25-03-2013, 23:09
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 30-03-2013, 09:50 przez blackpepper.)
Nazywam się Mekki. Jakieś dwa lata temu zmarła moja mama. Wtedy też rozpocząłem tak zwany samodzielny byt. Znalazłem ukochaną, założyliśmy rodzinę. Mamy syna i córkę. Żyjemy w stadzie razem z moją szwagierką. W stadzie… Bo nie wiem, czy już wspomniałem, ale jestem wilkiem. Nie wiem do końca jakiego dokładnie gatunku. Zresztą, czy to ważne? Przecież to bajka z morałem, a nie wycinek z atlasu przyrodniczego.
Eh… I tak już coś spieprzyłem. Pomieszałem czasy. Przecież my żyLIŚMY. Już nas nie ma. Pewnie zapytacie, jak to się stało?
Do moich podstawowych obowiązków należało przede wszystkim zdobywanie pożywienia. W końcu, oprócz małego Ketiego, byłem jedynym samcem w stadzie. Tamtego dnia także wyruszyłem na polowanie. Już po kilkunastu minutach wyczułem, że gdzieś w pobliżu bezkarnie hasa sobie zając. Skryłem się za jakimś iglakiem i cierpliwie czekałem aż nieświadomy niczego uszaty sam „poda mi się na tacy”. I rzeczywiście, nadszedł… Niestety, nie sam. Wziął ze sobą rodzinę. Żonę, troje dzieci.
Pierwsza myśl: „ No nic, będzie więcej na obiad” …i już chciałem zaatakować, kiedy nagle jeden z małych zajączków zaśmiał się słodko. Ten dźwięk spowodował, że cofnąłem łapę. Był niczym grom z jasnego nieba! Sparaliżował mnie i moje grube cielsko.
No bo oni… wyglądali na naprawdę szczęśliwych. Mama niosła bukiecik przybrudzonych różem stokrotek, tata próbował zainteresować dzieci swoimi „ interesującymi” historiami o przyrodzie.
- Kukułka jest bardzo fascynującym ptakiem – mówił. – Natomiast na wilki, zapamiętajcie sobie, musimy bardzo uważać. Zwłaszcza, że ponad 75 % zająców umiera zjedzona przez te chore sukin… zwierzęta.
Zrobiło mi się wtedy cholernie głupio. Po cichu wycofałem się ze swojej kryjówki i podążyłem w kierunku domu. Trochę martwiłem się tym, jaka będzie reakcja mojej rodziny na wieść, że dzisiejszy obiad będzie ubogi we wszelkie mięso. Ale po prostu nie mogłem… No nie mogłem! Przecież te małe zajączki czekało jeszcze dobre kilka lat życia, a bez rodziców z pewnością by sobie nie poradziły. Po takim posiłku chyba sam musiałbym popełnić samobójstwo. Szczerze mówiąc, dziwiłem się, iż jeszcze tego nie zrobiłem.
- Zwariowałeś? Dzieci czekają głodne, a ty nic?! Serce się nagle w tobie obudziło?! Co ja powiem siostrze?! Zejdź mi z oczu!
Żona warczała na mnie w podobny sposób przez dobre pół godziny, aż w końcu „pozwoliła” iść do łóżka. Byłem jej za to wdzięczny, bo głowa mi pękała, a przed oczyma widziałem już tylko i wyłączanie ciemne plamy. Niestety, myśli nie dały mi zasnąć.
Całą noc zastanawiałem się, ile takich szczęśliwych rodzin już rozbiłem, jak wiele malutkich zwierzątek musiało umrzeć na mrozie jak sieroty tylko dlatego, że wilki miały takie, a nie inne potrzeby. Ja wszystko rozumiem. Taka natura, takie prawa przyrody. Ale, do jasnej ciasnej, wyjątek potwierdza regułę.
Następnego ranka postanowiłem o tym porozmawiać z żoną oraz szwagierką. Przedstawiłem im swoje argumenty i zaproponowałem zostanie wilczymi weganami. A one? Cóż… Odebrały to jako dobry żart.
- Mekki, dobrze się czujesz?
- Może jesteś chory? Masz gorączkę!
- Prima Aprilis dopiero za kilka miesięcy.
Nie wytrzymałem.
- Dziewczyny, ja już nie będę polował. Przykro mi. Uważam, że dzieci bez problemu wyżyją na pokarmie roślinnym.
Żona spojrzała na mnie spode łba, po czym odparła nienaturalnie niskim głosem:
- Dobrze się zastanów, skarbie. Chcesz byśmy wyrzuciły cię ze stada?
- Róbcie sobie, co chcecie. Jest mi to w tej chwili obojętne. Nie chciałbym tylko stracić kontaktu z dziećmi.
Byłem pewien, że Meg nie posunie się do takiego kroku. Nie poradziłyby sobie same. Dlatego też bez większych obaw zaprzestałem chodzenia na polowania. Jakoś tam nam się żyło. Dużo szczawiu, pokrzyw oraz innych roślinek. Dzieci były zadowolone, nie sprzeciwiały się. Myślałem więc, że wszystko skończone i wreszcie będziemy mogli zacząć znowu normalnie żyć.
Przeliczyłem się. Po dwóch tygodniach żona przyniosła mi wniosek o wyrzucenie ze stada. Wręczając papier dodała:
- Rozprawa odbędzie się w sądzie na polanie w czasie pełni księżyca. Masz tam być. A jak na razie, proszę, byś się wyprowadził.
- Meg, zwariowałaś?!
- Nie, to ty zwariowałeś. Wynoś się z mojej jaskini.
- Jak to?! A dzieci?! Meg, przecież nie możemy… tyle lat…
- Sąd rozstrzygnie – odparła krótko, po czym odeszła w stronę bawiących się za norą małych.
Zwiesiłem głowę. Było mi trochę przykro. Myślałem, że Meg w głębi duszy jednak mnie kocha. Bo ja ją kochałem… Więc zabolało. Ale, no cóż. Trzeba było się pogodzić.
Postanowiłem, że będę do końca wierny swoim wartościom.
Cały następny miesiąc spędziłem w jakieś zimnej norze na skraju lasu. Byłem samotny. Czytałem kiedyś w jakiejś ludzkiej książce, że myślących zawsze się odrzuca. I tym się pocieszałem. Właściwie całe dnie i noce spędzałem na wymyślaniu mowy obronnej. Nie zależało mi już nawet na odzyskaniu rodziny. Wiedziałem, że dzieciom będzie lepiej przy matce, a żyć z Meg i tak już nie dałbym rady. Chciałem tylko zwrócić uwagę rządzących na los słabszych od nas zwierząt. Miałem cichą nadzieję, że moja misja się powiedzie.
Nadeszła pełnia. Na trzęsących łapach zmierzałem w kierunku polany. Jasne, że się bałem. Każdy by się bał. Co prawda, nie groziła mi śmierć czy tortury. Po prostu… Na pewno kojarzycie ten strach przed wyjściem na idiotę, a to było wielce prawdopodobne. Kiedy dotarłem na miejsce, ujrzałem dwadzieścia, siedzących w kole wilków. Większość nich była pochłonięta rozmową. Nie zauważyli nawet mojego przybycia. Trochę dalej stały Meg oraz jej siostra. Podszedłem do nich i cicho przycupnąłem. Oczywiście, milczały. Słowem się do mnie nie odezwały! Zupełnie jakbyśmy nie byli rodziną… Tak też, jak zwykle samotnie, czekałem aż pan sędzia poprosi mnie o zabranie głosu. Kiedy w końcu to zrobił, poczułem jak serce podchodzi mi do gardła. Stanąłem pośrodku koła. Czułem na sobie spojrzenia całej gromady. Jedni patrzyli z zaciekawieniem, drudzy z zawiścią, trzeci znowu sprawiali wrażenie niezmiernie znudzonych zaistniałą sytuacją. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić:
- Drodzy przyjaciele! Moja własna żona wyrzuciła mnie ze stada. Nie jestem pewien, czy mnie to ruszyło, bo wiecie… Przestałem ją kochać. Bo jak tu kochać mordercę? Tak, mordercę! Rozumiem. Jesteśmy wilkami, żywimy się mięsem. Słabsi padają ofiarą silniejszych. Takie prawa przyrody. Ale sami powiedzcie, czy nie dałoby się tego jakoś, nie wiem, ograniczyć? Przecież one też mają prawo do życia. Możecie mnie wyrzucić z lasu, skopać, pogryźć. Mam to gdzieś. Życie wśród takich zabójców i tak nie ma sensu. Przynajmniej będę do końca wolnym wilkiem. W chwili śmierci będę cieszył się z faktu, że żadna krew albo, jak to nazywacie, „ tradycja” nie zamydliła mi oczu.
Cała grupa wybuchła śmiechem. Nie chcieli już więcej słuchać. Z każdej części polany leciały wyzwiska, wrzaski. Meg chichotała do ucha siostry.
- Spójrzcie na siebie, wyjadacze! Spójrzcie z czego się śmiejecie! Płaczcie nad własną głupotą! – warczałem, starając się przekrzyczeć rozbawiony tłum.
Wtedy podszedł do mnie sędzia. Miał bardzo marsową minę, a po pysku spływała mu pojedyncza łza.
- Własne poglądy są wyznacznikiem inteligencji i mądrości – powiedział. – Ale w stadzie inteligencja i mądrość są wyznacznikiem końca. Przykro mi, Mekki. Lubię cię, naprawdę. Jednak nie jestem na tyle odważny, by sprzeciwić się reszcie. Przepraszam.
Przytaknąłem oszołomiony wyznaniem arbitra. Właściwie, to miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Rzadko zdarza się, by facet wywołał płacz u drugiego. Cóż, wiedziałem przynajmniej, że nie wyszedłem na idiotę.
- Mekki, skazuję cię na wygnanie z lasu. Uprzejmie proszę, byś się tu więcej nie pokazywał.
Jak kazali, tak zrobiłem. Siedzę sobie teraz spokojnie w jaskini, w lesie oddalonym o prawie pięćdziesiąt mil od tamtego. Oczywiście jestem samotny.
Będę już do końca życia.
Eh… I tak już coś spieprzyłem. Pomieszałem czasy. Przecież my żyLIŚMY. Już nas nie ma. Pewnie zapytacie, jak to się stało?
Do moich podstawowych obowiązków należało przede wszystkim zdobywanie pożywienia. W końcu, oprócz małego Ketiego, byłem jedynym samcem w stadzie. Tamtego dnia także wyruszyłem na polowanie. Już po kilkunastu minutach wyczułem, że gdzieś w pobliżu bezkarnie hasa sobie zając. Skryłem się za jakimś iglakiem i cierpliwie czekałem aż nieświadomy niczego uszaty sam „poda mi się na tacy”. I rzeczywiście, nadszedł… Niestety, nie sam. Wziął ze sobą rodzinę. Żonę, troje dzieci.
Pierwsza myśl: „ No nic, będzie więcej na obiad” …i już chciałem zaatakować, kiedy nagle jeden z małych zajączków zaśmiał się słodko. Ten dźwięk spowodował, że cofnąłem łapę. Był niczym grom z jasnego nieba! Sparaliżował mnie i moje grube cielsko.
No bo oni… wyglądali na naprawdę szczęśliwych. Mama niosła bukiecik przybrudzonych różem stokrotek, tata próbował zainteresować dzieci swoimi „ interesującymi” historiami o przyrodzie.
- Kukułka jest bardzo fascynującym ptakiem – mówił. – Natomiast na wilki, zapamiętajcie sobie, musimy bardzo uważać. Zwłaszcza, że ponad 75 % zająców umiera zjedzona przez te chore sukin… zwierzęta.
Zrobiło mi się wtedy cholernie głupio. Po cichu wycofałem się ze swojej kryjówki i podążyłem w kierunku domu. Trochę martwiłem się tym, jaka będzie reakcja mojej rodziny na wieść, że dzisiejszy obiad będzie ubogi we wszelkie mięso. Ale po prostu nie mogłem… No nie mogłem! Przecież te małe zajączki czekało jeszcze dobre kilka lat życia, a bez rodziców z pewnością by sobie nie poradziły. Po takim posiłku chyba sam musiałbym popełnić samobójstwo. Szczerze mówiąc, dziwiłem się, iż jeszcze tego nie zrobiłem.
- Zwariowałeś? Dzieci czekają głodne, a ty nic?! Serce się nagle w tobie obudziło?! Co ja powiem siostrze?! Zejdź mi z oczu!
Żona warczała na mnie w podobny sposób przez dobre pół godziny, aż w końcu „pozwoliła” iść do łóżka. Byłem jej za to wdzięczny, bo głowa mi pękała, a przed oczyma widziałem już tylko i wyłączanie ciemne plamy. Niestety, myśli nie dały mi zasnąć.
Całą noc zastanawiałem się, ile takich szczęśliwych rodzin już rozbiłem, jak wiele malutkich zwierzątek musiało umrzeć na mrozie jak sieroty tylko dlatego, że wilki miały takie, a nie inne potrzeby. Ja wszystko rozumiem. Taka natura, takie prawa przyrody. Ale, do jasnej ciasnej, wyjątek potwierdza regułę.
Następnego ranka postanowiłem o tym porozmawiać z żoną oraz szwagierką. Przedstawiłem im swoje argumenty i zaproponowałem zostanie wilczymi weganami. A one? Cóż… Odebrały to jako dobry żart.
- Mekki, dobrze się czujesz?
- Może jesteś chory? Masz gorączkę!
- Prima Aprilis dopiero za kilka miesięcy.
Nie wytrzymałem.
- Dziewczyny, ja już nie będę polował. Przykro mi. Uważam, że dzieci bez problemu wyżyją na pokarmie roślinnym.
Żona spojrzała na mnie spode łba, po czym odparła nienaturalnie niskim głosem:
- Dobrze się zastanów, skarbie. Chcesz byśmy wyrzuciły cię ze stada?
- Róbcie sobie, co chcecie. Jest mi to w tej chwili obojętne. Nie chciałbym tylko stracić kontaktu z dziećmi.
Byłem pewien, że Meg nie posunie się do takiego kroku. Nie poradziłyby sobie same. Dlatego też bez większych obaw zaprzestałem chodzenia na polowania. Jakoś tam nam się żyło. Dużo szczawiu, pokrzyw oraz innych roślinek. Dzieci były zadowolone, nie sprzeciwiały się. Myślałem więc, że wszystko skończone i wreszcie będziemy mogli zacząć znowu normalnie żyć.
Przeliczyłem się. Po dwóch tygodniach żona przyniosła mi wniosek o wyrzucenie ze stada. Wręczając papier dodała:
- Rozprawa odbędzie się w sądzie na polanie w czasie pełni księżyca. Masz tam być. A jak na razie, proszę, byś się wyprowadził.
- Meg, zwariowałaś?!
- Nie, to ty zwariowałeś. Wynoś się z mojej jaskini.
- Jak to?! A dzieci?! Meg, przecież nie możemy… tyle lat…
- Sąd rozstrzygnie – odparła krótko, po czym odeszła w stronę bawiących się za norą małych.
Zwiesiłem głowę. Było mi trochę przykro. Myślałem, że Meg w głębi duszy jednak mnie kocha. Bo ja ją kochałem… Więc zabolało. Ale, no cóż. Trzeba było się pogodzić.
Postanowiłem, że będę do końca wierny swoim wartościom.
Cały następny miesiąc spędziłem w jakieś zimnej norze na skraju lasu. Byłem samotny. Czytałem kiedyś w jakiejś ludzkiej książce, że myślących zawsze się odrzuca. I tym się pocieszałem. Właściwie całe dnie i noce spędzałem na wymyślaniu mowy obronnej. Nie zależało mi już nawet na odzyskaniu rodziny. Wiedziałem, że dzieciom będzie lepiej przy matce, a żyć z Meg i tak już nie dałbym rady. Chciałem tylko zwrócić uwagę rządzących na los słabszych od nas zwierząt. Miałem cichą nadzieję, że moja misja się powiedzie.
Nadeszła pełnia. Na trzęsących łapach zmierzałem w kierunku polany. Jasne, że się bałem. Każdy by się bał. Co prawda, nie groziła mi śmierć czy tortury. Po prostu… Na pewno kojarzycie ten strach przed wyjściem na idiotę, a to było wielce prawdopodobne. Kiedy dotarłem na miejsce, ujrzałem dwadzieścia, siedzących w kole wilków. Większość nich była pochłonięta rozmową. Nie zauważyli nawet mojego przybycia. Trochę dalej stały Meg oraz jej siostra. Podszedłem do nich i cicho przycupnąłem. Oczywiście, milczały. Słowem się do mnie nie odezwały! Zupełnie jakbyśmy nie byli rodziną… Tak też, jak zwykle samotnie, czekałem aż pan sędzia poprosi mnie o zabranie głosu. Kiedy w końcu to zrobił, poczułem jak serce podchodzi mi do gardła. Stanąłem pośrodku koła. Czułem na sobie spojrzenia całej gromady. Jedni patrzyli z zaciekawieniem, drudzy z zawiścią, trzeci znowu sprawiali wrażenie niezmiernie znudzonych zaistniałą sytuacją. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić:
- Drodzy przyjaciele! Moja własna żona wyrzuciła mnie ze stada. Nie jestem pewien, czy mnie to ruszyło, bo wiecie… Przestałem ją kochać. Bo jak tu kochać mordercę? Tak, mordercę! Rozumiem. Jesteśmy wilkami, żywimy się mięsem. Słabsi padają ofiarą silniejszych. Takie prawa przyrody. Ale sami powiedzcie, czy nie dałoby się tego jakoś, nie wiem, ograniczyć? Przecież one też mają prawo do życia. Możecie mnie wyrzucić z lasu, skopać, pogryźć. Mam to gdzieś. Życie wśród takich zabójców i tak nie ma sensu. Przynajmniej będę do końca wolnym wilkiem. W chwili śmierci będę cieszył się z faktu, że żadna krew albo, jak to nazywacie, „ tradycja” nie zamydliła mi oczu.
Cała grupa wybuchła śmiechem. Nie chcieli już więcej słuchać. Z każdej części polany leciały wyzwiska, wrzaski. Meg chichotała do ucha siostry.
- Spójrzcie na siebie, wyjadacze! Spójrzcie z czego się śmiejecie! Płaczcie nad własną głupotą! – warczałem, starając się przekrzyczeć rozbawiony tłum.
Wtedy podszedł do mnie sędzia. Miał bardzo marsową minę, a po pysku spływała mu pojedyncza łza.
- Własne poglądy są wyznacznikiem inteligencji i mądrości – powiedział. – Ale w stadzie inteligencja i mądrość są wyznacznikiem końca. Przykro mi, Mekki. Lubię cię, naprawdę. Jednak nie jestem na tyle odważny, by sprzeciwić się reszcie. Przepraszam.
Przytaknąłem oszołomiony wyznaniem arbitra. Właściwie, to miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Rzadko zdarza się, by facet wywołał płacz u drugiego. Cóż, wiedziałem przynajmniej, że nie wyszedłem na idiotę.
- Mekki, skazuję cię na wygnanie z lasu. Uprzejmie proszę, byś się tu więcej nie pokazywał.
Jak kazali, tak zrobiłem. Siedzę sobie teraz spokojnie w jaskini, w lesie oddalonym o prawie pięćdziesiąt mil od tamtego. Oczywiście jestem samotny.
Będę już do końca życia.
Pokój.