TCHÓRZ
Typowa opowieść o ludzkich wyborach i odpowiedzialności.
część 1:
Był pogodny wieczór ostatniego dnia lipca. Maciek siedział w kawiarni przy Chmielnej, popijał macchiato i przypatrywał się anonimowemu tłumowi, który powolnie przetaczał się deptakiem w stronę Foksalu. Czasami przychodził tu popołudniami, siadał przy oknie i obserwował. Lubił patrzeć na ludzi. Każda para trzymająca się za ręce miała swoją historię, każda twarz odbijała w sobie jakieś doświadczenie – większe lub mniejsze, wesołe albo bolesne. Właśnie tu Maciek wpadł kiedyś na pomysł „Urojonego szczęścia”. To był nagły błysk, olśnienie, impuls... cud. W kilka tygodni napisał książkę, która stała się bestsellerem. Potem na jej podstawie nakręcono film, a Maciek, choć miał dopiero trzydzieści trzy lata, nie musiał już pracować. Mała wynajmowana klitka w bloku zamieniła się na pokaźną willę pod Warszawą. Jego forsa sprawiła, że starzy znajomi nagle sobie o nim przypomnieli, a z komunikacji miejskiej przesiadł się do Forda Mondeo. Wydawało się, że spełniło się wszystko, co sobie zamarzył, odkąd w liceum udało mu się opublikować pierwsze opowiadanie w jakimś podrzędnym szmatławcu. Oto spełnił się sen pryszczatego nastolatka i w każdej większej księgarni na honorowym miejscu stało „Urojone szczęście”, objawienie literackie stolicy, najzabawniejsza i najbardziej intrygująca powieść dekady. Nad tytułem widniały dwa słowa, które najbardziej uwielbiał: Maciej Rechter - drugi Hłasko, jak wykoncypował pewien pismak. Czasami tylko, gdy Maciek budził się skacowany obok przypadkowej dziewczyny, której imienia nie znał albo po prostu nie pamiętał, do jego świadomości pukało coś na kształt sumienia i pytało: „co jeszcze wymyślisz? Co jeszcze ze sobą zrobisz?”. On jednak zabijał to pytanie, albo odkładał odpowiedź na następny dzień po kolejnej szalonej nocy. A potem jeszcze na następny... Był egocentrykiem i samolubem zapatrzonym tylko w dwie rzeczy - swoją przystojną buźkę i sukces, który przyszedł zbyt wcześnie, by trafić na faceta, który mógłby zrobić z nim coś mądrego i pożytecznego, czy po prostu dojrzałego. Ale dziś zapowiadała się piękna letnia noc pod gwiazdami i Maciek znajdował się jak najdalej od takich myśli. Dopił kawę i wtopił się w ten tłum, który nieświadom niczego przyniósł mu powodzenie i pieniądze.
Kilka godzin później gawędził z blond nieznajomą w przytulnej knajpce przy Emilii Plater. Śmiali się, racząc się kolejnymi porcjami Jasia Wędrowniczka. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, a kusa kremowa sukienka podkreślała jej szczupłą sylwetkę i zgrabne nogi w jasnych pończochach. Z tej nocy najlepiej jednak zapamiętał jej uśmiech, delikatne usta i zielone oczy, które w półmroku odbijały migotliwe światła z ulicy. Wabiła go sobą, przyciągała coraz bliżej. Na jej delikatną twarz padał cień, który dodawał jej uroku, kiedy tak siedzieli przy stoliku wśród gwaru i magii warszawskiej nocy; łączył w niej kobiecość i dziewczęcą niewinność, figlarną zalotność i niedojrzałą naiwność.
- Kto by pomyślał, że tu na ciebie trafię – powiedziała.
- Nie mówiłaś przypadkiem, że czekasz tu na swojego chłopaka?
- Tak, ale wiesz... to straszny nudziarz. Nieważne. Przyznam ci się, że ja też kiedyś próbowałam pisać. – W jej oczach widział zachętę i cichą ekscytację, którą najwyraźniej chciała ukryć, ale nie bardzo jej to wychodziło.
- I jak ci szło? – zapytał.
- Średnio. Zupełnie nijakie historie. Miały być o życiu i miłości, a nie było w nich ani jednego, ani drugiego. Ale może ty mnie czegoś nauczysz?
- Twórczego pisania?
- Przelewania uczuć na papier. Jesteś dobrym nauczycielem, prawda? – pochyliła się lekko w jego stronę i poczuł wyraźnie woń jej perfum. - Czy taki sławny pisarz zechce jeszcze nauczyć czegoś taką kobietę jak ja?
- Mogę cię nauczyć wielu interesujących rzeczy – dotknął jej dłoni. Nie cofnęła jej. – Jak masz na imię?
- Aneta – uśmiechnęła się i tylko na chwilę zmrużyła oczy, gdy poczuła jak alkohol nagle uderzył jej do głowy. Była w świetnym humorze i wiedział, że już czas. Niemalże wyczuwał jej przyspieszony puls.
- Dobrze Anetko, a teraz chodźmy stąd, zanim zjawi się twój chłopak – dopili drinka i chwilę później byli już w jego samochodzie.
Domy, przystanki i sklepy przewijały się z zawrotną szybkością za samochodem, kiedy tak mknęli pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebie. Ulice były puste i z rzadka tylko mijali nocne autobusy. Było przy tym dziwnie duszno, jak przed burzą, jakby coś ciężkiego wisiało w powietrzu. Kiedy byli już za miastem, w pobliżu Nadarzyna skręcili w wąską ulicę, która już po kilku minutach poczęła wić się w ciemności gęstego lasu i tylko od czasu do czasu zostawiali za sobą budynki, tu i tam rozrzucone jak klocki na spłachciach wydartych niegdyś drzewom. Kiedy tak jechali w mroku Aneta poczuła się nieswojo, jakby przeczuwała, że coś złego może się wydarzyć.
- Maciek, zwolnij trochę.
- Spokojnie, w końcu trochę nam się spieszy, prawda?
- Pędzisz jak szalony.
- Może jeszcze o tym nie wiesz, ale rzeczywiście bywam szalony, odpręż się słonko – uśmiechnął się i położył jej rękę na kolanie. Włączył radio i w głośnikach zabrzmiał stary kawałek Bon Jovi:
This is for the ones who stood their ground
For Tommy and Gina who never backed down
Tomorrow's getting harder make no mistake
Luck ain't even lucky
Got to make your own breaks
- Lubię to, słuchałam tego w liceum – powiedziała i pogłośniła.
- Masz szczęście, w domu mam tę płytę, ale może puścimy sobie coś bardziej nastrojowego?
Już miała odpowiedzieć, kiedy nagle dostrzegła na drodze przed nimi jakiś kształt, postać. Człowieka. Zdążyła jeszcze krzyknąć, a hamulce ostro zapiszczały, kiedy Maciej z całej siły starał się wyhamować i skręcić w bok. Nie zdążył. W ciągu zaledwie ułamka sekundy, który zdawał się być wiecznością, zobaczyli twarz kobiety, wykrzywioną w grymasie panicznego lęku, zastygłą w niemym wrzasku. Zaraz potem uderzyła w maskę i upadła kilka metrów dalej.
Siedzieli w milczeniu, przerażeni i sparaliżowani, a z głośników płynęły ostatnie już, absurdalne słowa piosenki: wanna live while i’m alive, cause it's my life! Aneta otworzyła usta i przez kilka sekund bezgłośnie poruszała wargami, by chwilę później bezmyślnie powtarzać:
- Co my zrobimy? Co my zrobimy? – mówiła to bardziej do siebie niż do niego. – Jezu, co my zrobimy?
- Ucisz się kobieto. Ucisz się do jasnej cholery! – Maciej był rozdygotany, chciał powiedzieć coś jeszcze, chciał ją uspokoić, ale słowa zatrzymały mu się w gardle. Czuł, jakby coś wielkiego ściskało go za szyję i nie chciało puścić. Był w szoku, ale jednocześnie poczuł, że trzeźwieje, naprawdę bardzo szybko trzeźwieje. – Powoli, poczekaj. Chwila... – wziął głęboki oddech, sięgnął po latarkę ze schowka i otworzył drzwi. Chwiejnym krokiem podszedł do bezwładnego ciała. Kobieta leżała we krwi z nienaturalnie wykrzywioną głową. Miała złamany kark. Jej szkliste, niewidome oczy patrzyły się tępo wprost na niego. Poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach, kiedy drżącą dłonią nakierował na nią światło latarki. Stał tak przez kilka sekund i patrzył na twarz, która swoim widokiem miała go prześladować już do końca życia. Aneta również wyszła z samochodu, ale nie mogła się poruszyć nawet o krok. Stała tak tylko i patrzyła na jego nieruchomą postać pochyloną nad zwłokami. Milczała, trzymając się za ramiona i dygotała ze strachu.
Wreszcie Maciej odwrócił się i ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie, jakby toczyli jakiś niemy spór o przyszłość. Trwali tak przez kilka minut, nie zważając na to, że ktoś mógłby ich tu zastać. Jednak droga była pusta, pogrążona w ciszy i ciemności. Nikt ich nie widział, ani żaden samochód nie przejeżdżał tą trasą, jakby jakiś sardoniczny demon specjalnie przygotował im tę samotnię na miejsce samotnej udręki. Ale Maciek już podjął decyzję.
- Wsiadaj do samochodu – powiedział głosem stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu. – Nie było nas tu. Rozumiesz? Nigdy nas tu nie było.
Typowa opowieść o ludzkich wyborach i odpowiedzialności.
część 1:
Był pogodny wieczór ostatniego dnia lipca. Maciek siedział w kawiarni przy Chmielnej, popijał macchiato i przypatrywał się anonimowemu tłumowi, który powolnie przetaczał się deptakiem w stronę Foksalu. Czasami przychodził tu popołudniami, siadał przy oknie i obserwował. Lubił patrzeć na ludzi. Każda para trzymająca się za ręce miała swoją historię, każda twarz odbijała w sobie jakieś doświadczenie – większe lub mniejsze, wesołe albo bolesne. Właśnie tu Maciek wpadł kiedyś na pomysł „Urojonego szczęścia”. To był nagły błysk, olśnienie, impuls... cud. W kilka tygodni napisał książkę, która stała się bestsellerem. Potem na jej podstawie nakręcono film, a Maciek, choć miał dopiero trzydzieści trzy lata, nie musiał już pracować. Mała wynajmowana klitka w bloku zamieniła się na pokaźną willę pod Warszawą. Jego forsa sprawiła, że starzy znajomi nagle sobie o nim przypomnieli, a z komunikacji miejskiej przesiadł się do Forda Mondeo. Wydawało się, że spełniło się wszystko, co sobie zamarzył, odkąd w liceum udało mu się opublikować pierwsze opowiadanie w jakimś podrzędnym szmatławcu. Oto spełnił się sen pryszczatego nastolatka i w każdej większej księgarni na honorowym miejscu stało „Urojone szczęście”, objawienie literackie stolicy, najzabawniejsza i najbardziej intrygująca powieść dekady. Nad tytułem widniały dwa słowa, które najbardziej uwielbiał: Maciej Rechter - drugi Hłasko, jak wykoncypował pewien pismak. Czasami tylko, gdy Maciek budził się skacowany obok przypadkowej dziewczyny, której imienia nie znał albo po prostu nie pamiętał, do jego świadomości pukało coś na kształt sumienia i pytało: „co jeszcze wymyślisz? Co jeszcze ze sobą zrobisz?”. On jednak zabijał to pytanie, albo odkładał odpowiedź na następny dzień po kolejnej szalonej nocy. A potem jeszcze na następny... Był egocentrykiem i samolubem zapatrzonym tylko w dwie rzeczy - swoją przystojną buźkę i sukces, który przyszedł zbyt wcześnie, by trafić na faceta, który mógłby zrobić z nim coś mądrego i pożytecznego, czy po prostu dojrzałego. Ale dziś zapowiadała się piękna letnia noc pod gwiazdami i Maciek znajdował się jak najdalej od takich myśli. Dopił kawę i wtopił się w ten tłum, który nieświadom niczego przyniósł mu powodzenie i pieniądze.
Kilka godzin później gawędził z blond nieznajomą w przytulnej knajpce przy Emilii Plater. Śmiali się, racząc się kolejnymi porcjami Jasia Wędrowniczka. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, a kusa kremowa sukienka podkreślała jej szczupłą sylwetkę i zgrabne nogi w jasnych pończochach. Z tej nocy najlepiej jednak zapamiętał jej uśmiech, delikatne usta i zielone oczy, które w półmroku odbijały migotliwe światła z ulicy. Wabiła go sobą, przyciągała coraz bliżej. Na jej delikatną twarz padał cień, który dodawał jej uroku, kiedy tak siedzieli przy stoliku wśród gwaru i magii warszawskiej nocy; łączył w niej kobiecość i dziewczęcą niewinność, figlarną zalotność i niedojrzałą naiwność.
- Kto by pomyślał, że tu na ciebie trafię – powiedziała.
- Nie mówiłaś przypadkiem, że czekasz tu na swojego chłopaka?
- Tak, ale wiesz... to straszny nudziarz. Nieważne. Przyznam ci się, że ja też kiedyś próbowałam pisać. – W jej oczach widział zachętę i cichą ekscytację, którą najwyraźniej chciała ukryć, ale nie bardzo jej to wychodziło.
- I jak ci szło? – zapytał.
- Średnio. Zupełnie nijakie historie. Miały być o życiu i miłości, a nie było w nich ani jednego, ani drugiego. Ale może ty mnie czegoś nauczysz?
- Twórczego pisania?
- Przelewania uczuć na papier. Jesteś dobrym nauczycielem, prawda? – pochyliła się lekko w jego stronę i poczuł wyraźnie woń jej perfum. - Czy taki sławny pisarz zechce jeszcze nauczyć czegoś taką kobietę jak ja?
- Mogę cię nauczyć wielu interesujących rzeczy – dotknął jej dłoni. Nie cofnęła jej. – Jak masz na imię?
- Aneta – uśmiechnęła się i tylko na chwilę zmrużyła oczy, gdy poczuła jak alkohol nagle uderzył jej do głowy. Była w świetnym humorze i wiedział, że już czas. Niemalże wyczuwał jej przyspieszony puls.
- Dobrze Anetko, a teraz chodźmy stąd, zanim zjawi się twój chłopak – dopili drinka i chwilę później byli już w jego samochodzie.
Domy, przystanki i sklepy przewijały się z zawrotną szybkością za samochodem, kiedy tak mknęli pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebie. Ulice były puste i z rzadka tylko mijali nocne autobusy. Było przy tym dziwnie duszno, jak przed burzą, jakby coś ciężkiego wisiało w powietrzu. Kiedy byli już za miastem, w pobliżu Nadarzyna skręcili w wąską ulicę, która już po kilku minutach poczęła wić się w ciemności gęstego lasu i tylko od czasu do czasu zostawiali za sobą budynki, tu i tam rozrzucone jak klocki na spłachciach wydartych niegdyś drzewom. Kiedy tak jechali w mroku Aneta poczuła się nieswojo, jakby przeczuwała, że coś złego może się wydarzyć.
- Maciek, zwolnij trochę.
- Spokojnie, w końcu trochę nam się spieszy, prawda?
- Pędzisz jak szalony.
- Może jeszcze o tym nie wiesz, ale rzeczywiście bywam szalony, odpręż się słonko – uśmiechnął się i położył jej rękę na kolanie. Włączył radio i w głośnikach zabrzmiał stary kawałek Bon Jovi:
This is for the ones who stood their ground
For Tommy and Gina who never backed down
Tomorrow's getting harder make no mistake
Luck ain't even lucky
Got to make your own breaks
- Lubię to, słuchałam tego w liceum – powiedziała i pogłośniła.
- Masz szczęście, w domu mam tę płytę, ale może puścimy sobie coś bardziej nastrojowego?
Już miała odpowiedzieć, kiedy nagle dostrzegła na drodze przed nimi jakiś kształt, postać. Człowieka. Zdążyła jeszcze krzyknąć, a hamulce ostro zapiszczały, kiedy Maciej z całej siły starał się wyhamować i skręcić w bok. Nie zdążył. W ciągu zaledwie ułamka sekundy, który zdawał się być wiecznością, zobaczyli twarz kobiety, wykrzywioną w grymasie panicznego lęku, zastygłą w niemym wrzasku. Zaraz potem uderzyła w maskę i upadła kilka metrów dalej.
Siedzieli w milczeniu, przerażeni i sparaliżowani, a z głośników płynęły ostatnie już, absurdalne słowa piosenki: wanna live while i’m alive, cause it's my life! Aneta otworzyła usta i przez kilka sekund bezgłośnie poruszała wargami, by chwilę później bezmyślnie powtarzać:
- Co my zrobimy? Co my zrobimy? – mówiła to bardziej do siebie niż do niego. – Jezu, co my zrobimy?
- Ucisz się kobieto. Ucisz się do jasnej cholery! – Maciej był rozdygotany, chciał powiedzieć coś jeszcze, chciał ją uspokoić, ale słowa zatrzymały mu się w gardle. Czuł, jakby coś wielkiego ściskało go za szyję i nie chciało puścić. Był w szoku, ale jednocześnie poczuł, że trzeźwieje, naprawdę bardzo szybko trzeźwieje. – Powoli, poczekaj. Chwila... – wziął głęboki oddech, sięgnął po latarkę ze schowka i otworzył drzwi. Chwiejnym krokiem podszedł do bezwładnego ciała. Kobieta leżała we krwi z nienaturalnie wykrzywioną głową. Miała złamany kark. Jej szkliste, niewidome oczy patrzyły się tępo wprost na niego. Poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach, kiedy drżącą dłonią nakierował na nią światło latarki. Stał tak przez kilka sekund i patrzył na twarz, która swoim widokiem miała go prześladować już do końca życia. Aneta również wyszła z samochodu, ale nie mogła się poruszyć nawet o krok. Stała tak tylko i patrzyła na jego nieruchomą postać pochyloną nad zwłokami. Milczała, trzymając się za ramiona i dygotała ze strachu.
Wreszcie Maciej odwrócił się i ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie, jakby toczyli jakiś niemy spór o przyszłość. Trwali tak przez kilka minut, nie zważając na to, że ktoś mógłby ich tu zastać. Jednak droga była pusta, pogrążona w ciszy i ciemności. Nikt ich nie widział, ani żaden samochód nie przejeżdżał tą trasą, jakby jakiś sardoniczny demon specjalnie przygotował im tę samotnię na miejsce samotnej udręki. Ale Maciek już podjął decyzję.
- Wsiadaj do samochodu – powiedział głosem stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu. – Nie było nas tu. Rozumiesz? Nigdy nas tu nie było.