Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Blues ostatniej nocy
#1
Jest trzydziesty grudnia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Wydaje mi się, że to był, mimo wszystko, dobry rok dla Ameryki. Chociażby dlatego, że w tym czasie z rąk naszych reżyserów wyszły takie dzieła jak "Serpico", "Pat Garrett i Billy Kid" czy absolutny brylant: "Strach na wróble". Bezkompromisowe, buntownicze kino, to niezły dowód na to, że nasz naród wciąż posiada ducha, że w tym narodzie wciąż istnieją osoby mające w sobie ogień. Tylko takie osoby cenię. Resztę traktuję jako mdłe, bezużyteczne ścierwo, które jak najszybciej powinno się wrzucić do najgłębszego dołu, a następnie zasypać toną kamieni i chwastów. Bo co są warci ludzie pozbawieni dusz, pięknych dusz, zdolnych do przeciwstawiania się szarości, będącej dominującym kolorem tej przeklętej planety o przygłupiej nazwie Ziemia? Nic... Trzydziesty grudnia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku... Myślę, że to naprawdę cudowne. Cudowne jak schłodzone piwo w upalny dzień. Albo jak papieros palony na prerii, w porze zachodzącego słońca. Jasna cholera, jest trzydziesty grudnia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, a ja nazywam się Paul Hackman i mam na karku dwadzieścia osiem lat. Te liczby są magiczne, prawda?

Zostałem skazany na karę śmierci. Dzisiejszej nocy, dokładnie za trzy godziny, czyli o dwudziestej trzeciej pięć, zostanę stracony. Przestanę istnieć. Obojętny Bóg wymaże mnie z planszy, na której wyrysował historię ludzkości, pstryknie palcami, powie "pstryk" i już. Koniec... Gdybym miał, spośród wszystkich istniejących słów, wybrać jedno, które najprecyzyjniej określa to, co w tym momencie czuję, tym słowem byłaby bez wątpienia ulga. Dopiero teraz, po raz pierwszy, odczuwam prawdziwą ulgę. Nawet te szare, wilgotne ściany celi znajdującej się na oddziale chlubnie nazwanym "Doliną Śmierci" sprawiają, że moje porywcze, nieokrzesane serce zaczyna bić wolniej. Jakikolwiek strach jest mi obcy jak mgła unosząca się nad górami Mackenzie. Niech to szlag, nigdy nie byłem w Kanadzie. Ach, pieprzone San Quentin nad zatoką w San Francisco! Za każdym razem, gdy zamykam oczy, widzę tę spokojną wodę, otaczającą więzienie od południa i wchodu. Dotykam ją opuszkami palców. Jest lodowata. Tak bardzo, że jeśliby wrzucić do niej jakieś wychudzone, nędzne psisko, to owo zwierzę zdechłoby targane spazmami potężnego bólu w przeciągu kilkunastu sekund. Przyszedłby po nie Kres, nieubłagany niczym Pięcioksiąg Mojżeszowy. Widzę również dwie postaci przy brzegu zatoki. Jedną z tych postaci jestem ja. Drugą kobieta; klęczy, ubrana w znoszone szmaty, prosząc siły wyższe o ocalenie, a po jej posiniaczonych policzkach spływają łzy. Spoglądam na nią z tak nieobcą mi od dziecka nutą melancholii i doznaję podniecenia, żądzy władzy. Wiem, że siły wyższe nie pomogą tej kupie złomu z obwisłymi cyckami i obszczaną bielizną. Jestem tego pewien do tego stopnia iż uderzam ją zaciśniętą pięścią w kręgosłup. Z całej siły. Zdzira wydaje z siebie stęknięcie. Mdleje. Kiedy odzyskuje przytomność, spostrzega, że jest naga i choć niemal unosi się z niej woń palącego się wstydu, to nie może z tym niczego zrobić, ponieważ ma związane ręce i nogi. Bezsilność - oto czym teraz jest. Znowu zaczyna płakać, a ja, słysząc ten żałosny szloch, obawiam się jedynie o to czy erekcja nie przedziurawi mi spodni. Nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia, chwytam te pudło za włosy i zanurzam jej głowę w wodzie, kurewsko lodowatej wodzie, po czym wchodzę w nią od tyłu z impetem, sycząc przy tym przez zaciśnięte zęby: "Ty głupia suko! Ty pierdolony kawałku gówna!”...

Otwieram oczy. Tak, nienawidzę kobiet. Tak, jestem gwałcicielem. I zabójcą. Seryjnym zabójcą. I właśnie dlatego zostanę unicestwiony. Wyzwolony od ciężaru życia. Nienawidzę życia. Życie kojarzy mi się z moim ojcem, który regularnie znęcał się nad moją matką. Życie to także wspomnienie o postrzelonej Maggie, którą kiedyś kochałem tak bardzo, że byłem w stanie skruszyć dla niej nawet najtwardsze skały. Wciąż wyraźnie pamiętam chłodny ton jej głosu: "Przykro mi, Paul, ale to koniec. Potrzebuję mężczyzny, prawdziwego mężczyzny, a ty jesteś tylko delikatnym chłopcem bujającym w obłokach. Nie rozumiesz kobiet. Nie potrafisz się z nimi obchodzić. Żegnaj.". Powiedziała to w dzień, w jaki miałem zamiar poprosić ją o rękę. Po usłyszeniu tych słów coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że despotyczny staruszek miał rację. Kobiety nie marzą o rycerzach. Nie pragną miłości, bezpieczeństwa. Szukają gości, którzy będą gotowi zadać im ból. Którzy zrobią to z przyjemnością. Są rozpalone, gdy facet robi z nimi to, na co tylko ma ochotę. Jęczą jak potulne suki, kiedy są rżnięte tak, jakby odpokutowywały za grzechy. Mają maślane oczka, gdy mężczyźni, patrząc na nie, widzą worek trocin. Bo są workiem trocin. Nic nie wartym rupieciem...

Czy odkąd wszedłem na drogę zbrodni, to chociaż przez moment szarpały mną wyrzuty sumienia? Nie. Zbrodnie traktowałem jako sposób na oczyszczenie się z brudów, w jakich tarzałem się przez długi, długi czas. Zbrodnie sprawiały, że zapominałem o tych brudach. Na chwilę. Dlatego atakowałem ponownie. Już po pierwszym zabójstwie wiedziałem, że nie dam rady trzymać na łańcuchach swoich czarnych obsesji. Nekrosadyzm ( tak to określili jakże wykształceni i lukrowani fachowcy, pod których obserwacją byłem) to nałóg. O wiele silniejszy niż palenie papierosów. Pierwsza ofiara, druga ofiara, trzecia ofiara... Doszedłem do czterdziestu. Mógłbym dostać medal olimpijski w konkurencji zabijania, co? Wiem, że rodziny panienek, które zakatowałem nie mogą się doczekać mojej egzekucji. Założę się, że w większości są to osoby, jakie co wieczór klepią modlitwy do Jezuska wiszącego na krzyżu. Jakie uważają się za nieskazitelnie dobrych obywateli. Wrażliwych na krzywdę innych. Ale jednak chcą zemsty, tak sprzecznej z naukami mięczaka wiszącego w kościołach, domach, przy skrzyżowaniach. Hipokryci biorą przykład z hipokryty. Żałuję, że Boga nie można dotknąć. Żałuję, że nie mogłem spotkać się z nim twarzą w twarz. Splunąć mu w twarz. Po co tworzył wszechświat? Po co tworzył człowieka? Żeby ten oddawał mu hołd, bo jeśli nie, to wrzuci go do miejsca, gdzie będzie zgrzytał zębami w nieskończoność? Czy jako istota wszechwiedząca nie mógł przewidzieć upadku Adamka i Ewki, Potopu, buntu Szatana? Ten Pasterz nie zapytał nigdy nikogo o zdanie. Nie zapytał zwierząt o zdanie. Uczynił je wyżerką dla człowieka. Nie zapytał mnie, czy chcę się urodzić, mimo, że wiedział jak skończę. Czy tak postępuje ktoś pełen współczucia i miłości? Tak postępuje sadysta. Wiem coś o tym. Jak więc sami widzicie, nie jestem gorszy od Boga. Chciałbym stanąć przed rodzinami moich ofiar i móc im powiedzieć: "Hej, bando bydlaków, nie złośćcie się na mnie. Przecież jestem niemalże definicją tego, do kogo wznosicie głowy."

Jeszcze tylko dwie i pół godziny. Wiem, że nie ma dla mnie żadnych szans na ocalenie. Zresztą, gdyby nawet jakimś cudem ktoś wszedł do więzienia San Quentin, wytłukł wszystkich strażników, otworzył drzwi od mojej celi i powiedziałby, że mogę wyjść, że jestem wolny, to i tak bym się nie ruszył. Pragnę umrzeć. Przesiąknąłem na wskroś myślą o śmierci. To dobra talia kart. Egzekucja to najlepszy prezent jaki kiedykolwiek dostałem na zakończenie roku. Wielu skazańców płacze w takich chwilach. Wielu marzy o wolności żałując popełnionych występków. Wielu prosi o uśmiech, o przebaczenie. Wielu myśli o przyszłości, której nigdy nie doświadczą. Ale nie ja. Ponownie zamykam oczy, lecz tym razem nie po to, by w swojej wyobraźni znęcać się nad kolejną paniusią. Pozwalam swobodnie płynąć scenom z mojego życia, od momentu, gdy postawiłem pierwszy krok... I jestem wdzięczny zbiegom okoliczności, że niedługo ten koszmar się urwie. Bezpowrotnie.

Dobiega koniec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, a ja nazywam się Paul Hackman i zostałem okrzyknięty jedną z najgorszych bestii w historii tej przeklętej planety o przygłupiej nazwie Ziemia. Społeczeństwo najchętniej wrzuciłoby mnie do najgłębszego dołu, a następnie zasypało toną kamieni i chwastów. Myślę, że to niezły dowód na to, że nie zostanę tak szybko zapomniany, prawda?
Odpowiedz
#2
Cytat:Bezkompromisowe, buntownicze kino, to niezły dowód na to, że nasz naród wciąż posiada ducha, że w tym narodzie wciąż istnieją osoby mające w sobie ogień.
Jak dla mnie niepotrzebny ten przecinek.

Cytat:Jestem tego pewien do tego stopnia iż uderzam ją zaciśniętą pięścią w kręgosłup.
A tu bym dostawił przed "iż".

Cytat:Znowu zaczyna płakać, a ja, słysząc ten żałosny szloch, obawiam się jedynie o to czy erekcja nie przedziurawi mi spodni.
Daj przecinek po "to".

Cytat:I zabójcą. Seryjnym zabójcą.
Dałbym: "seryjnym mordercą".

Cytat:Powiedziała to w dzień, w jaki miałem zamiar poprosić ją o rękę
To zdanie mi zgrzyta. Może "w dniu, kiedy" albo "w dzień, w którym".

Cytat:Szukają gości, którzy będą gotowi zadać im ból.
Gdzieś to słyszałem albo czytałem, ale gdzie, hmmm.

Cytat:( tak to określili jakże wykształceni i lukrowani fachowcy, pod których obserwacją byłem)
Usuń spację przed "tak".

Cytat:Wielu marzy o wolności żałując popełnionych występków.
Przecinek po "wolności".


Wyłapałem Ci drobiazgi, najpewniej przeoczenia. Ogólnie warsztat masz bardzo dobry, ale - no właśnie zawsze jest jakieś "ale", słuchaj:
- "to" niby małe słówko, ale nadużywasz go. Ciągle miałem je przed oczami, czytając tekst. Moja rada, wyszukaj w wordowskim pliku słowo 'to' zobacz jak dużo ci wykryje i zastanów się, gdzie to słowo jest rzeczywiście potrzebne dla przekazania sensu zdania. Taka jest moja rada jako wyznawcy stylistycznego minimalizmu, zrobisz jak uważasz, ale zaznaczam Ci problem. Myślę, że tekst może zyskać na odchudzeniu z kilku "to".
- masz tendencję do używania "jaki" we wszelkich odmianach. Tak czasem jest, że się człowiekowi czepi jakieś słówko przy pisaniu. Starałbym się używać zamiennie z "który".
Poza tym warsztat jest dobry, a przynajmniej nic mnie bardzo nie uraziło.

Treść - przyjemna, rozmyślenia psychopaty? Dla mnie bomba, lubię takie klimaty. Najlepszy chyba fragment nad wodą, przepełniony negatywnymi emocjami. Ale w tym wypadku tak trzeba. Fajne aluzje do kultury amerykańskiej.

Bohater - szczerze powiem, że nie znam gościa. To realna postać?
Jakby nie było, spodobało mi się, że wyjaśniłeś jego motyw. Często można się spotkać w tekstach z postaciami, które są złe "bo tak wypada, że ktoś musi być zły". U Ciebie tego nie ma, a wręcz przeciwnie - jak dla mnie dobrze wytłumaczyłeś jego pobudki, przyczynę dewiacji. Człowiek odrzucony to człowiek niebezpieczny.

Jak się z czymś nie zgadzasz, zapraszam do dyskusji. Piątkę zostawiam, bo rzeczy, co do których byłem "na nie" to są drobiazgi. Dobra robota. Pisz więcej.

Pozdrawiam!
Odpowiedz
#3
Wielkie dzięki za poświęcony czas, Hanzo. Szczególnie za wyłapanie potknięć. W wolnej chwili przysiądę do tekstu raz jeszcze.

Bohater to postać fikcyjna.

Fajnie, że spodobały Ci się aluzje do kultury amerykańskiej.

"Człowiek odrzucony to człowiek niebezpieczny." - ciekawa myśl.

Ten tekst traktuję trochę jak parodię. Teraz pracuję nad czymś większym i poważniejszym, mam nadzieję.

Pozdrawiam również.

Odpowiedz
#4
Cytat:Już po pierwszym zabójstwie wiedziałem, że nie dam rady trzymać na łańcuchach swoich czarnych obsesji.
zmieniłbym liczbę mnogą na pojedynczą, moim zdaniem lepiej brzmi

Cytat:Pierwsza ofiara, druga ofiara, trzecia ofiara... Doszedłem do czterdziestu.
"Pierwsza ofiara, druga, trzecia... Doszedłem do czterdziestu." - ja bym to zdanie napisał w ten sposób


Miałem poszukać błędów, ale chyba nie znalazłem ich zbyt wiele...

Bardzo dobry tekst Big Grin Gratuluję. Nieźle się wczułeś w tego psychola.

Odpowiedz
#5
A tak czekałem na ten komentarz Big Grin Spodziewałem się eseju, Szaden Big Grin

A poważnie - wielkie dzięki za opinię.

W nocy poprawię potknięcia.

Dzięki, Panowie.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości