Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bordo 1
#1
Bordo 1

Wszystkie postacie i przygody nie są fikcyjne i wydarzyły się na serio. No, prawie…
Dobrze, że moi znajomi z Bordeaux nie znają polskiego, bo miałbym pewnie kłopoty.

Pięknie taplała się w błękicie tamtego neonu. Błękit był blady jak ona i tak samo jak ona od czasu do czasu mrugał do mnie, coś obiecując. Pół nocy próbowałem odgadnąć co. O tej porze zawsze zapadała tu szklana pogoda i spływała ludziom po twarzach niczym deszcz. Marina taplała się więc w świetle neonu i wyglądała jak mała dziewczynka kąpiąca się w kałuży. Miała nawet kalosze. Kalosze były od Givenchy’ego, a jej szorty zbyt krótkie. Zawstydziłem się nieco, bo to trochę tak jakbym miał swoją własną lolitkę, Ma-ri-nę czubkiem języka schodzącą w trzech stąpnięciach po podniebieniu, by na trzy trącić o zęby.
Niby dorosła, ale takie jak one chyba nigdy nie przestaną być dziewczynkami. Ja zresztą też byłem niezłym Piotrusiem Panem. Ciekawe, jaką imprezę w Nibylandii mogłaby rozkręcić Dolores Haze? Wszyscy erasmusi są jak duże dzieci przeniesione do Nibylandii.
Powiedziała, żebym coś jej kupił. Neon anemicznym odcieniem błękitu zalewał jej twarz i miałem wrażenie, że w bladym świetle zaraz mi się rozpłynie. Neon zamrugał do nas, ale nie wiedzieliśmy o czym, bo żadne z nas nie znało arabskiego. Nie chciałem zostawiać jej samej, zaryzykowałem jednak i pchnąłem ciężkie drzwi. Nad głową ostrzegł mnie dzwoneczek. Też po arabsku. Z zewnątrz lokal wyglądał na szczególne połączenie kebabu z zakładem fryzjerskim, a gdy wszedłem do środka, byłem już pewien, że mogą tu serwować tylko miętowe mięso z niewiernych dziewic i światło zalewające nocne ulice jak wyspa zalewająca ocean.
Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Często mijałem ten lokal w nocy, zawsze był pełen. Za każdym razem zaglądałem zaciekawiony, ale nigdy nie byłem pewien, co tam właściwie się dzieje. Chyba nawet nie podawali alkoholu. Czasem ktoś stał pod drzwiami i palił papierosa, obserwował niby od niechcenia Cours de la Marne, ulicę pełną imprezowiczów, wciągając dym i osądy na ich temat. Na mój temat. Cours de la Marne jest główną arterią nocnego Bordo, trzeba tędy przejść, zmierzając do najlepszych barów i klubów w mieście. Czasem, gdy mijałem kogoś przed tym lokalem, na chwilę wstydziłem się nieco, że wyglądam jak pijany Piotruś Pan. Wyobrażałem więc sobie, że gdy teraz tam wejdę, cały lokal nagle ucichnie i wszyscy odwrócą głowę w moją stronę.
Ale nikt na mnie nie spojrzał, gdy pchnąłem ciężkie drzwi, a dzwonek nade mną zawołał coś po arabsku.
W kącie stała muzyka i krzyczała, boleśnie zawiadamiając mnie o swojej obecności. Przemaszerowałem pomiędzy stolikami, większość była zajęta własnym mikroświatem, a na ziemi leżały dywany – może powinienem zdjąć buty? W całym pomieszczeniu panował gwarny zaduch. Podszedłem do baru-bez-alkoholu i zacząłem zastanawiać się, czy arabski jest jeden, czy też każdy kraj ma swój. Kelner zapytał śpiewną francuszczyzną, czego szukam. Białego królika, pomyślałem, des frites, odpowiedziałem. Popatrzył niechętnie i zabrał się do smażenia. Na każdym stoliku stały wysokie szklanki z zielonymi listkami w środku. Miętowa herbata. Wzdrygnąłem się na myśl o mięcie. Nie znoszę mięty.
Miętową herbatę podają chyba w Maroku, zorientowałem się i zastanowiłem, czy tak wyglądają lokale w Tangerze, Marrakeszu, Casablance. Zawsze chciałem odwiedzić te miasta, ale tak strasznie nie lubię mięty. Posmutniałem, czekając na frytki, bo jestem romantykiem. Niby nie czuję mięty, ale szybko poprawił mi się humor, gdy przez duże okna zobaczyłem na zewnątrz Marinę, wciąż taplającą się w bladym świetle neonu. Neon zmienił odcień – z bladego błękitu na słabą miętę, choć być może to wszystko jedno, nigdy nie byłem dobry w kolorach.
Była jedną z tych Europejek niepewnego pochodzenia z niepewnym językiem. Rozgadaną Hiszpanką ani z Madrytu, ani z Barcelony. Ale nie znałem zbyt dobrze Mariny, choć też nie o to dziś chodziło, by ją poznawać. Jak się mówi po hiszpańsku piękna? Quien no apoya no folla. Chodziliśmy na te same imprezy i często na siebie wpadaliśmy. Lubiliśmy też to samo wino – dobry médoc – nie uderzał nam zbyt szybko do głów, ale za to skutecznie trzymał do rana.
Przez duże okna przyglądałem się więc miętowej Marinie i czułem się jak na przedstawieniu. Byłem trochę widownią, a trochę aktorem. Nie sam zresztą – spostrzegłem, że w kącie siedział Stary Arab – głaskał krzyczącą muzykę i też gapił się na moją dzisiejszą dziewczynę. Nagle obrócił głowę w moją stronę, miał okulary przeciwsłoneczne, dwie małe czarne dziury, które chciały mnie wciągnąć. Nie wiem jak to możliwe, ale od razu wiedziałem, że jest ślepy. Miał postrzępioną siwą brodę, pomarszczoną skórę i przerażający uśmiech. Uśmiechnął więc się do mnie, potem nacisnął coś w radyjku trzymanym na kolanach i lokal wypełnił się głupiutką piosenką „Me gustas tu”. Nie wiedziałem, że arabowie lubią takie melanże francusko-hiszpańskie. Stary Arab wciąż się do mnie uśmiechał, a ja miałem ochotę wyskoczyć przez te duże okna i wrócić od razu do Mariny, nie czekając na realizację zamówienia.
Que voy a ser, je ne sais pas.
Nie mógł na mnie spojrzeć, skoro był ślepy, uspokoiłem się nieco, ale on wciąż się do mnie uśmiechał. Zorientowałem się, że obok niego siedziały dwie śliczne dziewczyny o arabskim typie urody. Ach, zupełnie inny rodzaj estetyki! Podpalana skóra, nieco lśniąca od tego zaduchu i jak węglem odrysowane miniaturowe łuki triumfalne – mihraby – nad ciemnymi jak noc oczami. Marokańskie księżniczki. Mieszkałem w Bordo ledwie od dwóch miesięcy i wciąż nie przywykłem do takiej egzotyki. Przyglądały mi się więc trzy pary czarnych dziur. Ale to tylko Stary Arab się uśmiechał. Trochę szkoda.
Marina za wielkimi oknami nieco się rozmazała i chyba przestała być miętowa. Na stoliku przed Starym Arabem stała pusta szklanka. Jedna z tych ślicznych marokańskich księżniczek pomachała do kelnera, a ten skinął głową. Podał mi moje des frites i mayo, a potem podszedł do Starego, by napełnić mu szklankę miętową herbatą. Starzec spojrzał na Marinę za oknami, za lasami, a ta znów przybrała wyraźny odcień miętowego neonu. Na końcu jeszcze raz na mnie. I jeszcze raz ten przerażający uśmiech. Podniósł szklankę, jakby chciał wznosić toast i pociągnął mały łyk. Wiedziałem, że mam czas dopóki nie skończy mu się ta właśnie herbata z blado-zielonymi listkami. Byłem pewien, tak samo jak tego, że jest ślepy. A może byłem tylko pijany.
Wzdrygnąłem się, nie znoszę mięty i czym prędzej opuściłem tę marokańską oazę miętowego światła na Cours de la Marne. Stary Arab zdążył jeszcze puścić „Hal” Yasmine Hamdan – tej libańskiej gwiazdeczki, która kiedyś na pewno będzie sławna, choć jest na to zbyt dobra. Shúkraan.
Marinai akurat przestała taplać się w neonowym świetle, a alkohol pewnie zaczął już z wolna metabolizować się w jej ciele. Wzięła mnie pod rękę i zapragnąłem być metabolizowanym przez Marinę. Skubnęła kilka frytek, ale chyba nie podzielała mojej wizji romantyzmu. Ruszyliśmy więc dalej w tej naszej nocnej wędrówce i zauważyłem, że nie jest już miętowa. Zdenerwowałem się na myśl, jak szybko arabski starzec może pić herbatę. Też chyba zacząłem trzeźwieć. Światła Cours de la Marne były mocne i zalewały jasną rzeką ulicę biegnącą od placu Victoire, aż pod sam dworzec. Okolicę dworca celowo wyminęliśmy, bo grasują tam potwory i straszne historie. Teraz postanowiliśmy skręcić z głównej arterii w którąś z pobocznych uliczek Saint-Michel w nadziei, że może uda nam się odnaleźć jeden z tych sekretnych barów, gdzie wciąż można się napić po drugiej w nocy.
Ale było chyba już zbyt późno.
Francuzi omijali dzielnicę Saint-Michel, zwłaszcza nocą, czego my – przyjezdni, czyli obiektywni – nigdy nie mogliśmy zrozumieć. Była to jedna z najstarszych części Bordo i w każdym zaułku wyczuwało się prawdziwą duszę miasta. Duszę może nieco mroczną, ale za to z klasą, z rozbrzmiewającym stukotem obcasów w ciemnych uliczkach i z przytłumionym dźwiękiem muzyki dochodzącym z zamkniętych klubów artystów. Zawsze można było też porozmawiać ze zwierzętami i stworami namalowanymi na murach, pooddychać trochę magią.
Skończyły nam się akurat des frites, gdy weszliśmy na plac przed kościołem Sainte-Croix i usiedliśmy na krawężniku pod niezgrabną, kanciastą bryłą świątyni. Czuło się już jesień, ale nie było jeszcze chłodno, zresztą nie padało, a w Bordo jeśli nie pada, jest przyjemnie. Plac o tej porze, bez rozstawionych kawiarnianych stolików, wydawał się większy niż zwykle i spał. Wszystko wokół spało. Nawet sąsiednie Café Pompier – jeden z tych tajemniczych klubów – było już zamknięte. A więc było chyba już po czwartej. Oboje wiedzieliśmy, że tej nocy już nigdzie się nie napijemy. Marina oparła mi głowę na ramieniu. W miły sposób mrużyła oczy, też chyba była śpiąca i znów przestraszyłem się, że zaraz mi się rozpłynie w powietrzu, wyparuje jak alkohol z naszych głów.
Zdecydowaliśmy się wracać do domu, teraz na serio. Do mnie albo do niej, to wszystko jedno, zresztą mieszkaliśmy niedaleko siebie.
Obiecaliśmy sobie dziś, że się odprowadzimy. Chodziliśmy na te same imprezy, choć zupełnie osobno. Za każdy razem było tak samo. Przypadek, witaliśmy się, salut-ça-va-bla-bla-bla, miała niesamowicie kręcone włosy, w życiu nie widziałem takich loków, lubiliśmy to samo wino, to przeznaczenie, skarbie, otwierałem więc butelkę i rozlewałem. I niby jestem dżentelmenem, ale lubiłem ten wzrok, którym patrzyły na mnie jej piersi. Chwilę się z czegoś śmialiśmy, a potem bisous i każde z nas uciekało w swoją stronę. Dziś spotkaliśmy się też przy wyjściu. Zostawiłem gdzieś w głębi fosforyzującego klubu swoich znajomych. Z czego zresztą później miały mi wyniknąć zupełnie inne kłopoty. Ale wtedy uznaliśmy, że to świetny pomysł. Ja wciąż tak uważałem.
W oddali bazylika Saint-Michel zamajaczyła swoją iglicą. Na czubek nadziany miała księżyc w kształcie krewetki – wyglądał jak arabski neon i promieniował żółtym światłem. A więc znów zalało mi Marinę.
Wybraliśmy kolejną wąską uliczkę, a moja Hiszpanka nieco się rozgadała, wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kawałek podbiegła, odwróciła się i coś krzyczała w słodkiej mieszaninie hiszpańskiego i francuskiego, wtedy bardzo mi to smakowało. Jesteśmy roztańczonym remiksem tego świata. Miała lekko zachrypnięty głos, jakby ktoś w nią wszedł przede mną i od środka drażnił struny głosowe. Widziałem teraz wyraźnie jej nogi jak strzeliste kościelne iglice, jestem pewien, że też mogła nadziać na nie księżyc i podać mi do schrupania skulony jak krewetkę. Nie kwapiłem się więc do gonienia, żeby móc jeszcze trochę popatrzeć na tę jej thigh gap. A pomiędzy nogami przeświecające przez nią żółte światło lampy ulicznej. Ściany budynków były tu wąsko rozstawione i pomiędzy nimi rozwieszano na kablach lampy – żółte żarówki ledwo zalewające uliczki. Żółte jak słońce pomiędzy nogami Mariny.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że z lewej mijamy uśpiony nad głowami Jardin des remparts, miałem go odkryć dopiero kilka miesięcy później. Szkoda, bo to idealne miejsce na takie noce. W oddali zawarczał samochód i już po chwili z trudem próbował nas wyminąć w wąskiej uliczce. Był to jeden z tych zupełnie nie francuskich gratów, zostawiających za sobą kłęby spalin i głośną muzykę. Kolejna głupiutka piosenka tego wieczoru – „La camisa negra” – z dedykacją dla mojej Hiszpanki. Marina uśmiecha się i tłumaczy mi, dlaczego to zabawne, że akurat dziś założyłem czarną koszulę.
A ja przez kilka sekund – wtedy, gdy nas wymija – jestem pewien, że w środku auta siedzi Stary Arab ze swoimi marokańskimi księżniczkami. Wciąż popija miętową herbatkę i wznosi toast.
Pomału zbliżaliśmy się do centrum i zacząłem się niecierpliwić. Wiedziałem już, że mi nie ucieknie, ale miałem wrażenie, że mieszkamy na końcu świata (choć prawdą jest, że mieszkaliśmy na drugim końcu Bordo). Że musimy jeszcze przepłynąć siedem mórz, zanim wylądujemy w jakiejś pościeli. Mojej albo jej. Jej nogi aż na Księżyc, loki skręcone z wprawą jak hasz i głos słodko podrażniony gdzieś głęboko w ciepłym środku – wszystko to chciało mnie uratować i chciało być uratowane. A więc pomału płynęliśmy w ciemnych zaułkach Saint-Michel, gdzie wciąż nieco się gubiliśmy, w końcu mieszkaliśmy we Francji ledwie od dwóch miesięcy.
Byliśmy rozbitkami i znów trafiliśmy na kolejną świetlną wyspę. Rozsypane jak spod klosza czerwone światło. Le Poisson Rouge – ach, ten bar znaliśmy. Już niedaleko. Oczywiście był zamknięty o tej porze, ale neon wciąż mocno świecił. Czyli przedostatni przystanek, Marina jest teraz czerwona, opiera się o ścianę i mnie pociąga do siebie. Ma też czerwony zapach i czerwony smak swojej szminki – czerwone i krwiste jak mięso. Oblizuję więc jej rouge à lèvres i wiem, że jest to obietnica, jeszcze tylko kawałek. Już za chwilę.
Już za chwilę mijamy Capucins i jesteśmy w centrum. Marina wciąż się do mnie przytula, ale mam wrażenie, że jakby jej ubyło, rozwiała się trochę i znowu boję się, że zaraz porwie mi ją wiatr. Denerwuję się, bo w końcu nie czuję mięty, a ona najpierw obiecuje, a teraz postanawia zostać mirażem. Decydujemy się wziąć autobus nocny, wsiadamy, jak zwykle jest pełny i głośny, a kierowca zapomina o przystankach i pędzi, chyba też jest pijany. Nam to jednak nie przeszkadza i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. A jednak Marina wciąż jest ze mną, czuję jej loki na twarzy, wspinam się po nogach i zdobywam kolanka, i jeszcze raz próbuję czerwonego głosu, upewniam się, że wszystko jest prawdziwe. Głupi starzec na sto pro tylko żartował z tą miętą.
Wysiadamy na moim przystanku, bo o jej kierowca zapomniał. A więc jednak do mnie. Chyba już świta, słyszę śpiew jakichś rannych ptaszków, ktoś wstaje do pracy. Zapalają się okna mieszkań i domów. Po kolei gasną latarnie. Szkoda, w nocy wszystko lepiej wygląda i lepiej smakuje. Marina na pewno smakuje jak blade światła nocne i czuję, że starzec jednak nie żartował. Marina gdzieś mi się po drodze rozpłynęła i rozlała, jak blade światła nocne o świcie. Nie czuję mięty. Wróciłem do siebie sam i położyłem się, wyobrażając sobie, że gdzieś tam – może w Maroku – Stary Arab właśnie skończył pić miętową herbatę w towarzystwie swoich ślicznych, podpalanych księżniczek. Uśmiecha się ironicznie, bo trzeba było się pospieszyć. Wszystko wyparowało jak nocne światła uliczne.


Michał Erazmus
Odpowiedz
#2
W warstwie językowej jak zwykle dobrze. Inna sprawa, czy z takimi umiejętnościami warsztatowymi jak Ty masz, dałbyś radę coś sknocić. Nawet gdybyś akurat chciał.

Tym razem opowiadanie jest nawet takie jakby poważniejsze. Nie ma tylu Twoich zakręconych zabiegów literackich. Nawet w tym klimacie wychodzi mu to na korzyść.
Mniej korzystnie wygląda cała historia. Powiedzmy sobie szczerze, wytoczyłeś ciężkie działa swoich umiejętności by napisać coś, co można opisać w dwu zdaniach: 1. Kupili frytki i przespacerowali się po mieście. 2. Liczył na coś, ale skończyło się na buziaku. Mało trochę, żeby zainteresować i przykuć do tekstu uwagę.

Cytat:Ma też czerwony zapach i czerwony smak swojej szminki – czerwone i krwiste jak mięso.
W zasadzie takie porównanie (do mięsa) spotykam już któryś raz u Ciebie. Przyznam że przeszkadzają mi i rozwalają nastrój. Kwestie związane z miłością, smakiem kobiecych ust itd mogą mi się kojarzyć różnie. Zazwyczaj przyjemnieSmile. No ale stanowczo nie z kawałem mięcha. To kojarzy mi się raczej negatywnie.

Reasumując. Forma fajna, ale treści pod nią zbyt mało. No może trochę ratuje ten arab, ale przydało by się więcej.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Dzięki, Gorzki, za wizytę i ślad, na Tobie zawsze można polegać!

Cytat:Inna sprawa, czy z takimi umiejętnościami warsztatowymi jak Ty masz, dałbyś radę coś sknocić. Nawet gdybyś akurat chciał.
Wiadomo. Cool

Cytat:Kupili frytki i przespacerowali się po mieście. 2. Liczył na coś, ale skończyło się na buziaku. Mało trochę, żeby zainteresować i przykuć do tekstu uwagę.
Samo życie. A tak na serio – to jeszcze nie koniec. To będzie cykl tekstów o Bordo, a to dopiero była rozgrzewka. Więc stay tuned. Wink

Cytat:W zasadzie takie porównanie (do mięsa) spotykam już któryś raz u Ciebie.
Rany, Gorzki, wiem, że to zabrzmi, jakbym był jakimś fetyszystą, ale ostatnio hipnotyzuje mnie tak zwana „sztuka mięsa”. Nawet nie chodzi o to, czy mi się podoba czy nie. Po prostu na mnie działa. Ale jak widać – na Ciebie też. Chodzi o to, żeby wzbudzać emocje (powiedziała Lady GaGa, hihi). Na koniec zostawiam pocztówkę z mięsem i pozdrawiam też serdecznie!

[Obrazek: meat_dancer.jpg]

Mark Ryden też pozdrawia. Wink
Odpowiedz
#4
Wy tu macie jakąś chorobę forumową? Kiziu-miziu, koci-łapci, ciamciaramcia? To zaraźliwe jest? Mam nadzieję, że nie, w każdym razie miazmaty mnie jeszcze nie dosięgły – bo ja nie będę milusi.

Czy Ty, Michale E. przeczytałeś toto w ogóle po napisaniu, czy ze zmęczonymi powiekami, postawiwszy ostatnią kropkę, automatycznie wcisnąłeś klawisz myszy, gdy kursor najechał na „wyślij”?
Bo to jest brudnopis, szkic zaledwie, larwa motyla, piękno dopiero zwiastująca postacią – na razie – mocno niedoskonałą.
Mój wydruk przypomina kartkę, na której wczesnoszkolne dziecko rozpisywało zawartość nowego piórnika. Cały jest pokreślony. Redakcja i korekta podcięły sobie żyły, wykrwawiają się teraz w wodzie, która już dawno przestała być gorąca.

Zacznijmy od Bordo. O ile tytuł jest w największym porządku, o tyle spolszczenie w treści budzi moje wątpliwości. Mam wrażenie, że w narracji jest za mało danych, żeby uwierzyć, iż to rzeczywistość alternatywna i Twoje, całkiem Twoje Bordo.

Tekst jest przegadany. Tak po prostu.
Przykład:
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Plac o tej porze, bez rozstawionych kawiarnianych stolików, wydawał się większy niż zwykle i spał. Wszystko wokół spało.
To drugie zdanie jest kompletnie niepotrzebne, jest wypychaczem. Poduszek. Albo zwierząt. Ale jeszcze nie denerwuje, ot, nieprzemyślane gadulstwo.
Tutaj zaś:
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Marina taplała się więc w świetle neonu i wyglądała jak mała dziewczynka kąpiąca się w kałuży.
I tu
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Neon anemicznym odcieniem błękitu zalewał jej twarz i miałem wrażenie, że w bladym świetle zaraz mi się rozpłynie.
Osiągasz granicę czytelniczej irytacji.
„Taplanie się” jest wyrażeniem, nazwijmy to, „silnym” znaczeniowo. Powtarzanie da capo al fine tego typu wyrażeń (albo ich części w przypadku dłuższych zbitek) niczego, poza irytacją, nie przynosi.

Przy okazji: jakby Ci, Michale, odcięli łącze do słownika synonimów. Coś, co pokazałeś w pierwszych zdaniach obracasz potem neurotycznie w palcach, ani na jotę nie zmieniając, jakbyś musiał się upewnić, że jest takie śliczne. Mogłoby być takie, mogłoby być owo obracanie nawet uzasadnione, jeśli wrażenia z obcowania z tekstem chcesz sprowadzić do napasienia się przez czytacza – do zerzygu – brzmieniem słowa „neon”.
Zastanawiam się, czy powtórzenia mają imitować stan lekkiego bądź silniejszego upojenia narratora, ale – wybacz – jeśli taki był zamiar, to wydaje mi się, że trzeba go osiągnąć innymi środkami.

Te powtórzenia służą Ci również – moim zdaniem kompletnie niepotrzebnie – jako metoda konstrukcyjna. Na przykład w opisie knajpy, rozpoczętym tak:
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Nikt nawet na mnie nie spojrzał.

A zakończonym tak:
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Ale nikt na mnie nie spojrzał, gdy pchnąłem ciężkie drzwi, a dzwonek nade mną zakrzyczał coś po arabsku.
Albo jeszcze większa porcja tekstu zamknięta między lewym
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Chodziliśmy na te same imprezy i często na siebie wpadaliśmy.

a prawym nawiasem:
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Chodziliśmy na te same imprezy, choć zupełnie osobno. Za każdy razem było tak samo.

Gdzieś w tych zapętleniach, dotknięta podobną przypadłością, zdzielona toporkiem stylu, rozlazła się subtelna gra skojarzeń związanych ze słowem „mięta”. Szkoda.
Reasumując – dobrze wiesz, że wylać z kałamarza miliony znaczków na stronę to nie wszystko. Jeszcze je trzeba poukładać, a niepotrzebne nadmiary wysuszyć bibułą.
Zakład Usług Leśnych z przyjemnością przyjmie zamówienie na wycinkę Tongue

Literówki (a są), nieszczęśliwie użyte nawiasy, niezręczne słowa i odmiany, błędy ortograficzne (sic!) – to zostawiam na boku. Poniżej kilka oczojebnych (jak dla mnie) argumentów, że mam do czynienia z wersją roboczą.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): O tej porze zawsze zapadała tu szklana pogoda i spływała ludziom po twarzach niczym deszcz.
Przychodziła? Skradała się? Rządziła?
„Zapadała” (jak wieczór) wykracza poza poetyczną licencję i wchodzi w niezręczność.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Duszę może nieco mroczną, ale za to z klasą, z rozbrzmiewającym stukotem obcasów w ciemnych uliczkach i z przytłumionym dźwiękiem muzyki dochodzącym z zamkniętych klubów artystów.

„Klubów artystów”. No rzęzi, jak płuca wyniszczone gruźlicą.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Z zewnątrz lokal wyglądał na szczególne połączenie kebabu z zakładem fryzjerskim, a gdy wszedłem do środka, byłem już pewien, że mogą tu serwować tylko miętowe mięso z niewiernych dziewic i światło zalewające nocne ulice jak wyspa zalewająca ocean.
„Kebab”. Wiem, że się kolokwialnie mówi w ten sposób, ale nazwa potrawy to nie to samo, co nazwa miejsca, gdzie ją serwują, „kebabiarnia” byłaby lepsza.
„..wyspa zalewająca ocean”? Serio?!
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Uśmiechnął więc się do mnie, potem nacisnął coś w radyjku trzymanym na kolanach i lokal wypełnił się głupiutką piosenką „Me gustas tu”.

Dobra, tam jest gwar, kultura taka. Ale do kupy wszystkie dźwięki, jakie wcisnąłeś w owe cztery ściany to prawie pas lotniskowy w trakcie startu Tupolewa.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Nad głową ostrzegł mnie dzwoneczek. Też po arabsku.

Po pierwsze: „Też po arabsku” to nie jest puszczenie oka do czytelnika, tylko strzał z granatnika. A dodanie prostego „chyba” rzecz całą zmiękcza, bierze w nawias nierzeczywistości. Po drugie – jest Peter Pan, dzwoneczek mógłby być dla zabawy, na chwileczkę, Dzwoneczkiem, hę?
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): W kącie stała muzyka i krzyczała, boleśnie zawiadamiając mnie o swojej obecności.
Żebyś nie wiem jak stawiał przecinki, przy takiej konstrukcji zdania „bolesny” będzie zawsze „krzyk”.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Czasem, gdy mijałem kogoś przed tym lokalem, na chwilę wstydziłem się nieco, że wyglądam jak pijany Piotruś Pan.
A czemu nie pójść na całość? „..że Piotruś Pan jest pijany.”
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Stary Arab wciąż się do mnie uśmiechał, a ja miałem ochotę wyskoczyć przez te duże okna i wrócić od razu do Mariny, nie czekając na realizację zamówienia.
A tu jaki zgrzyt! Od razu przenosimy się do Działu Handlowego firmy "Zenekpol", produkującej sprzączki do przyczłapów.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Zorientowałem się, że obok niego siedziały dwie śliczne dziewczyny o arabskim typie urody.
A tu jeszcze gorzej. Zobacz, co się stanie, jeśli „arabski typ urody” czymś zastąpisz. Powiedzmy tak: „Zorientowałem się, że obok niego siedziały dwie śliczne dziewczyny o sezamkowej urodzie.” Masz Orient i słodycz, a nie antropologię.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Ale nikt na mnie nie spojrzał, gdy pchnąłem ciężkie drzwi, a dzwonek nade mną zakrzyczał coś po arabsku.
Tych arabskich Arabów jest tyle, co neonów - a gdybyśmy się trochę pobawili? „... a dzwonek nade mną dalej dzwonił w swoim, w ich języku.”
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Zawsze można było też porozmawiać ze zwierzętami i stworami namalowanymi na murach, pooddychać trochę magią.
Jakby niedokończone zdanie, jakby przerwane w fazie wznoszenia, boli niewyzyskany potencjał.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): I niby jestem dżentelmenem, ale lubiłem ten wzrok, którym patrzyły na mnie jej piersi.
No proszę Cię! To jest chwyt naraz!
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Jesteśmy roztańczonym remiksem tego świata.
Na tle akapitu zdanie jak sznyta od kosy na oparciu krytego skajem siedziska w osobowym pociągu – pamiatka po podróży kibiców Victorii Pierdziszew.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): A pomiędzy nogami przeświecające przez nią żółte światło lampy ulicznej. Ściany budynków były tu wąsko rozstawione i pomiędzy nimi rozwieszano na kablach lampy – żółte żarówki ledwo zalewające uliczki.
Ten zaś akapit jest fatalny, w sensie budowania obrazu, wyobraźnia się nie ma jak zafiksować, spojrzenie lata od punktu do punktu.
Zale-, zalewa-, zalewajka (zupa taka - dla biednych) że tak dowcipnie skwituję opisany przez Ciebie po raz kolejny, w identyczny sposób, proces rozsyłania wiązek fotonów w przestrzeń.
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): A jednak Marina wciąż jest ze mną, czuję jej loki na twarzy, wspinam się po nogach i zdobywam kolanka, i jeszcze raz próbuję czerwonego głosu, upewniam się, że wszystko jest prawdziwe.
Nie znoszę zdrobnień. Tak użytych, w czymś takim osadzonych.

Ostatnia uwaga:
Przebywanie z ludźmi kulturalnymi jest rozwijające, ale czy Ciebie nie męczy czasem, jasne, tylko czasem – własna inteligencja i wiedza?
(19-02-2015, 20:18)erazmus napisał(a): Ciekawe, jaką imprezę w Nibylandii mogłaby rozkręcić Dolores Haze?
Łał.
One obce wyrazy (tight gap, jardin des remparts i inne)... Jest kwestią niewymuszonej elegancji, takiej bez okazywania wyższości, pyknąć w kolejnym zdaniu wyjaśnieniem, nie słownikowym, definicyjnym, tylko okołoznaczeniowym, żeby cymbałowaty czytelnik nie musiał galopować do Wikipedii.

Brudnopis – tak, ale ciągle świetny. Choć też bardzo nierówny. O wpadkach było, ważne, że tu i tam kryją się rzeczy cudne – ale nie powiem, gdzie; nie jestem frajerem. Skupiłbyś się na pochwałach i tyle by było z pracy nad poziomem wypowiedzi.

To, że w opowiadaniu niewiele się dzieje, nie ma najmniejszego znaczenia. Od akcji to jest Ludlum. Za to jest klimat i dotknięcie wszechsmutku.
A rzeczą dobrego pisarza jest rozdmuchanie iskry banalnego zdarzenia w płomienie niebanalnych znaczeń. Da się, bez dwóch zdań, potrzeba tylko deko staranności.
Odpowiedz
#5
ElEsz, rany, rany, dobry jesteś! Serio, zero ironii. Dawno nikt mnie tak nie przeorał. Ale to fajnie, bo i tekst jest dla mnie ważny. Nie ze wszystkimi uwagami się jednak zgadzam, niżej się do nich w większości odniosłem, a resztę – wszystkie te które przemilczałem – wziąłem sobie do serca, żeby przemyśleć, za nie wielka dziękówa!

Cytat:bo ja nie będę milusi.
Oj tam, trochę jednak byłeś. Tongue

Cytat:Bo to jest brudnopis, szkic zaledwie,
Korektę zawsze jakąś robię, żeby nie było. Tekst sam w sobie jest samodzielną cząstką, ale w zamyśle chcę zrobić cykl o Bordo (marzy mi się nawet coś więcej, ale o tym cicho sza na razie). I w takim sensie – jest to szkic właśnie – pierwsze koty za płoty. Trochę nowa dla mnie forma i estetyka. Wrzucam, bo nie chcę się zgubić po drodze – chcę, żeby dobrzy ludzie, tacy jak Ty – sprowadzali mnie, gdy gdzieś się zagalopuję. Albo uderzę zanadto w patos, albo przesadzę z surrealizmem. Przepraszam, jeśli znowu, pomyślisz sobie, że jesteś obiektem eksperymentalnym. Znaczy – trochę jesteś, ale to nie tak, jak myślisz.

Cytat:Zacznijmy od Bordo. O ile tytuł jest w największym porządku, o tyle spolszczenie w treści budzi moje wątpliwości. Mam wrażenie, że w narracji jest za mało danych, żeby uwierzyć, iż to rzeczywistość alternatywna i Twoje, całkiem Twoje Bordo.
No nie wiem, czy masz rację. Być może tak. Ja się na razie wstrzymuję od głosu. Póki co dokładnie tak było – chciałem podkreślić, że to całkiem moje Bordo. Jeśli przy kolejnych częściach uznam, że brzmi pretensjonalnie – zmienię. Ale na ten moment jestem zadowolony z tego spolszczenia i trochę też po cichu liczę, że w kolejnych częściach czytelnik „osłucha” się z tą nazwą. Wyjdzie w praniu.

Cytat:Te powtórzenia służą Ci również – moim zdaniem kompletnie niepotrzebnie – jako metoda konstrukcyjna.
Za to moim zdaniem akurat jako metoda konstrukcyjna się sprawdzają. Może tutaj trochę przedobrzyłem, okej, ale nie bądźmy aż tak kategoryczni. Czekaj, już podaję miskę, sam wiesz na co. Wink

Cytat:erazmus napisał(a): O tej porze zawsze zapadała tu szklana pogoda i spływała ludziom po twarzach niczym deszcz.
Przychodziła? Skradała się? Rządziła?


erazmus napisał(a): Z zewnątrz lokal wyglądał na szczególne połączenie kebabu z zakładem fryzjerskim, a gdy wszedłem do środka, byłem już pewien, że mogą tu serwować tylko miętowe mięso z niewiernych dziewic i światło zalewające nocne ulice jak wyspa zalewająca ocean.
„Kebab”. Wiem, że się kolokwialnie mówi w ten sposób, ale nazwa potrawy to nie to samo, co nazwa miejsca, gdzie ją serwują, „kebabiarnia” byłaby lepsza.
„Zapadała” (jak wieczór) wykracza poza poetyczną licencję i wchodzi w niezręczność.
Oj, zwykłe czepialstwo. Wink



Cytat:Ostatnia uwaga:
Przebywanie z ludźmi kulturalnymi jest rozwijające, ale czy Ciebie nie męczy czasem, jasne, tylko czasem – własna inteligencja i wiedza?
Hihi.

Cytat:One obce wyrazy (tight gap, jardin des remparts i inne)... Jest kwestią niewymuszonej elegancji, takiej bez okazywania wyższości, pyknąć w kolejnym zdaniu wyjaśnieniem, nie słownikowym, definicyjnym, tylko okołoznaczeniowym, żeby cymbałowaty czytelnik nie musiał galopować do Wikipedii.
Te obce wyrazy, to w ¾ nazwy miejsc, ulic, trochę slangu, piosenki, etc… Jeśli o to chodzi – w tej kwestii nie zamierzam być "elegancki". Owszem, będę rzucał wskazówki, ale kodowanie tekstów i ukrywanie wątków, nawiązań, motywów sprawia mi chyba jeszcze więcej frajdy, niż samo pisanie. Lubię mieć to wrażenie (może złudne), że czytelnik rusza głową. A jeśli ktoś jest leniwy… to trudno. Wink

Cytat:Brudnopis – tak, ale ciągle świetny. Choć też bardzo nierówny. O wpadkach było, ważne, że tu i tam kryją się rzeczy cudne
Oj, już przestań, nie trzeba, bo się zaczerwienię.

Kurczę, jestem zachwycony tym komentarzem. Pełna powaga. Z jednej strony pokazałeś mi, co szwankuje, a trochę tego jest, z drugiej zmotywowałeś mnie, że warto w to dalej brnąć. Szczerze mówiąc, już od dawna mam ten problem, że mi się nudzi w „pisarskim Internecie”. Z jednej strony niespieszno mi do self-publishingu, z drugiej trochę już wyrosłem z tradycyjnego pojmowania i funkcjonowania forum literackiego, a i w inne TWA nie chce mi się już włączać. Stoję sobie okrakiem, ot co. Ok, nie będę też przesadzał, nie natchnąłeś mnie jakoś super mocno do pracy, ale zobaczyłem trochę więcej sensu tutaj, na takich forach. Dzięki wielkie raz jeszcze! Wink
Odpowiedz
#6
(21-02-2015, 20:55)erazmus napisał(a): ElEsz, rany, rany, dobry jesteś!

Taa... i co mi z tego? Wolałbym sam napisać „50 twarzy Greya” i mieć dolce vita, zamiast siódmego dan w poprawianiu. Ale dzięki Cool
(21-02-2015, 20:55)erazmus napisał(a): Korektę zawsze jakąś robię, żeby nie było.
No „jakąś” to tak, nie, żebym nie wierzył.
To ta moja jest jakaś taka... histeryczna, zawsze robi sceny. Nawet wysłanie jej do Media nie pomaga.

Fajnie, że próbujesz czegoś nowego. Bo widzisz, w takiej narracji trzeba się już trochę do czegoś przyśrubować, nie wystarczy unosić się na miękkiej poduszce łatwo produkowanych pięknych słów, w szmerze podziwu gawiedzi. Czyli jest wyzwanie. I o to chodzi.

A propos, pytałem makaków. Powiedziały, że wolą pracować dla Ciebie, niż dla przemysłu kosmetycznego. Wprawdzie męczą się psychicznie, ale przynajmniej żarełko jest punktualnie. Tongue

No to poczekam na dalszy ciąg cyklu, być może moje zastrzeżenia co do Bordo okażą się bezzasadne, mam taką nadzieję i bym chciał. A zastrzeżenia dotyczyły tylko tego kawałka, w cyklu pewnie będzie git.

(21-02-2015, 20:55)erazmus napisał(a): Za to moim zdaniem akurat jako metoda konstrukcyjna się sprawdzają.
Tak w ogóle – jasne! Tutaj dają troszkę za duży gorset formy. Wróbel-armata.
Poszczę. Dam radę bez miski
(21-02-2015, 20:55)erazmus napisał(a): Oj, zwykłe czepialstwo.
Ci dam czepialstwo. To nie ja piszę wiersze.
(21-02-2015, 20:55)erazmus napisał(a): Lubię mieć to wrażenie (może złudne), że czytelnik rusza głową. A jeśli ktoś jest leniwy… to trudno.
Popierałbym. Też lubię kopanie się pod stołem i porozumiewawcze spojrzenia – „patrz, głąb nie skumał”. Ale że za często zdarza mi się być tym głąbem, to ostrożnie opowiadam się za rzuconą nitką pajęczą, drobną podpowiedzią, która z łopatologią nie ma nic wspólnego.
(21-02-2015, 20:55)erazmus napisał(a): Z jednej strony niespieszno mi do self-publishingu, z drugiej trochę już wyrosłem z tradycyjnego pojmowania i funkcjonowania forum literackiego, a i w inne TWA nie chce mi się już włączać.
Że jak? Self-publishing? Ożesz.
No już komu jak komu, ale Tobie to się wstydzę tłumaczyć oczywistości. Połam kulasy leniowi, żeby nie mógł nadążyć, to się wydawcy sami zaczną bić o Twoje rękopisy.
I na tym deathwishu skończę.
Z poważaniem.
Gorilla. Tongue
Odpowiedz
#7
A tak w sumie to masz rację Eiesz. Tym razem nie będę polemizował. Tylko jedna kwestia, ale to już kwestia mojego gustu. Osobiście lubię gdy w tekście coś się dzieje. Wtedy wiele wybaczam. Jeśli tego "dziania" jest mało to nawet jeśli napisane by to było językiem aniołów, to i tak bym zaczął ziewać i na półkę odłożył. Dlatego właśnie taką uwagę do tekstu zgłosiłem.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
Cytat:Taa... i co mi z tego? Wolałbym sam napisać „50 twarzy Greya” i mieć dolce Vita
Hihi, zacznijmy od małych celów i pani Felicjańskiej. Tongue Powiem szczerze, że mnie intrygujesz, choć pewnie wyrażę myśli wielu osób stąd – z której planety przybywasz? Z niejednego pieca już chleb jadłem, ale dawno nie rozmawiałem z tak wnikliwym i sensowym „poprawiaczem”. Sensownym, bo to nie sztuka wytknąć przecinki, dialogi i zaimkozę. A Ty wychodzisz poza to i chwała Ci za to. Choć inna sprawa, że ostatnio wyszedłem trochę z obiegu. Może też być, że miałem do tej pory pecha.

Cytat:Fajnie, że próbujesz czegoś nowego. Bo widzisz, w takiej narracji trzeba się już trochę do czegoś przyśrubować, nie wystarczy unosić się na miękkiej poduszce łatwo produkowanych pięknych słów, w szmerze podziwu gawiedzi. Czyli jest wyzwanie. I o to chodzi.
Dobra, dobra, ja mam serio duże ego i ono potrzebuje regularnego karmienia. Wink

Cytat:A propos, pytałem makaków. Powiedziały, że wolą pracować dla Ciebie, niż dla przemysłu kosmetycznego. Wprawdzie męczą się psychicznie, ale przynajmniej żarełko jest punktualnie.
Daj mi tylko nieskończoną ilość małp z maszynami do pisania i nieskończenie długi czas.

Cytat:Popierałbym. Też lubię kopanie się pod stołem i porozumiewawcze spojrzenia – „patrz, głąb nie skumał”. Ale że za często zdarza mi się być tym głąbem, to ostrożnie opowiadam się za rzuconą nitką pajęczą, drobną podpowiedzią, która z łopatologią nie ma nic wspólnego.
Wiadomo, będę szukać złotego środka, bo znowuż nie chcę, żeby to tylko ludzie po filologii mogli mnie zrozumieć.

Cytat:Że jak? Self-publishing? Ożesz.
No już komu jak komu, ale Tobie to się wstydzę tłumaczyć oczywistości. Połam kulasy leniowi, żeby nie mógł nadążyć, to się wydawcy sami zaczną bić o Twoje rękopisy.
Spokojnie. Daleko mi od popełniania takich głupot. Wink

Dzięki raz jeszcze za dobre słowo i poświęcony czas!
Odpowiedz
#9
Moment papillon, Marina to tylko 2 stąpnięcia, nie trzy, jak Lolita!
Ciężko mi jest powiedzieć coś oryginalnego na temat tego tekstu, bo jak zwykle jest bardzo dobry. Jest ładny, napisany świetnym stylem, choć trochę bardziej stonowanym niż zwykle. Nie podejmę się wytykania błędów, bo Eiesza chyba nie pobiję no cóż, Francję uwielbiam, choć w Bordeaux nie miałam okazji być, ale wszystko przede mną.
Bardzo przyjemny tekst, chociaż faktycznie to mięsne porównanie kobiecych ust jest dosyć... niepokojące Big Grin
Would you like to say something before you leave?
Perhaps you'd care to state exactly how you feel?
We say goodbye before we've said hello
I hardly even like you
I shouldn't care at all

Odpowiedz
#10
Hej, ma chouchou, mój schodzi w trzech. Nie wierzysz?

Serio uwielbiasz Francję? Świetnie znam francuski, powaga, jakby co – wiesz, gdzie mnie szukać. Wink A tak na poważnie – jak już lubisz zwiedzać Francję, warto odwiedzić Bordo, choćby dla samego wina i winnic wokół miasta. I dla oceanu, i najlepszych ostryg na świecie. I Francuzi są tu jakby serdeczniejsi, nie wspominając o tym, że pełno tu Basków, ludzi z DOM-TOMów, trochę Arabów i Afrykańczyków. Pełen melanż smaków, kolorów i ciał.

Dzięki za lekturę i ślad, Olu!
Odpowiedz
#11
Serio uwielbiam, a z regionów jestem wielką fanką Bretanii i Masywu Centralnego, za to Lazurowe Wybrzeże to kicha, nie polecam. Nieskromnie przyznam, że po francusku też mówię całkiem nieźle, chociaż do świetnej znajomości jeszcze mi daleko. A co do Bordo, to postaram się kiedyś wpaść Big Grin
Would you like to say something before you leave?
Perhaps you'd care to state exactly how you feel?
We say goodbye before we've said hello
I hardly even like you
I shouldn't care at all

Odpowiedz
#12
(22-02-2015, 01:30)erazmus napisał(a): Powiem szczerze, że mnie intrygujesz, choć pewnie wyrażę myśli wielu osób stąd – z której planety przybywasz?
Bądź tajemniczy, a żadna kobieta ci się nie oprze – tak mówiła mi maman. I jeszcze, że niezawodnym sposobem na kobietę jest – rozbawić ją.

Maman wie, co mówi, mieszka w Paryżu (skąd przyjechałem), miała ośmiu mężów, zna sto trzydzieści języków - z czego sto czterdzieści martwych - i kąpie się w mleku od osłów z ekologicznych hodowli, bo dziewice są nie do zdobycia.

Wpadłem tu właśnie wypróbować matczyne recepty, szukam jakiejś fajnej laski z tych, co lubią Masłowską Tongue i wieczorki poetyckie, a mają (całkiem nieuzasadnione oczywiście) wątpliwości względem urody swoich cycków.

No chyba nie jesteś tak naiwny, żeby wierzyć, iż chodzi o literaturę?!

PS. Ma-ri-na. Nie chce być inaczej.

PS 2. Gorzki, jaki przykład dajesz młodzieży? Joyce, Proust, Mann czy inny Cortazar – na półkę?
Odpowiedz
#13
Olu, a więc musimy kiedyś się wypróbować nawzajem w tej znajomości francuskiego. Pokażę, że nie na dwa, a na trzy. Wink Lazurowe Wybrzeże – wiadomo, bananowi turyści (choć w Saint-Trop są dobre imprezy) – ale za to tuż obok jest Marsylia i Aix-en-Provence, to dopiero magia. Za to Bretanii praktycznie nie znam niestety, jest tam tak zabawnie jak chez les Ch'tis.

Ha, ElEszu, przejrzałem Cię, a więc Twoja maman zna najprawdopodobniej Erazmę. Szemrane towarzystwo, radziłbym na nią uważać i omijać szerokim łukiem Lasek Buloński. Wink A dziewczyny z wieczorków poetyckich to już zupełnie Cię zgubią, wspomnisz moje słowa.
Odpowiedz
#14
Podobało mi się opowiadanie, chyba najbardziej właśnie to, że mnie wciągnęło mimo że mało się w nim działo w kontekście samej akcji. To zapewne bardzo subiektywna sprawa, ale ja właśnie lubię i podziwiam, jak tekst opowiada historię mimo prostoty wydarzeń, a tutaj w połączeniu z surrealistycznymi przeżyciami bohatera i siecią aluzji oraz powtórzeń przewijających się przez tekst, zrobiło to na mnie duże wrażenie.

W przeciwieństwie do kolegi Eiesza (tak się odmienia?), spolszczona nazwa Bordo mi przypasowała, współgra z abstrakcyjnym obrazem miasta w opowiadaniu. Podobało mi się to, że Bordo jest jakby bohaterem tego tekstu, więc nawet jak "mało się dzieje", ciągle poznajemy to miasto poprzez przeżycia i przemyślenia Krzysia (a przynajmniej takie są moje subiektywne odczuciaSmile ).

Miałam wrażenie, jakby pierwszy akapit trochę odstawał od reszty, jakby ciężko się go czytało - w prawdzie ustanawia klimat i sytuację, ale te zdania jakoś się nie lepią, zwłaszcza w porównaniu z resztą tekstu. A może po prostu musiałam się przyzwyczaić do twojego stylu i stąd takie wrażenie.

Dzięki za tekst i powodzenia w dalszej pracy nad serią, na pewno zajrzę Smile
Odpowiedz
#15
Nie ma za co, Memorio! To pierwszy raz, gdy ktoś mi podziękował za tekst, hihi. Musisz być bardzo dobrze wychowaną osobą. W ramach rewanżu zaprosiłbym na ostrygi, ale nie wiem, czy wypada? Znam lokale z najświeższymi. Wink W każdym razie to miłe, że tekst przypadł do gustu i faktycznie stay tuned, bo już serio niedługo kolejna część.

Pozdrawiam serdecznie!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości