Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Belzebub
#1
Tekst dawno temu publikowany na tym forum, który po głębokim przeistoczeniu stał się krótką powieścią. Mam już to skończone, więc mogę wrzucić wszystko naraz albo w odpowiednich odstępach czasu. Jest to komedia, historia, polityka i diabły. Bardziej farsa niż dramat. I może ktoś się skusi.


Żeby nie zamęczyć materiałem, udostępniam cztery rozdziały, reszta wedle Waszej woli, zacni książęta i czcigodne księżniczki.



I. Zawiść
 
W piekle rozgorzały przygotowania do imprezy wyłonienia diabła tysiąclecia. Wszystkie demony gotowały się z niecierpliwości. Iskry sypały z każdej szatańskiej huty, w podgrzewanych wulkanicznym żarem kotłach bulgotały hektolitry esencji rozpaczy. Nad stromymi turniami z czarnej skały, w których znajdowały się siedziby stu najważniejszych diabłów, zbierały się ponure chmury. W głębokich na trzy tysiące stóp parowach huczało od zjeżdżających się gości. Mówiono nawet, że wielką galę swym przybyciem zaszczyci sam archanioł Gabriel, choć spekulacje te w obszernym artykule dementował „Niebiański Kurier”.
Bądź co bądź, impreza budziła ogromne emocje, mimo iż jej rozstrzygnięcie od dawien dawna zdawało się z góry przesądzone.
Między drapieżnymi wzniesieniami, wysoko ponad ziemią, pod niedosiężnym sklepieniem, kroczył przebogaty orszak księcia piekieł – Belzebuba. Wieloręcy dobosze wygrywali na bębnach waleczny rytm, za nimi baniaste powozy sunęły zwolna, ciągnione przez czarne woły o płonących grzbietach, nad kolumną jazgocących demonów latały harpie z proporcami w herby diabelskie, zaś pośród licznej świty można było zoczyć wielu słynnych niegodziwców, legendarne poczwary, a także harem bezwstydnie rozdzianych diablic.
To wszystko przechodziło szumnie ponad głową nadgniłego przewoźnika dusz, Charona. Siedział on właśnie przy biurku ciosanym z białej kości mamuta, choć już mocno sczerniałej od sadzy, i korzystając z biurowego sprzętu – kineskopowego monitora oraz dwóch dwudziestowatowych głośników, grał na podłączonej przejściówką Atari.
Na moment wcisnął pauzę, aby spojrzeć w górę, gdzie hałaśliwy orszak szatański czynił to niecodzienne zamieszanie.
Patrzył tam jakiś czas, lecz nagle zza jego pleców dobiegł podejrzany odgłos kroków.
Ściany Wąwozu Styksu potęgowały każdy dźwięk, toteż gdy orszak z całym tym biciem w bębny i jazgotaniem oddalił się na odpowiedni dystans, rozbrzmiało w zamian wyraźne a powielone echem: stąp-p-p-p, stąp-p-p-p.
— Kto się skrada?! — zawołał Charon, zezując w kierunku spowitych siarczaną mgiełką głazów.
Z ukrycia jak na komendę wyskoczył diabeł w czarnym chałacie, wielki i pleczysty, z głębokim kapturem szeroko zarzuconym na łeb. Rozejrzał się nerwowo dokoła, a po upewnieniu się nieobecności demonów postronnych prędkim krokiem dostąpił przewoźnika.
— Masz dobre uszy, Charonie — wychrypiał władczym tonem.
Oczy przewoźnika rozszerzyły się w zdumieniu, że mu niemal gałki z czaszki wyleciały, i to wcale nie dlatego, że wspomniane uszy zgniły mu już ponad dwa tysiące lat temu.
— Ale jak?! — wydyszał, z niedowierzaniem wskazując na sklepienie. — Przecież tam orszak...
Diabeł energicznie wyciągnął przed siebie szponiaste łapska.
— Drogi Charonie — rzekł z błyskiem w kozich ślepiach — wytłumaczę ci to w sposób jak najbardziej zrozumiały. Otóż stoi przed tobą demon sprytniejszy nawet od przereklamowanego Lucyfera. Gdy tam, u góry, oficjalnie kroczy mój własny orszak, ja, czwarty książę, podziwiany przez wszystkich złoczyńca, legendarnie niegodziwy oraz arcyszatański Belzebub, niepostrzeżenie wymykam się z piekła…
— Jak to, wymyka się pan? — nie dowierzał Charon. — A co z galą?
— Niech się wypchają tą galą! — zezłościł się diabeł. — Tysiąclecie za tysiącleciem siedzę tam jak ten dureń i zgrzytam zębami, bo Lucjan jest bezkonkurencyjny! Mam już tego dość! Robię sobie wakacje — żalił się, wierzchem łapy ocierając załzawione ślepia.
Przewoźnik pokręcił głową.
— Będzie afera — zauważył ponuro.
— Koło kopyt mi to lata! A ty nikomu ani słowa, bo cię rozpalonymi cęgami każę wypieścić!
Charon zniżył potulnie głowę i zapewnił:
— Nic nikomu, choćby wodą święconą lali! Masz moje słowo, mój najgorszy z najgorszych, budzący trwogę książę! — Wykonał kilka głębokich ukłonów, a gdy u diabła zaobserwował udobruchaną minę, ozwał się już śmielej: — A że tak się z ciekawości zapytam – w tym ubiorze książę się wybiera?
— Głupi — warknął Belzebub. — To dla niepoznaki. Prawdziwy strój mam pod spodem. — Zdecydowanym ruchem zrzucił z siebie płaszcz.
Teraz dopiero Charon mógł dostrzec, że do napompowanego torsu diabła przylega różowa polówka ze starannie ułożonym, białym kołnierzykiem, na tyłku ma pospolite, przetarte dżinsy, zaś same kopyta tkwią głęboko w buciorach z wysoką cholewą. I gdyby nie ten rogaty łeb, chropowate czoło oraz rozdwojony jęzor, można by go nawet wziąć za normalnego faceta.
— I jeszcze odcień skóry — zauważył Charon, wskazując na brudnoczerwoną gębę księcia.
— A, byłbym zapomniał — zgodził się diabeł, za czym sprężył się tak mocno, że mu wszystkie żyłki powyłaziły, zaś jego karnacja w jednym momencie przeszła w maślaną. — I jak? — zapytał z ciężkim dyszeniem.
— Olśniewająco — przysłodził mu Charon.
— Więc otwieraj już te piekielne bramy! Znów zbałamucę ludzki świat! Hahahah, hahahah, hahahah! — darł się z rozpostartymi ramionami, a nad łbem trzaskały mu pioruny.
— Ciii... — z palcem przy ustach zainterweniował Charon. — Ktoś księcia może usłyszeć.
Belzebub rozejrzał się z płochością i ponaglił:
— Otwieraj już te wierzeje!
Przewoźnik wygramolił się zza biurka. Z trudem powlókł się do kamiennego portalu, gdzie wypowiedział krótkie zaklęcie, po którym płasko ścięta skała roziskrzyła się licznymi runami. Dotknął jeden z jaskrawo świecących znaków, po czym, wstrzymując oddech i kryjąc głowę w ramionach, zdawał się czekać czegoś  gwałtownego.
Nic takiego nie nastąpiło, więc niepewnie spojrzał w górę.
Wreszcie odetchnął z ulgą i cofnął się do Belzebuba.
— Na szczęście już ją naprawili — wyjaśnił. — Ostatnio lubiła spadać diabłom na głowy…
Belzebub, wpatrzony w windę z rozsuwaną kratownicą, która wyłoniła się nagle z czarnych kłębowisk chmur, pokiwał w zrozumieniu głową. Mimo wszystko żałował tej naprawy, ponieważ wizja przygniecionego żelastwem przewoźnika mocno go zaintrygowała. Ów eksperyment pozostawił sobie jednak na przyszłość, a w zamian, znudzony oczekiwaniem, zagaił zdawkowo trupa:
— Nie brakuje ci rzeki?
Charon wzruszył ramionami.
— A co ja mogę poradzić? Szefostwo się uparło i mamy windę. Nowoczesności im się zachciało, anielska jego mać. Ale z drugiej strony to wszystko jedno. — Machnął nadgryzioną ręką. — I tak zbyt mało dusz schodzi w tych czasach do piekła. Nie ma wojen, to się nie zarzynają jak ci popaprańcy, z czego też i ruch bardzo niewielki. Większość bezbożników w czyśćcu się teraz kisi, ale z tego, co mi wiadomo, tam u góry nowelizację szykują. Podobno mają obniżyć progi grzechu, bo im nagle standardy spadły. Jednak co tam będzie naprawdę, to się dopiero okaże.
W momencie, gdy skończył gadać, w ziemię łupnęła kabina windy, wyrzucając w powietrze obłok krztuszącego pyłu.
Belzebub zakasłał.
— Skieruj mnie do Moskwy — wychrypiał.
— Dlaczego do Moskwy? — zdziwił się przewoźnik.
— Mam sentyment do miasta. Pozwiedzam sobie, powspominam, nasycę się ludzką obłudą i niegodziwością, może nawet prześlę ci pocztówkę.
— W takim razie życzę udanych wakacji — rzekł Charon, po czym z wysiłkiem rozsunął kratę.
Belzebub wkroczył do windy, przełknął ślinę i złapał się mocno za sterczący ze ścianki uchwyt.
— Cholerna technologia — mruknął do siebie, a potem przewróciło mu gwałtownie w żołądku, bo kabina poleciała w górę z prędkością nawet większą, niż gdy spadała.
Postać machającego z wąwozu Charona w jednej chwili stała się miniaturowa, aż w końcu zupełnie zniknęła pośród wzgórz, dolin oraz przepastnych ryftów wewnętrznej warstwy Ziemi.
 
***
 
Mówili później, że nikt niczego nie widział.
A zdarzyło się na jednym z tych zwyczajnych blokowisk, gdzie ludzie tłoczą się nad sobą i pod sobą, i jeszcze obok siebie piętrami, gdzie szarość przeplata się z burością, gdzie kolejno powtarzają się te same, nieciekawe wieżowce z wielkiej płyty. Około jedenastej wieczór na jednym z tych zwyczajnych wielkomiejskich osiedli stało się coś nadzwyczajnego. Oto w ciemnościach nocy wysokim płomieniem zajął się krzew jarzębiny, jak gdyby sam z siebie, bez ostrzeżenia czy wcześniejszych skłonności do piromanii.
Stary mężczyzna w gumowych klapkach i pies idący przed nim na smyczy spojrzeli po sobie z przestrachem. Ogień przed nimi trzaskał i tańcował, jakby podsycany niewyczerpalną siłą – buchał coraz wyżej i wyżej, rozciągając dokoła pajęczynę światła oraz rozchybotanych cieni.
I wtem gorejący krzew jęknął podobnym do ludzkiego głosem, na co pies wyrwał się i uciekł z piskiem, ciągnąc za sobą smycz, natomiast struchlały człek padł na kolana i uderzył twarzą o ziemię.
— Boże Święty! — zawołał przejmująco, drżąc na całym ciele. — Toć zupełnie jak w Biblii!
— Kto tam? — dobyło się z płonącego krzewu.
— Wacław Chadyba, mój Panie — ujawnił rozdygotany starzec. — Znasz mnie. Co niedzielę uczęszczam do kościoła.
— Że gdzie niby uczęszczasz? — zdziwił się krzew. — Powiedz mi lepiej, czy są tam jacyś śmiertelnicy?
Starzec, nie mogąc opanować silnego drżenia w biodrach, rozejrzał się dokoła.
— Jesteśmy tylko my, mój Panie — zapewnił lękliwie.
— W takim razie wychodzę — zdecydował głos, a ziemia pod krzewem natychmiast pękła na dwoje, z chrobotem rozpychana fontanną wulkanicznego żaru.
Wacław, niby woskowa figura olśniona blaskiem płomieni, klęczał z rozdziawionymi ustami i do granic wybałuszonymi oczami. Bez mrugnięcia patrzył, jak z powstałej szczeliny wysuwa się powoli czarny obłok, a w jego głębi majaczy jakiś masywny kształt. Był przekonany, że za chwilę ujrzy oblicze samego Stwórcy…
Zgrzyt rozsuwanej kratownicy przebiegł po jego ciele elektrycznym dreszczem. Z gęstego dymu niby z wrzątku wyskoczył duszący się Belzebub.
Starzec, gdy tylko ujrzał tę diabelską gębę, szponiaste łapska oraz bycze rogi, złapał się kurczowo za serce i znieruchomiał na amen. Tak też państwu przybyło jednego emeryta mniej.
Belzebub, charcząc i plując, zrzucając z siebie czarne masy kopciu, przeklinał na głos piekielną komunikację, która za nic sobie miała komfort podróżnego. Za jego plecami zagrzmiało i winda zjechała z powrotem do podziemi. Dym powoli rozchodził się w nocnym powietrzu, słychać było jedynie odległy ruch uliczny oraz charkanie wściekłego diabła.
Demon splunął siarczyście na ziemię i w końcu wyszedł z mroku w światło latarni. Rozejrzał się po śpiących już oknach otaczających go bloków, włożył łapska w kieszenie dżinsowych spodni i chciał ruszać przed siebie, gdy nagle potknął się o coś miękkiego, od czego prawie umarł ze strachu.
Gdy spostrzegł, że to trup zwykłego starca, zaśmiał się sam z siebie, ale teraz o wiele baczniej stawiał następne kroki.
Pragnął odnaleźć jakiegoś miejscowego (koniecznie żywego), aby dokładnie rozeznać się w swym położeniu. Długo szukać nie musiał: zaledwie po dwóch minutach intensywnego marszu usłyszał tłumiony kaszel dobiegający zza wysokiego żywopłotu, gdzie natychmiast zaczął się skradać.
Na ławeczce, plecami do krzewiny, siedział samotnie młody śmiertelnik o wielce osobliwym wyglądzie. Spod wełnianej czapki wypadały mu długie dredloki w kolorze świeżej słomy, splątane niczym węże opierzone, bluza na nim wisiała zbyt dużym rozmiarem, tak samo dżinsowe spodnie i wystająca spod bluzy koszulka. Palił ukradkiem jakiś susz w małym zawiniątku, ale gdy tylko usłyszał zbliżające się kroki, schował skręta pod łokieć.
— Kto idzie? — zląkł się.
— Szatan — groźnie zachrypiało z ciemności.
— Dzięki Bogu. — Odetchnął z ulgą. — Myślałem, że policja.
Belzebub zbliżył się do człowieka, który dla ukojenia nerwów zaciągnął się dymem. Widząc ten gest, zapytał podejrzliwie:
— Mam nadzieję, że to nie jest jakieś kadzielne ziele?
— TY… — wydyszał człowiek, wytrzeszczając na niego oczy. — Z ciebie prawdziwy diabeł jest!
Belzebub uśmiechnął się wstydliwie.
— Pochlebca — powiedział bardziej do krawężnika niż do rozmówcy, rumieniąc się po same rogi. Prędko jednak wrócił do poprzedniej myśli i spoważniał. — Ale żeby nie było mi to jakieś szamańskie siemię, palone, by gnębić demony! — zaznaczył, celując szponem w tutkę.
Człowiek ze zdziwieniem spojrzał na skręta.
— To jest blant — wyjaśnił.
— Blant? — zainteresował się diabeł i podszedł bliżej. — Nigdy nie słyszałem. Czyli że się pali?
— Ano, pali się — potwierdził młodzian, po czym wyznał z żalem: — Ale u nas jest nielegalne…
— No to dawaj! — zawołał Belzebub i niemal wyrwał mu skręta razem z dłonią. Z diabelskim uśmiechem obejrzał go z każdej strony. — Kolejny grzech do kolekcji — ucieszył się i wsadził sobie do gęby; nie mógł się jednak zaciągnąć, ponieważ żar zdążył już przygasnąć.
— Chcesz ognia? — zapytał niepewnie człowiek.
— Ognia?! — oburzył się diabeł. — Jestem czwartym księciem piekieł! Cały ogień tego świata należy do mnie! — Jakby dla potwierdzenia tych słów uniósł wymownie palucha, zaś milimetr nad szponem buchnął mu niewielki płomyk, od którego odpalił blanta. — Widzisz? — przemówił przez kłęby wydychanego dymu, potrząsając łapskiem jak gaszoną zapałką.
Człowiek z rosnącym przestrachem obserwował, jak mu diabeł spala skręta. Gdy żar dosięgnął już filtra, Belzebub złożył paluchy i pstryknął ogryzkiem prosto w czoło zrozpaczonego chłopaka.
— Znaj swoje miejsce, śmiertelniku! — Zarechotał. — Jam jest książę piekieł, a moja luba to zło! Ooo... — Zachwiał się i przyłożył pazur do czoła. — Mocne to ziele. Posuń się — rozkazał.
Wystraszony człowiek zrobił miejsce, zaś diabeł zwalił się na ławkę tuż obok niego. Oczy mu zeszły w szparki, rozwidlony jęzor zawisł luźno na brodzie, w gardle zaschło jak po połknięciu dwóch wiader piasku.
Spojrzał na towarzysza.
— Gdzie ja jestem? — wysapał.
— Tutaj? — niepewnie odparł człowiek.
Diabeł łypnął na niego ze złością. Chciał coś powiedzieć, ale zapomniał co. Powściągnął więc nerwy i zagaił zupełnie od czapy:
— Byłeś kiedyś w Rzymie? — Zaskoczony pytaniem chłopak pokręcił głową. — A ja byłem — rozmarzonym głosem wyznał diabeł, ponieważ moc suszu rozbudziła mu apetyt na wspominki. — Do dziś pamiętam, jak z moim wiernym sługą, Goebbelsem, podróżowaliśmy po tamtych ziemiach za cesarza Henryka. Wtedy też doszły nas bardzo ciekawe wieści…
Głos Belzebuba zaczął się oddalać, jakby diabeł ulatywał w powietrze, a przecież nie ruszył się z miejsca! Jeszcze dziwniej zrobiło się w momencie, kiedy obraz wokół nich zafalował nagle jak w popsutym teleodbiorniku, a zaraz po tym pojawiła się bardzo realistyczna wizja, jakby żywcem wyjęta z zamierzchłych czasów…

II. Gniew
 
Ziemistym stokiem, między szpalerami uprawnych winorośli, schodziły dwa demony. Ten mniejszy i chudszy zjadał łapczywie jabłko, wyniosły i potężny patrzył na niego z obrzydzeniem.
— Mógłbyś przestać kąsać te nieczyste owoce? — przemówił spod kaptura Belzebub.
— Kiedy ja lubię — jęknął z pełnymi ustami Goebbels; on nie skrywał swego oblicza, ponieważ jego wygląd w zasadzie nie różnił się od ludzkiego.
— Może i lubisz, ale kiedy widzę, jak je pochłaniasz, to od razu przypomina mi się rajski fortel Lucyfera. Nie chcę wracać do tego pamięcią. — Mimo tych słów widać było, że jednak lubi sobie na to ponarzekać.
— Twój pomysł był zwycięski, mój książę, ale nie miałeś szczęścia! — zauważył gorliwie sługa.
— Właśnie! — szczeknął wzburzony diabeł. — Fortuna się na mnie uwzięła! Tyle się napracowałem nad stworzeniem Ewy, a ten nic! Zero pokusy! Listek figowy mu nawet nie drgnie! I kto by pomyślał, że zeżre jabłko z zakazanego drzewa? Przecież pomysł Lucyfera z wężem był idiotyczny! A wiesz dlaczego? Bo węże nie gadają!! — ryknął tak mocno, że opluł sam siebie i przy okazji nieszczęsnego Goebbelsa. — I jeszcze moją Ewę do tego wykorzystał! Gdybym nie skupiał się tak na krągłościach, może więcej rozumu bym dla niej przewidział!
— Spokojnie, spokojnie, mój panie — wycierając się, zaznaczył sługa. — Nie ma powodu do gniewu. Każdy demon przy zdrowych zmysłach przyzna ci rację. Nic tak dzisiaj chłopa nie kusi jak baba i jej krągłości. A to wszystko dzięki tobie — zakończył z głębokim ukłonem.
Mile tym połechtany Belzebub uspokoił się i poprawił pasa, przy którym wisiała mu pękata sakwa oraz krótki, wetknięty w okutą pochwę miecz. Chciał coś powiedzieć, lecz nie pozwolił mu na to wrzask nadbiegającego pod górę chłopa:
— LUUDIE!! Ludie!! Fasne nuofiny, nuofiny fasne! — Zatrzymał się przed podróżnymi, sapiąc ciężko, garbiąc się wpół i wpierając dłonie w zgięte kolana. Gdy już nawdychał się tlenu, przemówił z oczami wlepionymi w stojących naprzeciw mężów: — Muoscy rycesofie, papies du fujacki fsyfa!
Pogubione diabły spojrzały po sobie.
— Co ty do mnie seplenisz? — warknął Belzebub.
— Z Clermuont fiesci psysły — wyklarował starzec. — Sfintublify Urban du łudbica siemi swintej safołuje. Rycerstfa fsystek ma chyso rusać. Ksiose Boemund jus saciongi sykuje…
— Co robi? — ze skrzywioną miną spytał Goebbels.
— A fuła tylu, fielu sie da. Fasmoscuf puefno tes du sibie psyjmie.
Belzebub zaczął zgrzytać ze złości kłami.
— Po pierwsze, chamie — huknął — przez te luki w uzębieniu bryzgasz śliną niczym zraszacz! Czy oni w tych czasach wiedzą, co to zraszacz? Nieważne. Po wtóre, chamie, wyrażaj się jasno, bo ci potylicę roztrzaskam!
— Srasac? — zdziwił się chłop. — A cuo tuo tkiego?
— Gówno! Mów mi lepiej, o co się z tymi przygotowaniami rozchodzi! Ja żadnego Boemunda nie kojarzę! A zraszacz to, jak sama nazwa wskazuje, przyrząd do zraszania!
Chłop zniżył pokornie głowę.
— Kajam sie sa mujom nefese, muoscy rycesu. Jak jus muofiłem, fujna sie sykuje. Na puganów rusym całom sfujom siłom.
— Ha, czyli rzeź! — ucieszył się diabeł. — Już mi się podoba! Nie możemy tego przepuścić! A ty, chamie, bieżaj dalej rozseplenić wszystkim, że za miecze trzeba nam chwytać, bo wróg chrześcijaństwa i granic Świętego Cesarstwa wypatruje naszej zguby! Nuże! — ponaglił starca i na rozpędne dał mu kopniaka w tyłek.
Goebbels z lubością obserwował zbiegającego ze stoku chłopa.
— Panie, robi się ciekawie. — Zachichotał. 
— Wracamy do Mongibello, żeby się przygotować — zaordynował Belzebub. — Wyruszymy razem z wojskami tego Boemunda. — Zaśmiał się radośnie. — Z tej wyprawy zabiorę do piekła tyle dusz, że Lucyferowi rogi poskręcają się z zazdrości…
 
***
 
W przepełnionej wulkanicznymi wyziewami Etnie grasowały chmary demonów, czyli upiorny garnizon najokazalszej ziemskiej siedziby czwartego księcia piekieł. W głównej, bazaltowej komnacie znajdował się tron ozdobiony w ludzkie czaszki, z oparciem zwieńczonym długimi szpikulcami i nabitymi na nie figurami. W tym momencie zasiadał w nim sam Belzebub, zaś po jego prawicy stał Goebbels – człekopodobny demon o chytrym spojrzeniu małych oczek i ostrych jak igły ząbkach. Obydwaj słuchali przemowy ogromnego niczym dąb generała Baltazara, który stał poniżej nich na kamiennych płytach posadzki:
— Tak więc jest to najlepsza drużyna, jaka w tym momencie była osiągalna, mój złowrogi panie — zagrzmiał z echem bazaltowej jaskini.
Belzebub strzelił niepocieszonym wzrokiem na grupę sześciu opancerzonych kurdupli, które ledwo sięgały generałowi do kolan (choć trzeba oddać, że przy jego potężnej staturze niemal każdy diabeł wypadał mizernie). W lśniących pancerzach kolczych, szczelnie zatrzaśniętych przyłbicach oraz pelerynach zarzuconych na plecy wyglądały zupełnie jak miniaturki ludzkich rycerzy. A uzbrojone były w większe od siebie, cierniowe maczugi, których ciężar, aby móc zachować równowagę, musiały wciąż balansować na swych drobnych barkach.
Książę obserwował zgraję piskliwych pokurczów z zażenowaniem.
— Ale dlaczego diabliki? — spytał, załamany. — Nie mogłeś przyprowadzić mi golemów, Baltazarze?
Generał zniżył pokornie rogaty łeb.
— Z całym szacunkiem, mój książę, ale zgodnie z twoim poleceniem nasi wojowie mieli wtopić się w otoczenie śmiertelników. A dla trzymetrowych demonów ziemi byłoby to arcytrudne zadanie. Przypomnę również, że mają one kawałek skały zamiast mózgu, więc patrzeć tylko, jak zaczęłyby siać wokół siebie pogrom.
— Słuszna uwaga — zgodził się Belzebub. — Jak mus, to mus. A więc przejmuję tę drużynę pod własną komendę! Mam nadzieję, że dla mnie również przewidziałeś odpowiednią zbroję? — Starał się, aby jego pytanie zabrzmiało jak najbardziej naturalnie, ale nie zdołał  całkowicie ukryć swego podniecenia.
— Oczywiście, mój panie — z pochylonym łbem przyznał generał, zaś jego spiralne jak u barana rogi błysnęły na ten moment odbitym światłem łuczywa.
W końcu też Baltazar wyprostował się i pstryknął, a raczej grzmotnął grubymi jak bochny chleba paluchami. Przez wrota natychmiast wparowało stado niewielkich demonów, które, czyniąc potworny raban, taszczyły poszczególne elementy zbroi, ciągnąc je bezpośrednio po płytach posadzki.
Nie minął kwadrans, a do granic uradowany Belzebub stał w pełnym opancerzeniu, połyskując srebrem szerokiego kirysu, odlanymi w kształt gadzich paszczy naramiennikami, a także hełmem z otwieraną przyłbicą i dwoma bocznymi rogami – sporo większymi niż jego własne.
— I jak? —  zapytał niczym panna na wydaniu.
Generał rozpostarł łapska i z huknieniem przypominającym łamanie konarów zaczął bić brawo.
Spóźniony z reakcją Goebbels zawtórował mu tak gorliwie, że natychmiast ścierpły mu od tego dłonie. Ukradkiem zezował na władcę, szukając aprobaty, jednak w tej chwili uwaga księcia była skupiona na czymś zupełnie innym.
Bo oto sześć rozochoconych oklaskami diablików, które przypominały ludzkich rycerzy, zaczęło powodować własne hałasy, tyle że zamiast łap wykorzystały do tego maczugi, raz po raz bijąc się nimi o przyłbice. Wkrótce wpadły na jeszcze lepszy pomysł i jeden jął okładać po łbie drugiego.
Belzebub patrzył na to wszystko z łapami opadłymi w rezygnacji.
— Przecież to skończone debile — jęknął do Baltazara. — Pozabijają się nawzajem!
Generał zwrócił spojrzenie na ruchliwe i chichoczące diabliki, których hełmy naznaczone już były poważnymi wgnieceniami.
— BAASTAAA!! — ryknął na nie z taką mocą, że całą bandę zdmuchnęło z ziemi niczym kupkę jesiennych liści. Rozległo się sześć niemal równoczesnych łupnięć, gdy metal ich zbroi uderzył w bazaltową ścianę, po czym miniaturki rycerzy z nie mniejszym hałasem runęły na kamień posadzki.
Goebbels zamarł z dłońmi złożonymi w oklaskach, natomiast gęba Belzebuba przyjmowała coraz to jaskrawszy odcień rozpaczy.
— Przecież one mnie skompromitują! — zawołał płaczliwie.
Generał dla podniesienia wiarygodności swych słów uniósł zaciśniętą pięść.
— Klnę się na ogień piekielny, że są to wyśmienici wojowie, mój złowieszczy książę — zapewnił, jakby było to faktem oczywistym i niepodważalnym. — Może i są trochę przygłupie, ale w ostatecznym rozrachunku trudno o lepszych berserkerów. Im bardziej rozwścieczone, tym większe przyjmują rozmiary, rośnie też ich szybkość oraz siła. Mało kto miał to szczęście, aby obserwować je w akcji, a potem ujść z tego z życiem. Uwierz mi, panie, gdy ujrzysz ich unikalne zdolności, nie pożałujesz.
Belzebub, uzewnętrzniając te emocje kiwnięciami łbem na prawo i na lewo, miotał się od skrajnej niechęci do przemożnej ciekawości. W końcu zwyciężyła pokusa ujrzenia debili w akcji i oznajmił z westchnieniem:
— Niech już tak będzie. Zabiorę je ze sobą.
Baltazar ponownie pochylił rogaty łeb.
— Rad jestem, że ufasz memu osądowi, panie — wyznał ze wzruszeniem.
— Jesteś moim naczelnym generałem, Baltazarze — oświadczył z emfazą Belzebub. — W tobie pierwszym pokładam swoje zaufanie. A teraz wracaj do piekła doglądać moich spraw.
Generał, wciąż pochylony, wycofał się do rzeźbionego portalu wrót. Stanowczym rozkazem przywołał do siebie oszołomione jeszcze diabliki i opuścił tronową komnatę.
Wtedy ozwał się Goebbels:
— Mój książę, wyglądasz bosko… — Natychmiast ugryzł się w język. — To znaczy szatańsko — poprawił się i zaczął piać z zachwytu nad nową zbroją władcy. Jaka to ona elegancka i solidna! Jak bardzo mu do twarzy w hełmie zakrywającym wszystko oprócz ślepi! Gdyby nie znudzenie władcy, mełł by tak jęzorem nawet i przez tysiąc lat, jednak musiał zmilknąć, aby przemówić mógł Belzebub:
— Dość już tego! Jestem zmęczony i chce mi się spać! A ty zabieraj się do roboty, bo czeka nas długa podróż!
Goebbels spełnił polecenie w ukłonach. Sam piekielny książę ułożył się wygodnie w tronie i zaczął marzyć o czekającej go wyprawie. Już przeliczał we łbie ogromne rzesze potępionych dusz, jakie powinna mu ona dostarczyć…
 
***
 
Nad długą kolumną wozów wzbijał się ciemny tuman pyłu, już z daleka zwiastując, że oto nadciągają poważne siły. Niektórzy z taboru jechali wierzchem, inni ciągnęli za sobą objuczone dobytkiem muły, jeszcze inni, ci najbiedniejsi, pokonywali drogę prędkim marszem, nierzadko z wielkimi tobołami na własnych grzbietach. Oni też byli najbardziej hałaśliwym elementem wyprawy, która zmierzała do punktu zbornego w Bari, bowiem zbici w ciasne gromady, śpiewali bądź prawili o każdej możliwej głupocie, rechocząc przy tym bez miary.
Belzebub miał tego wszystkiego po wierzchołki rogów. Poprzedniej nocy wypił o wiele za dużo, doprowadzając do rozpaczy dwóch oberżystów i jednego kramarza, któremu ogołocił piwniczkę ze wszystkich zapasów wina oraz palonej gorzałki. Toteż nordycka gwara huczała mu teraz we łbie niczym bicie młotem o żelazne wrota w podziemnej komorze jaskini. Milczał więc. Z boleścią i w otępieniu obserwował drogę przed sobą, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
Z tego podłego nastroju próbował go wyciągnąć siedzący obok Goebbels:
— Panie, już niedługo dojedziemy do miasta. Może w międzyczasie podkusimy hołotę do jakichś rozbojów?
Diabeł spojrzał na sługę spode łba i warknął:
— Nie mam nastroju na rozboje! Chcę ciszy i spokoju, więc przestań mi dodatkowo kłapać nad uchem!
Goebbels wykonał dwa prędkie ukłony i zamilkł na dobre. Skupił się za to na odgłosach powodowanych przez śpiące w tyle wozu diabliki. Ich głośne chrapanie i piskliwe rzężenie sprawiały, że Belzebubowi pod ruchomą przyłbicą groźnie drgał policzek.
I w końcu stało się coś, co przelało czarę goryczy.
Bo oto z wozem księcia piekieł zrównał się jadący wierzchem szlachcic, pijany jeszcze po nocnej biesiadzie. Natychmiast rozpoznał Belzebuba, gdyż trudno było przeoczyć taką niesłychaną zbroję, a w dodatku pili i swawolili ostatniej nocy we wspólnej kompanii. Zaczął więc coś bełkotać w radosnym uniesieniu, niebezpiecznie przechylając się w stronę wozu.
Potwornie wionęło od niego źle przetrawioną gorzałą, przez co Belzebubowi zbierało się na wymioty. Próbował odpędzić od siebie natręta, wymierzał już mu kopniaka, kiedy ów, przechyliwszy się jeszcze głębiej, beknął przeciągle i obrzygał mu kawał fartucha oraz nagolenniki.
Belzebub w furii poderwał się z kozła.
— TY Q/?;!!! — tutaj bluzgnął tak brzydko, że wstyd przytaczać. Rechoczący żołdacy jeszcze mocniej podnieśli mu nerwy. — Zawrzeć gęby, bo was wszystkich pozabijam!! — ryknął. — Stać!!! STAĆ, MÓWIĘ!!!
Cała kolumna naraz zatrzymała się w miejscu. Zwierzęta jakby pod wpływem zaklęcia wykonały rozkaz i nie dało się ich pociągnąć dalej. Jedynie ludzie nie zrozumieli przesłania. Jedni robili zdziwione oczy, inni nie kryli oburzenia, a że głos diabła potoczył się ponad drogą z niebywałą donośnością, niektórzy jakby zapadli się w sobie i tylko patrzyli lękliwie dokoła.
Ci odważniejsi zebrali się w zwartą kupę i pomstując groźnie, ruszyli na czoło pochodu, gdzie stał wóz księcia piekieł.
— Coś się chyba panisku w rzyci poprzewracało! — zaczepił ten najbardziej szczerbaty; zawtórowały mu liczne głosy poparcia.
Belzebub gotował się ze złości. Przerażony Goebbels wachlował go rękami tak energicznie, że aż mu trzaskało w barkach.
Niestety, spod książęcego pancerza wszystkimi ujściami zaczął rozchodzić się siwy dym.
— Głuchyś?! — zawołał następny żołdak, łysy i nieciekawy, ze wspartymi o biodra dłońmi robiący minę, jakby właśnie przyszło mu królować. — Rzecze się coś do ciebie, więc odpowiadaj, gadzino!
Tego już było za wiele. Ślepia Belzebuba rozbłysły szkarłatem, a spod zbroi przestało dymić. Goebbels nie potrzebował więcej, aby zrozumieć powagę sytuacji. W popłochu zeskoczył z wozu i uciekł na tyle daleko, na ile diabelska przyzwoitość mu pozwalała. Już z odległości obserwował, jak opanowany amokiem książę piekieł łamie jeden z najcięższych zakazów Bożych…
— Uszy ci woskowiną zaszły?! — coraz bardziej naciskał niepomny zagrożenia śmiertelnik. — Czy możeś ozora w gębie zapomniał?! — Niesiony rechotami towarzyszy, coraz hardziej wypinał pierś.
Belzebub jednym potężnym ruchem zerwał z siebie hełm, z głośnym trzaskiem łamiąc jego śruby, na co chojrak omal nie udławił się własną śliną.
Diabeł wycedził mu przez zaciśnięte zębiska:
— ZNIKAJ.
Po tym krótkim, ale jakże jadowitym słowie żołdak zmarszczył się na twarzy, złapał kurczowo za brzuch i wydał z siebie zrozpaczony jęk. Następnie napiął się niczym żagiel i z zadziwiająco cichym pyknięciem rozpękł bez śladu.
Jego licha kolczuga wraz z tkaniną upadły luźno na trakt.
Teraz w miejsce po zuchwałym mężu patrzały same rozdziawione gęby. Krzyżowcy stali na swych pozycjach bez ruchu, niby wryte w ziemię graniczne słupy. Nie zabrzmiało nawet jedno chrząknięcie. Dopiero gdy niesiony gniewem Belzebub wykonał na wozie zdecydowany ruch naprzód, rozpoczął się prawdziwy popłoch: w gwałtownym zrywie jedni uderzali o drugich, przewracali się, a nawet umykali na czworaka. Ci obaleni do parteru kosztowali smaku schodzonych podeszw, a także w desperacji obalali innych. Kurzawa i wrzaski zdawały się nie mieć końca.
Ale to jeszcze nie wszystko: z wozu niczym stado spłoszonych kruków wyskoczyły zaalarmowane hałasami diabliki. Zdając się na instynkt, wpadły w tłum i każdego, który się napatoczył, rąbały maczugami gdzie wejdzie.
Oszalały Belzebub nie mógł już tego znieść. Z bólu błyskało mu w ślepiach. Ryknął więc na pełne gardło:
— ZNIKAJCIE STĄD WSZYSCY!!
Nad traktem zaroiło się od masowych, cichych pyknięć. Ludzie darli się wniebogłosy, modlili do wszystkich świętych, ale to nie pomagało. Czasami słychać było brzdęk sypiącej się zbroi, co wskazywało, że klątwa trafiła na kogoś znaczniejszego.
Kiedy już wszystko się uspokoiło, z całego taboru przy życiu pozostały jedynie zdezorientowane diabliki oraz zadziwiająco spokojne zwierzęta.
Belzebub dyszał ciężko, zaś trzeźwiejsza myśl powoli uświadamiała mu, jak ogromny popełnił błąd. Strwożonym spojrzeniem biegał w każdym kierunku, a serce łupało mu w piersi, że aż było słychać. Czekał na nieuchronne…
I w końcu zagrzmiało.
Na czystym niebie niby pęknięcie pojawiła się świetlista smuga, która na wzór wodospadu spłynęła do samej ziemi.
Gdy ślepia Belzebuba przywykły do niecodziennego blasku, ujrzał wysoko nad sobą parę rozpostartych skrzydeł, ich białe niczym śnieg pióra, jaśniejsze od samego słońca, które przy każdym energicznym machnięciu wzbijały w powietrze migotliwe obłoki niebiańskiego pyłu.
Niesłychana światłość w końcu osłabła i przed szatanem wylądował dumny, a jakże majestatyczny archanioł. Jego kryształowo czyste, błękitne oczy patrzyły srogo, wyniośle i karcąco.
Tuż nad głową archanioła fruwały dwa cherubiny, pulchne i nagie, z długimi trąbami w niemowlęcych rączkach. Wzięły teraz porządny wdech, przechyliwszy się w powietrzu do tyłu, i zadęły w instrumenty z wielką siłą, prosto w oba ucha Bożego posłannika: BWHUUU!!!
Anioł skrzywił się z bólu i obrócił tak rączo, że mu się aureola przemieściła.
— POSZALAŁYŚCIE?! — ryknął na nie, ale odpowiedziało mu jedynie dzwonienie w poturbowanych uszach.
Cherubiny podrapały się po kędzierzawych główkach i wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Wzruszyły ramionami, po czym, rozciągnąwszy dłońmi usta, jednocześnie wywaliły  jęzory i pomerdały nimi zuchwale. Po tym akcie odleciały z powrotem do nieba, klepiąc się po pośladkach i chichocząc złośliwie.
Wściekły archanioł pogroził im jeszcze pięścią, ale zaraz przypomniał sobie o własnych powinnościach. Poprawił aureolę i starając się przywrócić groźny wyraz oblicza, łypnął srogo na oniemiałego Belzebuba. Mruknął przy tym do siebie:
— Skaranie Boskie z tymi łobuzami. — Później odezwał się już wprost do księcia piekieł: — Czarci pomiocie, wiesz, dlaczego tutaj jestem?
Belzebub otwierał już gębę, gdy zza jego pleców wyskoczył oburzony Goebbels.
— Bacz na swój język, bo ci go kiedyś wyrwą! — zawołał odważnie, wiedząc, że aniołowie nie mogą krzywdzić bez zgody Michała, dowódcy niebiańskich zastępów. — Zwracasz się do księcia piekieł, więc okaż należyty szacunek!
Archanioł spojrzał na demona jak na wesz i sypnął mu niebiańskim pyłkiem prosto w oczy. Ten chciał uciec, ale nie zdążył. Skostniał w pozycji lekko pochylonej, przygotowanej do natychmiastowego biegu.
Jako że nie mógł ruszyć nawet powieką, z bezsilnością i przerażeniem obserwował obchodzącego go demona, to znaczy archanioła, który będąc już za nim, spokojnie przymierzył i jak nie kopnie w wypięty zad!
Z gardła diabła dobył się żałosny skowyt, cichnący w miarę pokonanego dystansu, kiedy demon szybował aż do ściany lasu, kończąc ten zdumiewający lot na pniu pierwszego napotkanego drzewa.
Widok był tak osobliwy, że sam Belzebub nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Szybko się jednak zreflektował i odchrząknął znacząco.
— Miło mi znów ciebie widzieć, drogi Barachielu — przemówił z wymuszoną słodyczą i zeskoczył z wozu na ziemię. — Być może pomożesz mi wyjaśnić, co tutaj zaszło. — Rozejrzał się po wyludnionym taborze z miną detektywa.
— Nie udawaj głupiego, czarcie! — wściekł się archanioł. — Dobrze wiem, że to twoja sprawka! Nie wywiniesz się od odpowiedzialności!
Belzebub zrezygnował z pantomimy i warknął ze złością:
— Sami są sobie winni! Wyprowadzili mnie z równowagi! A każdy wie, że z diabłem się nie zadziera!
Barachiel zacmokał. Pokręcił z wyższością głową i spod szaty wyjął zwój pergaminu.
— Gadaj zdrów — ozwał się do demona. — Ale najpierw wytłumaczysz mi, co znowu knułeś tutaj między ludźmi.
Diabeł uciekł ślepiami w bok i odparł wymijająco:
— A tak sobie jechałem… Z moim wiernym sługą zmierzaliśmy do miasta — tu wskazał na majaczące w dali mury — kiedy opadły nas te zbiry. Zgodnie z przysługującym demonowi prawem do obrony własnej rzuciłem klątwę i… Sam widzisz. — Z miną niewiniątka wskazał na porozrzucane wszędzie łachmany.
— Łżesz! — odbił oskarżyciel. — Nie zarejestrowaliśmy woli walki ze strony ludzi! Pozabijałeś ich bez powodu i skrupułów, a na to jest paragraf! — Rozwinął długi zwój i przeczytał na głos: — Paragraf czwarty, ustęp drugi Kodeksu Bożego: żaden z byłych archaniołów, dziś książąt piekielnych, nie może odebrać życia człowiekowi ani doprowadzić do uszczerbku na zdrowiu bądź majątku tegoż człowieka. Ponadto ponosi on osobistą odpowiedzialność za podobne przewinienia własnych sług. — Zerknął na diabła z wredną satysfakcją. — Za umyślne złamanie zakazu przewiduje się pięć tysięcy dusz grzywny od jednego naruszonego życia bądź równowartość tychże dusz w stosunku do zniszczonego mienia. — Skończył czytać i spojrzał z szerokim uśmiechem na miotającego się w rozpaczy szatana. — Wszystko rozumiesz, czarcie?
Diabeł załamał ręce.
— Ale to się stało niechcący! Nie miałem zamiaru nikogo skrzywdzić!
— Prawo to prawo. Zgodziliście się na nie po przegranej wojnie i teraz macie go przestrzegać. Możecie kusić, ile wlezie, ale łapska od ludzkiego życia precz! — Z lewego skrzydła wyrwał sobie pióro i zaczął skrobać nim po pergaminie, mrucząc pod nosem: — Niech pomyślę… Dwieście trzydzieści sześć unicestwionych żyć, razy pięć tysięcy grzywny, to się równa… — Chwilę zmagał się z trudnym rachunkiem, aby w końcu podać ostateczny wyrok: — Zgodnie z literą prawa otrzymujesz grzywnę w wysokości miliona stu osiemdziesięciu tysięcy dusz. Na spłatę masz dziesięć cykli słonecznych. Po upływie tego terminu zaczniemy naliczać odsetki.
Belzebub w desperacji złapał się za rogi.
— Aż tyle?! Przecież puścicie mnie z torbami!! Gdzie ja nazbieram ponad milion dusz?!
— To już nie mój problem. Trzeba było myśleć przed rzuceniem klątwy. Teraz proszę o podpis. O tutaj, w tym miejscu… — Jaśniejącym palcem wskazał na pergamin.
Belzebub zbliżył się niechętnie. Z ogromnymi oporami zsunął z łapska stalową rękawicę, po czym długim pazurem wyrył parę koślawych liter.
Barachiel z zadowoleniem zwinął pergamin i poklepał załamanego diabła po gadzim naramienniku.
— Nie smuć się tak, bo mi jeszcze serce zmięknie. Ja osobiście nic do was nie mam. Kiedyś nawet przyjaźniłem się z Luckiem, ale to jeszcze w czasach przed waszą rebelią. To wy wybraliście zło, potem przegraliście wojnę, więc winić możecie wyłącznie samych siebie.
Na wspomnienie największego rywala Belzebubowi zrobiło się gorąco w gardle. Chciał coś wycedzić przez zęby, ale nie pozwolił mu na to głośny łopot skrzydeł i spowodowany nim powiew wiatru.
Archanioł powrócił do niebios.
Belzebub padł na tyłek tam, gdzie stał i skrył łeb w opancerzonych łapskach. Po chwili pojawił się przy nim Goebbels. Kuśtykał jakoś tak pokracznie, intensywnie masując ową część ciała, do której światło zazwyczaj nie dochodzi. Na prawym policzku dorodnym sińcem odbiła mu się faktura dębowej kory.
— I co my teraz poczniemy, mój książę? — jęknął. — Nie masz tylu dusz.
Belzebub spojrzał smętnie na sługę i odparł z bólem:
— Wszystko, co w naszej mocy, mój drogi parszywcu. Jeśli nie zapłacę tej kary, przytną mi rogi i pozbawią książęcego tytułu. A dla diabła nie ma większej sromoty. Dlatego musimy się spieszyć. Oby ta wyprawa przyniosła nam wystarczająco dużo waluty, bo inaczej jestem skończony! — Załkał cicho, na co Goebbels czule pogłaskał go po łbie.
— Nie smuć się, panie, jeszcze pokażemy tym anielskim pokrakom! A wtedy zobaczą, że z najwspanialszym księciem piekieł, Belzebubem, lepiej nie zadzierać!


III. Sadyzm
 
Ze wspomnień wyrwały Belzebuba odgłosy policyjnych syren.
Jak się okazało, w trakcie projekcji minionych zdarzeń niebo zdążyło rozwidnić się dniem, natomiast spora przestrzeń osiedla zaludnić rojowiskiem gapiów.
Młodzieniec w dredlokach nadal siedział obok diabła, przerażony i jeszcze przez moment unieruchomiony. Gdy tylko odzyskał władzę w członkach, zerwał się z ławki i uciekł wprost do otaczających teren policjantów. Ci natychmiast pochwycili go, przeszukali, znaleźli przy nim gram marihuany i zakuwszy brutalnie w kajdanki, wrzucili wprost do jednego z licznych radiowozów.
Belzebub przyglądał się temu z najwyższą ciekawością.
Istoto nie z tego świata, uprzedzamy, abyś nie robiła żadnych gwałtownych ruchów! — rozległ się spotęgowany megafonem głos. — Jesteś otoczona i nie masz szans na ucieczkę! Ostrzegamy, że jeśli wykonasz jakikolwiek nieprzemyślany ruch, jesteśmy upoważnieni do użycia broni!
Nad osiedlowymi blokami załopotał huk policyjnego śmigłowca. Diabeł zadarł łeb i z łapą przy chropowatym czole zaczął podziwiać tę nieznaną mu maszynę.
— Sto lat temu takich nie mieli — mruknął do siebie. — Genialna zwrotność. Jakbym choć jeden taki mógł zabrać ze sobą do piekła…
Istoto nie z tego świata — zagrzmiało znów z nagłośnienia — proszę natychmiast położyć się na ziemi! Każdy gwałtowny ruch zostanie poczytany za zagrożenie!
Belzebub wstał wreszcie z ławki, rozciągnął mocno kości, zaś tłumem na ten widok przeszła fala poruszenia. Wszyscy z zapartym tchem śledzili, co zrobi ta nieznana im istota, która jeszcze moment temu otoczona była jakimś niesamowitym pęknięciem czasoprzestrzennym oraz pojawiającymi się tam scenami z dalekiej przeszłości. Na diabła kierowały się teraz wszystkie pary oczu, malutkie obiektywy kamer w telefonach, a także celowniki rozlokowanych na balkonach snajperów.
On jednak w najmniejszym stopniu się tym nie przejął. Z początku przez łeb przeszła mu myśl, że ludzie ci zebrali się tutaj, aby go hucznie powitać, lecz to złudzenie rozwiało się bardzo prędko. Zdziwiło go również, że mówią do niego per „istoto”, choć był przecież rasowym diabłem, rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka. Z tego też względu postanowił się przedstawić.
— Oto JAM jest, ludzka raso! — oświadczył, rozpościerając szeroko łapska, a jego głos poniósł się donośnie w przestworze. — Książę piekieł, wasz najstraszliwszy koszmar, złowieszczy Belzebub we własnej potędze! Czyńcie mi pokłony, jako wasi przodkowie mi je czynili!
Przemowa ta, choć wprawiająca tłum w lęk oraz głębokie zdumienie, nie spowodowała jednak oczekiwanego przez diabła rezultatu.
Powtarzam, proszę unieść ręce za głowę i położyć się twarzą do ziemi! — znów rozbrzmiał ten zniekształcony technologią głos.
— Czyście zgłupieli?! — zirytował się książę piekieł. — Nie słyszycie, kim ja jestem?! Ja, mocarz nad mocarzami, miałbym padać na twarz przed stadem nędznych śmiertelników?!
Nie będziemy dłużej powtarzać! Proszę zastosować się do instrukcji albo użyjemy siły!
— Wy marne worki na mięso!! — szalał Belzebub. — Jak śmiecie mi grozić! Ja was wszystkich… — urwał, bo w tym samym momencie coś odczuwalnie ugryzło go w szyję.
Odruchowo poszedł tam łapą i wyrwał sobie ze skóry igłę pocisku z etorfiną, która zdążyła już wtłoczyć się w krążącą jego żyłami smołę.
— Co to za? — zdziwił się, oglądając niewielki aplikator z każdej strony. — Czym wy mnie tutaj szprycujecie?
Środek usypiający wyraźnie nie zadziałał, toteż w czarcią szyję wbiły się dwa następne.
— AŁŁA! — wściekł się Belzebub, wyrywając sobie aplikatory ze skóry. — POGIĘŁŁO WAS?! MNIE, KSIĘCIA PIEKIEŁ?! MNIE TRAKTOWAĆ CZYMŚ TAKIM?! — Szedł już w furii do najbliższych radiowozów, gdy huknęły wystrzały, a spod jego butów rozprysły się spore kawałki ziemi.
Diabeł skostniał w niedowierzaniu, że te ludzkie poczwarki śmią go atakować.
Proszę unieść ręce i natychmiast położyć się na ziemi! — rozkazał ten sam, spotęgowany, lecz tym razem drżący nerwami głos. — Następne strzały nie będą ostrzegawcze!
Diabeł klął pod nosem i z całych sił walczył ze wściekłością, od której zaczęło mu już lekko dymić z uszu. Miał nieodpartą ochotę, aby wszystkich tych pyszałków spalić żywym ogniem, ale zbyt dobrze wiedział, jakie grożą za to konsekwencje. Nie chciał też robić wokół siebie zbędnego zamieszania, ponieważ wtedy piekło oraz niebo natychmiast wzięłyby go na swój radar. Pozostał więc w poważnym dylemacie, bowiem o płaszczeniu się przed śmiertelnikami tym bardziej nie było mowy.
— Negocjujmy! — zaproponował. — Nie będę się kładł, ale uniosę te przeklęte ręce!
Uczynił, jak zapowiedział, lecz policji to nie wystarczało.
Proszę położyć się na ziemi!
— Nie będę się przed wami kładł, nędznicy! Słyszycie?!
To jest standardowa procedura!
— Czego wy w ogóle ode mnie chcecie?! Nie widzicie, kim ja jestem?!
Proszę nie stwarzać problemów!
Diabłu ścierpły uniesione w górę łapska, więc usiadł na ziemi i oznajmił płaczliwie:
— Macie! Tyle jestem w stanie zrobić! Ale przysięgam wam, że przyjdzie dzień, w którym tego poża…
Proszę położyć się twarzą do ziemi! — bezkompromisowo rozkazał głos.
— Co ja wam zrobiłem, że mnie tak dręczycie, a? — zaczął lamentować demon. — Przecież siedzę i mam podniesione ręce! Mało wam jeszcze?! Koniecznie chcecie upodlić księcia piekieł?!
Proszę natychmiast położyć się twarzą do ziemi!! — o wiele ostrzej powtórzył głos, przy czym rozległy się kolejne strzały ostrzegawcze, tym razem w niebo.
— Dobrze, już dobrze! Niech wam będzie, wy sadyści! Wy okrutnicy! Macie! Kładę się na tej waszej przeklętej ziemi! Ale wiedzcie, że wam tego nie zapomnę! Gdybym chciał, mógłbym was wszystkich pozabijać jednym zaledwie słowem!
Tak pomstując, książę piekieł legł brzuchem na trawie.
Ręce za głowę! — przypomniał mu głos.
— Do diabła z wami!! — wrzasnął diabeł i posłusznie ułożył łapska na swym szerokim karczychu.
Zaraz po tym ruszył w jego kierunku specjalny oddział policji. Czerech skrytych za wysokimi, poliwęglanowymi tarczami, dwóch z bronią szturmową wycelowaną wprost w spłaszczonego na trawie szatana, za nimi kolejnych czterech w odzieży ochronnej i z długimi chwytakami o sztywnej pętelce zaciskowej u końca. Szli kroczek za kroczkiem, nie łamiąc szyku, reszta zgromadzonych w perymetrze ludzi wstrzymywała w tym czasie oddechy, zaś książę piekieł cierpiał coraz większe katusze, leżąc gębą w miękkiej glebie, dławiąc się nią i płacząc już niemal z powodu tej miary upokorzenia. Pocieszał się jedynie myślą, że nie widzi go teraz żaden postronny demon, bo tym samym on, jeden z największych panów ciemności, straciłby całą swą piekielną rewerencję.
Lecz to był dopiero początek.
Policjanci złapali jego rogaty łeb w cztery dystansowe chwytaki, zacisnęli pętle na szyi i jak jakiegoś paskudnego zwierza unieśli na równe kopyta. Tak też poprowadzili do transportera, zaś ten uwłaczający szatańskiej godności przemarsz rejestrowały nie tylko masowo skierowane w jego stronę telefony, ale również profesjonalne kamery lokalnych mediów.
Belzebub jeszcze nigdy nie doznał takiej miary poniżenia, szczególnie z rąk śmiertelników. Ale jego złość musiała ustąpić rozgoryczeniu i poczuciu bezsilności. Diabeł zastanawiał się z rozpaczą, co to za popaprane czasy, w których nikt nie odczuwa trwogi przed najbardziej szatańskim z szatanów. Teraz całym swym zepsutym sercem żałował, że w ogóle zdecydował się opuścić bezpieczne i przytulne piekło.
 
***
 
Pojmanie Belzebuba stało się sensacją nie tylko o wymiarze krajowym, ale w krótkim czasie przeszło w zasięg globalny. Nagrany telefonami moment pojmania czorta przez służby policyjne nabijał w Internecie setki milionów wyświetleń. Mówiły o tym wszystkie światowe media, trwały ożywione debaty na temat możliwej tożsamości pochwyconej kreatury. Początkowo przeważał argument, że to kosmita, przybysz z innej planety, na co wskazywałyby pogłoski o zaobserwowanych chwilę wcześniej zjawiskach świetlnych na niebie, wobec czego uaktywniły się całe rzesze ufologów oraz łowców paranormalnych zjawisk. Później większą popularność zyskała teoria, że to zbiegła z laboratorium hybryda, efekt ukrywanych przed opinią publiczną rządowych eksperymentów. Ale padały również głosy o zmutowanym człowieku, odmrożonym przedstawicielu dawno wymarłego gatunku Homo, podróżniku z przyszłości, którego ewolucja przebiegła w tak zaskakujący sposób, a nawet zwykłej, rządowej mistyfikacji przeprowadzonej dla poprawy rozpoznawalności kraju za granicą. Że to może być najprawdziwszy diabeł, nikt nawet nie brał pod uwagę.
Od samego początku więźnia przetrzymywano w specjalnej wojskowej placówce, odciętej od świata potrójnym szańcem wysokich płotów oraz szlabanów. Takie środki ostrożności okazały się niezbędne, ponieważ w okolicy zbierały się coraz większe tłumy ciekawskich, zaś o własny dostęp do zagadkowej istoty zaapelowały światowe mocarstwa, powodując tym poważne napięcia dyplomatyczne.
Toteż trwała intensywna praca nad wyciągnięciem z więźnia jak największej ilości informacji w jak najkrótszym czasie. Diabeł był przesłuchiwany dzień i noc, a od wciąż powtarzanych, tych samych pytań niemal postradał zmysły.
— Mówiłem wam, że jestem księciem piekieł! — wydzierał się, pobrzękując łańcuchami, którymi przyszpilili go do krzesła. — Co wy, w Bo… w Bo… w Boga nie wierzycie?! — wyjąkał z trudem. — Jam jest Jego odwieczny przeciwnik! — Rozpłakał się w otwarte łapska. — Nie widzicie, jaką wy mi krzywdę robicie? Że muszę powoływać się na Niego? Normalnie to słowo nie przeszłoby mi przez gardło! Dla diabła jest to ekstremalnie szkodliwe! Błaaagam was, pozwólcie mi wrócić do pieeekła…
— Ja się pytam, z jakiej pochodzisz planety — nie dawał za wygraną ubrany w czarną marynarkę śledczy. Z rospiętym kołnierzykiem białej koszuli, twardy i nieustępliwy, z rękami złożonymi na blacie wpatrywał się wprost w kozie ślepia rogatej istoty, prawie że nie mrugając.
[size=medium]Diabeł łapał się wciąż za ł
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości