Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Astalos en Hagor - rozdział I
#1
I

Karczma w Bristel była najważniejszym budynkiem tego niewielkiego, aczkolwiek znanego miasta u stóp góry Bajkel w paśmie Gór Środkowych. Był to budynek średniej wielkości, drewniany i dwupiętrowy, gdyż na parterze oprócz karczmy, na tyle budynku znajdowało się mieszkanie rodziny Agone, na piętrach natomiast pokoje dla przyjezdnych, w których mogli spokojnie przespać noc i udać się w dalszą wędrówkę. W oberży znajdowało się 8 drewnianych stołów i ław oraz długa lada naprzeciw drzwi. Przy niej zbierały się największe tłumy. U powały wisiało koło od wozu, w którym umieszczone były świeczki oświetlające pomieszczenie. Oprócz nich wnętrze rozświetlały także pochodnie na ścianach oraz kominek obok lady. W środku było raczej jasno, prócz jednego kąta, na wschód od drzwi. Oberżyści zostawiali go specjalnie niedoświetlonym. Często załatwiało się tam jakieś ciemne interesy oraz inne rzeczy, których światło dzienne nie powinno oglądać. Okien było 4, każde przedzielone na pół, z okiennicami. Szyby, podobnie z resztą jak i drzwi często wstawiano. Dlaczego - o tym później. "Agonia", bo tak się ona nazywała, znajdowała się na czymś w rodzaju rynku, czyli przy głównej drodze miasta od jego południowej strony. Od wschodu sąsiadowała ze stajnią prowadzoną przez właściciela tawerny. W niej można było wypożyczyć - a czasem nawet kupić konia. Na rynku była także studnia, pręgierz i nieduża siedziba władz miejskich. Miasto nie posiadało grubego muru, nie miało funkcji obronnej. Przebiegał tutaj szlak handlowy z Hindarinu do Avgardu. Było miastem wolnym, nad którym sprawował nadzór Hindarin. Wielu ludzi dziwiło się, jakim sposobem na to małe miasto mogące ledwo obronić się przed zgrają złoczyńców nie padało łupem państw sąsiednich. Możliwe, że bali się Hindarinu - nie raz i nie dwa to państwo-miasto pokazało swą potęgę. Jednak równie możliwe jest to, że po prostu nie było w nim co rabować. Kupcy nie rozkładali się tutaj, czasami tylko nocowali, by wyruszyć następnego dnia w kierunku większego miasta należącego do królestwa Naridu. Właściwie to większą zagadką mogła być przynależność Bristel – dlaczego tak mała mieścina pozostawała pod opieką największego miasta świata. Chyba tylko jedni królowie Hindarinu to wiedzieli, gdyż każdy z nich po koronacji odbywał podróż po miastach podległych swemu "państwu". Zysków z niego nie było dużych - kupcy nie zgodziliby się na wysokie cła i woleliby jechać przez inne, choć mniej bezpieczne miasta niż godzić się na dodatkowe opłaty.
Każdy kupiec przejeżdżający przez miasto, a było ich naprawdę sporo, zaglądał do karczmy i zasiadł przy co najmniej jednym kuflu słynnego bristelskiego piwa braci Agone. Piwo to posiadało wieloletnią tradycję, a sekret jego wyrobu przechodził z ojca na syna i nigdy nie wyszedł poza grono rodzinne.
Przy piwie tym spotykali się ludzie różnego stanu. Dało się tu znaleźć prostych pijaków, dla których alkohol był już jak woda, oraz ludzi poważnego stanu. Często przychodzili tutaj żołnierze wracający do domów czy też starzy weterani zamieszkujący Bristel lub okolice. Zadziwiali wszystkich opowieściami o wojnach, przywódcach i dokonywanych przez nich samych cudach męstwa, w których było tyle samo prawdy co arenów w sakiewce żebraka. Mimo to prosty lud zachwycał się nimi, stawiając kolejne kolejki opowiadającym, wskutek czego opowieści stawały się jeszcze bardziej fantazyjne i bogate. Nieraz wybuchały bójki urządzane przez ślepo wierzących tym mniej łatwowiernym, lub też przez tych, którzy mieli inne informacje lub zdanie na dany temat. W takich sytuacjach tworzyły się stronnictwa i już, juz miało dojść do bójki na kufle, ławy, stoły, czasem także zwierzęta i w ogóle wszystko co było pod ręką, gdy właściciel karczmy, obecnie Meron Agone, człowiek wąsaty, wzrostu słusznego i siły jeszcze słuszniejszej uspokajał wszystkich wyrzucając co niektórych często przez zamknięte drzwi i okna, które potem wyrzuceni musieli na własny koszt wstawiać. Tak więc ogólnie w karczmie panował spokój, a ci, co go zakłócili, nigdy nie odważyli się zrobić tego ponownie.
Ostatnimi czasy wśród gości karczmy Agonia przeważali posłańcy, którzy przejeżdżali tędy do różnych królestw lub żołnierze wracający z kończącej się właśnie wielkiej wojny pustoszącej tereny na zachód i południe od Bristel. Coraz częściej na ustach ludzi pojawiało się imię i nazwisko pewnego człowieka - Lothera Abregona, jednego z wielkich dowódców ogromnej armii Barigotu. Nie było dnia, w którym na jego temat nie wybuchłaby energiczna dyskusja, która nigdy nie kończyła się porozumieniem, lecz ze względu na Merona nie przekształcała się także w bójkę. Gdyby nie on, znalazłoby się wielu takich, którzy daliby się zabić, byle tylko ich wiadomości o Abregonie okazały się prawdziwe.
Ten dzień także nie był inny. Przy ladzie stał żołnierz, lat około 45, w podniszczonej zbroi z herbem Nariud, na którym czarny sokół rzucał się na mysz. Żołnierzowi zapewne po wojnie nie chciało się wracać do domu.
- Powiadam wam, Lother zabity. Gdyśmy rozbili jego armię zbiegł, lecz potem wzięto go do niewoli w jakiejś wiosce. Chwalił się nie będę, kto go pojmał, bom nie z tych, co opiewają swoje zwycięstwa wojenne. A gdyśmy go Harenowi oddali, przywódcy naszemu wspaniałemu, ten kazał go wlec za swym koniem, zakuwając w kajdany. Zaprowadził go już pewnie dawno do naszego miłościwego króla, i jak pies musiał już szczeznąć w okrutnych męczarniach.
- A skąd masz pewność? - dopytywali się słuchacze
- A boć to nie głośno było w armii o jego śmierci? - wyrwał się inny, który już kilkakrotnie uczestniczył w takich rozmowach i podłapał trochę języka - podobno uciec próbował i go musiano zabić w drodze.
- Haren wolałby sam siebie zabić niż nie dostarczyć Abregona do Oleara II żywego - zaczął znowu żołnierz - i ja daję sobie rękę tą moją prawą, którą nie chwaląc się wiele dokonałem, uciąć, ze Olear II patrzył na jego śmierć.
- Sam Lothera zakrwawioną szatę widziałem - powiedział tamten
- A ja wam mówię, że żyw, i że jeszcze o sobie da znać - rzekł kolejny, chowając się natychmiast nie wiadomo dlaczego w tłum
- Lother Abregon... - zaczynał następny, gdy nagle drzwi karczmy otworzyły się trzeszcząc i natychmiast wszystkie oczy zwróciły się na tego, który zamierzał wejść. W drzwiach ukazał się dobrze zbudowany, wysoki człowiek o szerokich barkach, ubrany w brązowy płaszcz z kapturem zwany w tych stronach alenja. Płaszcz sięgał do kostek, miał długie i szerokie rękawy, zapinany był na haftki. Przybysz miał haftki odwiązane, a spod płaszcza wystawała stara, biała, wyświechtana koszula i takież spodnie, tyle że koloru wypłowiałego brązu. Mimo, iż miejscowi byli przyzwyczajeni do różnych przybywających tu ludzi, a także elfów i krasnoludów, ów wzbudził w nich, nie wiedzieć czemu, jakieś dziwne, mieszane uczucia.
Człowiek w płaszczu rozejrzał się po siedzących w karczmie i wszedł do środka, zdejmując kaptur, który do tej pory zasłaniał mu całą głowę, nie pozwalając dojrzeć twarzy. Oczom zebranych ukazała się młoda, trochę zniszczona twarz, około 30-letniego człowieka, którą szpeciła z lewej strony blizna, ciągnąca się od nosa do ucha i kryjąca się pod długimi, niczym nie spiętymi, jasnymi włosami. Jego oblicze przedstawiało bardzo surowy wygląd. Gdyby ktoś spojrzał w jego oczy, ujrzałby jedynie brązowe tęczówki i czarne źrenice - nic poza tym. U wielu ludzi z oczu da się wyczytać duszę, to, jacy są i czego się po nich można spodziewać. U tego człowieka nie dałoby się zobaczyć nic - żadnego wyrazu, jakby był całkowicie pusty w środku. Martwy. Ale nikt nie odważył się spojrzeć prosto w oczy nieznajomego. Podczas, gdy przybysz rozglądał się za miejscem i gdy w końcu skierował się do opuszczonej ławy w ciemnym kącie w karczmie trwała cisza, przerywana czasami jakimiś pomrukiwaniami. Oczy wszystkich śledziły każdy jego krok.
- Nie przywitał się. Ani słowa... - szepnął jeden.
- Nie ma broni - rzekł żołnierz Naridu
- Dziwny jakiś... nie podoba mi się - wyraził swoje zdanie jeszcze inny.
Agone, widząc napiętą atmosferę, napełnił puste kufle stojące na ladzie i zawołał swoją córkę:
- Kachna! Leć no spytać tego przybysza czego chce.
Dziewczyna, pracująca zgodnie z tradycją jako kelnerka, posłuszna ojcu, podeszła do mężczyzny. Zlękła się jednak, gdy podniósł na nią swoje oczy i natychmiast spuściła wzrok na ziemię, pytając po cichu:
- Czego się...
- Podaj mi kufel z gorącą wodą jeśli możesz - rzekł spokojnym głosem tajemniczy mężczyzna, nie pozwalając jej dokończyć.
Dziewczyna odeszła, a w karczmie zawrzało. Znów wszystkie oczy zwróciły się na nowego.
Człowiek, który wchodził do karczmy w Bristel i nie zamawiał przesławnego piwa braci Agone prosił się o nóż w plecy zaraz za drzwiami karczmy od jakiegoś miejscowego. Tym razem jednak jakoś nikt nie kwapił się wyjść i przygotować nóż . Meron wiedział juz, że ten dzień nie skończy się spokojnie, a do zachodu słońca zostało 2 godziny. W końcu niektórzy, lekko strwożeni nie wiadomo czym, oderwali oczy od przybysza. Inni po chwili poszli w ślad za nimi, obserwując go jednak od czasu do czasu.
Kachna uwinęła się szybko i już po chwili podeszła do ojca z kuflem mówiąc:
- Tatko... A Maryna nie mogłaby zanieść? On jest jakiś dziwny... Boje się go.
- Jaki dziwny? Ja nie widzę w nim nic dziwnego.
- Bo przy nim nie byłeś. Ale jest jakiś straszny.. jakby.. martwy... jakby miał martwą twarz, w ogóle bez wyrazu...
- Nie marudź dziewucho, tylko idź mu zanieść to co zamówił, pokaż trochę czym oddychasz i daj mu do zrozumienia, żeby zamówił to piwo, bo nie chcę tu rąbaniny, a te nowe drzwi, które wstawił Felos tydzień temu nawet mi się podobają. Chciałbym żeby wytrzymały trochę dłużej, a szklarz zachorował, więc ma być tu spokój.
Kachna odeszła, a Meron Agone znów zaczął nerwowo czyścić kufel.
- Za dużo jej matka i bracia o Argenborgu naopowiadali... już ja z nimi pogadam. - zaczął mruczeć sam do siebie nie przestając obserwować sytuacji w oberży.
Zlękniona dziewczyna poszła, a nogi uginały się pod nią. Rzeczywiście, ten człowiek ją przerażał - chociaż sama nie wiedziała dlaczego. Powiedziała prawdę ojcu. Tak została wychowana. Miała lat około 25 i była ładną, niecałkiem chudą blondynką z dużym biustem. Często musiała znosić zaloty pijanych klientów, nieraz czyjaś ręka spoczęła na jej pośladkach lub piersiach. Przyzwyczaiła się.
- Proszę - rzekła kładąc wrzątek na stół, przy którym siedział nieznajomy. Bała się, by tylko na nią nie spojrzał. Ale jak każda kobieta, jednocześnie bała się tego i pragnęła. W końcu sama na niego spojrzała. On już od pewnego czasu wpatrywał się w jej szmaragdowe oczy, nie zwracając wcale uwagi na jej krągłości, które znała na pamięć większa część stałych bywalców „Agonii”. Rzeczywiście, wzrok był zimny, bez wyrazu. Przeniknął ją on do głębi i przeraził. Postanowiła więc nie czekać dłużej i odejść. Coś jednak sprawiało, że nie mogła oderwać wzroku. Chciała, ale nie potrafiła. Wydawało jej się, że dostrzega dno tych oczu - ale to jeszcze nie było dno, i pogrążała się w nich coraz głębiej i głębiej, zapatrując się w nie, jakby czegoś szukając. W końcu zorientowała się że nogi strasznie jej się trzęsą i odwróciła głowę. Stawiając jednak zbyt nerwowo kubek rozlała trochę wody na ławę. I nagle stała się rzecz niezwykła - rozlana woda powoli przestawała być jedną, bezkształtną kałużą, a formowała się w runę "A", na niej nałożoną "H" i pośrodku "en". Przerażona Kachna mało nie zemdlała gdy to ujrzała. Na szczęście nie wylała nic na gościa - nawet nie chciała myśleć co by się wtedy stało, chociaż nie wyglądał na jakiegoś okrutnika. Ale różnie to bywa z wyglądem... i ta blizna...
- Prz.. przep... - próbowała wyjąkać dziewczyna
Nieznajomy popatrzył przez chwilę na ten znak, westchnął, po czym starł go spokojnie rękawem płaszcza i rzekł:
- Dziękuję ci.
Kachna odeszła najszybciej jak mogła. Od razu opowiedziała o tym ojcu, ten jednak nie uwierzył i skrzyczał za opowiadanie bajek. Wyznanie dziewczyny nie umknęło uwadze blisko stojących ludzi, którzy rozpowiedzieli to tym stojącym dalej – i znowu to ciemnie miejsce w kącie stało się centrum uwagi.
Jednak człowiek, który tam siedział, zdawał się nie zwracać na nic uwagi. Nie obchodziło go to, co się dzieje wokoło - miał swój ciemny kąt i nic poza tym. Zebrani tymczasem wymieniali miedzy sobą znaczące spojrzenia, podobnie jak wcześniej wśród cichego pomruku. Meron, widząc to, przyciągnął do siebie jednego z ludzi którzy stali najbliżej lady i powiedział mu:
- Herben, zrób coś, bo mi zechcą tego człowieka zabić, a ja nie mam ochoty na burdę dzisiaj!
- A co ja mogę? - spytał lekko przestraszony człowiek
- Masz jakiś dar że cię słuchają... Jesteś tu w końcu burmistrzem! Piwo ci postawię, tylko odwróć ich uwagę!
- Dobrze, postaram się...
Meron puścił go trochę spokojniejszy, a Males Herben zaczął rozmyślać jak sprawić, by odczepili się od przybysza. Rzeczywiście, ów człowiek miał posłuch jako burmistrz. Ludzie go lubili, często słuchali. Niektórzy przyjezdni dziwili się, że burmistrz siedział w karczmie z pospolitymi ludźmi - ale w Bristel nie istniały takie ogromne podziały. Burmistrz miał niepisany obowiązek przebywać w "Agonii" - wszak była to duma Bristel, mógł też wysłuchać każdego człowieka, jego problemów. Był burmistrzem z krwi i kości – zawsze cos robił, by ludziom tutaj żyło się lepiej. Jemu samemu nie spodobał się nieznajomy - ale nie oceniał ludzi po pozorach. Dopiero gdy ich poznał wyrabiał sobie o nich opinię. Z człowiekiem w płaszczu nie miał jednak ochoty się zapoznawać. On także widział w nim coś dziwnego. Nie chcąc jednak dawać złego przykładu wysilał wszystkie swe zmysły by coś wymyślić.
- Panowie... co nas obchodzi jeden człowiek? Dajmy mu spokój - może piwo mu szkodzi i potem musiałby spędzić wiele godzin w wychodku? Napijmy się za nasze zdrowie!
I już, już wydawało się, że wszyscy idą za radą swego burmistrza i wracają do swych spraw zapominając o człowieku w kącie, gdy nagle jeden powiedział przerażonym półszeptem:
- Spójrzcie....
Wszyscy jak na komendę dowódcy wojskowego obrócili się znowu patrząc w to miejsce. Przybysz sięgał ręką do kieszeni, wyciągając z niej coś i wsypując do kubka z wodą.
- Czarownik.. mówię wam, jak tu stoję, czarownik! - odezwał się jeden tak, by nie dało się go słyszeć w tamtym kącie
- A jaki tam czarownik... człek zwariował i tyle.. trawę będzie do wody rzucał... - odpowiedział mu inny niby z uśmiechem, ale bardzo wymuszonym
- On na wariata nie wygląda. I lepiej, żeby czarownik wariatem nie był, bo zaraz nas wszystkich w żaby albo psy pozamienia...
- Ciebie to już chyba w osła zamienił - nie dawał za wygraną tamten
- Jak takiś mądry, to powiedz po co zioło do wody wrzuca, ha?
- A o herbacie słyszeliście? Albo naparach ziołowych? - starał się uspokoić powszechne rozdrażnienie i przestrach Herben – u zielarki nigdy nie byliście, by wam jakiś lek dobry dała, uleczyła właśnie ziołami?
- Słyszałeś Walik? Idź do niego, może cię z głupoty uleczy! - przeciwnik teorii o czarowniku był coraz bardziej wesoły
- A pójdę, i powiem żeby cię z twoimi świniami pozamieniał! Co ty myślisz, że ja czarownika nie rozpoznam? Takich to ja na milę rozpoznaję! - Walik patrzył mu w oczy coraz wścieklej
- Ty czarownika widział?? Chyba jakżeś piwa za dużo wychlał. Gdzieś ty go niby zobaczył?
- A ja ci mówię, żem widział! Wielem rzeczy widział, o których ci się nie śniło w tej twojej pustej łepetynie!
W ten sposób uwaga zaczęła się zwracać na dwóch kłócących się ludzi. Herben był nawet zadowolony z takiego obrotu akcji - ich znał, mógł udobruchać. Gdyby zaczęła się bójka z tamtym nie miałby pojęcia co robić. Szczególnie, jeśliby się rzeczywiście okazał czarownikiem.
- Przyjaciele, uspokójcie się... - odezwał się w końcu rozdzielając patrzących na siebie wilkiem ludzi - i po co ta bójka? Meron ma już ładne drzwi, a i okna też niczego sobie...
Wspomnienie ogromnej siły właściciela karczmy ostudziło zapały skłóconego Walika i jego sąsiada. Popatrzyli na siebie tym razem przyjaźniej i jeden drugiemu piwo postawił.
Burmistrz spojrzał na nieznajomego - ten powoli wypijał zawartość kubka. Sam nie wiedział co ma myśleć o tym, czy jest czarownikiem. Nigdy żadnego nie widział, a wiedział, że istnieją. Ale żeby jeden trafił do takiej małej mieściny jak Bristel? Może.. ale na pewno nie teraz. Jest zbyt biednie ubrany. A słyszał o bogactwach magów i czarownic. W tej chwili każdy zdawał się mieć go daleko gdzieś - ale co będzie później? Postanowił z nim pogadać. Już odwracał się w jego stronę i uczynił dwa kroki, gdy nagle uświadomił sobie, że jeśli do niego podejdzie, znowu przykuje uwagę reszty. I wtedy zaczną się pytania, oskarżenia... Doszedł do wniosku, że lepiej zostawić go w spokoju - wypije swoje, może coś zje, pójdzie i będzie znowu względny spokój. Został więc przy swoich, pijąc z nimi i rozmawiając na przeróżne tematy. Czasem ktoś coś wspomniał o Abregonie. Meron Agone uspokajał się. Czas mijał. Zdawało się, że już będzie spokój. I rzeczywiście – zdawało się.
Drzwi do karczmy znów się otworzyły i weszły przez nie dwie osoby. Pierwszą był wysoki człowiek z krótkimi kasztanowymi włosami i niegoloną od dłuższego czasu, ale zadbaną brodą. Miał na sobie czarne spodnie i skórzaną kurtkę. W ręku trzymał jakieś dość długie zawiniątko. U boku miał miecz i krótki, myśliwski nóż. Rozglądnął się po zebranych i skierował się do jedynej wolnej obecnie ławy, tuż przed nieznajomym w kącie. Za nim wszedł elf. Także wysoki, z długimi blond włosami sięgającymi dużo poniżej ramion. Na włosach można było dojrzeć zaplecione cienkie warkoczyki układające się w pewien wzór. Miał na sobie wysokie elfie buty, zielone spodnie oraz czerwoną koszulę. Po lewej stronie pasa nosił niedługi, zakrzywiony miecz. Gdy szedł, dały się dojrzeć ostre końcówki uszu. Miał w sobie tą gładkość właściwą elfom i czyniącą ich pięknymi. Jego jasna cera i zielone, bystre, wręcz sokole oczy od razu dały się zauważyć. Nie miał ani odrobiny zarostu. Poruszał się z gracją, lekko, jakby leciał tuż nad powierzchnia ziemi. Para ta nie wzbudziła powszechnego zainteresowania, więc wszyscy powrócili do swoich spraw. On natomiast skierował się za człowiekiem i usiadł naprzeciw niego - tak, że tajemniczy przybysz z ciemnego kąta widział plecy elfa i zarośniętą twarz człowieka.
Gdy usiedli, człowiek położył na stół swoje zawiniątko. Był to długi, piękny łuk. Elf wziął go w ręce, nałożył cięciwę i dokładnie obejrzał, przewracając na wszystkie strony i udając fachowca.
- Ile niesie? – spytał swym melodyjnym głosem
- Jak dobrze naciągnąć, przy dobrym wietrze i strzałach, to i prawie sto sążni.
- Używany?
- Niewiele. Trochę nim polowałem, żadna zwierzyna mi żywa spod niego nie uszła… Ale teraz mus mi go sprzedać.
- Więc ile chcesz za niego?
- Tysiąc pięćset arenów. Niedrogo, jak na takiej wysokiej klasy łuk... - odrzekł sprzedający szybko.
Nie zauważyli, że od chwili, gdy łuk pojawił się na stole nieznajomy zaczął uważnie ich obserwować i słuchać. W końcu, gdy usłyszał cenę, wstał i odezwał się do nich głośno:
- Nie dałbym za ten łuk więcej jak pięćdziesiąt arenów.
Herben załamał ręce. Agone mało co nie upuścił kufla który właśnie odstawiał na półkę, zaklął. Wszyscy, jak jeden mąż, odwrócili się w stronę ciemnego kąta. Znów cała karczma była skupiona na tym dziwnym przybyszu. Tylko, że tym razem było o 2 osoby więcej.
Towarzysz elfa natychmiast popatrzył na intruza tak, jakby miał się zaraz na niego rzucić. Powoli robił się czerwony ze złości. Widać było, że jest bardzo porywczy i nie panuje nad swym temperamentem. I że zależy mu, by łuk sprzedać jak najszybciej.
- Jak śmiesz się wtrącać do naszego interesu? - powiedział mocno podniesionym głosem zbliżając się do niego
- Bo widzę, że ten elf albo jest ślepy, albo wychowany został przez krasnoludy i ma takie pojęcie o łukach jak prosty chłop o gwiazdach.
Słysząc to, elf wstał i popatrzył mu głęboko w oczy, gdyż nieznajomy odszedł już od swego stołu i znajdował się przy tym, przy którym oni siedzieli.
- Jak śmiesz tak mówić? - spytał ostro - to obraza dla elfa!
- Dajcie mi obejrzeć ten łuk dokładnie, a udowodnię ci, że nie znasz się na tym.
- Nie ucz ojca dzieci robić! - krzyknął do przybysza jakiś człowiek z tłumu, po czym, jakby przerażony własną śmiałością i jego zimnym wzrokiem natychmiast znalazł się na tyłach grupy. Nie zaśmiał się nikt.
