamiar zastosować taktykę zmylenia.
W pewnym momencie jego ostrze przecięło moją rękę. Poczułam tylko lekkie szczypanie, adrenalina płynąca w żyłach przyćmiła ból i fakt zranienia. Kątem oka dostrzegłam Orena, który zrobił krok do przodu, aby mi pomóc i Jaspera, który go zatrzymał. Dobiegł do mnie też głos Kanjriego, jednak słyszałam go jakby zza grubego muru.
Nagle cały świat zatrzymał się w ułamku sekundy; w moich uszach zadudnił dziwny tętent, widziany obraz zamazał się, a w głowie poczułam zawroty. W tej jednej chwili cała teoria, lekcje, wszelkie nazwy i wszystko inne związane z nauką straciło swoje znaczenie. W walkach z Orenem zdarzało mi się zranić, czasami nawet własnym ostrzem, z czego on miał niezły ubaw, jednak ta krew, która teraz pojawiła się na mojej ranie, była czymś więcej. Poczułam, że to walka na śmierć i życie. Instynktownie broniłam się przed uderzeniami centaura, nie analizując już tego, co robię. Moje ciało było napędzane przez jakąś nieznaną dotąd siłę, która kierowała mną niczym marionetką.
W końcu całą swą mocą pchnęłam ostrze w jego kierunku. Uskoczył w ostatniej chwili, jednak potknął się i upadł. Obłok kurzu, który wzbił się w powietrze, nie powstrzymał mnie od wbicia miecza w ziemię, tuż obok twarzy leżącego Sonessa.
Dookoła zapadła absolutna cisza.
Oddychałam głęboko, starając się uspokoić napięte mięśnie i dudniące serce. Choć walka nie trwała długo, była niezwykle męcząca, czułam się jak po dalekobieżnym maratonie.
Dopiero po chwili zauważyłam, że ostrze mojego miecza stało się czarne… Zupełnie jakbym zamoczyła je w lepkiej, gęstej substancji przypominającej smołę. Połyskiwało też bladym, żółtym światłem, które było dziwnie nienaturalne.
Przestraszona, puściłam rękojeść miecza i odeszłam do tyłu, nadal wpatrując się w ostrze. Soness podniósł się i wyjął miecz z ziemi. W jego dłoni szybko zmienił swoją barwę na srebrną.
– Znasz czary – powiedział, oddychając nieco szybciej, choć wyglądał, jakby w ogóle nie był zmęczony walką.
– Nie – odparłam zdziwiona równie jak pozostali.
– To pchnięcie nie było twoje. Nie masz tyle siły. To znaczy, ja jestem dzieckiem i określona siła w atakach nie jest mi pisana. Również ciało kobiety nie wytworzy określonej energii do tak mocnego uderzenia – powiedział Jasper, wpatrując się w ostrze.
– Co masz na myśli? – spytałam.
– Amanda nie pochodzi z naszego świata. Być może ma moce, o których nie wiemy? – Głos Orena zabrzmiał mało przekonywująco. Odniosłam wrażenie, że chce mnie ochronić, tłumacząc tę dziwną moc i maź na ostrzu.
Zastanawiałam się przez moment, wbijając wzrok we własne dłonie. Analizując ostatnie pchnięcie, uzmysłowiłam sobie, iż rzeczywiście poczułam się nieswojo. Zupełnie, jakby tajemnicza moc dodała mi sił, jakby ten atak nie należał do końca do mnie… Zdałam sobie sprawę, że wystarczyło kilka centymetrów dalej wbić miecz, a centaur byłby już ze swoimi przodkami.

Księga Pierwsza, rozdział Drużyna, str. 156-158.

Kolory zarezerwowane dla Ekipy. Polecam lekturę regulaminu. 20%// kapadocja

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości