Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bordo 2
#1
Bordo 2
 
Lazur rozpływa się wokół jak olejek do opalania na ich ciałach. Ten lazur to wiecznie żywa powierzchnia oceanu, ruchliwa i spokojna, postrzępiona masa, milion minifal. Rosną i wyciszają się nawzajem. Ocean cicho migocze tym lazurem, faluje światełkami. Skrzy się w słońcu jak mieszanina tamtego olejku i potu; pachną słodko ich ciała.
            Oblizuję się, bo im zazdroszczę.
          Czuję słony smak i piasek. Woda to milion małych lusterek. Odbijamy się w nich. Milion małych słońc strzela w naszą stronę z powierzchni tego lazuru, milion małych promieni, milion małych nas, małych mas. Kłują w oczy, odbijają się od kropli na jej brzuchu, łaskoczą, restartują z jego klatki piersiowej, małe rakiety. Strzelają do mnie. Mrużę oczy, chciałbym być takim pociskiem, światłem na ich ciałach, światem równoległym, tuż nad nimi, ruchliwy i spokojny jednocześnie, jak ten lazur.
Oblizuję się, bo im zazdroszczę i chce mi się pić.
           Ostrygi smakują morzem, czystym słonym lazurem. Nie wiedziałem, jak się tam znalazłem, ale pamiętałem ich smak. Pamiętałem targ, taki coniedzielny, głośny, mokry od oceanu wyłowionego i przewiezionego kilka kilometrów w głąb lądu. Takie targi to we Francji tradycja, i to dość zabawne, że w Bordo kiedyś prowadzili go Kapucyni, teraz głównie Arabowie. Można zjeść śniadanie i kupić różne świeże rarytasy. Targ, gdzie przychodzą tacy ładnie ubrani po kościele i tacy ładnie ubrani po sobotnich imprezach – wszyscy. Tak głośny, że można usłyszeć syreni śpiew, tak mokry, że po chodnikach pływają ryby. Sól unosi się w powietrzu, da się zrywać owoce prosto z morza.
            Pamiętam, że dzień wcześniej załapałem się na kolację u Włochów, choć nikogo jeszcze nie znałem. Było dobre wino tak ja powinno, nie było makaronu i szybko ulotniliśmy się do Hiszpanów. Tam było wino z owocami, kurde, tak nie wolno. W końcu przyszli Anglicy, wszystko wypili i wszystkich zabrali do klubów, żeby oglądać głośne światła stroboskopów. Szumiało mi w uszach, wracałem rano i targ był już otwarty, zapraszał. Pamiętam, że chciałem spać. Chciałem do domu, naprawdę chciałem, ale spotkałem Anaïs i Michaela. Byli piękni, chciałem być jak oni i już nie chciałem wracać do domu. Nikogo nie znałem, a oni powiedzieli, żebym poszedł z nimi. To było kuszenie. Najpiękniejsze kuszenie świata, byli jabłkiem, owocem morza, powiedzieli, żebym jadł.
            Ostrygi smakują morzem, czystym słonym lazurem. Pierwszy raz nie zawsze jest przyjemny, a ostrygi są trochę jak syrenki. Najpierw trzeba je zdobyć – jak piraci; otworzyć muszlę – jak skarb; nóż do ostryg wygląda w końcu jak mały miecz, narzędzie zbrodni, corpus delicta. Anaïs otworzyła przede mną muszlę jak podwodny świat. Syrenka machała do mnie jeszcze żywa swoją stopą, czy to możliwe, zawsze miałem do nich słabość. Michael nalał mi wina. Myślałem, że je zjadłem, ale one się nie poddawały, pływały w buzi w różne strony i już nie jestem pewien, czy mi smakowały. To było morze, unoszenie się w słonej wodzie, dryfowanie, fale i słońce, cienie kapelusza, wzorki na ciałach, corpus delicta.
           Nie jestem pewien, co było dalej, miałem kaca, czułem słony smak i falowanie. Polecieliśmy na plażę. Anaïs i Michael zabrali mnie ze sobą i wiedziałem, że to będzie piękna wycieczka.
            A może to było tak, że weszliśmy do muszli i ocean wyrzucił nas na plaży.
          Oblizuję się, zazdroszczę im i chce mi się pić, bo mam kaca. Wysokie słońce mruży mi oczy, patrzy i parzy, karci złowrogo. Anaïs leży blisko, oparta na łokciu, niczym się nie przejmuje. Nie potrzebuje parasola lub kapelusza, jest cieniem, ciemnym kształtem na białym piasku, cudowną geometryczną figurą na plażowej kartce, okruchem kosmosu. Ciało ma wygięte w łuk triumfalny, głowę odchyloną do tyłu. Słońce jej nie parzy, ją gładzi po policzku, po szyi, po brzuchu, zostawia słony smak, kropelki potu, w których może się odbijać jak w lusterkach. Michael też jest piękny, jego klatka piersiowa góruje nad Anaïs, leży za nią, pilnuje jak śpiący olbrzym, jest jej Alpami, z bokserkami we flagi na szczytowaniu. Też się odbija w tych miniaturowych lusterkach na jej brzuchu, podbrzuszu, wydaje się, że leży na niej, mieszają się, razem ze słońcem urządzają orgię. Widać jak miniaturowe włoski na jej ciele tańczą, stają, defilują. Widać jak w miniaturowych soczewkach, z bliska, zbliżenia, powiększenia, uwaga, żeby się nie podpaliło, uwaga, ogień.
         Nie jestem pewien, czy Anaïs była Hiszpanką, czy Brazylijką – jedną z tych egzotycznych dziewczyn – albo wiecznie opaloną, albo nieśmiało ciemnoskórą, jak kawa pod koniec dnia. Michael był natomiast z Ameryki i to wszystko wyjaśnia, wyglądał jak James Dean albo inny bóg, miał długie włosy i ciemne jak czarne dziury okulary słoneczne, nie odbijasz się w nich, wpadasz w nie. Jeździli błękitnym kabrioletem Peugeot, choć podobno niektórzy widzieli, jak latali. I to by było do nich podobne. Byli tym typem ludzi, którym wszystko się udawało. Na pewno mogli polecieć w kosmos. Nic nie musieli, a wszystko mogli. Nie tylko ja – wszyscy im zazdrościli, każdy chciałby być jak oni. I wszyscy ich kochali.
       A wtedy leżeli obok mnie, to dziwny rodzaj szczęścia, który wszystko prostuje i naprawia, leczy kaca. Mogłem podglądać ich do woli, zerkać na jej stopy przyprószone piaskiem, na jego pośladki z odbitym wzorkiem ręcznika. Zapytać, o co tylko chcę, bo założę się, że wszystko wiedzieli. Mogłem ich poprosić o spokój, pokój na świecie, ale ja chciałem tylko, żeby tak już było zawsze. Ta plaża, fale i ostrygi, wysokie słońce, ten lazur. Mógłbym tak leżeć do końca świata.
          Plaża znajdowała się w Arcachon, niewielkiej miejscowości nad oceanem, gdzie burżuazja z Bordo lubiła uciekać w weekendy. Plaża była szeroka, piasek czysty, woda lazurowa. Przy plaży drogie restauracje, palmy i modna muzyka, słońce, gdy chciało już zachodzić, siadało przy stolikach. W specjalnych domkach wyławiano tutaj wyjątkowo duże ostrygi, a plażowiczów czasem odwiedzały nieco zagubione wieloryby, zwłaszcza jeden – różowy zupełnie jak słoń. Czy Ahab nie brzmi trochę po arabsku?
          W każdym razie ja postanawiam wtedy, że udowodnię moim nowym przyjaciołom, że też mogę wszystko. Wchodzę do wody, wcale nie jest taka ciepła, na jaką wygląda. Czuję, jak ten lazur jest ciężki i lekki jednocześnie, przykrywa mnie i unosi milion minifal. Płynę na spotkanie z różowym wielorybem, na horyzoncie widać płetwę, raczej do mnie nie macha. Płynę i obiecuję sobie, że jak już mi się uda, usiądę na nim jak na koniu, nie zrobię nic złego, strzelę sobie selfie i puszczę wolno jak w Małym Księciu. Ale im dłużej płynę, tym jest dalej do celu i po chwili już wiem, że nie dam rady, ja nie mogę wszystkiego.
          W połowie drogi mijają mnie Anaïs i Michael, płyną na długiej, majestatycznej jak Titanic desce, nawet się nie wysilają, on stoi i lekko wiosłuje długim kijem, ona siedzi oparta o jego nogi, jej nogi też są długie, uśmiechają się – nogi i oni. Są piękni, mam wrażenie, że tak naprawdę lecą, ledwie kilka centymetrów nad poziomem morza, ale jednak. Wyprzedzają mnie i szybko zbliżają się do walenia, bo oni mogą wszystko. Są swoim najlepszym światem równoległym, odwrotnością praw Murphy’ego, jeśli czegoś chcesz, im na pewno się to uda. A jeśli o czymś pomyślałeś, dlaczego tego nie zrobić.
          Słońce zaczyna zachodzić, barwi ten lazur czerwienią, wszystko staje się trochę różowe. Już dawno się poddałem i leniwie dryfuję, podziwiam ich dwie sylwetki na tle zachodzącego słońca. Dwa różowe cienie płynące po migoczącej drodze, są jak posągi, obrysy bogów, przybysze z kosmosu, nowoczesny mit Junga. Po chwili są już przy różowym wielorybie, witają się, przybijają piątkę i wydaje się, że wszyscy odlatują. Wieloryb macha płetwą, wraca do oceanu, Anaïs i Michael lądują na plaży.
         Gdy wróciłem do nich, leżeli zadowoleni na ręcznikach, kolorowych prostokątach. Wokół ludzie w kapeluszach składali parasole w paski, pakowali stroje kąpielowe w kropki, wracali do Bordo. Anaïs i Michael chyba nigdzie się nie wybierali. Dla mnie ta niedziela też pomału się kończyła. Nagrzany po całym dniu piasek pachniał olejkiem do opalania, powietrze smakowało słodko-słono jak karmel. Stanąłem nad nimi, uśmiechali się do mnie, a ja przeświecałem im  słońcem. Za ich plecami natomiast z radia cicho rozlewała się muzyka jak przypływ oceanu. Nouvelle Vague, taka niby nowoczesna, ale jednak stara jak twoja mama. Chciałem być plecami Anaïs, gładkimi jak polewa na cieście, chciałem być ramieniem Michaela, żeby smarować olejkiem, żeby wszystko otoczyć, wszystko chciałem.
        Zapytałem, jak się tu znaleźliśmy. Zabraliśmy cię z targu po śniadaniu. Zapytałem, czy wejdziemy jeszcze raz do ostrygi. Za wami. I wtedy ich zamknąłem w muszli.
       Spakowałem się i poszedłem do tego ich peugeota bez dachu. Wziąłem ze sobą radio, dwa piękne kobiece głosy chciały ze mną tańczyć bossa novę, a fale oceanu, tamtego lazuru, wzburzały się na mój czyn. Zamknąłem Anaïs i Michaela w muszli i postanowiłem ich sobie wziąć na szczęście. Niestety dopiero w samochodzie zorientowałem się, że ich zgubiłem, muszla musiała mi wypaść gdzieś na plaży. Od tamtej pory często chodzę na targ w niedziele i zawsze z dreszczykiem emocji jem ostrygi, licząc na to, że przyniosą mi szczęście i już zawsze wszystko będzie mi się udawać, smacznego.


Michał Erazmus
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości