01-02-2016, 19:02
Zaczął od piętnastu minut. Wrócił z pracy, chciał przespać się chociaż chwilę, a w łóżku został o piętnaście minut za długo. Piętnaście minut zbierał i sklejał potłuczone myśli, które nie dając spokoju, wbijały się coraz głębiej w mózg. Mylił jawę ze snem, sen z jawą, wzdychał i przewracał się z boku na bok. W końcu powiedział do siebie: coś mi się poplątało. Pomieszanie z poplątaniem, poplątanie z pomieszaniem, więc żył dalej.
Z biegiem czasu kładł się częściej i na dłużej. Nie poszedł do pracy i po prostu leżał. Nie spał, śnił, oczy mając szeroko otwarte, wwiercał się we własny umysł z siłą młota pneumatycznego, budził się wcześnie, wstawał późno, tylko po to, by jeść, wydalać i czasem myć się powierzchownie, następnie wracał do łóżka, głowę nakrywał kołdrą i marzył, by nie jeść, nie wydalać, nie myć się i tylko myśleć. Nastało nieuniknione – nawet myślenie stało się męczące – permanentny stan nietrwania. Nie myśleć, nic nie czuć, tak byłoby dobrze, bardzo dobrze. Marzenie się ziściło, a on zaczął żałować wszelkich niewypowiedzianych życzeń, więc krzyczał do wszystkich i do nikogo, przeważnie do ścian, które go nie słuchały. Pytał, czy to już śmierć, czy tylko umieranie, żeby zaraz błagać o litość, przytulcie trupa, jest mi tak zimno. Otulał się kołdrą jeszcze szczelniej, wydychał powietrze zamarzające w płucach, wpadał do grobu, a ktoś rzucał w niego garścią ziemi. Zasypiał, by chwilę później budzić się ze sztywnością karku, suchością nabrzmiałych warg i krwią wypływającą z gardła.
Pewnego razu przyszła do niego kobieta, której on nie poznawał, a która prawdopodobnie była kiedyś jego żoną. Zaśmiała się słodko i spytała, a czego ty tak ciągle leżysz? Odpowiedział: nie mogę wstać, wrócić do życia, ani umrzeć. A później wstał, wrócił do życia, ale nie umarł, bo zapomniał, jak to się robi.
Z biegiem czasu kładł się częściej i na dłużej. Nie poszedł do pracy i po prostu leżał. Nie spał, śnił, oczy mając szeroko otwarte, wwiercał się we własny umysł z siłą młota pneumatycznego, budził się wcześnie, wstawał późno, tylko po to, by jeść, wydalać i czasem myć się powierzchownie, następnie wracał do łóżka, głowę nakrywał kołdrą i marzył, by nie jeść, nie wydalać, nie myć się i tylko myśleć. Nastało nieuniknione – nawet myślenie stało się męczące – permanentny stan nietrwania. Nie myśleć, nic nie czuć, tak byłoby dobrze, bardzo dobrze. Marzenie się ziściło, a on zaczął żałować wszelkich niewypowiedzianych życzeń, więc krzyczał do wszystkich i do nikogo, przeważnie do ścian, które go nie słuchały. Pytał, czy to już śmierć, czy tylko umieranie, żeby zaraz błagać o litość, przytulcie trupa, jest mi tak zimno. Otulał się kołdrą jeszcze szczelniej, wydychał powietrze zamarzające w płucach, wpadał do grobu, a ktoś rzucał w niego garścią ziemi. Zasypiał, by chwilę później budzić się ze sztywnością karku, suchością nabrzmiałych warg i krwią wypływającą z gardła.
Pewnego razu przyszła do niego kobieta, której on nie poznawał, a która prawdopodobnie była kiedyś jego żoną. Zaśmiała się słodko i spytała, a czego ty tak ciągle leżysz? Odpowiedział: nie mogę wstać, wrócić do życia, ani umrzeć. A później wstał, wrócił do życia, ale nie umarł, bo zapomniał, jak to się robi.
„Poczułem podmuch powietrza wprawionego w ruch skrzydłem szaleństwa” - Charles Baudelaire