Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Arystokracja i inni
#1
Za każdym razem, kiedy słowo "arystokracja" pojawia się pośród tematów, dwa aspekty "bycia arystokratą" dominują w rozmowach. Pierwszy, to hierarchia osób, drugi — hierarchia wartości. Hierarchia osób wydaje się dobrze zrozumiała i ugruntowana. Nie ma znaczenia czy dyskutują dżentelmeni w angielskim klubie, czy profesorowie na uniwersytecie, czy też trwają typowe nocne-Polaków-rozmowy. Przyjmuje się powszechnie, że bardziej-arystokrata stawiany jest wyżej niż mniej-arystokrata. Hierarchia wartości traktowana jest po macoszemu, stąd też moja próba napisania tekstu, w którym ów aspekt, pomijany nader często, zajmie należną pozycję.


Arystokracja i inni.

Określenie "arystokrata" nieodmiennie, niezależnie od epoki i obowiązujących mód, zawiera silnie pozytywny ładunek. Pomijając postawy socjalistyczno-jakobińskie, których ani naśladować nie warto, ani o których nie warto pisać, określenia "arystokrata" używamy w stosunku do kogoś, kto budzi w nas podziw lub uznanie. Używamy, często nieświadomie, wtedy, kiedy jesteśmy przekonani, że dana osoba coś ku pożytkowi wspólnemu wniosła. Większość pragnie przynależeć do arystokracji, przy czym większa część owej większości nie zadaje sobie trudu, aby się zastanowić, co owo pojęcie, monumentalne jak piramida Cheopsa i słodkie jak landrynki, oznacza.

Ipsa historia repetit mawiali starożytni. Dzisiaj powiadamy, że historia lubi się powtarzać. Cykliczność z jaką w ludzkich umysłach ewoluowały pojęcia, odnoszące się do lepiej urodzonych, dobrze regułę potwierdza. Znaczenie arystokracji rosło zawsze wtedy, kiedy poziom życia spadał, kiedy przetrwać było trudniej. Skoki cywilizacyjne (mam na myśli skoki ku wyższym standardom życia) zawsze skutkowały umniejszeniem znaczenia błękitnokrwistej części populacji, a co za tym idzie tarciami, konfliktami... w konsekwencji rozlewaniem krwi i atramentu, niekiedy w odwrotnej kolejności, jednak zawsze na znaczną skalę.

Arystokraci byli od zawsze. Wiąże się to ze zjawiskiem zmienności osobniczej. Przez kilkadziesiąt tysięcy lat swojej prehistorii, a potem w ciągu kilku historycznych tysiącleci, człowiek przerobił na własnej i cudzej skórze wszystkie możliwe do życia warunki. Przetestował również bardzo wiele warunków, które można zgodnie uznać za niemożliwe do życia, niekiedy z powodzeniem, a za każdym razem dało się zauważyć naturalny podział na osobniki, które radziły sobie gorzej, na takich, co radzili sobie lepiej i na nieliczną grupę jednostek wybitnych — arystokratów. Arystokraci nie tylko radzili sobie świetnie, ale również umożliwiali (lub częściej ułatwiali) przetrwanie całej zbiorowości. Wybitność w jednakowym stopniu mogła polegać na umiejętności zdobywania pożywienia, zorganizowania obrony wobec śmiertelnego zagrożenia, zdolności do spłodzenia licznego, zdrowego potomstwa, czy stworzeniu, albo przyczynieniu się do powstania dzieła sztuki, kiedy żołądek był już pełny, kobieta zaspokojona i ludkość zaczynała zauważać, że do życia potrzeba czegoś jeszcze. Wybitność wiele imion posiada.

Nie jest moją intencją deprecjonowanie arystokracji (porównanie z dzikusami może łatwo takie skojarzenia wywołać), ale podkreślenie owej immanentności elity w każdym ludzkim zbiorowisku. Arystokraci nie istnieją, jak to się zwykło przyjmować (zwłaszcza pośród tych, co kwiczą przy żłobie) "z łaski bożej", ale istnieją, bo są potrzebni. Niezbędni. Arystokratą jest ten, co coś wnosi. Człowiek, który bycie arystokratą sprowadza do dyskretnego i zróżnicowanego demonstrowania swojej wyższości, arystokratą nie jest. Jest dupkiem.

Kształtowanie szlacheckiego etosu zdominowały dwa czynniki. Pierwszy, to podniesienie żądzy przetrwania do rangi idei. Głupio jest sprowadzać arystokratyczność do kwestii jurności, czy umiejętności zbierania orzeszków. Znacznie lepiej używać określeń "dobro publiczne" albo "interes wspólny". Drugim czynnikiem, tak samo istotnym, było i jest głębokie przekonanie o dziedziczeniu pewnych cech (również tych pożądanych) przez potomstwo. Obie determinanty można nie tyle łatwo zakwestionować, co ująć zupełnie innymi słowy. Nic dziwnego, że koryfeusze egalitaryzmu potrafią brzmieć przekonywująco, potrafią gładko uzasadnić, że równość winna być powszechna i obejmować nie tylko równość obywatela wobec prawa (o tym koryfeusze bardzo chętnie zapominają), ale jakąś wydumaną "równość powszechną", gdzie wszyscy są absolutnie równi, a koryfeusze jeszcze równiejsi. Piszę w tonie ironicznym. Do ironii skłaniają zarówno bardzo częste postawy demonstrowania "arystokratyczności własnej", jak równie powszechne "arystokratyczności cudzej" deprecjonowanie. Nader rzadko można zetknąć się z refleksją, czy choćby pytaniem, co owa "arystokratyczność" oznacza, co oznaczać może.

W europejskiej kulturze stan szlachecki kojarzy się z własnością ziemską. Słusznie. W wielu trzecim naszej ery, kiedy arystokrata był obowiązkowo obywatelem polis, instytucje Imperium zaczęły funkcjonować na wzór i podobieństwo bardzo cienkich rajstop noszonych przez panienkę przyodzianą w spódniczkę mini i buszującą w jeżynach. Miasta, w szczególności urzędy, pragnęły kontrolować wszystko i wszystkich. Pozycja w hierarchii przestała zależeć od jakichkolwiek cech, które uważano (i dalej się uważa) za przymioty ciała oraz ducha. Wartościowanie sprowadzono wyłącznie do połączenia umiejętności poruszania się w gąszczu absurdalnych reguł i przepisów z umiejętnością fizycznej likwidacji konkurentów. Co gorsza, taką postawę uznano za dobrą i naśladowania godną... coś mi to przypomina, ale nie będę zbaczał z tematu. Z powszechnej świadomości wyparowało przekonanie, że od ludzi, którzy mają przywileje, należy wymagać. Nikt niczego nie wymagał... sorry obywatele Rzymianie, taki mamy klimat... wystarczyło być.

Wszyscy, którzy charakteryzowali się niezależnym myśleniem zaczęli uciekać z miast i tworzyć własne światy i własne hierarchie. Duży ziemski areał, zarządzany bezpośrednio przez właściciela, pozwalał wyżywić liczną klientelę, co więcej umożliwiał wytwarzanie na miejscu dóbr codziennego użytku. Mieszkańcy takiego feudum uniezależniali się od świata zewnętrznego i w głębokim poważaniu (czytaj: w dupie) mieli wydarzenia w metropoliach. Można się zastanowić, dlaczego taki, a nie inny sposób na życie przyciągał rzesze wolnych obywateli, głównie tych, którzy cenili sobie niezależność myśli. Można ów fenomen tłumaczyć, używając zawiłych ekonomicznych terminów, powołując się na złożone historyczne procesy. Ja myślę, że wyjaśnienie jest znacznie prostsze. Zależność od patrona zapewniała minimum wolności, zależność od instytucji państwa już nie.

Pod koniec wieku trzeciego koło historii zataczało akurat ten fragment łuku, na którym przetrwać było trudniej. Świat metropolii nie nadawał się do życia. Własne światy i własne hierarchie były po prostu lepsze.

Pamięć wieku dziewiętnastego, z jednej strony wieku "pary i normalności", a z drugiej okresu, który pozornie wyznaczył kres arystokracji, jest ciągle żywa i dobrze w źródłach udokumentowana. To prawda, że zanikały rozbudowane semi-feudalne struktury, że zmieniająca się gwałtownie obyczajowość w coraz mniejszym stopniu uwzględniała istnienie "dobrze urodzonych", ale prawdą jest również, że z powszechnej świadomości wyparowało przekonanie o istnieniu ludzi zdolnych do działań, do jakich nie każdy jest zdolny, depozytariuszy wartości powszechnie cenionych, tych którzy potrafią więcej i od których więcej się wymaga.

Pamięć wieku dwudziestego zaakceptowała taki stan rzeczy. Zaakceptowała cichą przystań, non-iron i wikt. Mało kto zauważył, że coś zniknęło. Telewizor, samochód, domek nad jeziorem, rodzinna fotka na tle piramid odwróciły uwagę człowieka. Pozostały, jak śpiewał Bułat Okudżawa, cokoły, na których nie stoi już nikt.

Pamięć wieku dwudziestego pierwszego... tęsknie spoglądam za siebie, ale przecież patrzeć w przyszłość należy. Patrzę zatem w przyszłość, w jesień czasów. Liście zdarzeń zawirowały na wietrze, tak samo jak wczoraj, tak samo jak przed wiekami. Historia kolejne zatacza koło.
Odpowiedz
#2
Całkiem sprawnie napisane, ale pominąłeś wiele rzeczy.

Początki arystokracji wiążą się także z religią, tzn. jednostką uprzywilejowaną była ta, która miała - rzekomo - kontakt z bóstwem, wyższym światem, który - rzekomo - przekazywał jej informacje, jakie winno się zaadoptować w plemieniu/wspólnocie/itd.

Postawy socjalistyczno-jakobińskie mają w historii swoje usprawiedliwienie: rzekomi arystokraci zachowywali wobec ludności jak banda dupków. Doszło do takich skrajności, że Rewolucja Francuska chcąc nie chcąc była nieunikniona.

Osobiście wiązałbym koniec arystokracji z coraz szerzej sięgającymi swymi wpływami chrześcijaństwem, które ideowo jest socjalistyczne i egalitarne: pogarda dla własności prywatnej, równość wszystkich wobec prawa no i raj, gdzie stado ucztuje na zielonej łące przy braku jakichkolwiek zagrożeń. Chrystus, jeśli rzeczywiście istniał, sprzeciwiał się właśnie rzymskiej arystokracji (Imperium Romanum), a dalej Żydzi zrobili swoje, to jest zniszczyli tę wspaniałą rzymską kulturę. (Zwrot "Żydzi zrobili swoje" nie ma powiązań antysemickich, chodzi jedynie o nastanie nieznanej wcześniej mentalności, początkowo marginalnej).

PS. No i arystokracja jako więzy krwi to - za przeproszeniem - bełkot pariasa. Nie jest to uwaga w kierunku Twojej osoby. To raczej wina historii, której się nas uczy. Tradycja (prawdziwa) arystokracja była ponad prymitywnymi więzami krwi czy dziedziczeniem. Liczył się indywidualny wysiłek. Nie będę tego tutaj jednak rozwijał, bo musiałbym zacząć od źródeł samego państwa, prawa i charakteru dawnych cywilizacji, a nie mam na to ochoty (tzn. na forum i tak tego typu uwagi się oleje).
Odpowiedz
#3
(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): Całkiem sprawnie napisane, ale pominąłeś wiele rzeczy.
Starałem się bardzo, a niektóre z rzeczy pominąłem świadomie Smile

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): Początki arystokracji wiążą się także z religią, tzn. jednostką uprzywilejowaną była ta, która miała - rzekomo - kontakt z bóstwem, wyższym światem, który - rzekomo - przekazywał jej informacje, jakie winno się zaadoptować w plemieniu/wspólnocie/itd.
Z tym bym się nie zgodził. Nie chodzi mi rzecz jasna o słowo "rzekomo", ale twierdzę, że zawsze istniał mniej lub bardziej ostry rozdział pomiędzy nobilami, a specjalistami od religii.

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): Postawy socjalistyczno-jakobińskie mają w historii swoje usprawiedliwienie:
Z mojego punktu widzenia można wyjaśniać je zachowaniem tych, którzy uzurpowali sobie prawo korzystania z przywilejów arystokracji należnych. Postaw socjalistyczno-jakobińskich usprawiedliwiać nie należy.

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): Osobiście wiązałbym koniec arystokracji...
Istotą mojego artykułu było podkreślenie naturalnej potrzeby i immanentności arystokracji w ludzkiej zbiorowości. Niezależnie od wiary. Uważam, że arystokraci znikną wraz z ludzkością jako taką. Dopóki będą istnieć ludzie umiejący odróżnić okazywanie szacunku od włażenia w dupę, dopóty arystokratów dostrzegać będziemy.

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): No i arystokracja jako więzy krwi to - za przeproszeniem - bełkot pariasa.
Niekoniecznie pariasa, ale poniekąd masz rację, że bełkot.

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): To raczej wina historii, której się nas uczy.
Szukałbym winnych pośród ludzi Smile

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): Tradycja (prawdziwa) arystokracja była ponad prymitywnymi więzami krwi czy dziedziczeniem. Liczył się indywidualny wysiłek.
I tak już zostało, niezależnie od tego, czy się to podoba wszystkim, którzy nie mając predyspozycji, za arystokratów pragną uchodzić.

(22-03-2016, 17:44)Robespierre napisał(a): Nie będę tego tutaj jednak rozwijał, bo musiałbym zacząć od źródeł samego państwa, prawa i charakteru dawnych cywilizacji, a nie mam na to ochoty
Nie namawiam.
Odpowiedz
#4
szczepantrzeszcz,

polecam, jeśli nie znasz, pisma Juliusa Evoli. Nie zgadzam się z całością światopoglądu Evoli, ale faktem jest, że tradycyjna arystokracja spoglądała na ludność jak na grupę, w której wiele zasługiwało na podziw. Nawet prosty młynarz, działający zgodnie z własnym przeznaczeniem, był traktowany jak godna jednostka. Tam nie było pogardy i egocentrycznego wywyższania się względem ludu (Rewolucja Francuska). Prawdziwy zmierzch arystokratów nastał o wiele wcześniej aniżeli zwykliśmy sądzić. Oczywiście, Evola był bardzo kontrowersyjną postacią, ale mimo tego dosyć sprawnie przedstawił rozwój cywilizacji (poświęcił całe swoje życie na jej badanie). Dzisiaj nie traktuje się poważnie Evoli, bo mówił, podobnie jak Nietzsche, którym włoski baron się inspirował, o rasie aryjskiej, tak zwulgaryzowanej przez nazistów. Starożytność skrywa przed nami multum sekretów, niemniej możemy przypuszczać, że samo pojęcie rozwoju linearnego - pojęcie przejęte z chrześcijaństwa - jest fałszywe, bowiem to, co wiemy, wskazuje raczej na to, o czym wspomniałeś: na cykliczność, na wschód i zmierzch, na etapy niesamowitego dobrobytu (tak intelektualnego, jak i materialnego) oraz na okresy nędzy, zagłady. Skłonny jestem przypuszczać, że nasza zachodnia kultura europejska ma już za sobą najznamienitszy okres, a niż demograficzny (brak witalności, woli przetrwania) wskazuje na zmierzch Zachodu, o którym pisał Spengler. Zniknięcie czystego, białego Europejczyka jest tylko kwestią czasu. Po okresie wzmożonej rewolucji intelektualnej (tylko Zachodowi udało się wypracować tę manierę) nadejdzie czas rządów plemiennych, prawa nędzy i pięści.
Odpowiedz
#5
Arystokracja zawsze była grupą najbardziej uprzywilejowaną, myślę że nie zawsze dzięki swojej pracy poprzez co nie zawsze cenili to co mieli. Dobre propozycje!
Odpowiedz
#6
Zaproponowałem inne, niż to się powszechnie przyjmuje, widzenie arystokracji. Sądząc po komentarzach, zarówno na tym Forum, jak i na innych forach, tekst nie okazał się wystarczająco sugestywny. Większość czytających w dalszym ciągu postrzega arystokratę przede wszystkim jako człowieka uprzywilejowanego, w najlepszym razie jako takiego, który zajmuje wyższą pozycję w hierarchii. Jeszcze raz napiszę, że ani uprzywilejowanej pozycji, ani arystokratycznego rodowodu nie uważam za wystarczające, aby w powszechnym mniemaniu za arytstokratę uchodzić.

Istotą rzeczy jest użyteczność. Arystokratą będzie lekarz, który wierny lekarskiemu etosowi przyjdzie o drugiej w nocy do chorego, chociaż sam pada na nos. Przyjdzie, bo umie więcej, wie jak pomóc, bo tak trzeba, bo on wie, że tak trzeba. Arystokratą w żadnym wypadku nie będzie pajac z magnackim nazwiskiem, bywalec salonów, zaszczycający kogoś rozmową od czasu do czasu i na samą myśl o własnym arystokratycznym pochodzeniu, które z definicji stawia go wżej niż innych, srający z wrażenia w gacie.

Takie patrzenie na sprawę czyni świat prostszym, nieprawdaż?
Odpowiedz
#7
Cytat:Człowiek, który bycie arystokratą sprowadza do dyskretnego i zróżnicowanego demonstrowania swojej wyższości, arystokratą nie jest. Jest dupkiem.

Tu utrafiłeś w samo sedno sprawy. Podoba mi się.

Myślę, że arystokrację załatwiło właśnie owo nieszczęsne dziedziczenie. Cechy fizyczne czasem się dziedziczy, cechy psychiczne, predyspozycje - bardzo rzadko, umiejętności i charyzmę - nigdy. Powiedzmy, że na samym początku stał ten wielki i dobry. Potrafił zadbać o siebie i tych którzy pod jego "skrzydła" się schronili. No i był pod każdym względem ekstra. Po nim jednak przychodzili jego potomkowie. Często dosyć mierne kreatury, korzystające jeno ze schedy po tatusiu... Tak na jednego wielkiego, trafiało się z dziesięciu miernych, no i kilku totalnych sukinsynów. No i czemu się dziwić, żeśmy się z takimi porządkami pożegnali.

Jeśli kiedyś miano arystokraty miało by powrócić w tym pozytywnym znaczeniu, to jestem jak najbardziej za, ale bez dziedziczenia proszę. Każdy tytułu dorabia się na własny rachunek.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości