14-01-2015, 07:32
Ot, takie opowiadanko napisane kiedyś na potrzeby konkursu... Za dużo elementów fantasy tu nie ma (jeśli w ogóle są), ale w takiej konwencji pisałem. Zachęcam do czytania i miłej lektury!
Mały kamień niepokojąco głośno uderzył w szybę zakładu kaletniczego na ulicy Garbarskiej. Mistrz Lech warknął groźnie, podniósł się ze stołka.
— Zajmę się tym — rzekł Merkon, odłożywszy buty, nad którymi pracował i wstając szybciej.
Wyjrzał przez drzwi na ulicę. Szczęśliwie trzech chłopców bawiło się w wojnę.
— Hej! — krzyknął na nich, rozglądając się ukradkiem. — Nie przeszkadzać w pracy!
Malcy momentalnie pospuszczali głowy. Żaden nie śmiał zaprotestować, a nawet nie zawinili.
Merkon odwrócił wzrok, zaczął przyglądać się ludziom na ulicy. Jakiś myśliwy obdzierał ze skóry świeżo upolowanego tchórza. Zaklął głośno, gdy wylewająca pomyje piętro wyżej kobieta go ochlapała. Paru mężczyzn obserwujących tę scenę z odległości kilku sążni wybuchło gromkim śmiechem.
Zobaczył go przy drugim końcu ulicy. Posłaniec był odziany w ciemną, wełnianą bluzę sznurowaną na torsie i farbowane na brunatno zamszowe spodnie. Stał w tłumie ludzi krążących po targu przylegającym do ulicy. Zaczął gestykulować, gdy tylko zrozumiał, że Merkon go dostrzegł.
Dwie uniesione dłonie po chwili opadły powoli. Jedna z nich chwyciła szybko powietrze. Na koniec posłaniec pomachał gwałtownie przedramieniem do przodu i do siebie.
Po zapadnięciu wzroku Merkon miał coś ukraść, nie zrozumiał tylko skąd. Zatupał nogą.
W odpowiedzi jego rozmówca pokręcił głową. Powtórzył gest, dodatkowo wyciągając drugą rękę przed siebie.
A więc nie od szewca, a od kowala. Merkon wzniósł do góry pięść, chcąc zapytać o przedmiot pożądania gildii złodziei.
Szybki ruch pięścią do przodu. Znaczy sztylet.
Uczeń kaletnika skinął głową, dając do zrozumienia posłańcowi, że wykona zlecenie, na co tamten zniknął zaraz w tłumie.
Merkon wrócił do zakładu, napotkał pytające spojrzenie mistrza Lecha.
— Malcy bawili się w strzelców króla Kostena — wyjaśnił.
— Żebym ich czasem nie strzelił — warknął Lech. — No dobra, chyba czas na przerwę. Poszedłbyś nam kupić świeżego chleba do gulaszu.
Merkon z uśmiechem wychynął na zewnątrz, nim zdążył zasiąść do przerwanej pracy. Udał się na targ, by rozpocząć swój codzienny trening.
Spostrzegł człowieka ubranego w ciemnozieloną liberię o bufiastych rękawach, w takim kolorze również pantalony. Zarządca jakiegoś bogatego mieszczanina. Za sobą miał tłumek pachołków, dźwigających zakupione towary.
Merkon podszedł do niego. Potknął się o niewidzialny, wystający z chodnika kamień.
— Ostrożnie, kmiocie! — rzucił gniewnie popchnięty zarządca. — Mam cię nauczyć chodzić?
— Wybaczcie, panie — Merkon ukłonił się aż do ziemi, odszedł szybko.
Uśmiechnął się, spoglądając na pękatą sakiewkę w dłoni. Część jej zawartości rzucił znajomemu żebrakowi, siedzącemu zawsze gdzieś w okolicach rynku.
Merkon udał się tam teraz, zainteresowany tłumem zebranym pod dybami. Tkwił w nich młodzieniec — najpewniej wciąż przed dwudziestką — notorycznie obrzucany przez tłuszczę jajami i zgniłymi jarzynami. Jego włosy ociekały żółtkami, na twarzy wykwitło mu kilka sińców.
Merkon bez żadnych trudności zabrał stojącemu obok mężczyźnie, również bombardującemu nieszczęśnika, dwie zgniłe cebule z torby na ramieniu — widać niektórzy przygotowywali pociski specjalnie na takie okazje. Pierwszą cebulą trafił w deskę, tuż nad głową skazanego na pośmiewisko. Po co miałby przysparzać biedakowi dodatkowego cierpienia? Drugą cebulą przycelował w jednego ze strażników pilnujących, by tłumu nie poniosło. Uśmiechnął się gdy po rynku, przebiwszy się przez zgiełk tłumu rozległo się głośne przekleństwo porządkowego, który właśnie oberwał zgniłą jarzyną w nos. Strażnik natychmiast zaczął rozglądać się po rynku, szukając sprawcy. Ujrzał Merkona, który właśnie przepychał się przez tłum, o wiele gwałtowniej, niż było to potrzebne. Zbrojny ruszył za nim wraz z kolegą.
Uwolniwszy się z tłumu Merkon uciekł jedną z ulic biegnącą prostopadle od rynku. Ale nie za szybko, tak, by powolni strażnicy mogli go śledzić. Skręcił w wąziutką uliczkę, zaułek wręcz i schował się za rogiem kamienicy. Chwilę później usłyszał sapanie goniących go. Tamci zwolnili, weszli między rząd domów, pilnie rozglądając się za zbiegiem. Minęli przyklejonego do ściany Merkona, który chwilę później wybiegł za nimi, jednego z nich obalił barkiem, łapiąc równocześnie za nogi i znów uciekł w szeroką ulicę.
Po kilku chwilach spojrzał przez ramię — gonił go już tylko jeden strażnik. Partner tego, który dostał cebulą. Merkon przyspieszył, nie dając żadnych nadziei odzianemu w kolczugę i hełm zbrojnemu, do tego z mieczem majtającym się u jego pasa.
***
Rozchylił okiennice, podciągnął się i wszedł do środka. Wylądował cicho na ziemi, rozejrzał się po izbie. Zaniepokoił go wciąż tlący się w dużym palenisku kowalskim żar, rzucający poświatę na wszystkie ściany — mogło to rodzić problemy ze skutecznym ukryciem się. Oprócz pieca z wbudowanym w ścianę kominem, w pomieszczeniu stało wiadro z wodą, której powierzchnię pokrywał popiół, wielkie kowadło ustawione na szerokim, obdrapanym pniu i mały kontuar stojący naprzeciwko drzwi wejściowych. Merkon podszedł do tego ostatniego i przeszukał go, próbując bezszelestnie wysuwać szuflady. Niestety, nie znalazł tam sztyletu, o którym mówił posłaniec, więc udał się schodami, ukrytymi za ścianką z desek, na górę. W pomieszczeniu tej samej wielkości nie zastał nikogo, w przeciwległej ścianie zobaczył jednak drzwi — musiał więc zachować ostrożność. Tutaj było więcej mebli — dwa kredensy ustawione pod ścianą, szafa i kufer. Stąpając bokiem na obutych w filcowe ciżmy stopach złodziej zbliżył się instynktownie do skrzyni, wyciągając zza pasa pęk wytrychów. Uklęknął, wsunął jeden z nich w zamek i zaczął powoli obracać. Usłyszał kliknięcie — jedyny dźwięk, jaki lubił wywoływać w czasie misji — po czym z uśmiechem uchylił wieko.
Na dnie pudła leżała starannie złożona, naoliwiona kolczuga. Spoczywało na niej kilka mniejszych elementów zbroi płytowej: naramienniki, nakolanniki i nałokietniki.
Przy tylnej ściance schowka wepchnięto podłużny pakunek zawinięty w szmatę i związany sznurkiem. Merkon, z uśmiechem rozsupłując go, domyślał się, że właśnie po to zawiniątko przyszedł.
Rzeczywiście, odkrył piękny kordzik o wąskim, długim na stopę ostrzu i inkrustowanej szmaragdami głowni. Był świetnie wyważony. Gdy wziął go do ręki, sztylet aż sam niemal tańczył między palcami złodzieja. Lekkie dotknięcie do skóry sztychem od razu ją rozcięło, a na palcu Merkona pojawiła się krew.
Zawinął i związał z powrotem pakunek, opuścił wieko kufra, nie zamykając zamka — i tak właściciel szybko dowie się o kradzieży. Powstał i po cichu ruszył ku schodom.
Wtem usłyszał dźwięk piętro niżej. Mógł to być cichy trzask w palenisku, jednak Merkon wolał nie wmawiać sobie, że jest bezpiecznie. Równie dobrze mogło to być skrzypnięcie podłogi pod czyjąś stopą. Ruszył cicho na dół. Tym razem lekka łuna pochodząca z pieca okazała się pomocna — zauważył, że czerwone linie światła, prześwitujące przez deski i padające na przeciwległą ścianę schodów, w niektórych miejscach były zasłonięte. Ktoś stał po drugiej stronie i czyhał na złodzieja. Merkon nasunąwszy na prawą rękę ćwiekowaną rękawicę skórzaną schodził dalej.
Udał, że nie dostrzegł przeciwnika, czekając, aż tamten rzuci się na niego. Skrytobójca doskoczył doń ze sztyletem w dłoni, jednym susem pokonując dzielący ich dystans. Merkon pochylił się, unikając ciosu. Lewą ręką uderzył rezuna w przedramię, wybijając mu nóż. Prawą, opancerzoną pięścią huknął go prosto w nos, aż tamten się zatoczył. Chwycił przeciwnika za poły czarnej kamizelki. Napastnik zdążył się już ocknąć, mając twarz zalaną krwią zacisnął dłonie na szyi złodzieja. Merkon podciął mu nogę, pchnął na rozżarzone palenisko. Trzymał, póki rezun nie przestał wrzeszczeć i szamotać się, robiąc przy tym niesamowity hałas.
Merkonowi zrobiło się niedobrze od smrodu palonej tkaniny i włosów. Szybko przeszukał zabójcę, zwracając uwagę na szyję — zobaczył tam srebrny wisiorek o kształcie małej sakiewki. Taki, jaki sam nosił. Rozgniewany zerwał sobie łańcuszek z owym podobnym trzosikiem — symbolem gildii złodziei, położył go na pierś trupa.
Wyglądało na to, że całe zadanie było tylko zasadzką na niego, choć nie mógł sobie uświadomić, dlaczego gildia chciałaby jego śmierci. Cokolwiek bądź — musiał zniknąć. Zmienić zawód — ten oficjalny — najpewniej również miasto. Prędzej czy później, zabójcom mogłoby się udać…
Mały kamień niepokojąco głośno uderzył w szybę zakładu kaletniczego na ulicy Garbarskiej. Mistrz Lech warknął groźnie, podniósł się ze stołka.
— Zajmę się tym — rzekł Merkon, odłożywszy buty, nad którymi pracował i wstając szybciej.
Wyjrzał przez drzwi na ulicę. Szczęśliwie trzech chłopców bawiło się w wojnę.
— Hej! — krzyknął na nich, rozglądając się ukradkiem. — Nie przeszkadzać w pracy!
Malcy momentalnie pospuszczali głowy. Żaden nie śmiał zaprotestować, a nawet nie zawinili.
Merkon odwrócił wzrok, zaczął przyglądać się ludziom na ulicy. Jakiś myśliwy obdzierał ze skóry świeżo upolowanego tchórza. Zaklął głośno, gdy wylewająca pomyje piętro wyżej kobieta go ochlapała. Paru mężczyzn obserwujących tę scenę z odległości kilku sążni wybuchło gromkim śmiechem.
Zobaczył go przy drugim końcu ulicy. Posłaniec był odziany w ciemną, wełnianą bluzę sznurowaną na torsie i farbowane na brunatno zamszowe spodnie. Stał w tłumie ludzi krążących po targu przylegającym do ulicy. Zaczął gestykulować, gdy tylko zrozumiał, że Merkon go dostrzegł.
Dwie uniesione dłonie po chwili opadły powoli. Jedna z nich chwyciła szybko powietrze. Na koniec posłaniec pomachał gwałtownie przedramieniem do przodu i do siebie.
Po zapadnięciu wzroku Merkon miał coś ukraść, nie zrozumiał tylko skąd. Zatupał nogą.
W odpowiedzi jego rozmówca pokręcił głową. Powtórzył gest, dodatkowo wyciągając drugą rękę przed siebie.
A więc nie od szewca, a od kowala. Merkon wzniósł do góry pięść, chcąc zapytać o przedmiot pożądania gildii złodziei.
Szybki ruch pięścią do przodu. Znaczy sztylet.
Uczeń kaletnika skinął głową, dając do zrozumienia posłańcowi, że wykona zlecenie, na co tamten zniknął zaraz w tłumie.
Merkon wrócił do zakładu, napotkał pytające spojrzenie mistrza Lecha.
— Malcy bawili się w strzelców króla Kostena — wyjaśnił.
— Żebym ich czasem nie strzelił — warknął Lech. — No dobra, chyba czas na przerwę. Poszedłbyś nam kupić świeżego chleba do gulaszu.
Merkon z uśmiechem wychynął na zewnątrz, nim zdążył zasiąść do przerwanej pracy. Udał się na targ, by rozpocząć swój codzienny trening.
Spostrzegł człowieka ubranego w ciemnozieloną liberię o bufiastych rękawach, w takim kolorze również pantalony. Zarządca jakiegoś bogatego mieszczanina. Za sobą miał tłumek pachołków, dźwigających zakupione towary.
Merkon podszedł do niego. Potknął się o niewidzialny, wystający z chodnika kamień.
— Ostrożnie, kmiocie! — rzucił gniewnie popchnięty zarządca. — Mam cię nauczyć chodzić?
— Wybaczcie, panie — Merkon ukłonił się aż do ziemi, odszedł szybko.
Uśmiechnął się, spoglądając na pękatą sakiewkę w dłoni. Część jej zawartości rzucił znajomemu żebrakowi, siedzącemu zawsze gdzieś w okolicach rynku.
Merkon udał się tam teraz, zainteresowany tłumem zebranym pod dybami. Tkwił w nich młodzieniec — najpewniej wciąż przed dwudziestką — notorycznie obrzucany przez tłuszczę jajami i zgniłymi jarzynami. Jego włosy ociekały żółtkami, na twarzy wykwitło mu kilka sińców.
Merkon bez żadnych trudności zabrał stojącemu obok mężczyźnie, również bombardującemu nieszczęśnika, dwie zgniłe cebule z torby na ramieniu — widać niektórzy przygotowywali pociski specjalnie na takie okazje. Pierwszą cebulą trafił w deskę, tuż nad głową skazanego na pośmiewisko. Po co miałby przysparzać biedakowi dodatkowego cierpienia? Drugą cebulą przycelował w jednego ze strażników pilnujących, by tłumu nie poniosło. Uśmiechnął się gdy po rynku, przebiwszy się przez zgiełk tłumu rozległo się głośne przekleństwo porządkowego, który właśnie oberwał zgniłą jarzyną w nos. Strażnik natychmiast zaczął rozglądać się po rynku, szukając sprawcy. Ujrzał Merkona, który właśnie przepychał się przez tłum, o wiele gwałtowniej, niż było to potrzebne. Zbrojny ruszył za nim wraz z kolegą.
Uwolniwszy się z tłumu Merkon uciekł jedną z ulic biegnącą prostopadle od rynku. Ale nie za szybko, tak, by powolni strażnicy mogli go śledzić. Skręcił w wąziutką uliczkę, zaułek wręcz i schował się za rogiem kamienicy. Chwilę później usłyszał sapanie goniących go. Tamci zwolnili, weszli między rząd domów, pilnie rozglądając się za zbiegiem. Minęli przyklejonego do ściany Merkona, który chwilę później wybiegł za nimi, jednego z nich obalił barkiem, łapiąc równocześnie za nogi i znów uciekł w szeroką ulicę.
Po kilku chwilach spojrzał przez ramię — gonił go już tylko jeden strażnik. Partner tego, który dostał cebulą. Merkon przyspieszył, nie dając żadnych nadziei odzianemu w kolczugę i hełm zbrojnemu, do tego z mieczem majtającym się u jego pasa.
***
Rozchylił okiennice, podciągnął się i wszedł do środka. Wylądował cicho na ziemi, rozejrzał się po izbie. Zaniepokoił go wciąż tlący się w dużym palenisku kowalskim żar, rzucający poświatę na wszystkie ściany — mogło to rodzić problemy ze skutecznym ukryciem się. Oprócz pieca z wbudowanym w ścianę kominem, w pomieszczeniu stało wiadro z wodą, której powierzchnię pokrywał popiół, wielkie kowadło ustawione na szerokim, obdrapanym pniu i mały kontuar stojący naprzeciwko drzwi wejściowych. Merkon podszedł do tego ostatniego i przeszukał go, próbując bezszelestnie wysuwać szuflady. Niestety, nie znalazł tam sztyletu, o którym mówił posłaniec, więc udał się schodami, ukrytymi za ścianką z desek, na górę. W pomieszczeniu tej samej wielkości nie zastał nikogo, w przeciwległej ścianie zobaczył jednak drzwi — musiał więc zachować ostrożność. Tutaj było więcej mebli — dwa kredensy ustawione pod ścianą, szafa i kufer. Stąpając bokiem na obutych w filcowe ciżmy stopach złodziej zbliżył się instynktownie do skrzyni, wyciągając zza pasa pęk wytrychów. Uklęknął, wsunął jeden z nich w zamek i zaczął powoli obracać. Usłyszał kliknięcie — jedyny dźwięk, jaki lubił wywoływać w czasie misji — po czym z uśmiechem uchylił wieko.
Na dnie pudła leżała starannie złożona, naoliwiona kolczuga. Spoczywało na niej kilka mniejszych elementów zbroi płytowej: naramienniki, nakolanniki i nałokietniki.
Przy tylnej ściance schowka wepchnięto podłużny pakunek zawinięty w szmatę i związany sznurkiem. Merkon, z uśmiechem rozsupłując go, domyślał się, że właśnie po to zawiniątko przyszedł.
Rzeczywiście, odkrył piękny kordzik o wąskim, długim na stopę ostrzu i inkrustowanej szmaragdami głowni. Był świetnie wyważony. Gdy wziął go do ręki, sztylet aż sam niemal tańczył między palcami złodzieja. Lekkie dotknięcie do skóry sztychem od razu ją rozcięło, a na palcu Merkona pojawiła się krew.
Zawinął i związał z powrotem pakunek, opuścił wieko kufra, nie zamykając zamka — i tak właściciel szybko dowie się o kradzieży. Powstał i po cichu ruszył ku schodom.
Wtem usłyszał dźwięk piętro niżej. Mógł to być cichy trzask w palenisku, jednak Merkon wolał nie wmawiać sobie, że jest bezpiecznie. Równie dobrze mogło to być skrzypnięcie podłogi pod czyjąś stopą. Ruszył cicho na dół. Tym razem lekka łuna pochodząca z pieca okazała się pomocna — zauważył, że czerwone linie światła, prześwitujące przez deski i padające na przeciwległą ścianę schodów, w niektórych miejscach były zasłonięte. Ktoś stał po drugiej stronie i czyhał na złodzieja. Merkon nasunąwszy na prawą rękę ćwiekowaną rękawicę skórzaną schodził dalej.
Udał, że nie dostrzegł przeciwnika, czekając, aż tamten rzuci się na niego. Skrytobójca doskoczył doń ze sztyletem w dłoni, jednym susem pokonując dzielący ich dystans. Merkon pochylił się, unikając ciosu. Lewą ręką uderzył rezuna w przedramię, wybijając mu nóż. Prawą, opancerzoną pięścią huknął go prosto w nos, aż tamten się zatoczył. Chwycił przeciwnika za poły czarnej kamizelki. Napastnik zdążył się już ocknąć, mając twarz zalaną krwią zacisnął dłonie na szyi złodzieja. Merkon podciął mu nogę, pchnął na rozżarzone palenisko. Trzymał, póki rezun nie przestał wrzeszczeć i szamotać się, robiąc przy tym niesamowity hałas.
Merkonowi zrobiło się niedobrze od smrodu palonej tkaniny i włosów. Szybko przeszukał zabójcę, zwracając uwagę na szyję — zobaczył tam srebrny wisiorek o kształcie małej sakiewki. Taki, jaki sam nosił. Rozgniewany zerwał sobie łańcuszek z owym podobnym trzosikiem — symbolem gildii złodziei, położył go na pierś trupa.
Wyglądało na to, że całe zadanie było tylko zasadzką na niego, choć nie mógł sobie uświadomić, dlaczego gildia chciałaby jego śmierci. Cokolwiek bądź — musiał zniknąć. Zmienić zawód — ten oficjalny — najpewniej również miasto. Prędzej czy później, zabójcom mogłoby się udać…