- Nie będziesz dotykał mojego łuku. On mi zapłaci i oboje będziemy szczęśliwi, a ty wracaj do swojego kąta! - groźnie powiedział sprzedawca łuku.
- Skoro nie masz nic do ukrycia to dlaczego nie pozwolisz mi go obejrzeć? Może dam za niego więcej, skoro jest taki wspaniały? - przybysz nie dawał za wygraną
- Ty? A kim ty niby jesteś? Znawca wielki się znalazł. Ty nawet koszuli nie masz porządnej, a miałbyś mieć tysiąc pięćset arenów? Nie rozśmieszaj mnie! - i sztucznie się roześmiał.
Napięcie rosło, bo każdy widział, że właściciel łuku powoli sięga po miecz, który nosił u boku. Elf wyglądał na zakłopotanego, a nieznajomy stał patrząc w oczy zarośniętego człowieka.
- Zostawmy tego przybłędę. Kupujesz czy nie, bo zaraz poszukam innego - nastawał sprzedawca.
Elf zaczął nerwowo spoglądać na ten łuk i na człowieka w płaszczu. A jeśli mówi prawdę?
- Zobaczmy jednak, co on ma do powiedzenia... - powiedział nieśmiało
- Nie wierzę... Ty, elf, członek rasy, która wynalazła łuk będzie zasięgać opinii jakiegoś pijanego obdartusa? - tamten nie miał na to wyraźnie ochoty
- Nie jestem pijany. Karczmarz może to potwierdzić. Pozwól mi obejrzeć ten łuk. Chyba, że się czegoś boisz. Ale skoro ten łuk jest w porządku, to nie powinieneś się bać.
- Dobrze mówi... chcę, żeby wyraził opinię na ten temat - elf nie był całkiem przekonany, ale coś go ciągnęło do tego tajemniczego człowieka.
- I po co to? Zapłacisz o dwieście arenów więcej, jak się okaże, że będzie dobrze - nie ustępował
- Zgoda.
Zrezygnowany przekazał tamtemu broń. Niepewnie i nieufnie. Przybysz zaczął ją oglądać z każdej strony, sprawdzać cięciwę, dokładnie przyglądać się każdemu szczegółowi, patrzeć na niego z bliska i z daleka pod różnymi kątami. Czas mijał, niektórzy już się zaczynali niecierpliwić. W karczmie trwała cisza i wszyscy uważnie śledzili jego ruchy. Przez całą rozmowę był spokojny, ani razu nie podniósł głosu.
- No i co tam ciekawego znalazł nasz wielki fachowiec? - odezwał się groźnie zniecierpliwiony właściciel łuku
- Łuk jest krzywy. Spójrz, jak jest nierównomiernie wygięty - pokazał elfowi miejsca wygięcia - to nie świadczy o nim dobrze. Fakt, łuk nie powinien być symetryczny, ale to już przesada, przecież tutaj, na dole jest o wiele grubszy. Poza tym spójrz od przodu. U góry odchodzi w lewo... Mało, ale odchodzi. Trafienie do celu już z odległości kilku sążni graniczyłoby z cudem... Nie zdziwiłbym się, gdyby robił to krasnolud. Ale to nie wszystko. Cięciwa jest źle dobrana. Za ciasna. Na grzbiecie łuku widać pęknięcia - znowu przybliżył broń do oczu elfa by mu pokazać miniaturowe rowki - także są niewielkie, ale to wystarczy, by nie posłużył długo. Poza tym, nie robi się łuków z jabłoni. Chyba że dla dzieci na zabawkę.
Właściciel omawianej broni przeszedł do stadium najwyższej czerwoności. Wyrwał mu go z rak i starając się uspokoić zapytał:
- Będziesz mu wierzył? Nie kupujesz to nie, idę do kogoś innego! To jest najprawdziwszy wiąz! - i udał, że chce wyjść
- Czekaj... Kupię. Jaką mam pewność że mówi prawdę?
- Taką, że on cię chce oszukać – odezwał się nieznajomy - A ja nie miałbym żadnego interesu w tym, by kłamać.
- Akurat. Daj mi go – elf sięgnął do sakiewki.
- Tylko nie pokazuj się z nim żadnemu elfowi. Wydziedziczą cię za taki zakup. Ten łuk nie nadaje się do niczego - chyba do pokazywania, jak nie powinien wyglądać łuk. Daję sobie rękę uciąć, że jeszcze zeszłej jesieni jakiś parobek zrywał z tej gałęzi jabłka - i to pewnie zupełnie niezjadliwe.
- Daj mi te pieniądze i zakończmy to - sprzedawca niecierpliwił się coraz bardziej
- Jestem gotów założyć się o tyle, ile chcesz za ten łuk, że jeśli stanę przy stajni, a ty oddasz w moją stronę trzy strzały z odległości pięćdziesięciu sążni, nie trafisz we mnie ani razu.
W karczmie znów zawrzało. Zgromadzeni wymieniali między sobą szybkie opinie na temat tego zakładu. Tymczasem sprzedawca roześmiał się naprawdę
- Ty jesteś szalony!
- Nie. Ale ty jesteś oszustem i udowodnię to.
- Zabiję cię, a potem na mnie spadnie wina. Nic z tego!
- Oświadczam wszystkim tu zgromadzonym - odezwał się głośno, tak, by wszyscy słyszeli rozglądając się po nic - że gdy zginę od jednej z trzech jego strzał w tym zakładzie nie jest on winny mojej śmierci.
Po czym zwrócił się znowu do niego i rzekł:
- Przyjmujesz?
Wyzwany z błyskiem w oczach odpowiedział:
- Przyjmuję. Chodźmy![code]
Odpowiedz
#2
Hm...*zamyślił się chwilę*- Intrygujący tekst, zaiste...*podrapał swą bródkę palcem wskazującym p czym skupił się na klawiszach...*- Osobiście jeszcze nie czuję się tu na tyle pewnie, ani też na tyle pewnie w ogóle by udzielać jakichkolwiek rad apropos pisania, co się również odnosi do uwag, względem warsztatu.
*Odchrząknął*- Powiem tak...JA bym kilka rzeczy ujął inaczej. Na przykład wplótł bym trochę życia w dialogi...Co do opisów, pozmieniałbym kolejność "objawialności" w niektórych momentach. Ach, i jeszcze rzuciło mi się w oczy "cyfrowanie" rzeczy. Np. "Okien było 4" czy "lat miał 25"...
Fabularnie, wydaje mi się to spójne, jak napisałem z początku - intrygujący tekstSmile Podoba się. Czekam na ciąg dalszy.
"W życiu istnieją tylko cztery pytania o podstawowe wartości:
- Co jest święte?
- Z czego stworzona jest dusza?
- Po co warto żyć?
- Za co warto umrzeć?
Odpowiedź na wszystkie z nich jest taka sama - miłość."
Odpowiedz
#3
Kupcy nie rozkładali się tutaj, czasami tylko nocowali, - rozkładać, przyjacielu, to najwyżej mogą martwi kupcy na trakcie.
Zaprowadził go już pewnie dawno do naszego miłościwego króla, i jak pies musiał już szczeznąć w okrutnych męczarniach. -nie wiadomo kto miał sczeznąć
człowiek o szerokich barkach, ubrany w brązowy płaszcz z kapturem zwany w tych stronach alenja - kto był zwany? człowiek czy płaszcz?
Przybysz zaczął ją oglądać z każdej strony, - wyjątkowo ta każda strona tu nie pasuje.. może lepiej oglądać dokładnie, albo badać wnikliwie?
Właściciel omawianej broni przeszedł do stadium najwyższej czerwonośc -te stadia czerwoności jakoś tu nie grają.

No dobrze. Całkiem niezłe opowiadanko Interesujące, z pomysłem, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie "z jajem". Karczemna rzeczywistość oddana pomysłowo i ciekawie, sama nazwa karczmy też jakby to powiedzieć... adekwatna. Warto by ci było nad warsztatem literackim małą odrobinkę popracować, mistrzów poczytać a potem u siebie zastosować. Miejscami bowiem stylistyka nieco kuleje. W każdym razie przeczytałem to z przyjemnością. No cóż, kontynuuj zobaczymy co z tego dalej wyniknie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości