Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bajanie magiczne
#1
Cześć, dzielę się z wami pierwszym rozdziałem opowiadania. Powstało go już trochę więcej, ale nie wiem, z jaką reakcją się spotkam.
Współpracuję z betą: Nearyh

Bajanie to coś, co uprawia każdy z nas. W wyobraźni ludzkiej codziennie rodzą się rozmaite baśnie i bajeczki, czego często nawet nie jesteśmy świadomi. Mogą być mocno związane z przyziemną rzeczywistością. Czasami wyobrażamy sobie, co by było, gdyby ten zabiegany człowiek, który właśnie nas wyminął, potknął się o niesforną sznurówkę. O! Albo jak zareagowałaby ta pani w sklepie, jeśli byśmy pożyczyli jej miłego dnia. Od myślenia do realizacji jest tylko jeden krok, bo takie to i bajanie – prozaiczne jak kanapka z szynką.
A gdyby tak wskoczyć w siedmiomilowe buty? Wiesz, jak to jest, kiedy się je założy? Wtedy jedno machnięcie nogą może zaprowadzić nas na szczyt. Tak właśnie rodzi się bajanie czarowne, gawędziarstwo magiczne, uwodzące każdym słowem. Z czegoś niepozornego kiełkuje pęd magicznej fasoli, który sięga chmur, by zacząć figlarnie drapać obłoki. W dodatku ktoś pomalował go w kolorowe kropki. Tak bywa, gdy popuścisz wodze fantazji.
Widzisz, autorze, tę białą kartkę? Gdy zamkniesz oczy i zaciągniesz się zapachem świeżego papieru, w twojej głowie wypiętrzą się góry, namalują srebrne wstęgi rzek, ukorzenią lasy. Sam nie będziesz wiedział, kiedy twoja ręka naszkicuje drobnym maczkiem wielkie krainy. Literki, z początku samotne, powiążą się w kolejne wyrazy, na których rusztowaniu zbudujesz wymyślne zdania. Czy słyszysz już szept opowieści? Ona do ciebie przemawia – zaczynacie ten cichy, trochę krępujący dialog. Szybko jednak przy akompaniamencie coraz głośniejszych śmiechów odprężacie się, a ty nabierasz pewności siebie. Nie jesteś już tylko skrybą, lecz prędzej czarującym bardem, w którego wpatruje się zachwycona publika.
Problem pojawia się jednak, gdy coś idzie nie tak. Kiedy stajesz się kuglarzem słów, łatwo możesz się zagalopować w swojej zuchwałości. Nie do końca wiadomo, czy pułapka czyha już w źle postawionej kropce, zbyt prędko nakreślonym zdaniu, czy też pochopnym zwrocie akcji – fakt jest jednak taki, że czasem pewne rzeczy łączą się i spotykają ze sobą na niewłaściwym zakręcie. Mogą nawet zacząć żyć własnym życiem.
Choćbyś zmiął papier w kulkę lub podarł go w gniewie, a może napisał kolejną wersję zdarzeń od nowa, wtedy nie będzie już odwrotu. Opowieść może zwrócić się przeciwko tobie, a każdy desperacki ruch z twojej strony to jak nowa broń w jej dłoni. Prawda jest taka, że tam, gdzie kończy się twój wpływ, zaczyna się prawdziwa baśń, gdzie nawet najgrzeczniejsze dziewczątka rzadko kiedy dożywają drugiego rozdziału – i to jest właśnie najbardziej przerażające.

Nie każda zima bywa smutna i przejmująca. Ot, chociażby ten śnieżny wieczór, gdy całe miasto przygotowywało się do obchodów Białej Postrzyżyny. Nie do końca tak, że ten dzień był jakimś przełomem. To raczej migawka, ulotne wspomnienie przyprószone czapą minionych grudniowych nocy. Gdyby odgarnąć puch i przywołać ten gwar, tę żywotność, gdyby tak wślizgnąć się pomiędzy ulice wieczornego Emmerish, można by pewnie wiele się dowiedzieć.
Tu i ówdzie rozlegał się perlisty śmiech wróżek zapraszających do karczem na rozgrzewający rum. Trzaskający ogień błyskał wesoło zza pootwieranych gościnnie drzwi, przyozdobionych ciemnozielonymi listkami i świecidełkami. W powietrzu unosiła się intensywna woń cynamonu oraz chrupiących bułeczek hurtowo wyjmowanych z rozgrzanych, brzuchatych pieców. To był przedziwny czas, tak jak co roku, bo na ulicach spotkać można było przedstawicieli dosłownie każdej rasy i klasy społecznej. Nawet wytworne damy, nierzadko o spiczastych uszach, przechadzały się między straganami w swoich eleganckich, ocieplanych bolerkach. Tajemniczy panowie sunęli po odśnieżonym bruku, zdając się nie dotykać stopami gruntu. Normalnie nikt nie miałby odwagi spojrzeć im prosto w twarz, ale ten okres w roku był wyjątkowy, nie było miejsca na wrogość czy strach. Skrzaty stukały kastanietami, potrząsały całą zgrają kolorowym tamburynem, większym od nich, i wywijały fikołki. Ożywione, trajkoczące nimfy debatowały nad stoiskiem z biżuterią. Co śmielsze zdejmowały wełniane rękawiczki, żeby zaczerwienionymi opuszkami palców własnoręcznie dotknąć tych przecudnych dziwów. Pośród kolorowego tłumu byli też i zwykli ludzie; dzieciaki puszczone samopas, biegające w zbyt wielkich, niedopasowanych kurtach, jowialni mieszczanie zachwalający swoje towary, a także i panienki z dobrych domów, zamiatające spódnicami w rytm swojego pląsu.
Jak zawsze przed Białą Postrzyżyną dziewczęta z ogromnej emmeryjskiej akademii udały się na jarmark od razu po rozpoczęciu wyczekiwanej przerwy świątecznej. Gdy tylko ukończyły ostatnie zajęcia w tym semestrze, wybiegły całą grupą przez główną bramę budynku, który na szczęście mieścił się w samym centrum. Nie minęło więc dużo czasu, zanim zobaczyły na horyzoncie roztańczone światła żagwi i usłyszały skoczną muzykę. Z natury blada cera zaróżowiła się widocznie na policzkach, trochę z wysiłku, a trochę bardziej z emocji i zimna. Głośne oddechy przenikały się, podobnie jak kłęby pary, nad którą jaśniały rzędy par podnieconych oczu.
Wmieszały się pomiędzy tłum. Któraś z ciekawskich młodych dam trąciła dłonią dzwonek z wystawy. Krępy, siwiutki sprzedawca pogroził jej żartobliwie ogromną, sękatą laską. Dziewczyna zachichotała wdzięcznie, by po chwili złapać się za ręce z koleżankami. Za nimi podążyły trzy kolejne panny, które odważnie pozbyły się swoich fikuśnych nauszników, żeby móc lepiej słyszeć siebie nawzajem. Ćwiczyły piosenkę postrzyżynową, wpatrując się w zapis nutowy i śpiewając na głosy.
Wiedźmy, wiedźmy włos się jeży, kiedy biały ren tu bieży. Hejże, słuchaj, śnieżna zmoro, Postrzyżyny nadszedł czas! W rytmie dzwonków mroźną porą mknij z zającem w gęsty las.
Zając, zając tańczy nam, już otwiera srebrny kram. Jego oczy jak paciorki, Postrzyżyny nadszedł dzień! Zatknij dzwonek mu na uchu, jeśliś nie jest chochlik leń
.
Na twarzy Miny malował się leciutki uśmiech. Choć miała półprzymknięte oczy, widać było, że nasłuchuje z przyjemnością. Kiedy szła, gruby kaptur raz po raz zsuwał się z wyjątkowo długich, ciemnych włosów. Na uszach figlarnie huśtały się listki zimowego krętokrzewu. Początkowo nie poczuła nawet, jak czyjaś wyciągnięta dłoń sięga w stronę jej niesfornej czupryny, próbując poprawić ułożenie kaptura. Zdziwiona Mina odwróciła się. Przyłapana na gorącym uczynku Buffy odsunęła nieśpiesznie rękę, obdarzając dziewczynę swoim zwykłym szerokim uśmiechem.
– Chyba nie możesz doczekać się tych świąt, Mino – zagadnęła, zrównując się z koleżanką.
– Wyjątkowo. Siostra wraca w końcu z pracy przy łapaniu świetlików – wyjaśniła dziewczyna. – Cały rok jej nie widziałam, dlatego bardzo cieszyłam się, że sezon już się kończy.
Szły dalej w przyjaznym milczeniu, z powrotem zatapiając się każda we własnych myślach. W wyobraźni Buffy królowały wizje drożdżówek z bergamotką i postrzyżynowych ciast, które jadało się całą rodziną. Tak bardzo skupiła się na tej wizji, że gdyby szła samotnie, przeoczyłaby wystawę, przy której Mina zatrzymała się, dając jej ręką znak. Dziewczyna wskazała palcem wielkie lustro o ramie wysadzanej kolorowymi kamieniami. Skromne zadaszenie nie uchroniło szklanej powierzchni przed osadzającym się śniegiem. Buffy pochyliła się, a jej szczupła postać odbiła się w dziesiątkach zabrudzonych lusterek o przeróżnych kształtach. Buffy przycupnęła obok, przecierając szkło wierzchem dłoni. Poczuła, jak przez materiał rękawiczki wdziera się nieprzyjemna wilgoć. Mimowolnie zmarszczyła lekko nos, a jej odbicie posłusznie powtórzyło ten ruch. Z wnętrza stoiska czujnie wyjrzała zielonoskóra handlarka. Gremliny zawsze umiały wyczuć okazję do zarobku.
– Witam, witam! – wykrzyknęła chrapliwym głosem i klasnęła pokurczonymi rękoma. – Panienki chcą sprawdzić, co im Grudniowy Zając wróży z okazji Postrzyżyny? Moje lustra zawsze mówią prawdę, a od samego spojrzenia w nie nawet elf stanie się piękniejszy! – Wyszła w stronę dziewcząt, cmokając z zadowoleniem.
Na pomarszczonej twarzy malował się dość paskudny grymas, w założeniu mający być przyjaznym uśmiechem. Oparła rękę na ramieniu Buffy, dalej studiującej swoje odbicie w zwierciadle.
– To chyba naprawdę działa! – szepnęła Mina z przejęciem, zerkając na towarzyszkę. – Dziwne, ale wydaje mi się, jakbyś wyglądała teraz zupełnie inaczej. – Blondynka odwróciła się, a w jej oczach dało się zauważyć pobłażliwe rozbawienie.
– Żeby to jeszcze była sprawka tego lustra – zaśmiała się Buffy w odpowiedzi.
Handlarka złapała ją za barki i odwróciła ku sobie, natarczywym spojrzeniem studiując jej twarz.
– Ależ skąd – zapewniła gorliwie, wpatrując się w nią jak w obrazek. – To ty, panienko, sama z siebie jesteś przepiękna. To lustro nie ma żadnej mocy. – Pokręciła głową z emfazą. Dziewczyna parsknęła cichutko, zdając się nie odczuwać żadnego zaskoczenia sytuacją.
Tylko oczy Miny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, a ona sama wyprostowała się z dość niepewnym wyrazem twarzy.
– Przysięgłabym, że… – wymamrotała, po czym umilkła wpół słowa, zakłopotana. Koleżanka wstała i stanęła przy niej, lekko przekrzywiając głowę. Spojrzała na Minę nieco zadziornie, jak gdyby chciała zaprosić ją do wspólnej psoty.
– Słyszałaś? Tutaj nie znajdziesz prawdziwej magii. Nie ma w tym nic nielogicznego, że sama nam to powiedziała, prawda? – Buffy wyczekiwała spodziewanej odpowiedzi.
Mina uśmiechnęła się błogo, a jej oczy zaszły dziwną mgłą.
– Tak – odparła drętwo nieobecnym głosem. – Racja. Też chciałabym wyglądać jak ty, Buffy.
Już miały odchodzić, gdy blondynka zawahała się i cofnęła w stronę zwierciadła. Po chwili namysłu pochyliła się i przetarła je ponownie. Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami nie zobaczyła nic ciekawego. Jej nos był nieco zbyt zadarty, a twarz wyraźnie zbyt pociągła. Żadnego w tym egzotycznego piękna czy niebanalnej urody. Zatopiła wzrok w odbiciu błękitnych oczu, na moment poważniejąc. Zaraz jednak chuchnęła psotnie w sam środek twarzy tej obcej, niepięknej Buffy, a potem przeciągnęła się i ruszyła za Miną. Gremlinka odprowadziła ją rozanielonym spojrzeniem.
I jeszcze tylko przez chwilę kruk o ostrym dziobie odbijał się wyraźnie w tym samym lustrze, zataczając się od świątecznego rumu i śpiewając piosenkę o nimfie, która zwykła wabić mężczyzn gałązkami krętokrzewu. A potem czknął, raz poruszył niemrawo skrzydłem i upadł na bruk. Nagle szkło zamigotało, po czym zmatowiało i poszarzało tak, jakby już nigdy nie chciało zdradzić nikomu żadnego sekretu.
– Tylko u mnie cuda, dziwy! Lustra, które odmienią twoją urodę! – zachrypiał znajomy głos za plecami odchodzących uczennic, ale Mina nie zwróciła na to uwagi.
Ona najprawdopodobniej już wcale o tym nie pamiętała, a spadający śnieg odbijający się w jej oczach powoli stawał się mglistym, złudnym obrazem pojedynczej grudniowej nocy. Nocy, która mogła się wydarzyć… choć mogła też nie.

Kolejny dzień zgasł wraz z kojącym zmierzchem, który zdawał się być bajecznie ciepły, a mimo to przechodnie skrywali nozdrza w szalikach, zakutani w materiał po same uszy. Nawet dobrze wychowane elfy złorzeczyły pod nosem, wciskając głębiej modne w tym sezonie świąteczne czapki. Szczęśliwcy zebrali się już z rodzinami w domostwach, gotowi do wspólnego ucztowania. Czasami tylko otwierali drzwi poprzebieranym dzieciom, które z zapałem wykonywały zajęczałki – postrzyżyńskie piosenki wymagające umiejętności jęczenia z odpowiednim zaśpiewem. Kruki, diabelnie inteligentne i rozpuszczone ptaszyska, zleciały się do Emmerish na obchody święta. One również gorliwie wykrakiwały co bądź na melodię skocznych piosnek o legendarnym zającu.
Buffy wygrzewała się przed kominkiem. W rękach trzymała już kubek z parującym kakao. Dwie maleńkie wróżki z wigorem obracały łyżką, mieszając brunatny płyn o słodkim zapachu. Dziewczyna ostrożnie zdjęła dłoń z naczynia, sięgając do worka z czekoladkami. Rozłożyła palce przed sobą, a skrzydlate stworzonka z radosnym piskiem porwały przysmaki i zawirowały wesoło w powietrzu.
Cała rodzina rozprawiała o czymś ożywionym tonem. Buffy zmęczyła się nieco dyskusją, więc usiadła przed trzaskającymi polanami, rozmyślając o niebieskich migdałach i obserwując kątem oka rozbiegane kuzynostwo. Na fotelu bujanym tuż obok miarowo kołysał się jej dziadek, wypuszczając z fajki olbrzymie kółka różowawego dymu. Co pewien czas donośnie odchrząkiwał, nieobecnym wzrokiem zdając się oglądać obrazy istniejące już tylko w jego wspomnieniach. Dobrze czuła się w takim towarzystwie, a skomplikowana gra światłocienia, spowodowana ruchem fotela na tle trzaskającego ognia, w niewytłumaczalny sposób wyciszała ją i uspokajała.
Nadeszła pora na czytanie klechd. Zgodnie ze zwyczajem księgę należało wręczyć osobie najstarszej spośród obecnych. Siłą rzeczy tomisko spoczęło na przykrytych kocem starczych kolanach dziadka. Dym rozwiał się i znikł, bo fajka chwilowo leżała nieruchomo na stoliku. Staruszek poprawił okulary i zgarbił się nad pierwszą kartą, na której zapisany runami tytuł historii rozjarzył się niesamowitym blaskiem. Drżący palec niepewnie podążył w kierunku zdobnej czcionki. Po chwili opadł na kartę, a w staruszka jak gdyby wstąpiły nowe siły. Jego roztargnione spojrzenie nabrało skupienia. Odchrząknął cicho i zacząć snuć opowieść spokojnym, cichym głosem:
– Działo się to setki lat temu, gdy nieposkromione moce natury wciąż wydawały na świat swoje owoce. Żaden chochlik, człowiek czy karlica nie znali jeszcze dobrze niebezpieczeństw dzikiej magii. To był mroźny, szarobury czas nieustannej zawiei. Emmerish dopiero miało usłyszeć o istnieniu wiedźm…
Krążyły słuchy, że ten, kto złapał białego zająca za ucho, zapełni podczas dalszego życia niejeden garniec złota. Nie wiadomo, kto pierwszy tak powiedział i ilu ludzi tak naprawdę dawało tym pogłoskom wiarę. Często jednak wozy kupieckie przejeżdżające pod nieprzejrzystym zimowym niebem gościły młodych, pryszczatych chłopaków złaknionych przygody. Gdy kopyta koni strącały czapy śniegu z gałęzi, oni machali nogami, pogwizdując wesoło, i wypatrywali na swojej drodze bystrookich zwierzątek, które zastrzygłyby długimi uszami i dały susa w dal, by poprowadzić ich ku nieznanemu.
Dla tego chłopca również nadszedł odpowiedni czas, aby upolować własnego zająca. Nie był już przecież dzieckiem, o nie! Pragnął wrócić do domu z futrzastym trofeum w ramionach i zapowiedzią wiecznego dobrobytu na ustach. Z tego właśnie powodu przeciskał się tego dnia przez nieprzystępną knieję, brodząc w śniegu po kolana.
Drzewa milczały. Może nad czymś dumały? Gdy opadały na nie płatki śniegu, wyglądały, jak gdyby mrugały na przybysza, obserwując go w majestatycznej ciszy. Im głębiej brnął pomiędzy sędziwe świerki, tym bardziej niesamowite i fascynujące zdawało mu się to miejsce. Miał wrażenie, że zaszedł już tak daleko, że zaraz zapomni, kim był i skąd się tu wziął. Biała połać wdzierała się nawet między myśli płynące z coraz większym mozołem.
To właśnie nerwowe drgnienie wąsów w gęstwinie i błysk oczu jak dwa węgielki wyrwały go z otępienia. Puścił się biegiem, zdeterminowany, by dogonić upragnioną zdobycz. Zając tymczasem uciekał i uciekał, a odległość zdawała się wcale nie zmniejszać. Gonitwa trwała do momentu, gdy chłopiec znalazł się przed rozległym, zamarzniętym stawem. Zwierzę zniknęło bez śladu.
Wiłowyja tańczyła z przymkniętymi powiekami, miękko stawiając nogi na lodzie, który skuł całą srebrną taflę wody. Jej bielutkie, gołe palce u stóp były tak nieczułe na zimno jak ona sama na ludzkie cierpienie. Cała postać wydawała się przeraźliwie chuda i pokrzywiona, a skóra trupioblada. Zwano ją białą wiedźmą, dzieckiem zimy. Pomiot Postrzyżyny zaklinał zające i wykonywał dalej swój przedziwny, niepokojący taniec, dopóki nie spostrzegł intruza. Wyja otworzyła dwoje turkusowych oczu i spojrzała nań, ledwie skrywając pogardę.
– Przyszedłeś po mojego zająca? – zapytała, nie przerywając pląsu po tafli jeziora. – Zbliż się.
Nie mógł wiedzieć, czym była Wyja, i że plugawym leśnym boginkom nigdy nie wolno ufać. Zafascynowany, zrobił to, co przykazała. Nie bez powodu przecież „zając” już z samego brzmienia tego słowa kojarzy się z jękiem, przeciągłym wołaniem rozpaczy. Biedny śmiertelnik ostrożnie stąpał po zamarzniętej tafli, nie wiedząc jeszcze, co go czekało. Wiłowyja wyciągnęła długie, powykręcane ręce w stronę przybysza.
– Kim jesteś? – szepnął, podchodząc bliżej, nieco onieśmielony. – Pomożesz mi go złapać?
– Jestem panią zajęcy. – Wyszczerzyła ostre zęby, okręcając się wokół własnej osi. – Jeżeli oddasz mi cześć i zatańczysz ze mną, podaruję ci jedno ze swoich dzieci – smakowała to pieszczotliwe określenie, okrążając śmiertelnika i oglądając go ze wszystkich stron.
Chłopak rozpromienił się na te słowa, a ona odpowiedziała mu krzywym, paskudnym grymasem.
– Tylko tyle? To nie brzmi zbyt skomplikowanie! Jak mam zacząć?
– Ja cię poprowadzę. – Uścisnęła jego dłonie.
Kiedy zaczęła wyczuwać jego pulsującą, żywą energię i bicie zwalniającego serca, nie odczuła ekscytacji, ani nawet cienia ponurej satysfakcji. Beznamiętnie uśmiechała się do niego, gdy wirowali we wspólnych piruetach. Powolutku wysączała jego duszę jak palący gardło trunek, będąc odrobinę tylko zdegustowaną prymitywnością stworzenia, które samo przyszło jej się oddać. Gdy machnęła ręką po raz ostatni – tak, jak gdyby chciała odgonić ćmę – zbolałe serce człowieka zamarło na wieki. Z głupawym uśmiechem młodzieniec osunął się na lód, a ona pochyliła się nad nim, z obrzydzeniem pozbywając resztek ciepła ze skostniałego ciała. Spojrzała na swoje pazury, ostre jak sztylety, i ujęła chłopaka za ucho. Drugą ręką pogłaskała zająca, który właśnie pojawił się u jej boku.
– Postrzyżyny nadszedł czas – zaintonowała fałszywie, zaciskając dłoń. – Kto zająca dziś nie złapał, temu uszy skradnie las.
Odpowiedz
#2
Cytat:Jak zawsze przed Białą Postrzyżyną dziewczęta z ogromnej emmeryjskiej akademii udały się na jarmark od razu po rozpoczęciu wyczekiwanej przerwy świątecznej.

Nie za bardzo mi ten przymiotnik pasuje. Ogromna - to bardziej pasuje konkretnie do opisu budynku, nie do instytucji.

Cytat:Z wnętrza stoiska czujnie wyjrzała zielonoskóra handlarka.
Stoisko, a wcześniej była mowa o wystawie. Wystawa kojarzy się raczej ze sklepem, a nie ze straganem, kramem, z czym raczej mamy tutaj do czynienia.

Podoba mi się Twój styl. Ma swoją własną melodię, charakterystyczny klimat. Atmosfera tego fragmentu jest dość przyjemna, ciepła, typowo świąteczna i ciekawa jestem, jaki będzie ciąg dalszy.
Masz bardzo mocny warsztat. Nie rzuciły mi się w oczy jakieś poważniejsze błędy ortograficzne, masz bogate słownictwo i potrafisz opisywać tak, żeby wykreować jakiś szczególny, tajemniczy nastrój, kojarzący mi się z psotnymi wróżkami Wink
Taka uwaga odnośnie klechdy: myślę, że mogłaby zostać napisana w innym stylu. Opowiadasz ją w taki sam sposób jak resztę tekstu, co jest nielogiczne, bo wiadomo, że tego typu historie są prowadzone innym językiem.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#3
Bardzo mi miło i dziękuję za wyłapanie błędów, bo właśnie z tym potrzebuję pomocy Smile Cieszę się, że ten fragment został odebrany pozytywnie. Za jakiś czas prawdopodobnie wstawię kolejną część (co prawda mam ich już więcej, ale nie chcę nagle dotrzeć do końca i zrobić długiej przerwy w publikacji...).
Pozdrawiam serdecznie!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości