Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
20:58
#1
Cześć tym, którzy wciąż trwają na forum. Wróciłem po długiej nieobecności bo, żeby znaleźć wenę potrzebuję wymiany myśli z innymi piszącymi. Pomyślałem, że po powrocie warto by podzielić się czymś napisanym jakiś czas temu. Jak niemal wszystko co przez ostatnie dwa lata próbuje skończyć "20:58" czy też "Awaria" jak kto woli pierwotnie miała być częścią większej całości. Zniechęciłem się do tego pomysłu, gdyż wymyślona awaria jest w moim odczuciu zbyt nierealna i do tego mocno ograniczająca. Jednak, jako że lubię postapo, zacząłem pisać coś podobnego dziejącego się w innych okolicznościach. Tego drugiego na razie nie chcę palić w sieci. Tyle tytułem wstępu. Zapraszam do lektury Smile
________________________________________________________
20:58

Dzwonek do drzwi wyrwał mnie z letargu. Wzdrygnąłem się, strząsając na dywan popiół, z tlącego się papierosa, którego od kilku minut trzymałem nieruchomo w połowie drogi do ust. Zakląwszy pod nosem, zgniotłem niedopałek w stojącej przede mną popielniczce i ruszyłem sprawdzić, kogo przywiało. Niespodziewany gość ponownie wdusił przycisk dzwonka.
- Idę! – warknąłem, po czym podszedłem do drzwi i zbliżyłem oko do wizjera. Żartowniś przytknął palec z drugiej strony. Właściwie tylko jeden człowiek mógł tak wpaść bez zapowiedzi i robić sobie dziecinne żarty z wizjerem.
- To ty, Robert?
- A kto inny! – odpowiedział dziarski głos zza drzwi. – Otwieraj!
Gdy uchyliłem drzwi, Robert niemal wpadł do mieszkania, z dwiema torbami z pobliskiego marketu.
- Obiad przyniosłem – oznajmił ściskając mnie po przyjacielsku.
- Obiad? Ja tu widzę sam browar.
- W drugiej siatce jest kilka pudełek pizzy. Domyślam się, że nie jadłeś, a moja babcia zawsze powtarzała, że nie należy pić na pusty żołądek.
- Nie jestem głodny – mruknąłem poirytowany tym, że kumpel próbuje mi matkować. – Poza tym picie na czczo jest efektywniejsze.
- Wykończysz się, Ułan. – Robert otworzył lodówkę i zaczął układać w niej stos puszek. – Nie da się żyć samymi papierochami.
- Skończ, dobrze! – ofuknąłem go. – Trujesz jak baba.
- Będę truć, bo jestem twoim kumplem. Czy do ciebie dotrze wreszcie, że to nie była twoja wina?
- Dobra, wstaw tę pizzę. Zjem, tylko zmień temat. Natychmiast.
Pierwszy od co najmniej dwóch dób ciepły posiłek, rzeczywiście na chwilę odegnał ponure myśli. Czego by nie powiedzieć o Robercie, gość znał mnie jak nikt inny. Wiedział doskonale, że zarówno pocieszanie mnie, jak i strofowanie, na nic się nie zdadzą. Zamiast tego otworzył nam po puszcze piwa i wcisnął przycisk Power na konsoli.
- Gramy w piłę, czy lejemy się po ryjach? – zapytał, przebierając w płytach z grami.
- Wszystko jedno - rzuciłem, sięgając po papierosa. Nagle światło w mieszkaniu, telewizor i kontrolka na konsoli zgasły.
- No, żesz twoja mać! – syknął Robert. – Co to, korki?
- Pójdę sprawdzić.
Srebrna, benzynowa zapalniczka wypuściła z siebie wysoki płomień rzucając nieco światła. Przeszedłem do puszki z bezpiecznikami. To nie to, wszystkie w górze. Wyszedłem na korytarz, sprawdzić główny włącznik. Kilkoro sąsiadów również wyjrzało z mieszkań.
- U pana też nie ma prądu, panie Krzysiu? – zapytała mieszkająca naprzeciwko staruszka.
- Nie ma, pani Józefo. Zdaje się, że w całym bloku ciemno.
- Albo na całym osiedlu – zawołał z wnętrza ogarniętego mrokiem mieszkania Robert. – Spójrz przez okno. Nigdzie nie świeci się światło.
Zapomniawszy rzucić choćby „do widzenia” sąsiadce, zamknąłem drzwi i ruszyłem do salonu. Rzeczywiście, całe osiedle tonęło w egipskich ciemnościach.
- Zadzwonię do elektrowni – oznajmiłem sięgając po komórkę. – Przeklęte gówno! Ładowałem go całą noc i już się rozładował.
- Dziwne, mój też padł – powiedział Robert spoglądając na martwy ekran swojego telefonu.
- Pieprzyć to. Ktoś inny zadzwoni. Na tym zadupiu to nie pierwszy raz. Z pół roku temu nie było prądu przez cztery godziny. Musiałem się spać położyć, bo nawet świec nie miałem. O właśnie, zaraz zrobimy nastrój.
Po chwili siedzieliśmy w blasku kilkunastu małych podgrzewaczy. Sączyliśmy piwo, ględząc o niczym, ale rozmowa nie bardzo się kleiła.
- Masz jakieś karty? – zapytał Robert.
- Dobry pomysł. Chyba gdzieś mam jeszcze jedną, kompletną talię.
- To dawaj. I szykuj hajs, zaraz puszczę się w skarpetach.


***

- Znasz jeszcze jakieś gry? – zapytałem, odpalając papierosa od świeczki.
- Ej, nie rób tego. Właśnie zabiłeś marynarza! – mruknął Robert. Nie spodziewałem się, że jest przesądny. – Z karcianych to już chyba tylko „Wojnę”. Która godzina?
- Nawet, nie ma jak sprawdzić – jęknąłem. – Mogły minąć równie dobrze trzy godziny, co godzina.
- Prędzej trzy, bo już ci się lodówka zaczęła rozmrażać.
Rzeczywiście, blask kilku dopalających się już zresztą świeczek, odbijał się w rosnącej przy zamrażarce kałuży.
- Niech to szlag! Dawaj jakiś ręcznik.
Pościeranie wody zajęło mi chwilę. Robert pomógł mi powyciągać z rozmrożonej lodówki resztki jedzenia: kilka konserw z tuńczykiem, ze dwa pomidory, napoczętą paczkę parówek i butelkę keczupu. Na całe szczęście nie było tego wiele.
- Nie ma co tak ślęczeć, idziemy spać – oznajmiłem. – Awaria pewnie potrwa do rana. Masz tu koc, kanapa wiesz gdzie jest. Dobranoc.



***

Śniła mi się babcia, dokładnie taka, jak ją zapamiętałem przed dwudziestoma laty, gdy przyjeżdżałem do niej na wakacje. Stała nad starym, opalanym drewnem piecem i mieszając coś w niedużym, mosiężnym kociołku nuciła dziwną melodię. Raz, po raz spoglądała na mnie z tym swoim życzliwym, opiekuńczym uśmiechem. Po chwili za pomocą chochelki zaczerpnęła płynu z kociołka do blaszanego kubka i wyciągnęła w moją stronę.

***

Ze snu wyrwał mnie dźwięk przewracanych garnków. Najwyraźniej Robert krzątał się już po kuchni. Usiadłem na krawędzi łóżka i sięgnąłem do paczki. Niedobrze, zostały trzy papierosy. Błysnąłem zapalniczką i zaciągnąłem się głęboko.
- Poczułem smród fajek i domyśliłem się, że już nie śpisz – oznajmił Robert zaglądając do mojej sypialni. – Mógłbyś najpierw chociaż coś zjeść.
- Dobrze, mamo – mruknąłem ironicznie.
- Dalej nie ma prądu – zmienił temat mój przyjaciel. – Choć do kuchni, zrobiłem kanapki z tuńczykiem. Właściwie nie wiele więcej dało się wymyślić. Nawet wody na kawę nie ma jak nastawić.
Przez chwilę rozważałem, czy nie pogonić Roberta w diabły i nie walnąć się z powrotem na wyrko, ale mimo, że potwornie mnie to irytowało, nie miałem serca w ten sposób odpowiedzieć na jego troskę.
W całym mieszkaniu było zimno. Kaloryfery, mimo, że rozkręcone do oporu, pozostawały chłodne. Odruchowo zerknąłem na telefon i spróbowałem go włączyć. Nic. Od około dwunastu godzin pozostawaliśmy bez prądu. Niby żadna tragedia, na Podlasiu, skąd pochodzi moja rodzina, w niektórych wioskach jeszcze niedawno elektryczności nie było w ogóle. Ale to jest Warszawa! Stolica czterdziestomilionowego państwa w samym sercu Europy! Tutaj bez prądu nawet dupę trzeba myć zimną wodą.
- Właśnie. Wody też nie ma – oznajmił Robert, jakby czytał mi w myślach.
- Jak to?!
- Normalnie. Jak odkręciłem, bryznęło rdzą z rur i nic więcej. Sucho.
- Co tu się wyprawia do ciężkiej cholery? – syknąłem przez zęby. – Kataklizm jakiś czy diabli wiedzą co?!
- Może by warto zapytać sąsiadów, czy ktoś dzwonił do elektrowni, albo na pogotowie energetyczne.
Wciągnąłem na tyłek sprane jeansy, wyszedłem na klatkę i załomotałem do drzwi sąsiadki z naprzeciwka.
- Dzień dobry, pani Józefo – uśmiechnąłem się wymuszenie, gdy z mieszkania buchnął smród dawno nie opróżnianej kuwety. – U pani też nadal nie ma prądu?
- A no ni ma, panie Krzysiu. I wody tyż ni ma.
- Mógłbym od pani zadzwonić? Jakoś się tak niefortunnie złożyło, że i mi, i koledze rozładowały się komórki.
- Telefon tyż nie działa – oznajmiła staruszka.
- U mnie to samo. Komórka z pełną baterią wczoraj wieczorem nagle po prostu zgasła. – Zza drzwi po lewej wyłoniła się najpierw para gigantycznych, silikonowych cycków, a po nich cała reszta pani Grażyny obleczonej w satynowy szlafrok. Prócz sztucznego biustu sąsiadka wyposażona była w wypełnione botoksem wargi, którymi z pewnością była w stanie zassać chrom z haka holowniczego. W ogóle wyglądała jak żywcem wyciągnięta z niemieckiego pocieracza i patrzyła na mnie tak, jakby się spodziewała, że zaraz powiem „przyszedłem naprawić kran”. Ta kobieta wprawiała mnie w przerażenie, za każdym razem, gdy się na nią natykałem.
- Armagedon, panie Krzysiu – zawołała pani Józefa. – Modlić się trza.
- Pierdolenie – mruknąłem tak, że chyba mnie nie dosłyszała i nie żegnając się wróciłem do siebie. – Wychodzimy – rzuciłem do Roberta. – Trzeba się rozejrzeć po okolicy, bo coś tu jest bardzo nie tak.
Zbiegliśmy po schodach i znaleźliśmy się przed blokiem. Na placu było całkiem pusto. Sobota rano, a do tego końcówka listopada. Nawet dzieciaki wolą pospać dłużej, niż przerzucać na mrozie zasrany przez okolicznych pupili piasek w piaskownicy. Wyciągnąłem przedostatnią fajkę. Nienormalna sytuacja dawała mi się coraz mocniej we znaki. Wyszliśmy spomiędzy budynków na zewnętrzny parking. Kilka samochodów stało jakoś tak idiotycznie w poprzek. Widziałem debili, którzy potrafili stanąć po skosie na dwóch miejscach dla inwalidów, ale z tak kretyńsko pozostawionym autem jeszcze się nie spotkałem. Zupełnie, jakby samochód zgasł w trakcie manewru, podtoczył się jeszcze kawałek i znieruchomiał. Przy kilku pojazdach z podniesionymi przednimi klapami grzebało paru właścicieli. Podszedłem do jednego z nich.
- Dobry – rzuciłem na powitanie. – Awaria?
- Coś pan, z choinki się urwał? – odrzekł sąsiad. – Wszystkie auta unieruchomione. Nie ma iskry, jakby ktoś akumulatory powyjmował. A u mnie bateria nowa, tydzień temu wymieniana.
Robert w tym czasie zdążył wsiąść do swojej Skody i teraz sam rzeczywiście mocował się ze stacyjką.
- Jak martwy! – krzyknął. – Nie pali się żadna kontrolka. Nic, zero…
Żarzący się filtr zaczął mnie już parzyć w palce, więc rzuciłem go na żwir i przydusiłem podeszwą. W głowie miałem zupełny mętlik. Wygląda tak, jakby wszystkie urządzenia elektryczne równocześnie szlag jasny trafił. Tylko jak to możliwe?
Nagle zdałem sobie sprawę, że wystarczy odciąć nas, ludzi, od naszych gadżetów, telewizji, komórek i samochodów, a stajemy się niemal zupełnie bezradni. Dzieci we mgle. Do tego kalekie.
- Co robimy? – Oczywiste pytanie Roberta wyrwało mnie z odrętwienia.
- Nie będziemy tu stać jak dwa fiuty. Jeśli gdziekolwiek można się czegoś dowiedzieć, to pewnie bliżej centrum, albo na placu Bankowym, przy urzędzie miasta.
- Chcesz tam pójść?!
- A widzisz jakieś inne wyjście?
- To będzie z piętnaście kilometrów. Może niedługo naprawią tę awarię? Poczekajmy.
- Kto naprawi? – Popukałem się palcem w czoło. – Co to za awaria, która nie tyle wyłączyła, co rozpieprzyła wszystko co chodzi na prąd? Nic nie działa! Jak można naprawić coś, jeśli nie ma czym?
- Chyba naprawdę jesteśmy w dupie.
- Jesteśmy – przytaknąłem, czując jak strach miesza się z gniewną determinacją. – Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam w tej dupie siedzieć nieruchomo w oczekiwaniu, aż utonę w gównie. Wracamy do mnie. Na taką wędrówkę trzeba się przygotować.

***

Wnioskując po pozycji słońca na niebie, było już grubo po południu. Do zmroku zostało jeszcze ze trzy godziny. Tyle czasu powinno wystarczyć na dotarcie bliżej centrum miasta, o ile nic nas nie zatrzyma. Uznałem, że potrzebujemy przede wszystkim jakiegoś źródła światła. Bez większego przekonania sprawdziłem działanie latarek na baterie, ale tak jak się spodziewałem, były bezużyteczne. Wrzuciłem do plecaka pojemnik benzyny do zapalniczek i butelkę rozpałki do grilla. Do tego jakieś stare szmaty i połamany na trzy części kij od szczotki. Od biedy da się z tego ukręcić coś na kształt pochodni. Poza tym zapakowaliśmy jeszcze kilka butelek wody mineralnej.
- Czy to wszystko? – zapytał Robert.
- Na to wygląda – odparłem. – A nie, czekaj… szlag! Nie mam już papierosów.
- Sklep raczej będzie zamknięty, nie sądzisz?
- Mamy po drodze, a zajrzeć nie zaszkodzi – oznajmiłem. – Może i prądu nie ma, ale nie ma też i wody, a ludzie muszą przecież coś jeść i pić. Założę się, że ten stary sknera puszcza wodę mineralną i żarcie w puszkach po cenie złota. Kto jak kto, ale on musiałby być chory, żeby nie wyczuć okazji do zdarcia z ludzi skóry.
Przytulony do ściany jednego z bloków blaszak pełniący funkcję osiedlowych delikatesów okazał się jednak zamknięty na głucho. Głód nikotynowy zaczynał dawać mi się we znaki, a na domiar złego z chmur, które zbierały się od rana lunął rzęsisty deszcz. Ruszyłem z marsową miną, narzucając solidne tempo. Z początku Robert próbował nawiązać jakąś rozmowę, ale poirytowanie i strach sprawiły, że nie miałem ochoty strzępić języka. Maszerowaliśmy zatem pośród szumu przybierającej na sile ulewy.
Na szosie co kilkadziesiąt metrów stały porzucone samochody. Zegarki na deskach rozdzielczych zastygły o godzinie 20:58. W tym samym momencie musiał paść prąd. Dziwne, że wcześniej nie pomyśleliśmy o czasie, w którym to wszystko się stało. Szczęście w nieszczęściu, że miasto nie znieruchomiało w trakcie popołudniowego szczytu, bo pewnie teraz nie dałoby się tędy w ogóle przejść. Tymczasem mogliśmy swobodnie iść środkiem drogi w momencie, gdy chodnikami płynęły wartkie strumienie deszczówki. W pewnej chwili Robert zwrócił uwagę na unoszący się snop czarnego dymu, a gdy weszliśmy na wiadukt, oczom naszym ukazało się centrum handlowe, w znacznej części spalone. Snopy dymu biły także z kilku bloków w głębi Bródna.
- Myślisz, że w środku są jacyś ludzie? – rzuciłem do Roberta.
- Nie wiem. Chcesz sprawdzić?
- W końcu jestem ratownikiem medycznym, do cholery!
- Dobra. Deszcz najwyraźniej uporał się już z pożarem, możemy zajrzeć.
Szklane drzwi w wejściu od ulicy były rozbite, a blaszana roleta leżała wyrwana obok. Wystarczyło przecisnąć się przez dziurę i już byliśmy w środku. Po podłodze przy stojącym obok wejścia automacie z napojami walały się puszki. Robert podniósł jedną, otworzył z trzaskiem i pociągnął solidny łyk. Spojrzałem na niego karcąco, ale w odpowiedzi uśmiechnął się tylko głupkowato i wyciągnął puszkę w moją stronę. Pokręciłem głową i wszedłem w głąb galerii handlowej.
Przeszliśmy kilkanaście metrów w stronę, z której jak się zdawało, dolatywał do nas swąd spalenizny. Z dala od drzwi robiło się coraz ciemniej, aż pewnym momencie przed nami nie było widać już zupełnie nic.
- Czy jest tu ktoś! – Stojący tuż obok mnie Robert wrzasnął nagle. Ze strachu aż podskoczyłem.
- Kurwa, debilu! – syknąłem przez zęby.
- Sorry. – Znów ten kretyński uśmieszek niewiniątka. – Hop, hop!
- Zamknij się!
- No co? Mieliśmy sprawdzić, czy nikogo tu nie ma.
- Ciiii – syknąłem. – Chyba słyszę płacz – dorzuciłem szeptem.
Zamilkliśmy obaj, starając się nawet oddychać jak najciszej. Chlipanie ucichło, ale zdawało mi się, że w butiku przy którym staliśmy usłyszałem jakiś ruch i pociąganie nosem. Ogarnęło mnie złe przeczucie.
- Chyba nikogo tu nie ma. – Blefowałem, jednocześnie ciągnąc Roberta za róg.
Dałem mu znak, żeby był cicho, a sam bezszelestnie wyjąłem z plecaka kawałek kija od miotły, owinąłem go starym ręcznikiem i mocno podlałem rozpałką do grilla. Z zaimprowizowaną pochodnią w jednej i zapalniczką, gotową do odpalenia w drugiej dłoni zacząłem skradać się z powrotem w stronę butiku. Kilka metrów przed sobą usłyszałem kroki. Skrzesałem iskrę, a nasączony parafiną ręcznik natychmiast zajął się ogniem, rzucając blask na dresiarza z łomem w ręce. Nagły rozbłysk światła zaskoczył go, a ja nie zamierzałem czekać by sprawdzić, co zamierza zrobić z trzymanym narzędziem.
Doskoczyłem w dwóch susach i kopnąłem go w kolano. Chrupnęło. Poprawiłem prawym sierpowym w szczękę, upuszczając jednocześnie pochodnię i już chciałem sprowadzić go do parteru, gdy nagle dostałem czymś po nerkach. Powietrze wyrwało mi się z płuc. Niespodziewany drugi napastnik przełożył mi nad głową ręce, w których ściskał teleskopową pałkę. W ostatniej chwili wetknąłem dłoń między jego broń, a swoją szyję unikając przyduszenia.
Widziałem, że jego towarzysz dochodzi do siebie i zdawałem sobie sprawę, że z dwoma nie mam szans. W tej chwili całkiem zapomniałem o Robercie, jednak ten nagle rzucił się na leżącego dresiarza i począł tłuc go chaotycznymi cepami. Lepiej by zrobił, gdyby zdjął mi z pleców tego drugiego, ale dobre i to. Szarpnąłem głową w tył, trafiając dresiarza potylicą w usta, a następnie pochyliłem się gwałtownie w przód, przerzucając go przez plecy. Przeciwnik okazał się jednak nie w ciemię bity. Upadając przekręcił się zwinnie i podciął mi nogi. Runąłem jak długi i znalazłem się pod gradem kopniaków. Napastnik trafiał mnie głównie w przedramiona, którymi zasłaniałem głowę, ale widziałem, że długo tak nie wytrzymam. Kątem oka dostrzegłem też, że Robert zbiera niemiłosierne cięgi od drugiego z bandytów, który siedział na nim okrakiem. Nagle poczułem, jak dziwne gorąco rozlewa mi się od klatki piersiowej w stronę rąk. Chwyciłem kopiącego mnie osiłka za stopę i przekręciłem ją gwałtownie. Usłyszałem chrupnięcie i krzyk, który poniósł się echem po opustoszałych korytarzach galerii. Poderwałem się z ziemi, złapałem przeciwnika oburącz za bluzę, zakręciłem wokół siebie i cisnąłem na szybę butiku z taką siłą, że trzasnęło szkło, a on wpadł do środka.
Widząc to drugi z dresiarzy przestał okładać Roberta, wstał i zaczął cofać się z dłońmi wyciągniętymi w moją stronę.
- Wygrałeś – jęknął. – Już mnie tu nie ma.
- Zabieraj kolegę i wypierdalaj!
Gdy utykający dresiarze zniknęli w ciemnościach podniosłem wciąż płonącą pochodnie i podszedłem do Roberta. Gębę miał solidnie obitą, ale leżał chichocząc jak złośliwy skrzat.
- Kurwa, stary – wysapał. – Pierwszy raz w życiu się biłem.
- Możesz wstać? – zapytałem.
- Chyba tak – jęknął unosząc się na rękach. Podtrzymałem go i pomogłem podnieść się do pionu. – Mówiłeś mi, że kiedyś ćwiczyłeś te swoje kung-fu ale nie spodziewałem się, że taki z ciebie terminator!
- Muay Thai, nie kung-fu – sprostowałem. – I sam się nie spodziewałem. Ten koleś miał z dziewięćdziesiąt kilo, a rzuciłem nim jak workiem kartofli.
- To się zdarza. Słyszałem, że w przypływie adrenaliny jakiś chłoptaś sam podniósł samochód, który przygniótł jego ojca, czy kogoś.
- Też o tym słyszałem…
- Ty, Ułan, a dlaczego ty właściwie rzuciłeś się na tego dresa? Może gdybyś go nie zaatakował…
Robert urwał w pół zdania, gdy z głębi butiku dobiegło nas szlochanie. Uniosłem pochodnie i wszedłem do środka. Wciśnięta w kąt siedziała tam zapłakana dziewczyna. Jej różowa bluza była w strzępach, a spodni nie miała w ogóle. Makijaż wraz ze łzami spływał jej po twarzy. Mogła mieć góra czternaście lat.
Robert zaklął wyjątkowo plugawie i spojrzał na mnie z przerażeniem.
- Powiedz, że to nie jest to co myślę – warknął. – Wystarczy kilkanaście godzin bez prądu, żeby z ludzi, zaczęły wyłazić potwory?! Mogliśmy im bardziej wpierdolić!
- My mogliśmy? – syknąłem ironicznie, ale w duchu przyznałem mu rację. – Nie bój się – opanowując się, rzekłem uspokajająco do dziewczyny. – Ich już nie ma. Nazywam się Krzysiek i jestem ratownikiem medycznym. Zrobili ci coś?
- Nie… oni… nic. Tylko spodnie zdjęli. Wtedy przyszliście – wyjąkała dziewczyna.
- Co tu robisz?
- Nie wasza sprawa – warknęła, w mgnieniu oka odzyskując rezon.
- Czekaj, czekaj – rzekł Robert. – Ty tu przypadkiem nie przyszłaś szabrować?
Spojrzałem na przyjaciela i stwierdziłem, że może mieć rację. Obaj przenieśliśmy wzrok na dziewczynę, która zdążyła już założyć spodnie. Nawet w marnym świetle naszej pochodzi widać było, że pobladła.
- Ale wszyscy… ja nie… - znów zaczęła się jąkać, aż wreszcie usiadła na ziemi i rozpłakała się w głos.
- Trzymaj mnie, kurwa, bo nie wierzę – jęknąłem, spoglądając na kumpla. – Co jest z wami, ludzie?! Kilka godzin bez telewizora i smartfona, i od razu lecimy kraść i gwałcić?! Muszę zapalić, kurwa, natychmiast…
Dziewczyna dalej zanosząc się płaczem wyciągnęła w moją stronę pomiętą paczkę Lucky Strike’ów.
- Ile ty właściwie masz lat? I jak masz na imię? – zapytałem zabierając całe pudełko. Wyłuskałem z niego papierosa, odpaliłem od dogasającej pochodni i zaciągnąłem się z lubością.
- Marta – odpowiedziała. – Mam prawie czternaście lat.
- Prawie czternaście lat – powtórzyłem sarkastycznym tonem. – Rodzice wiedzą, że palisz? Gdzie mieszkasz?
- Niedaleko stąd. Przy ratuszu.
- Wiesz, czy może jest tu ktoś jeszcze?
- Pewnie kilku szabrowników jeszcze by się znalazło. Od rana buszuje tu kupa ludzi. Nikt nikomu nie wchodził w drogę, dopiero ci dwaj… Są jeszcze trupy.
- Trupy? – wysapał przerażony Robert.
- Tak. W miejscu gdzie rozbił się helikopter. Załoga i kilka osób, które pewnie robiły w tym czasie zakupy. Byłam tam w pobliżu. Nie wydaje mi się, żeby ktoś przeżył.
- Nie zaszkodzi sprawdzić – oznajmiłem. – Weź sobie stąd jakąś bluzkę, nie świeć cyckami. Tym bardziej, że jeszcze nie bardzo masz czym świecić. – Dziewczyna zrobiła oburzoną minę, ale nic nie powiedziała. – Fajki konfiskuje. Ja sam zacząłem palić na studiach, nie życzę sobie palących nieletnich. Dopóki nie odstawimy cię do domu, odpowiadamy za ciebie.
Obeszliśmy wnętrze galerii handlowej co i rusz napotykając szabrowników. Taszczyli rozmaite pudła, głównie ze sprzętem RTV, przyświecając sobie podobnymi do naszej, zaimprowizowanymi pochodniami. Według tego, co zaobserwowaliśmy do tej pory, awaria prawdopodobnie zniszczyła wszystko, co działało na prąd i moim zdaniem, cały ten szajs nie był już wart funta kłaków. Chociaż, oczywiście mogłem się mylić.
Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w które wbił się helikopter. Maszyna należała do jednej ze stacji telewizyjnych. W środku znajdowały się trupy dwóch pilotów i najprawdopodobniej operatora kamery. Wokół walało się jeszcze kilka nadpalonych i częściowo porozrywanych zwłok. Marta zaczęła chlipać, a Robert co i rusz wydawał z siebie dźwięk, jakby miał za chwilę zwymiotować. W sumie nie powinienem mu się dziwić. Pewnie widział martwe ciała po raz pierwszy. Dla mnie, niestety, nie była to pierwszyzna.
- Możemy już stąd iść? – zapytał Robert. – Nie ma tu nikogo, komu można by było pomóc, a ja za chwilę puszczę pawia.
- Masz rację, już stąd idziemy – odparłem, odwracając się tyłem, do miejsca makabrycznego wypadku i oddalając się spiesznie.
Postanowiłem, że zajrzymy jeszcze między półki hipermarketu i ruszymy odstawić do domu naszą znajdę. Posadzka sklepu usłana była śmieciami, porozsypywanym i podeptanym jedzeniem oraz różnego rodzaju porozbijanymi sprzętami.
- Ludzie to bydło – mruknął Robert. – Rozumiem jeszcze ukraść. Ale po jaką cholerę niszczyć i marnować?
Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo nagle otoczył nas tuzin postaci z lampami na naftę i pistoletami w dłoniach.
- Policja, nie ruszać się! – Echo poniosło się po opustoszałej hali hipermarketu. Wszyscy troje odruchowo podnieśliśmy ręce do góry. Po chwili zostaliśmy wyprowadzeni na zewnątrz.

***

Spędziliśmy w centrum handlowym więcej czasu niż nam się zdawało. Deszcz przestał padać, a pochmurny dzień zaczął już zamieniać się w wieczór. Przy wejściu stało kilka koni oraz dwie furmanki. Furmanki policyjne – gdyby nie przerażająca sytuacja dookoła pewnie by mnie to nawet rozbawiło. Na jednym wozie siedziało kilkoro ludzi z rękami zakutymi za plecami.
- Kolejni szabrownicy? – zapytał gruby policjant z sumiastym wąsem. Rzuciłem okiem na dystynkcje.
- Nie jesteśmy szabrownikami, panie inspektorze. – Mundurowi lubią jak się do nich zwracać z użyciem stopnia. – Nazywam się Krzysztof Ułańczyk i jestem ratownikiem medycznym. Razem z kolegą i jego siostrą szliśmy w stronę ratusza, dowiedzieć się czegoś więcej o awarii. Weszliśmy do środka sprawdzić, czy nikt nie potrzebuje pomocy.
Gdy okazałem legitymację funkcjonariusze zrezygnowali ze sprawdzania tożsamości Roberta i Marty.
- W środku nie natknęliśmy się na rannych, jest za to kilka ciał. Ale to już pewnie wiecie – oznajmiłem wąsatemu inspektorowi.
- Moi chłopcy jeszcze się rozejrzą. Pan powinien zgłosić się do szpitala, każdy lekarz i ratownik jest teraz na wagę złota.
- A gdzie możemy dowiedzieć się, co się, do diabła, dzieje? – wtrącił się Robert.
- Przyczyny awarii jeszcze nie ustalono. Mieszkańców uprasza się o pozostawanie w domach. Jeśli problem nie zostanie rozwiązany w ciągu najbliższej doby, informacji i pomocy należy szukać w najbliższym urzędzie dzielnicy – wyrecytował służbiście policjant.
- Gówno warty bełkot – warknął Robert.
- Zamknij się – syknąłem, po czym dziękując stróżom prawa pociągnąłem przyjaciela i znalezioną dziewczynę za sobą, byle dalej od centrum handlowego, szabrowników i policji.
- Mógłbyś czasami powstrzymać ten swój niewyparzony jęzor! – obsztorcowałem kumpla.
- Odwal się, Ułan, dobra?! Ja chce tylko dowiedzieć się, co tu się odpierdala, a pies zbywa mnie wyuczoną formułką.
- Dajże spokój! On ma łapać szabrowników. Pewnie nie ma pojęcia co się dzieje i założę się, że jest niemniej przerażony niż my. – Powiedziałem to na głos. Na chwilę zapadła niezręczna cisza.
- Ty też się boisz? – Marta odezwała się po raz pierwszy od opuszczenia galerii.
- Nie widać? – mruknąłem sięgając do skonfiskowanej paczki fajek.
- Jak dotąd sprawiałeś wrażenie, jakbyś wszystko wiedział i nad wszystkim panował – rzucił Robert. Postanowiłem zignorować nutkę wyrzutu i ironii w jego głosie.
- Panować mogę co najwyżej nad sobą. Dobrze by było, gdybyś ty też się postarał.
Do ratusza dzielnicy Targówek doszliśmy ogarnięci ponurym milczeniem. Po drodze mijaliśmy unieruchomione auta. W wielu z nich szyby były powybijane. Podobnie rzecz się miała z witrynami napotkanych sklepów. Ludzi na ulicy było niewielu, a te kilka osób, które się napatoczyły patrzyło na nas lękliwie i umykało czym prędzej. Krajobraz niemal postapokaliptyczny, a przecież to tylko awaria prądu. „Trwająca już prawię całą dobę” – dodałem w myślach, czując, jak opuszcza mnie nadzieja na to, że wszystko jeszcze wróci do normy.
Na placu przed ratuszem rozstawiono kilka koksowników, przy których, zbici w małe grupy, grzali się spragnieni informacji ludzie. Najwyraźniej postanowili koczować w pobliżu, aż ktoś z góry będzie łaskaw rzucić odrobinę światła na całą tę nienormalną sytuację.
- Wyglądają jakby sterczeli tu od wielu godzin – zauważył Robert. – Na razie chyba nikt się do nich nie pofatygował. Zamierzamy dołączyć?
- Najpierw musimy odstawić smarkulę do domu.
- Nie jestem smarkulą – oburzyła się Marta.
- Dobrze, nie jesteś – rzuciłem ironicznie. – To teraz, nie-smarkulo, zdradź nam łaskawie gdzie mieszkasz.
- Stąd mogę już wrócić sama…
- Nie możesz! – odparłem stanowczo. - Nazwij mnie społeczniakiem, konfidentem, czy jak wy smarkacze teraz mówicie, ale zamierzam pogadać z Twoimi rodzicami.
Dziewczyna spiorunowała mnie wzrokiem, po czym obróciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki. Na jej nieszczęście Robert stał dwa kroki za nią, więc wpadła na niego z impetem, odbiła się i klapnęła ciężko na chudy tyłek.
- Ała! – jęknęła, zerkając to na mnie, to na Roberta pełnymi łez oczami.
Uśmiechając się dobrodusznie wyciągnąłem rękę, by pomóc jej wstać.
- Twoja dzisiejsza przygoda mogła skończyć się tragicznie, wyłącznie przez twoją własną głupotę. Skoro nie jesteś smarkulą przyjmij konsekwencje jak dorosła. Tym bardziej, że gdyby nie my spotkałoby cię coś znacznie gorszego niż ochrzan od starych. Kiedyś mi za to podziękujesz. Podaj adres!
Jej opór szybko zgasł i pociągając nosem wyrecytowała nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. Było to rzeczywiście kilka minut piechotą od ratusza, więc po chwili staliśmy już pod drzwiami bloku mieszczącego się na niebrzydkim, zamkniętym osiedlu. Wokół zapadła już noc, tym ciemniejsza, że nie działały żadne latarnie. W oknach wielu mieszkań widać było przytłumiony blask świec lub innych nieelektrycznych lamp. Na domiar złego znów zaczynało padać. Wdrapaliśmy się na czwarte piętro. Z przyzwyczajenia wdusiłem przycisk martwego dzwonka po czym klnąc pod nosem zapukałem do drzwi, pewnie nieco zbyt mocno.
- Kto tam? – rozległ się kobiecy głos po drugiej stronie.
- Przyprowadziliśmy Martę – rzuciłem w odpowiedzi.
Drzwi natychmiast stanęły otworem, Marta rzuciła się przez próg wprost w ramiona kobiety.
- Pani córka wpakowała się w niezłe kłopoty – zacząłem.
- No co ty, Ułan! – przerwał mi Robert. – Przecież widać, że pani jest siostrą naszej znajdy. Rodzice w domu? – zwrócił się do niej. Rzeczywiście dopiero teraz spostrzegłem, że była pewnie kilka lat młodsza ode mnie i Roberta i w żadnym wypadku nie mogła być matką trzynastolatki.
- Tata w domu – odparła dziewczyna. – A wy kim jesteście?
- Jestem Robert – przedstawił się mój kompan. – A to mój przyjaciel, Ułan. To znaczy Krzysztof. Znaleźliśmy Martę, kiedy…
- Napadło mnie dwóch zbirów – nastolatka weszła mu w słowo. – Wciągnęli mnie do pustego sklepu. Pan Ułan i pan Robert mnie uratowali. Nie wiem co by się stało, gdyby nie oni. – Wbiła we mnie błagalne spojrzenie. Scenę wdzięczności i przerażenia odegrała jak wytrawna aktorka. Rozbawiło mnie to, więc postanowiłem nie wyjawiać całej prawdy o okolicznościach znalezienia jej przez nas.
- A coś ty robiła gdzieś przy jakimś sklepie? Przecież wszystko pozamykane? – dopytywała starsza z sióstr.
- Szłam do koleżanki.
Robert chrząknął, ja jednak spojrzałem na niego z lekkim uśmiechem, dając znać, żeby też odpuścił małej.
- Ulka, kto tam przylazł? – Z głębi mieszkania dobiegł nas głos mężczyzny.
- Dwóch panów, tato. Martę przyprowadzili!
- Zaproś ich do środka!
- Wejdźcie – dziewczyna uśmiechnęła się uroczo. – Nie przedstawiłam się. Ula. – Obaj uścisnęliśmy drobną dłoń starszej z sióstr i weszliśmy za nią do środka.
Dziewczyna wprowadziła nas do przestronnego salonu skąpanego w blasku dwóch lamp gazowych i kilkunastu dużych świec. Przy stole, na wózku inwalidzkim, siedział pięćdziesięcioparoletni mężczyzna. W młodości prawdopodobnie odznaczał się potężną budową. Barki wciąż miał bardzo szerokie, a ręce umięśnione. Czarne włosy i brodę gdzie nie gdzie przyprószyła siwizna błyszcząca w migotliwym świetle. Trzymał się jednak prosto, a twarz miał poważną i pewną.
- Ci dwaj panowie podobno uratowali Martę przed jakimiś zbirami – oznajmiła Ula.
- Jestem Marek Bednarz – rzekł mężczyzna głębokim głosem, wyciągając w naszą stronę dłoń wielkości średniej patelni. Uścisk miał zdecydowany i silny. – Bardzo wam dziękuję. Moja młodsza córka to prawdziwe utrapienie. Ciągle pakuje się w kłopoty.
- To nic takiego – rzucił skromnie Robert. – Akurat byliśmy w pobliżu. Ludziom odbija przez tę awarię. Na ulicach nie jest teraz bezpiecznie.
- To prawda. A wy dokąd zmierzacie?
- Przyszliśmy z Derbów. – Postanowiłem włączyć się do rozmowy. – Zamierzaliśmy dowiedzieć się co się stało. Mieliśmy nadzieję, że może w urzędzie ktoś nam coś wyjaśni.
- Jak dotąd nikt nic nie wie – wtrąciła starsza z córek. – Pół dnia spędziłam pod ratuszem. Każą siedzieć w domu i czekać.
- Tego samego dowiedzieliśmy się od napotkanego policjanta. Zdaje się, że diabli wzięli całą elektryczność.
- Wszystko na to wskazuje – rzekł pan Bednarz. – Na Derby kawał drogi, a może jutro ktoś z ratusza rzuci nieco światła na tę sprawę. – Mężczyzna zaśmiał się, dostrzegając dwuznaczność swoich słów w obecnej sytuacji. – W takich chwilach trzeba sobie pomagać. Mamy wolny pokój, jeden z was może przespać się na wersalce, a drugi na materacu. I oczywiście zjecie chyba z nami kolację?
- Naprawdę, nie chcielibyśmy robić kłopotu – powiedział Robert, chociaż widać było, że podobnie jak ja marzy o tym, żeby coś przegryźć i zdrzemnąć się chociaż przez chwilę. Po dniu pełnym nerwów i nieszczególnie pozytywnych wrażeń byliśmy głodni i padaliśmy z nóg.
- Chociaż tak mogę się wam odwdzięczyć. Poza tym trzeba wszystko pozjadać, bez lodówki zaraz się żarcie popsuje – uciął gospodarz tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jego argumentom nijak nie szło odmówić słuszności. Przyjęliśmy więc gościnę z wdzięcznością.

***

Chociaż robił wrażenie surowego i zasadniczego, pan Bednarz okazał się pogodnym facetem. Odniosłem wrażenie, że dawno nie miał gości i pogawędka z nami sprawiała mu dużą przyjemność. Był emerytowanym wojskowym, czego dało się spodziewać bo jego niedźwiedziej posturze. Służył w dywizji zmechanizowanej, był kierowcą i podobnie jak Robert, mechanikiem, zatem szybko znaleźli wspólny temat. Ja z dyskusji o cylindrach, pojemnościach i koniach mechanicznych nie byłem w stanie zrozumieć połowy słów, więc wymknąłem się z salonu.
Zajrzałem do kuchni, gdzie również stało kilkanaście świec o grubych knotach, palących się dużym, jasnym płomieniem. Wokół gazowej kuchenki turystycznej krzątały się obie siostry.
- Hej, przepraszam – zagadnąłem. – Wiem, że nie działają wodociągi, ale może znalazłoby się trochę wody. Chciałbym chociaż umyć ręce.
- W łazience stoją baniaki, możesz korzystać swobodnie – odparła z uśmiechem starsza z sióstr. – Mamy na osiedlu studnie oligoceńską z ręczną pompą, więc przynajmniej wody na razie nie powinno zabraknąć.
- Dzięki serdeczne. – To była doskonała wiadomość. – Jeśli będzie trzeba, pomożemy z Robertem nanosić wody jutro rano.
- Trzymam za słowo – powiedziała wesoło. Dopiero teraz spostrzegłem jaka jest ładna. Wysoka, lecz drobna, z wesołymi iskierkami w zielonych oczach, emanująca ciepłem i życzliwością, nawet mimo niepokojącej sytuacji. Miała krótkie blond włosy, lekko szpiczasty nos i dołeczki w policzkach gdy się uśmiechała. Ale najbardziej podobały mi się jej dłonie – smukłe, o długich palcach i zadbanych paznokciach z wprawą kroiły właśnie warzywa. Zmieszałem się nieco gdy dostrzegła jak bacznie jej się przyglądam, więc złapałem najbliżej stojącą świecę i wycofałem się do łazienki.
Odrobina mydła i chłodna woda to było dokładnie to, czego potrzebowałem. Umyłem dokładnie ręce, zwilżyłem kark i ochlapałem twarz. Prychając uniosłem głowę znad umywalki i napotkałem zmęczone spojrzenie mojego lustrzanego odbicia. Oczy miałem podkrążone, przez ostatnie kilka tygodni wyraźnie schudłem, a gęba aż się prosiła, żeby zeskrobać z niej sztywną szczecinę. Wyglądałem na starszego o jakieś dziesięć lat, ale akurat w tej chwili, czułem, jak wraca we mnie życie.
- Potrzebna ci była mała apokalipsa, żeby znów nabrać wigoru – mruknąłem do lustra, a usta rozciągnęły mi się w mimowolnym uśmiechu.

***

Ula i Marta nakryły do stołu w salonie i podały zupę cebulową z grzankami. W każdej misce pływał też solidny kawałek kiełbasy. Nie mogłem sobie wyobrazić lepszej nagrody za odstawienie do domu młodszej z córek pana Bednarza. Za dokładkę bez namysłu rzuciłbym się do walki z dresiarzami po raz kolejny. Na szczęście jednak nie musiałem tego robić. Dziewczyny zostały zasypane pochwałami tak przez swojego ojca jak i przez nas, to też chętnie przybiegły z dolewką. Posiłek w miłej atmosferze pokrzepił nas i z pewnością podniósł na duchu. Na starym, nakręcanym zegarze, pamiątce po dziadku pana Bednarza wskazówki wskazywały w pół do dziesiątej. Robert zgłosił się do pomocy przy sprzątaniu, a ja przypomniałem sobie o nikotynowym nałogu. Uśmiechnąłem się i żartobliwie puściłem oko do Marty, wyciągając skonfiskowane jej papierosy z kieszeni i pytając, czy mogę zapalić na balkonie.
Metropolia, która od lat praktycznie nie zasypiała, była pogrążona niemal w całkowitej ciemności. Bez oślepiających świateł neonów i latarni gwiazdy na niebie stały się doskonale widoczne mimo częściowego zachmurzenia. Przypomniały mi się letnie noce na wsi, gdy leżałem na drewnianym pomoście przy kaczym stawie patrząc w niebo, aż babcia nie zawołała mnie wreszcie do snu. Zaciągnąłem się z błogością i wypuściłem serię białych kółeczek. Powinienem chyba czuć niepokój, może nawet strach, w końcu awaria postawiła nas w bezprecedensowej sytuacji, jednak czułem tylko rosnącą determinację i poczucie mocy.
- Okropny nałóg. – Ula zajrzała na balkon i stanęła obok mnie.
- Powinnaś to powiedzieć swojej siostrze – odparłem odruchowo.
- Co takiego?
- O cholera… chyba się wygadałem. Właściwie i tak powinienem to powiedzieć. Papierosy zabrałem Marcie. Poza tym ktoś powinien mieć ją na oku, wyraźnie przyciąga kłopoty i lubi bywać w miejscach, gdzie bywać nie powinna. – Ula zasępiła się i milczała krótką chwilę.
- Co się dziś właściwie zdarzyło? – zapytała.
Opowiedziałem starszej siostrze o wydarzeniach z centrum handlowego. Nie powiedziałem jednak, że mała poszła tam na szaber.
- Nie wiem co tam robiła – skłamałem. – Pewnie nic konkretnego. Szczeniacka ciekawość. Sam w jej wieku lubiłem zapuszczać się w różne opuszczone i zrujnowane miejsca.
- Mój Boże. – Ula ukryła twarz w dłoniach. – Ci bandyci chcieli ją… Boże – powtórzyła. – Gdyby jej się stała krzywda, ojciec by tego nie wytrzymał. Wiem, że obwiniałby siebie i swoje kalectwo. Mówiłby, że nie było go tam, kiedy powinien obronić swoje dziecko. – Dziewczynie łzy stanęły w oczach. Niezgrabnie pogładziłem jej przedramię starając się ją uspokoić.
- Na szczęście się tam pojawiliśmy i nic się nikomu nie stało. No może, Robercik dostał parę razy po twarzy, ale chyba mu się to spodobało – dodałem, próbując ją rozbawić. Zadziałało. Uśmiechnęła się ślicznie, choć oczy dalej miała wilgotne.
- Dziękuję, Krzysiek.
- Mów mi, proszę, Ułan, jak wszyscy przyjaciele. Nie lubię swojego imienia.
- Dobrze – wspięła się na palce i pocałowała mnie w zarośnięty policzek. – Dziękuję, że tam byłeś i że mi to powiedziałeś.
- Nie mów ojcu – poprosiłem. – Nie chciałbym, żeby denerwował się na małą.
- Nie powiem. Ale z nią sobie pogadam – dodała odzyskując animusz. – Dobrej nocy.
Żarzący się niedopałek, o którym całkiem zapomniałem poparzył mi palce. Zaciągnąłem się raptem dwa razy zanim pojawiła się dziewczyna, to też sięgnąłem po kolejnego papierosa. Na balkon wszedł Robert.
- Jednak powiedziałeś siostrze tej małej prawdę – zagadnął. – Właśnie mi dziękowała, że ci pomogłem. Eh, mogła chociaż buzi dać, co nie? – Poczułem pewną satysfakcję na myśl, że jego nie pocałowała, a mnie tak. Uśmiechnąłem się, zaciągając głęboko. – Co za dzień – ciągnął mój przyjaciel. – Powiedz mi, Ułan, czemu właściwie tak się uparłeś, żeby odstawić smarkulę do domu? Mogliśmy przy ratuszu rzeczywiście puścić ją samą.
- Nie dostałbyś wtedy ciepłej michy i musielibyśmy stać całą noc pod urzędem – zażartowałem.
- Wiem, nie o to chodzi. Zastanawiam się tylko, po co bierzesz na siebie odpowiedzialność za kogoś z kim nie masz nic wspólnego.
- Widzisz – powiedziałem po dłuższej chwili milczenia. – Tamten dzieciak mógł mieć najwyżej rok-dwa mniej niż Marta. Nie jestem miękki, widziałem masę trupów. Ale co innego przyjechać i stwierdzić zgon, a co innego gdy gówniarz umiera ci w rękach.
- To nie była twoja wina.
- Przestań do mnie mówić jak do ofiary przemocy domowej! Jak jeszcze raz powiesz, że to nie moja wina, jebnę tobą o ścianę jak tym dresiarzem w galerii. Wiem, że to nie moja wina, ale to nie zmienia faktu, że widzę twarz tego dzieciaka, gdy tylko przymykam oczy. Właściwie to widziałem… do dziś.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie wiem. Czuję się dziwnie. Zdeterminowany. Silny. Był taki moment, że się bałem, ale teraz czuję, że po prostu musimy sobie poradzić i jakoś okiełznać to szaleństwo.
- Nie sposób się nie zgodzić – mruknął Robert. – Jak myślisz, jeśli tej awarii rzeczywiście nie da się naprawić, to co teraz będzie?
- Chciałbym to wiedzieć, stary. Chciałbym to wiedzieć.
Odpowiedz
#2
Cytat:Wzdrygnąłem się, strząsając na dywan popiół, z tlącego się papierosa, którego od kilku minut trzymałem nieruchomo w połowie drogi do ust.
Okropnie przeładowane informacjami zdanie. W najlepszym razie czytelnik się zgubi, w najgorszym już na początku opka uzna, że jesteś zmanieryzowanym kombinatorem.

Cytat:Niespodziewany gość ponownie wdusił przycisk dzwonka.
Niespodziewanie? No nie wiem… Niespodzianką byłoby, gdyby wyważył drzwi, ale co jak co, to że zadzwonił jeszcze raz jest dość logicznym następstwem tego, że czekał pod drzwiami, aż gospodarz wyrwie się z letargu i zgasi tlącego się papierosa (w połowie drogi do ust) w popielniczce. Tongue

Cytat:- Prędzej trzy, bo już ci się lodówka zaczęła rozmrażać.
Jesteś pewien, że kilka godzin wystarczy, żeby z zamkniętej lodówki zaczęło cieknąć?

Cytat:Po chwili za pomocą chochelki zaczerpnęła płynu z kociołka do blaszanego kubka i wyciągnęła w moją stronę.
To zdanie to niezły potworek. „Za pomocą” zupełnie zbędne. Zaczerpnęła do blaszanego kubka? Czerpie się z czegoś, nie do czegoś. I wyciągnęła. Co wyciągnęła? Marchewkę z zupy? Wiem, o co Ci chodziło w tym zdaniu, ale jest kompletnie niegramatyczne.

Cytat:- Dalej nie ma prądu – zmienił temat mój przyjaciel.
Jak Yoda szyk przestawny?

Cytat:Choć do kuchni, zrobiłem kanapki z tuńczykiem.
Sad Sad Sad Sad Sad Sad Sad

Cytat:Kaloryfery, mimo, że rozkręcone
Generalnie interpunkcja w tekście leży i kwiczy. Nie chciało mi się wypisywać przecinków, bo piszesz nieźle i liczyłem, że ogarniesz to sam przy korekcie. Ale to „mimo, że” powtórzone w tekście po raz drugi każe mi się zastanowić, czy aby na pewno wiesz, jak to się robi z przecinkami…

Cytat:Wciągnąłem na tyłek sprane jeansy
Skąd ja to wiedziałem, że koniecznie będą sprane.

Cytat:czego dało się spodziewać bo jego niedźwiedziej posturze.

Ty na pewno przeczytałeś ten tekst przed wstawieniem na forum?

Muszę Cię pochwalić za dialogi. Są świetne. Naturalne, z pieprzem, ale bez nadmiaru wulgaryzmów, żywe i dynamiczne. Bardzo fajnie popychają opko do przodu i nie stopują akcji, wręcz przeciwnie. Serio jak w dobrym filmie. Albo w teatrze.

Cytat:Zniechęciłem się do tego pomysłu, gdyż wymyślona awaria jest w moim odczuciu zbyt nierealna
Właśnie to bardzo mi się podoba! Lubię takie opowiadania, które bazują na jakimś pomyśle, który z pozoru wydaje się być niemożliwy, kompletnie abstrakcyjny, ale świetnie służy do tego, żeby przedstawić mechanizmy ludzkiego zachowania i psychiki w konkretnych warunkach. Jak w laboratorium. Taki sztucznie stworzony eksperyment myślowy. I w tym właśnie dopiero można odnaleźć prawdziwy kunszt pisania. A cały urok polega na tym, żeby tego nie wyjaśniać, bo nie o to chodzi, nie chodzi o ten cały pseudo-naukowy bełkot sf, fantastyczne technologie rodem ze „Star Wars”. Wszystko sprowadza się do tego, co mówią i robią bohaterowie, żeby to sobie wyobrazić, przewidzieć i się pobawić ich psychikami. Wink

Przyznam się szczerze, że gdy zobaczyłem, że Twoje opko to post-apo, to bardzo się zmartwiłem. Fantastyka to kompletnie nie moje klimaty i nie bardzo miałem ochotę się za to zabierać… Na szczęście okazało się, że w Twoim opku nie mam jej zbyt dużo i serio wciągnąłem się w tekst. Byłem ciekaw, jak to się rozwinie. Stworzyłeś bardzo fajną postać. Takiego typowego słodko-gorzkiego twardziela z miękkim sercem. Fajnie wyszedł chropowato w obyciu, a to, że jest ratownikiem i czuje potrzebę pomocy innym wraz z jego umiejętnościami rzucania ludźmi (tu akurat nie wiem, czy nie przesadziłeś) robi z niego wręcz typ superbohatera. Warstwa warsztatowa czasem trochę szwankuje, szczerze mówiąc, tekst wygląda, jakbyś go wrzucił bez sprawdzania i przydałaby mu się porządna korekta. Ale akcja wciąga, postaci są wiarygodne, psychologia tłumu też dobrze zanalizowana. Jak dla mnie ten tekst jest całością, nie musi mieć kontynuacji. Dobra robota. Smile
Odpowiedz
#3
Przede wszystkim, a wbrew wszelkim pozorom, taka awaria jest całkiem prawdopodobna. Wystarczy odpowiednio silny impuls elektromagnetyczny. Wszelka elektronika, i urządzenia elektryczne zawierające uzwojenia idą w diabły. Taki impuls wywoła np. eksplozja ładunku nuklearnego ponad atmosferą. Oczywiście o ile ładunek jest odpowiednio silny.

Po drugie Twój pomysł przypomina bardzo jeden z moich (czekających bezskutecznie na realizację) tyle że u mnie skutki obejmują też istoty żywe.

Atutem tekstu jest przede wszystkim realizm postaci głównego bohatera, oraz jego przemiana. Nawet lekkim wątkiem romantycznym błysnąłeś.
Akcja jest również dość realistyczna. Tak by to mogło wyglądać. W praktyce jeszcze nawet gorzej. W mieście z niedziałającą siecią elektryczną i wodociągową, nawet załatwić potrzeb fizjologicznych nie bardzo idzie.
Tu również uwaga: Instalacje gazowe również przestały by działać. Tam również są pompy, a przede wszystkim elektrozawory. Można by gotować co najwyżej na kuchenkach zasilanych propan - butanem z butli.

Właściwie, czytając to opowiadanie, człowiek zdaje sobie sprawę jak wrażliwe na takie awarie są wielkie miasta. Na wsiach brak prądu stanowi co najwyżej niewielką niedogodność.

Słowem - całkiem dobry tekst. Błędy warsztatowe, nie tak znów wielkie, po oczach nie gryzą. Niemniej to co wskazał Erazmus poprawić warto.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Dzięki Wam, Panowie za wysiłek przeczytania i skomentowania. Miło mi, że mimo niedociągnięć, przypadł Wam ten tekst do gustu. Pozwolę sobię trochę popolemizować (bo mogę!), a parę razy muszę uderzyć się w pierś:

Cytat:
Cytat:Niespodziewany gość ponownie wdusił przycisk dzwonka.
Niespodziewanie? No nie wiem… Niespodzianką byłoby, gdyby wyważył drzwi, ale co jak co, to że zadzwonił jeszcze raz jest dość logicznym następstwem tego, że czekał pod drzwiami, aż gospodarz wyrwie się z letargu i zgasi tlącego się papierosa (w połowie drogi do ust) w popielniczce. Tongue

Nie rozumiem co Ci nie leży w tym zdaniu. Nie dzwonek był niespodziewany, ani nie został niespodziewanie wciśnięty po raz drugi tylko gość był niespodziewany. Jeśli się kogoś nie spodziewałeś, to nawet jeśli zdąży wcisnąć dzwonek 10 razy zanim dojdziesz do drzwi, to wciąż jest niespodziewany gość.


Cytat:Jesteś pewien, że kilka godzin wystarczy, żeby z zamkniętej lodówki zaczęło cieknąć?

Szczerze mówiąc to nie wiem, czy trzy godziny wystarczą. Z otwartej cieknie już po kilkunastu minutach, ale jak z zamkniętej, to ciężko powiedzieć. Nie rozmrażałem zamkniętej lodówki. Może jakaś stara była czy coś.

Cytat:
Cytat:Po chwili za pomocą chochelki zaczerpnęła płynu z kociołka do blaszanego kubka i wyciągnęła w moją stronę.
To zdanie to niezły potworek. „Za pomocą” zupełnie zbędne. Zaczerpnęła do blaszanego kubka? Czerpie się z czegoś, nie do czegoś. I wyciągnęła. Co wyciągnęła? Marchewkę z zupy? Wiem, o co Ci chodziło w tym zdaniu, ale jest kompletnie niegramatyczne.
O matko, rzeczywiście :/ Mea culpa. Jeśli traktować ten rozdział jako skończoną całość, to cały akapit o babci jest do zutylizowania. Nic nie wnosi. Jak się zabiorę za poprawki, to wywale.

Cytat:
Cytat:- Dalej nie ma prądu – zmienił temat mój przyjaciel.
Jak Yoda szyk przestawny?
Że gdzie szyk przestawny? Ja nie widzę...

Cytat:
Cytat:Choć do kuchni, zrobiłem kanapki z tuńczykiem.
Sad Sad Sad Sad Sad
[Obrazek: EghYzg.jpg]

Cytat:Generalnie interpunkcja w tekście leży i kwiczy. Nie chciało mi się wypisywać przecinków, bo piszesz nieźle i liczyłem, że ogarniesz to sam przy korekcie. Ale to „mimo, że” powtórzone w tekście po raz drugi każe mi się zastanowić, czy aby na pewno wiesz, jak to się robi z przecinkami…

Wydało się Big Grin Serio, z przecinkami mam poważny problem. Jakby ktoś polecił jakiś dobry podręcznik albo stronę w przystępny sposób wyjaśniającą zasady interpunkcji to byłbym wdzięczny, bo od lat mam z tym problem. No ale z tym ", mimo, że" to rzeczywiście gołym okiem widać. Kretyński błąd. Idę przytrzasnąć sobie uszy drzwiczkami od piekarnika.

Cytat:
Cytat:Wciągnąłem na tyłek sprane jeansy
Skąd ja to wiedziałem, że koniecznie będą sprane.
Tak, wiem. Przewidywalne. Ale prawie każdy ma w domu takie sprane jeansy, które nie są całkiem "podomowe" ale do pracy też by w nich nie poszedł. Takie portki na szybki wyskok do sklepu po fajki. To czyni bohatera takim zwyczajniejszym. To znaczy takim go miało czynić.

Cytat:
Cytat:czego dało się spodziewać bo jego niedźwiedziej posturze.

Ty na pewno przeczytałeś ten tekst przed wstawieniem na forum?
Coś mi się takiego ostatnio porobiło, że często zamiast p biszę b, a zamiast t - d i na odwrót. Zazwyczaj po jakimś czasie wyłapuje, ale nie wiem co to jest. Jakieś dysmózgowie ostatnio popularne czy co? Mówię poważnie, nie wiem skąd to się wzięło. A opowiadanie przeczytałem wielokrotnie, ale ja ogólnie błędów nie dostrzegam jeśli ich nie szukam. Skupiłem się na treści, robotę korektorską pokpiłem. Wybaczcie. Ale z drugiej strony, nie jest AŻ TAK źle chyba.

Cytat:Muszę Cię pochwalić za dialogi. Są świetne. Naturalne, z pieprzem, ale bez nadmiaru wulgaryzmów, żywe i dynamiczne. Bardzo fajnie popychają opko do przodu i nie stopują akcji, wręcz przeciwnie. Serio jak w dobrym filmie. Albo w teatrze.
Dziękuję bardzo! To duża i ważna pochwała dla mnie, bo przy okazji kilku innych prac zarzucano mi drewno w dialogach. Może wreszcie się czegoś nauczyłem.

Tyle jeśli chodzi o polemikę, usprawiedliwanie i kajanie się. Dzięki Erazmus za wnikliwą analizę i Gorzki za rozwianie paru moich wątpliwości. Tekst poprawię, żeby kolejnym użytkownikom czytało się lepiej. Ale to jak mi się zachce Big Grin A Wasze opinie sprawiły mi dużą przyjemność. Pozdrawiam Smile
Odpowiedz
#5
Cytat:Nie rozumiem co Ci nie leży w tym zdaniu. Nie dzwonek był niespodziewany, ani nie został niespodziewanie wciśnięty po raz drugi tylko gość był niespodziewany. Jeśli się kogoś nie spodziewałeś, to nawet jeśli zdąży wcisnąć dzwonek 10 razy zanim dojdziesz do drzwi, to wciąż jest niespodziewany gość.
O, rany, rany, a jednak tutaj to moja wina i jakieś zaćmienie! Nie wiem, dlaczego przeczytałem "Niespodziewanie". "Niespodziewany" spoko. Wink

Cytat:Że gdzie szyk przestawny? Ja nie widzę...
Zmienił temat mój przyjaciel? Mój przyjaciel zmienił temat?

Cytat:Ale z drugiej strony, nie jest AŻ TAK źle chyba.
Jest nieźle. Już samo to, że przyczepiłem się takich pierdół świadczy o tym, że nie było nic większego do wytknięcia palcem. Wink

Polecam się na przyszłość!
Odpowiedz
#6
Tak, że się wtrącę. Jako fan szyku przestawnego. Zwrot : "Zmienił temat mój przyjaciel" jest dopuszczalny, a nawet sądzę, że w kontekście zdania się komponuje.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#7
Cytat:Tak, że się wtrącę. Jako fan szyku przestawnego. Zwrot : "Zmienił temat mój przyjaciel" jest dopuszczalny, a nawet sądzę, że w kontekście zdania się komponuje.
Oczywiście, że jest dopuszczalne. To jest tekst Okruszka, on jest autorem i zrobi z tekstem, na co ma ochotę. Wink Ja tylko pokazałem, które fragmenty wybiły mnie z rytmu.
Odpowiedz
#8
Cytat:Jesteś pewien, że kilka godzin wystarczy, żeby z zamkniętej lodówki zaczęło cieknąć?

Erazmus, miales racje. Sprawdzilem na wlasnej skorze, bo mi prad odcieli Big Grin Przy zamknietej lodowce potrzeba okolo doby zeby sie rozmrozila Tongue To tez postaram sie urealnic w toku poprawek Smile

(Sorry za brak polskich znakow. Pisze z pracy, nie mam zainstalowanego polskiego slownika, a przeklejac mi sie nie chce Big Grin )
Odpowiedz
#9
Swego czasu byłem we Francji członkiem lodówkowego gangu, więc prawdopodobnie na maszynach do mrożenia znam się jak mało kto tutaj. Big Grin
Odpowiedz
#10
Właśnie. Wybaczcie offtop, ale mam zamiar wybrać się w przyszłym roku do Francji, dlatego też pozwolisz Michale, że zadam Ci jedno pytanie: czy to prawda, że Francja straciła swój klimat, tj. została zdominowana przez multikulti i tak zwaną cywilizację śmierci, której członkiem sam zresztą jestem? Wink

Z góry uprzejmie dziękuję za odpowiedź.
Ros.
Odpowiedz
#11
Nie jestem pewien, czy pytasz poważnie, Lynch… Od jakichś 10 lat mniej lub bardziej regularnie bywam we Francji i przyznam szczerze, że na przestrzeni tego czasu nie zauważyłem, by coś się zmieniło. Nie jestem fanem Paryża i wciąż moim zdaniem jest tam tak samo brudno i tłoczno, Lazurowe Wybrzeże wciąż jest bananowe (aż tak bardzo mi to nie przeszkadza), Prowansja wciąż jest magiczna, a Bordo (choć pewnie nie jestem obiektywny) mimo tego że jest właśnie multikulturowe i pełno w nim nie tylko Arabów, ludzi z Afryki, ale również Basków, ludzi z Reunion i innych DOM-TOM’ów (znacznie różnią się mentalnością od Francuzów „kontynentalnych”) serio trzyma swój klimat (może to dzięki winie?), a atmosfery północnej Francji, Nantes, Bretanii, Lille chyba nic nie jest w stanie wykrzewić (to z kolei chyba kwestia pogody). Francuzi są dość hermetyczni (myślę, że w tym jest problem, a nie w braku chęci asymilacji imigrantów) i raczej niechętnie „mieszają się” z przyjezdnymi, poważnie dbają i pilnują swojej kultury. Nie będę się chwalić, ale poderwać Francuzkę z krwi i kości to niemała sztuka. Wink Jednocześnie wszyscy głośno mówią, że są tolerancyjni, że liberté, égalité, fraternité, że są otwarci i gościnni (ich socjal znany jest wszystkimi), a potem się okazuje, że wybory wygrywa Front Narodowy. Niby nikt się nie przyznaje, ale ktoś na nich głosuje. I rozmawiając z Francuzami, odniosłem wrażenie, że bardziej się boją Le Pen, niż napływu „cywilizacji śmierci”. Bo pod tym względem od kilkunastu lat nie ma znacznych zmian…

Marcinie, czytałeś nowego Houellebecq’a? Jeśli nie i jeśli wybierasz się/interesujesz się obecną Francją, koniecznie musisz nadrobić.

Może nie śmiećmy w tym wątku. Albo przenieśmy się do kawiarenki, albo zapraszam na PW. Wink
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości