Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#16
Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze.
Cieszę się, Gorzki, że Ci się spodobało. Niebawem wrzucę następny rozdział. Smile
Mam nadzieję, że nie zawiodę oczekiwań Szanownych Czyteników.
Pozdrawiam,
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#17
Rozdział 4
Noc zaczęła się już dawno. Księżyc był duży i jasny. Jego długie, srebrzyste promienie rzęsiście oświetlały wąską, piaszczystą ścieżkę. Na końcu dróżki, odgrodzony od świata niskim ogrodzeniem ze sztachet, stał dom. Nazywano go Domem Mgły i nikt nigdy nie przechodził obok niego po zmroku.
Stojąca na tle ciemnej ściany lasu kobieta zadrżała i postąpiła krok do przodu. Nie miała innego wyjścia, jak tylko wejść do budynku, który mieszkańcy wsi uznawali za przeklęty. Kobieta czuła rozpacz, ogromna pustka wypełniała jej ciało. Nie miała nic do stracenia. Gdzieś w oddali rozległ się przejmujący krzyk nocnego zwierzęcia.
Niewiasta rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie zobaczyła. Mimo woli wykonała znak krzyża na czole i weszła do chatki. Wnętrze było szare, zapuszczone. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny. Srebrzysta poświata Księżyca oświetlała migotliwym blaskiem skrzypiącą przy każdym kroku klepkę. Coś trzasnęło za plecami przybyłej. Chwilę później rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi. Odwróciła się gwałtownie, a nieuchwytny, zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Stał za nią, zbyt daleko, by mogła dojrzeć jego twarz.
– Czego? – spytała ostro i cofnęła się. Wiedziała, że musi za wszelką cenę dowiedzieć się, z kim ma do czynienia. Miała cichą nadzieję, że to tylko człowiek.
Podszedł do niej powoli, lekko powłócząc lewą nogą. Niewiele wyższy od niej, przystojny, chyba brunet, ubrany był na czarno. Pachniało od niego drogim koniakiem i siarką. Przyłożył palec do ust, a jego czarniawą twarz rozjaśnił szyderczy uśmiech.
– Witaj, królowo – powiedział cicho. Zauważyła, że wyraźnie nie wymawia głoski „r”. Coś w głosie nieznajomego sprawiło, że zadrżała i cofnęła się.
– Kim jesteś? – spytała, nie patrząc mu w oczy.
Zaśmiał się, lekko kręcąc przy tym głową jak ktoś, kto właśnie usłyszał najbardziej niedorzeczną rzecz w życiu. Zbliżył się i wyciągnął drobną dłoń w skórzanej rękawiczce w kierunku jej twarzy. Dotyk był lekki jak muśnięcie pióra, ale obudził w niej strach.
– Posłańcem mego pana, królowo – odparł po chwili, patrząc jej prosto w twarz. Oczy miał duże, zielone i martwe jak otchłań.
– Jakiego pana? – Powoli docierało do niej, że nie rozmawia z człowiekiem.
Zachichotał przeraźliwie i odparł, cofając się w głąb opuszczonego pokoju:
– Tego, który jest… Kogo wzywałaś, o pani? Czyje imię wymawiałaś tamtej nocy? Kogo wzywałaś, królowo, by uśmierzył ból twojej samotności?
– Jesteś aniołem, tak? – zapytała, chociaż domyślała się odpowiedzi. Nie chciała jednak dopuścić do siebie tej myśli.
Odpowiedział jej śmiech. Nie, nie był to śmiech jednej osoby i na pewno nie był to ludzki śmiech.
– O królowo! – przemówił posłaniec, kłaniając się do ziemi. – Czyż anioł przebywa w środku nocy w Domu Mgły?
– Nie… Jesteś… jesteś… demonem?
Skinął głową bez słowa.
– Jak ci na imię?
– Mam wiele imion… – odparł.
– Jak ci na imię na Ziemi?
Westchnął i oparł się dłonią o framugę. Drewno pod jego palcami zwęgliło się i zaczęło dymić. Dopiero teraz zauważyła, że pomiędzy nimi wznosi się niewysoka, sięgająca kostek ściana ognia.
– Izmael…
Kobieta w pamięci przekartkowała katalog demonów. Nie pamiętała imienia „Izmael”, ale domyśliła się, że niewłaściwie zadała pytanie.
– Jak cię zwą ci, którzy chcą cię widzieć w twojej prawdziwej postaci?
– Nie wymówię tego imienia, bo mój pan chce, byś żyła. Pomyśl o tym, co oznacza ślepca w języku Mojżesza.
„Sami” – pomyślała.
– A teraz odetnij głowę Izmaelowi.
„Głowa to… początek. Zostaje „ael”… „Sami” i „ael”… Samael?”
– Tak, królowo – przytaknął demon i uśmiechnął się. – Wejdź, królowo, spójrz, co dla ciebie przygotował mój pan. – Odsunął się na bok. Framuga była zwęglona, a czerwonawe języki ognia pełzły powoli w kierunku stóp kobiety.
– Nie mogę. Spłonę – powiedziała cicho.
Duch zachichotał.
– Musisz spłonąć, jeśli chcesz dojść do wiekuistego szczęścia. Twoje ciało musi spłonąć, królowo – powiedział z uśmiechem i wyciągnął dłoń w jej kierunku. – Chodź, królowo.
– Nie chcę! – wrzasnęła, odskakując. – Nie chcę, nie chcę, nie chcę! – krzyczała, szarpiąc się z zamkniętymi drzwiami. Nie pamiętała, by przez nie wchodziła, ale domyślała się, że musiała to zrobić nieświadomie, pochłonięta rozmową z nieznajomym. Języki ognia były coraz bliżej, czuła gorąco na bosych, mokrych od rosy stopach.
Czyjaś dłoń spoczęła jej na ramieniu. Była zimna, a długie, szponowate palce wpijały się boleśnie w skórę. Agata poczuła ukłucie w okolicy przedramienia. Otworzyła oczy. Ujrzała nad sobą biały, szpitalny sufit. W powietrzu unosił się zapach środka dezynfekującego.
– Pani Agato… – Ktoś nachylił się nad nią, wyjął zwisającą jej z ręki igłę i zaczął ostrożnie przecierać rankę spirytusem. Podniosła oczy.
Stał nad nią, a jego zielone, podkrążone oczy patrzyły na woreczek, wiszący na stojaku od kroplówki. Poruszyła się, chcąc rozprostować zdrętwiałe nogi. Lekarz przerwał obserwację pojemniczka z płynem, spojrzał na nią i uśmiechnął się po ojcowsku. Czymś przypominał jej demona ze snu.
– Jak się pani czuje, pani Agato? – Głos miał cichy i melodyjny, niczym szmer górskiego potoku.
Nie odpowiedziała. Nie miała zamiaru rozmawiać z nim, kimkolwiek był. Bała się, że ją oszuka tak jak oszukała ją znajoma znad morza. Zacisnęła usta i odwróciła głowę w kierunku okna. Za szybą niepodzielnie panował świt. Blade, obrzydliwie niebieskie światło wstającego dnia nachalnie przeciskało się przez niedokładnie zasunięte zasłony, nadając wszystkim sprzętom w pomieszczeniu nieprzyjemny, trupi odcień.
– Pani Agato… – Lekarz ostrożnie położył jej rękę na ramieniu, cały czas śledząc wzrokiem każdy ruch leżącej na łóżku kobiety. – Proszę się uspokoić. Co się pani śniło? Krzyczała pani przez sen…
Rzuciła mu pełne strachu spojrzenie. Skąd wiedział, że śniła? Skąd wiedział, że krzyczała z powodu tego, że sen ją przeraził? Przyjrzała mu się dokładnie, starając się to zrobić najdyskretniej jak mogła. Był niewysoki, miał zielone oczy i czarne włosy. Uśmiechał się z głęboko skrywaną kpiną, zupełnie jak demon ze snu. Tak, to był on. Nikt inny nie mógłby czytać jej w myślach. To on. Po co go wtedy wzywała? I po co przyszedł do niej na jawie?
„A może ja jeszcze śpię?” – pomyślała Agata i ostrożnie uszczypnęła się w udo. Zabolało tak bardzo, że aż syknęła.
„Nie śpię… A on tu jest… Co to znaczy? Po co on tu jest? Żeby mnie spalić? Nie, nie chcę…”
– Nie! – wrzasnęła nagle, zrzucając z siebie kołdrę. Chciała wstać i wybiec z pokoju, ale ciało miała skrępowane skórzanymi pasami. „Przywiązał mnie… Więc zaraz spłonę…” – pomyślała, a jej oczy rozszerzyły się pod wpływem panicznego strachu.
– Spokojnie, spokojnie… – zaszeptał nieznajomy i podszedł powoli do małego stoliczka u wezgłowia. Wziął z blatu niewielką fiolkę z ciemnego szkła, odkorkował ją i ostrożnie włożył doń igłę. Tłoczek zaczął się podnosić, wypełniając wnętrze strzykawki brązowo–złotym płynem. Agata podniosła głowę i spojrzała w dół. Mężczyzna miał na sobie czarne, garniturowe spodnie.
„On też był ubrany na czarno…” – mówiła do siebie w myślach. – „Specjalnie narzucił kitel… Żeby mnie zmylić… Ale nie, nie uda mu się… Nie tym razem, nie tym razem, ślepcze z Szeolu! O, i jeszcze do tego udaje, że widzi! A to obłudnik…”
– Będzie trochę bolało, pani Agato, ale zaraz wszystko minie… Już nie będzie się pani śniło nic strasznego – zapewnił, wbijając jej igłę w przedramię. Poczuła, jak złocisto żółta substancja zaczyna wciskać się do środka.
„Ciekłe… Złociste…” – myślała. Nagle coś ją tknęło. Uniosła się na wolnym od igły łokciu i głęboko wciągnęła powietrze. Wyczuła zapach nafty. – „Chce mnie spalić… Nasącza mnie naftą!”
Szarpnęła się ze wszystkich sił, ale pasy były zbyt mocno zaciśnięte, by mogła je rozerwać. Tajemniczy płyn zaczynał powoli rozchodzić się po ciele, w głowie zapanował chaos. Nie była w stanie myśleć, nie mogła się ruszyć.
„Koniec…” – pomyślała i ciężkie, duszące łzy pociekły po policzkach. Nie chciała umierać. Nie tutaj, nie w jego obecności i nie z jego rozkazu… A jednak umierała.
Ciemność zaczęła zasnuwać horyzont, sufit zniknął we mgle. Agata zapadła w cichy, spokojny sen. Nie śniło się jej nic. Zasypiając, czuła na sobie troskliwie spojrzenie lekarza.
– Mamo – wyszeptała ledwie słyszalnym półgłosem. – Idę do ciebie…
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#18
Rozwija się bardzo ciekawie. Opowiedziałeś już sporo historii nie zdradzając do jakiego zakończenia dążysz. Był kawałek kryminału, teraz mroczna wizja rodem z chorobliwego majaku. Zaiste rozkręcasz się. Oby tak dalej.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#19
Dziękuję, Gorzki, za pozytywny komentarz. Do końca jeszcze bardzo daleko, sam nie wiem, kiedy i jak skończę.
Mam nadzieję, że dalsze częście Cię nie zawiodą. Smile
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#20
Rozdział 5 (wersja zmieniona)
Lejka z prędkością burzy wpadł na schody. Był zdenerwowany niedawno przeczytaną wiadomością o tym, że stan zdrowia Agaty się pogorszył. Sms wysłano około godziny czwartej nad ranem, ale Lejka odczytał go dopiero w chwili, gdy czekał na tramwaj, którym zawsze dojeżdżał na komisariat. Po zapoznaniu się z treścią wiadomości, inspektor od razu zadzwonił do oficera dyżurnego i nie tłumacząc się wcale oznajmił, że dzisiaj do pracy nie przyjdzie. Potem błyskawicznie zawrócił w stronę domu, wsiadł do samochodu i pojechał do Ząbek. Na miejscu od razu zaprowadzono go pod drzwi gabinetu ordynatora. Towarzyszący policjantowi w drodze na górę pielęgniarz bez słowa zniknął w czeluściach korytarza, zostawiając Lejkę samego naprzeciw białych, drewnianych drzwi.
Lejka zapukał jeszcze raz, ale nie otrzymał odpowiedzi. Postanowił więc nacisnąć na klamkę. Zamek ustąpił bez oporu. Inspektor wszedł do środka i rozejrzał się po pomieszczeniu.
W gabinecie panował półmrok tak gęsty, że inspektor musiał dobrze wytężyć wzrok, by zobaczyć siedzącą w fotelu naprzeciw okna postać psychiatry. Pokryta kruczoczarnymi lokami głowa lekarza spoczywała nieruchomo na zielonym, miękkim zagłówku. Oczy były zamknięte i tylko nierówny szmer oddechu zdradzał, że ordynator żyje. Lejce zrobiło się żal śpiącego, ale niepokój o siostrę był o wiele silniejszy od współczucia.
– Panie Lewij – powiedział półgłosem.
Lekarz zerwał się z fotela, niczym rażony prądem. Zamrugał parokrotnie, bezmyślnie patrząc na stojącego przed nim policjanta.
– Już pan przyjechał? – wymamrotał półprzytomnie, mocno zaciskając powieki palcami. – Myślałem, że będzie pan pod wieczór. – Westchnął i zakaszlał parokrotnie.
– Zwolniłem się ze służby. Co z Agatą?
– Z Agatą? – Lekarz spojrzał na Lejkę tak, jakby pierwszy raz słyszał imię jego siostry. – A, z Agatą… Teraz jest z nią nieco lepiej, ale dzisiejsza noc… – Załamał ręce i westchnął. Wzrok miał nieobecny i zupełnie pusty.
– Aż tak z nią źle?
Inspektor musiał dwa razy powtórzyć pytanie, nim dotarło ono do świadomości ordynatora. Lejka zaczął podejrzewać, że jego rozmówca śpi z otwartymi oczami.
– Nie… – odpowiedział w końcu psychiatra, rozglądając się półprzytomnie dookoła. Sprawiał wrażenie człowieka odurzonego jakąś silnie działającą substancją. – Nie jest z nią aż tak źle, jak można by było się tego spodziewać, ale nie jest najlepiej… Miała halucynacje, szarpała się, wrzeszczała coś bez ładu i składu. – Machnął ręką. – Dostała dużo leków uspokajających, musieliśmy ją związać… Ogólnie sytuacja jest już stabilna, ale nie radzę oczekiwać cudu. Ona tak prędko stąd nie wyjdzie – podsumował i z westchnieniem ulgi opadł na oparcie fotela. Lekki, ciepły wiatr zaplątał się w firankę, odsuwając ją na bok. Smużka światła padła na twarz ordynatora.
Lejka podążył wzrokiem za smugą i omal nie krzyknął z przerażenia. Wydało mu się, że patrzy na trupa. Psychiatra był blady jak ściana, nawet czerń jego brwi straciła na intensywności. Klatka piersiowa unosiła się w ciężkim, nierównym rytmie, zupełnie jakby lekarz nie mógł złapać tchu.
– Wszystko w porządku? – zapytał policjant, kładąc rękę na dłoni rozmówcy.
– Tak. Jestem po prostu cholernie… – Ostry, nagły napad spazmatycznego kaszlu nie pozwolił Lewijowi dokończyć zdania. Ordynator natychmiast zasłonił usta dłońmi. Pomiędzy palcami mignęło mu coś białego. Policjant domyślił się, że to inhalator. Widział taki sam u swojej zmarłej dwa lata temu matki.
Niewiele myśląc, inspektor podszedł do okna i otworzył je na oścież. Kaszel ustawał powoli. W końcu lekarz odsunął ręce od twarzy.
– Przepraszam – wykrztusił, odkładając inhalator na stojący obok fotela stolik. – Nie przeszkodzi panu, jeśli zapalę?
– Pan pali? – zdziwił się Lejka.
Lekarz przytaknął, wstał i, podszedłszy do stoliczka, zaczął przekładać zawalające go papiery. W końcu znalazł to, czego szukał: srebrną, niewielkich rozmiarów papierośnicę. Wieczko odskoczyło z cichym trzaskiem. Biały rządek papierosów zabłysnął w półmroku. Lewij wyjął jednego z nich, zamknął pudełko i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kitla, skąd wydobył czarną, krótką cygarniczkę.
– Ma pan może zapalniczkę? – wysyczał przez zaciśnięte na szklanej rurce zęby. – Gdzieś mi się moja zapodziała.
Lejka usłużnie obszukał kieszenie. Wkrótce pudełko niedawno kupionych zapałek zachrobotało między palcami. Migotliwy płomyczek oświetlił na moment trupio bladą twarz ordynatora.
– Dziękuję – powiedział Lewij, mocno zaciągając się papierosem. W powietrzu zapachniało czymś, co z całą pewnością nie było czystym tytoniem.
– Dziwnie pachnie. Co to jest? – Inspektor podejrzliwie zmrużył oczy.
– To? Preparat o działaniu rozkurczowym. Wszystko pochodzi z legalnego źródła, proszę się nie martwić. Wygląda jak zwykły papieros, ale bardzo skutecznie chroni przed kolejnymi napadami astmy. – Lekarz uśmiechnął się niewinnie i usiadł na powrót.
W pokoju przez chwilę panowało milczenie.
– Czy mógłbym się teraz zobaczyć z Agatą? – zapytał w końcu Lejka, w napięciu patrząc na to, jak profesor co jakiś czas leniwym ruchem strzepuje popiół do stojącej na blacie popielniczki.
Ordynator uśmiechnął się i kiwnął głową. Inspektor zrozumiał, że właśnie otrzymał zgodę na spotkanie z siostrą. Do wyjaśnienia miał tylko dwie rzeczy: ile czasu będzie mógł z nią rozmawiać i czy obecność personelu w pokoju jest konieczna. W odpowiedzi usłyszał tylko:
– Najwyżej pół godziny. Tak.
Policjant zdziwił się, że zazwyczaj kwieciście wypowiadający się profesor tym razem odpowiedział mu tak oszczędnie. Wszystko jednak było zrozumiałe i Lejka wyszedł. Chciał zapytać jeszcze o wiele rzeczy, ale nie miał sumienia zasypywać pytaniami półprzytomnego lekarza, w którego rękach znajdowała się najważniejsza w jego życiu osoba.
Inspektor zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest zależny od psychiatry i wiedział, że nie zdoła oprzeć się żadnemu żądaniu ze strony ordynatora. Rozumiał też, że musi dbać nie tylko o Agatę, ale także o dobre samopoczucie leczącej ją osoby. „Dobry lekarz to zdrowy lekarz” – pomyślał, wchodząc do małego pokoiku o białych ścianach. Za nim cicho jak cień wsunął się pielęgniarz.
Agata siedziała nieruchomo na łóżku, wsparta plecami o wysoko spiętrzoną poduszkę. Jej ciemne, kręcone włosy opadały na białą, szpitalną piżamę. Były zmierzwione i poplątane, a to sprawiało, że całe oblicze nabrało nieuchwytnego zmysłami wyrazu szaleństwa. Oczy, niegdyś duże i błyszczące, zmatowiały, zapadły się w głąb bladej, zapłakanej twarzy.
Inspektor zbliżył się do siostry, czując na sobie uważny wzrok stojącego pod ścianą sanitariusza. Agata nie spojrzała nawet w stronę gościa. Lejka uklęknął naprzeciwko chorej i wpatrzył się w nią. Jej spojrzenie było puste i martwe jak otchłań. Było w nim coś przerażającego i bezgranicznie smutnego zarazem.
– Poznajesz mnie? – zapytał po długiej chwili milczenia.
Nie odpowiedziała, nie wykonała najmniejszego ruchu, tylko w oczach na ułamek sekundy mignął blask wracającej przytomności. Pamiętając o zaleceniu ordynatora, inspektor zaczął mówić o tym, co mu się przydarzyło od czasu ich ostatniej rozmowy. Przy wzmiance o rozmowie z profesorem uśmiechnęła się. Nie był to jednak uśmiech radości. W tym dziwacznym, nagłym grymasie był gniew, ale w oczach płonął paniczny strach.
– Nie – szepnęła cicho.
Policjant przerwał opowiadanie i wpatrzył się w jej wargi.
– Co mówisz? – zapytał z nadzieją.
Z ust chorej wyrwał się stłumiony jęk.
– Nie! – powtórzyła i zacisnęła splecione na kolanach palce tak mocno, że aż zbielały. –Nie wypowiadaj jego imienia. To demon. Rozumiesz?– Spojrzała mu w oczy. Wzrok miała pełen przestrachu, ale nie było w nim ani krzty szaleństwa. – On przyszedł tu, aby mnie zabić, rozumiesz? Stasiu, on mnie zabije! Zabierz mnie stąd, proszę. Zabierz… – wyszeptała błagalnie, opadła na poduszkę i zaczęła powtarzać: – On mnie zabije, zabierz mnie stąd, on mnie zabije…
Lejka poczuł, że czyjaś dłoń klepie go po ramieniu. Była to ręka pielęgniarza.
– Proszę wyjść. Zaopiekujemy się nią. Będzie dobrze – wyszeptał sanitariusz. W drugim ręku trzymał strzykawkę z jakimś bezbarwnym płynem.
Policjant chciał zaprotestować, ale ze spojrzenia pielęgniarza zrozumiał, że lepiej tego nie robić. Wyszedł bez słowa, ufając w obietnicę mężczyzny w kitlu. Nie miał zresztą innego wyjścia, jak tylko zaufać. Czuł się przygnębiony i rozbity, potrzebował rozmowy. Pierwszą osobą, o której pomyślał, był Lewij. Niewiele myśląc, podążył w stronę gabinetu ordynatora. U drzwi spotkał go ten sam, co poprzednio, zwalisty pielęgniarz i oznajmił, że profesora nie ma.
– Już raz mi pan powiedział, że go nie ma – prychnął ze złością policjant i postąpił krok do przodu.
Sanitariusz odsunął się trochę w bok, uśmiechnął dziwacznie i szepnął:
– Naprawdę go nie ma. Jakieś pół godziny temu wyszedł.
– Dokąd? – Inspektor czuł, jak ogarnia go furia.
– Nie wiem…
– Nie wie pan? – ostro spytał Lejka i naparł na pielęgniarza. Tamten odsunął się jeszcze bardziej, a w jego oczach mignął strach.
– Domyślam się, że do domu… Ale nie jestem pewien.
Policjant uśmiechnął się tak jak zwykł to robić podczas przesłuchań, gdy podejrzany przyznawał się do zarzucanego mu czynu.
– Dziękuję – odparł oschle i odszedł pospiesznie.
Po drodze do domu państwa Lewij zobaczył siedzącego na ławce chłopca o kręconych, płomiennie rudych włosach. Obok niego siedziała pielęgniarka. Trzymała w dłoni pluszowego misia z naderwanym uszkiem. Dziecko raz po raz spoglądało w stronę okna na drugim piętrze, kobieta zaś za każdym razem odwracała jego uwagę, trącając ramię chłopca guzikowym nosem zabawki.
– Nie bój się. Mama zaraz wyzdrowieje – zapewniała, komicznie kiwając głową misia. Mały na chwilę zdawał się zapominać o tym, co działo się na górze. Patrzył na zabawkę, która tańczyła pod wpływem wprawnych manipulacji sanitariuszki. Pielęgniarka śmiała się przy tym głośno, jakby chcąc zagłuszyć dochodzące z półotwartego okna odgłosy rozmowy.
Scena ta dziwnie poruszyła serce i umysł inspektora. Przystanął na środku alejki i przyglądał się siedzącym na ławce postaciom. Chłopiec miał około ośmiu lat. Pielęgniarka wyglądała na dwadzieścia parę, a jej energia i ludzkie podejście do małego wskazywały na to, że niedawno skończyła studia. Była całkiem niebrzydka.
– No, nie smuć się. Wszystko będzie dobrze – pocieszała dziecko. Chłopczyk spojrzał na nią żałośnie i zaczął płakać. Pielęgniarka chciała go objąć, ale wyrwał się, ocierając łzy.
– Tata mówi, że nie wolno mi płakać, jeśli chcę być mężczyzną – wyszeptał, chowając twarz w małych, umazanych tuszem dłoniach. Inspektor przyjrzał mu się uważniej. Dziecko miało na sobie szkolny mundurek z szarawego materiału.
„Pewnie dzisiaj miał pójść do szkoły, ale coś się stało” – pomyślał policjant i przygryzł wargi. Dziecko coś mu przypominało. Przymknął oczy.
Ze spowijającej pamięć ciemności wyłonił się przed nim duży, rzęsiście oświetlony słońcem plac. Wokół widniały niezliczone ilości straganów ze słodyczami, zabawkami i innymi upragnionymi przez dzieci rzeczami. Lejka wpatrzył się w to wspomnienie.
Tak, pamiętał dokładnie duży plac, bijące od bruku ciepło, zgiełk świątecznego dnia. Był początek roku szkolnego, a on, ubrany w ładny, jasny garniturek przechadzał się z matką i ciocią po ulicach Ciechocinka. Tego dnia właśnie po raz pierwszy dane mu było poznać swoją szkołę, w której spędzić miał następne dwanaście lat życia. Był tak uradowany perspektywą poznania nowych kolegów, że nie posiadał się z radości i hasał wszędzie, gdzie się dało. Ciotka, oczywiście, ganiła go za takie zachowanie, mówiąc, że jest już dużym chłopcem i nie wypada mu skakać przez krawężniki i schodki, ale matka pozwalała mu na to. Była mądrą kobietą i wiedziała, że z dniem drugiego września nastanie dla małego Stasia zupełnie nowa epoka.
– Niech się wyszumi – mówiła z uśmiechem. – Niech pobiega.
Ciotka wzruszała tylko ramionami i mruczała coś pod nosem o rozpieszczaniu dzieci.
Wspomnienie z placu urwało się niespodziewanie, ustępując miejsca innemu widokowi. Przed oczyma inspektora wyrósł duży, beżowy budynek. On, odziany w szkolny mundurek, wybiegł na schody i z nadzieją rozejrzał się po podwórzu. Pod bramą zobaczył machającą do niego ciocię. Staś wydał z siebie triumfalny okrzyk i z impetem ruszył w dół. Biegł prędko, lecz nagle, jak na złość, wystająca z chodnika płytka uniosła się jeszcze bardziej i chłopiec runął jak długi na twardy bruk. Spodnie mundurka rozdarły się na kolanie, a na jasno–zielonej tkaninie rozkwitła niewielka plamka krwi. W oczach uczniaka zabłysły łzy. Kuśtykając, zbliżył się do ciotki i wtulił twarz w jej szeroki, czarny płaszcz.
– Co ty robisz? – krzyknęła nagle, odskakując. – Nie płacz, nie wypada! Stasiu, jak ci nie wstyd? Taki duży chłopiec, a beczy… Spójrz, jak się wszyscy na nas patrzą! Fe, Stasiu, fe! Powiem tatusiowi! – mamrotała, prowadząc go pod rękę w stronę przystanku autobusowego.
Wspomnienie zgasło i Lejka poczuł nagłą potrzebę wytłumaczenia chłopcu, że płacz nie jest niczym złym i nie należy się go wstydzić. Skręcił i zaczął powoli iść w stronę siedzących. Kobieta odwróciła się na dźwięk jego kroków i obrzuciła go nieprzyjaznym spojrzeniem. Wyraz anielskiej dobroci zniknął z jej okrągłej, otoczonej jasnymi lokami twarzy. Inspektor cofnął się i udał, że idzie w stronę bramy. Pielęgniarka wróciła do rozmowy z chłopcem. Melodyjny i uspokajający głos kobiety oddalał się w miarę jak policjant odchodził od ławki.
Lejka patrzył w ziemię. Cień przesuwał się po chrzęszczącym piasku alejki.
– Szukał mnie pan? – Zagrzmiało gdzieś z boku.
Policjant odwrócił się i ujrzał wpatrzone w siebie trawiastozielone oczy ordynatora.
– Tak – odparł machinalnie. – Szukałem pana.
Lewij uśmiechnął się lekko i spojrzał na siedzącą pod lipą parę.
– To coś ważnego? Mamy nową pacjentkę i…
– Rozumiem. To jej syn?
Psychiatra przytaknął.
– W takim razie poczekam. Chciałem tylko porozmawiać na temat Agaty. Powiedziała coś, co mnie zaniepokoiło. Ale poczekam – powiedział..
– Dobrze. Nie powinno mi to zająć zbyt wiele czasu. – Lekarz wskazał w kierunku chłopca.
– Niech pan się nie spieszy, ja poczekam – zapewnił Lejka i odszedł powoli w prawą odnogę alejki.
Po chwili przystanął i odwrócił się. Nie mógł przestać patrzeć na chłopca, który tak bardzo przypominał mu jego samego sprzed lat. Dziecko poderwało się na widok Lewija i skłoniło lekko głowę. Ordynator wydawał się być zaskoczony zachowaniem chłopca. Lejka zawrócił i przystanął za drzewem. Ciekawość była silniejsza od dyskrecji. Słyszał wyraźnie każde słowo.
– Siadaj – poprosił psychiatra. Chłopiec usiadł posłusznie, nie podnosząc wzroku.
Lewij wymienił z pielęgniarką kilka znaczących spojrzeń. Kobieta wstała i zniknęła wśród drzew, zabierając ze sobą misia z naderwanym uszkiem.
– Skąd wiesz, jak mam na nazwisko? – zapytał lekarz po chwili milczenia.
Mały podniósł głowę.
– Tate mi mówił. Poza tym, umiem czytać. – Wskazał na przypiętą do klapy kitla plakietkę.
– Chytry jesteś. A twój tata to niezły gaduła, skoro tak wszystko rozpowiada. – Profesor uśmiechnął się.
– Wiem, reb Izmael. Co z mamą?
– Z mamą? – powtórzył Lewij. Po jego śniadej, zmęczonej twarzy przebiegł cień smutku. – Wszystko będzie dobrze. Jest tylko trochę smutna i musi tu zostać na jakiś czas. Da sobie radę, jest silna.
Chłopiec pokręcił głową i zacisnął usta.
– Ona jest słaba, bo ciągle płacze. Cokolwiek tate by jej nie powiedział, ona płacze – powiedział po chwili.
Psychiatra uśmiechnął się smutno i wziął dziecko za rękę. Mały nie cofnął dłoni. Policjant domyślił się, że zna Lewija nie od dziś i dlatego nie boi się z nim rozmawiać.
– Wiesz, Achimek, płacz nie jest oznaką słabości. Twoja mama jest dużo silniejsza, niż ci się wydaje. Każdy ma prawo do płaczu.
– Nawet mężczyzna? – zapytał chłopiec, nieufnie odsuwając się od lekarza. Profesor puścił dłoń dziecka i uśmiechnął się.
– Każdy, Achim, każdy ma prawo zapłakać. Nawet mężczyzna – wyszeptał tak cicho, że Lejka prawie nie usłyszał ostatniego słowa.
Chłopiec milczał. Po chwili przymknął oczy, a po jego bladych, pokrytych piegami policzkach pociekły łzy. Z początku nieśmiałe, potem było ich coraz więcej. Mały zaczął chlipać.
Do ławki podszedł nieznajomy Lejce mężczyzna w ciemnym, urzędniczym garniturze.
– O, Achimek… – W jego głosie zabrzmiało zdziwienie.
Lekarz chrząknął znacząco i położył sobie palec na ustach. Nieznajomy zamilkł, usiadł obok syna i przytulił go.
– No, płacz, płacz. Będzie ci łatwiej. Mama niedługo wróci do domu – wyszeptał po chwili, gładząc dziecko po naelektryzowanej, rudej czuprynie.
– Zostawię was. Jeśli coś się zmieni, zadzwonię. – Lewij wstał i po przyjacielsku położył rękę na ramieniu mężczyzny.
– Dobrze, zadzwoń. Odbiorę nawet w nocy – zapewnił nieznajomy i uśmiechnął się smutno.
Lekarz pochylił się nad chłopcem i zajrzał mu w twarz.
– Nie martw się, Achim. I nie zapominaj, że każdy ma prawo do płaczu. Jesteś silny, dasz radę… No, lecę. Trzymajcie się.
Ojciec i syn powstali jednocześnie. Każdy z nich pożegnał się z ordynatorem. Po chwili usiedli na ławce i przytulili się znowu. Obaj płakali.
Lejka pospiesznie otarł cisnące się do oczu łzy i odszedł od drzewa, aby nie sprawiać wrażenia, że podsłuchiwał. Aby jakoś usprawiedliwić fakt, że stoi, naprędce wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Zapalił jednego z nich i zaciągnął się najmocniej, jak potrafił.
Lewij akurat skręcał w alejkę, w której stał inspektor.
– Jestem do usług – powiedział, gdy tylko znalazł się obok policjanta.
Lejka udał zdziwienie nieoczekiwanym pojawieniem się ordynatora i spytał:
– Zapali pan?
Profesor odmówił, tłumacząc się, że pali tylko w przypadku ataku astmy. Inspektor natychmiast zgasił papierosa. Szli chwilę w milczeniu.
– Chciał pan porozmawiać o Agacie, prawda? – zapytał nagle lekarz.
Policjant przytaknął i pokrótce streścił swoją rozmowę z siostrą. Lewij słuchał go uważnie, raz po raz kiwając w skupieniu głową.
– Myśli pan, że myli mnie z kimś, kogo widziała we śnie i kto ją przeraził? Bardzo możliwe, w końcu nie wyglądam zbyt atrakcyjnie – zażartował w końcu.
– Ale ja nie wiem, skąd to się bierze. Ona twierdzi, że jest pan inkarnacją demona, który chce ją zabić. Martwi mnie to, bo nigdy wcześniej nie mówiła niczego podobnego.
– Takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza przy stanach silnego wzburzenia. Powinno to minąć za kilka dni. Przepiszę jej nowy lek.
– A czy… – Zaczął inspektor. Nie dokończył jednak myśli, bo w kieszeni zabrzęczał mu telefon. Odebrał, nie patrząc na ekran. Miał nadzieję, że to nic pilnego.
– Pan Lejka? – Głos po drugiej stronie był piskliwy, lekko podenerwowany.
– Kto mówi?
– Walczak – odparł tajemniczy rozmówca po drugiej stronie. – Chciałem powiedzieć, że jeszcze go nie znaleźliśmy… Szukamy wszędzie, ale… Panie inspektorze… Ja nie wiem, co ja mam robić. – Sierżant zaczął zawodzić. Inspektor wsłuchał się dokładnie w dobiegające ze słuchawki łkanie i zrozumiał, że nie rozmawia z Walczakiem. Sierżant nigdy się nie mazgaił, przynajmniej wtedy, gdy był trzeźwy…
„Trzeźwy…” – powtórzył w myślach Lejka. – „Upił się, gnojek!”
– Panie Walczak, niech pan natychmiast przestanie beczeć, do cholery! – wrzasnął. – Jeśli go nie znaleźliście, to proszę natychmiast wracać na komisariat i się tam zameldować u dyżurnego. I proszę się uspokoić!
Sierżant odburknął coś i rozłączył się.
„Zaraz…” – myślał inspektor. – „Przecież on… Nie, niemożliwe… Niemożliwe!” –Piekący ból przeszył jego mózg na myśl o tym, że właśnie rozmawiał z duchem zamordowanego podwładnego. – „Trupa widziałem na własne oczy. Niemożliwe, żebym się pomylił!” – Ciało inspektora przeszedł dreszcz.
– Przepraszam, ale muszę niezwłocznie jechać do pracy – powiedział i zaczął biec w stronę ulicy. Ordynator krzyknął coś niewyraźnie, ale było już za późno.  
Lejka z całym impetem uderzył się o bramę. Zapomniał, że zawsze jest zamknięta na klucz.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był zapach przesiąkniętego spirytusem ubrania pielęgniarzy.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#21
Całkiem to ciekawe. Lekko psychodeliką zaleciało. Szczególnie kawałek o terapii - powiedzmy - płaczem był całkiem sugestywny. Nadal trzyma formę, rozwija się i miejscami zaskakuje. Czyli bardzo dobrze.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#22
Dziękuję za komentarz, Gorzki.
Cieszę się, że Ci się podobało i wciąż masz chęć czytać moje wytwory.
Pozdrawiam,
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#23
Rozdział 6 (wersja zmieniona)
„Wierzy pan w przenikanie umysłów?” – pytał jakiś natrętny głos tuż nad uchem półprzytomnego policjanta. – „Wierzy pan?”
– Nie! – wrzasnął inspektor. Nie mógł się obudzić, chociaż tak bardzo chciał przestać śnić. We śnie otworzył oczy po raz kolejny. Wszystko pokryte było migotliwą mgłą. Zegar nad łóżkiem wskazywał trzecią trzydzieści nad ranem. Za oknem rozjaśniało się powoli, ale pod drzewami wciąż jeszcze panował budzący niepokój mrok. Lejka półprzytomnie rozejrzał się pokoju, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Pomieszczenie niczym nie przypominało szpitalnej salki. Nie było w nim ani kroplówek, ani krat w oknie.
W niebieskawym świetle przedświtu wszystko wyglądało inaczej, niż za dnia, ale policjant i tak zorientował się, że leży w pokoju ordynatora. Duże, owalne lustro na szafie odbijało żelazną ramę łóżka i białą, skotłowaną pościel. Inspektor uniósł się na łokciu i zaczął rozglądać się dookoła. Na stojącym obok szafy krześle zauważył zarys jakiejś postaci odzianej w ciemną, zakrywającą stopy szatę. Na ścianie, tuż nad głową sylwetki widniał cień dwojga spiczastych skrzydeł. Policjant poruszył się niespokojnie i przyjrzał uważniej majaczącemu przed nim kształtowi.
Twarz przybysza skrywał półmrok, ale widać było wyraźnie jego duże, zielone oczy. Tęczówki świeciły w ciemności, rozsiewając wokół przerażający, pozaziemski blask. Lejka poczuł, że robi mu się niedobrze od tej zielonkawej poświaty. Chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Coś nie pozwalało mu tego uczynić. Po paru nieudanych próbach poddał się i zaczął bezmyślnie lustrować siedzącą przed nim postać. Było w niej coś przerażającego i zniewalająco pięknego zarazem.
– Kto tu jest? – zapytał po długim milczeniu inspektor. Wypowiedziane na głos zdanie sprawiło, że obudził się naprawdę.
Sylwetka wstała w milczeniu. Długa szata zaszeleściła przy tym jedwabiście. Skrzydła zniknęły, ogniki oczu zgasły i w nieprzytulnym świetle przedświtu zamajaczyła przed policjantem twarz profesora.
– Nie poznaje mnie pan? – spytał Lewij, kładąc dłoń na zabandażowanym czole Lejki. – Uderzył się pan o bramę dość mocno, ale chyba nie na tyle, by stracić pamięć. – Uśmiechnął się wyćwiczonym, zmęczonym uśmiechem.
– Ależ… Poznaję pana, profesorze. – Inspektor odwzajemnił uśmiech i lekko poruszył głową. Bolała go zwłaszcza przednia jej część. – To coś poważnego? – Wskazał na zwoje nad czołem.
– Nie. Gdyby coś panu zagrażało, już dawno leżałby pan w szpitalu.
Lejka odetchnął z ulgą i zapytał:
– Od której pan tak siedzi?
– Od czasu, kiedy pana tu przyniesiono.
– Bez przerwy? – zdziwił się policjant.
– W zasadzie to tak… No, może z niewielkim wyjątkiem. – Z uśmiechem powiódł palcami po szerokim mankiecie szlafroka. – A jak się pan czuje? Nie ma pan mroczków przed oczami?
– Nie, nie – żywo zaprzeczył inspektor i dźwignął się z jękiem. – Ale powiem panu, że przez chwilę myślałem, że zwariowałem…
– Z jakiego powodu?
– No, bo widzi pan… – mruknął Lejka i zaczął opowiadać psychiatrze całą historię o tym, jak to zauważył pewne podobieństwo między nim a aresztantem i jak bardzo się boi na ten temat myśleć. – Ja wiem, że to głupie, ale.. Takie odniosłem wrażenie, patrząc na pana po raz pierwszy – zakończył, z ulgą opadając na poduszkę. Po śniadej twarzy Lewija przebiegł skurcz trwogi.
– Niech pan się nie martwi… – poprosił ordynator. – Nie znam żadnego Samaela, być może to zwykły zbieg okoliczności, iluzja, spod której wpływu nie może się pan wyzwolić – mówił profesor, siadając w nogach łóżka. – To panu przejdzie, na pewno. – Uniósł dłoń do twarzy i mocno zacisnął powieki, starając się ukryć ziewnięcie.
– Niech pan się położy, profesorze – zaproponował szarmancko policjant. Już miał unieść się i wstać, gdy lekarz nagle przycisnął go do materaca.
– Ani mi się pan waż wstawać! – wysyczał ostrzegawczo, cofając rękę. – Ma pan tu leżeć dopóty, dopóki nie pozwolę panu wstać, jasne?
– Tak – niepewnie odparł Lejka i posłusznie opadł z powrotem na poduszkę. Gwałtowna reakcja ordynatora zdziwiła go, ale nie śmiał oponować. Wiedział, że im szybciej wróci do zdrowia, tym prędzej będzie mógł zająć się sprawą Samaela i pomóc Agacie.
Ból głowy wzmógł się pod wpływem wspomnienia o siostrze i inspektor zamknął oczy, chcąc zapomnieć o dręczącej go niepewności. Czuł, że cała ta nieokreśloność diagnozy, nieoczekiwane pojawienie się choroby oraz uderzające podobieństwo między aresztowanym a psychiatrą są ze sobą ściśle połączone. I w dodatku te niewyjaśnione ucieczki z komisariatu…
Lejka ostrożnie poruszył ręką, chcąc odpędzić od siebie wszystkie pytania i zagadki. Marzył tylko o tym, by jak najprędzej zasnąć, ale spokoju nie dawało mu nagłe przemienienie ordynatora, którego był świadkiem. Kim w istocie był ten, którego widział przez sobą? Czy był lekarzem, czy też demonem, udającym psychiatrę? A może jednym i drugim? Może dwie te istoty przenikają się, tworząc jedną, nierozerwalną, straszliwą całość?
Im bardziej inspektor gubił się w domysłach, tym mocniej bolała go głowa.
„Wszystko jest ze sobą związane…” – myślał, zamykając oczy.
Gdzieś z boku, obok szafy siedział ten, którego istota dla Lejki w jednej chwili stała się zagadką. Patrzył na inspektora nieruchomo, z krwiożerczym, okrutnym spokojem w malachitowych oczach. Nad jego ramionami znów unosił się wyraźny cień dwojga spiczastych skrzydeł.
„Samael…” – Imię to krążyło po rozpalonym umyśle inspektora, z każdym kręgiem coraz bardziej uspokajając rozhulane myśli. – „Samael…” – zagrzmiało po raz ostatni i wszystko runęło w ciepłą otchłań snu.
***
Niebieskawe światło przedświtu i wszechogarniający trel budzących się do życia ptaków od zawsze przyprawiał Agatę o mdłości, ale tym razem nudności dopadły ją jeszcze przed pojawieniem się pierwszych zwiastunów dnia. Zaczęło się od gwałtownych, rytmicznych skurczów w okolicy mostka. Gardło wypełniła dusząca, nieprzyjemna suchość.
Kobieta bez zastanowienia uniosła się na tyle, na ile pozwalały jej na to pasy, i wychyliła się poza krawędź łóżka. Wiedziała, że gdzieś tam, po lewej stronie powinna stać miska. Nie patrząc na naczynie, kaszlnęła i spróbowała wyrzucić w siebie duszącą ją suchość, ale na dno miednicy spłynęła jedynie wąska strużka lepkiej, gęstej śliny. Agata pospiesznie otarła usta wierzchem dłoni i opadła na poduszkę. Czoło miała rozpalone, a w półprzytomnych źrenicach migotało przerażenie. Przez całą noc widziała tylko jeden obraz. Strach chwytał ją za gardło za każdym razem, kiedy próbowała zamknąć oczy.
Obraz wyłaniał się zawsze z półmroku. Była to szczupła, trochę zbyt koścista twarz mężczyzny o dużych, zielonych oczach. Nachylał się nad nią tak nisko, że czuła jego pachnący koniakiem i siarką oddech na policzku.
– Pani Agato – mówił do niej za każdym razem, gdy przymykała powieki. – Już nic nie będzie się pani śniło…
Ilekroć wypowiadał te słowa, zrywała się z łóżka z płaczem, próbując rozerwać pętające ją pasy. Za każdym razem jednak nie miała dość siły, by je rozedrzeć. Potem niezmiennie do pokoju wchodził pielęgniarz, obnażał jej przedramię i wbijał w nie igłę, z której sączył się jakiś przezroczysty, wodnisty płyn.
Po zastrzyku zasypiała na co najwyżej dwa kwadranse i budziła się znowu, w kółko powtarzając jedno i to samo słowo:
– Nie!
Teraz, o świcie, nie miała już siły, by krzyczeć. Szeptała więc tylko jednowyrazową, obłędną modlitwę, w której powoli gasła iskra nadziei.
Szaleństwo stało u progu i pukało do drzwi długimi, kościstymi palcami. Słyszała wyraźnie zgrzyt sunących po framudze w te i z powrotem pazurów. Zwinęła się w kłębek i, łkając, zacisnęła uszy drżącymi dłońmi. Zgrzyt nie ustawał ani na moment, a pod powiekami znów zamajaczył kontur wyłaniającej się z półmroku twarzy. W powietrzu zapachniało koniakiem.
– Już – pomyślała, mimowolnie poddając się urokowi dręczących ją wrażeń. W jej oczach nie było już strachu. Bezbrzeżny spokój wypełnił jej umysł i ciało. Nie czuła już nic, prócz ciepłego szmeru powietrza na policzku.
***
Lejka obudził się koło południa. Głowa bolała go jeszcze, ale nie tak uciążliwie jak wtedy, gdy zbudził się po raz pierwszy. Jedyną oznaką nocnych męczarni było tępe, niejasne wspomnienie stojącej nad nim postaci, ale inspektor nie mógł sobie przypomnieć dokładnie jej rysów. Wiedział tylko to, że tajemnicza sylwetka czymś przypominała mu kiedyś widzianą osobę, ale nie był w stanie przywołać szczegółów spotkania z nią. Po raz pierwszy w życiu pamięć zaczynała płatać mu figle, ale zrzucił to na karb niedawnej kontuzji. Profesor, zapytany o prawdopodobieństwo wystąpienia podobnych powikłań po zderzeniu się z bramą, odparł, że zachodzące w pamięci inspektora zmiany mieszczą się w granicach normy i nie należy się ich obawiać.
– Za parę dni powinno wszystko samoistnie minąć – zapewnił, z ukosa spoglądając na spowitą bandażami głowę policjanta. – A co się tyczy tej postaci, to podejrzewam, że obudził się pan na krótko, a, zobaczywszy mnie pod szafą, zasnął ponownie i śnił o jakimś duchu, który jest tylko i wyłącznie tworem pańskiej wyobraźni. Jawa i sen przeplotły się w pańskiej świadomości, tworząc jedną, z pozoru spójną całość o podłożu urojeniowym. Przy czym urojenia te są tak silnie związane z tym, co pan istotnie widział, że nie jest pan w stanie wyzwolić się od wrażenia, że wszystko to działo się naprawdę.
– A więc naprawdę siedział pan przy mnie przez całą noc?
– Tak. – Psychiatra uśmiechnął się i z ojcowską troskliwością poprawił rozluźnioną końcówkę zwoju nad czołem policjanta. Tęczówki miał jeszcze bardziej zielone niż zwykle, prawdopodobnie za sprawą ciemnych kręgów pod oczami. Widać było, że nie spał od przynajmniej dwóch dób. – No, niech pan spróbuje się tym nie zadręczać. Niech pan zapomni – dodał, lekko klepiąc policjanta po ramieniu.
– Dobrze, ale tylko pod warunkiem, że pójdzie pan się położyć – odpalił z przekornym uśmiechem Lejka.
– To szantaż. – Lekarz zaśmiał się i wstał. – Ale skoro to ma panu w jakikolwiek sposób pomóc…
– Tylko proszę nie oszukiwać, bo i tak wszystkiego dowiem się od pańskiej żony – zażartował inspektor.
– Myśli pan, że nie starczy mi inteligencji, by ją skłonić do kłamstwa? – W oczach Lewija mignął przekorny błysk.
– Nie, nie wątpię. Ale i tak bardzo proszę odpocząć.
– Skoro pan tak nalega – szepnął z udawaną niechęcią profesor. – Idę już… Zaraz powinna przyjść Sara. Dziś z rana robiła jakieś ciasto, podobno specjalnie dla pana. Niech pan pamięta, że nie wolno się panu przemęczać…
Policjant uśmiechnął się. Ordynator odwzajemnił uśmiech i wyszedł, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Po wyjściu lekarza inspektor położył głowę na poduszce i długo patrzył na chwiejące się na wietrze gałązki rosnącej pod oknem lipy. W miarę upływu czasu czuł, jak jego umysł powoli oplata senność. Zapach wniesionego przez panią Lewij ciasta poczuł już przez sen.
***
– Nie! – Głośny, przerażający wrzask przeszył pachnące nocą powietrze. Było już sporo po północy, na niebie z bezdusznym spokojem świeciły gwiazdy.
Stał nad nią. Zbyt daleko, by mogła dostrzec jego twarz, ale i tak wiedziała, że skądś go zna.
– Nie bój się – wyszeptał cicho i nachylił się nad nią tak nisko, że poczuła bijącą od niego woń alkoholu.
– Co ty tu robisz? – zapytała, naciągając kołdrę pod samą szyję.
– Nic. – Szwagier uśmiechnął się lubieżnie i usiadł na łóżku. Jego duże, żylaste dłonie, które zawsze wzbudzały w niej obrzydzenie, lekko musnęły kołdrę tuż obok jej stóp. – Izmaela nie ma – powiedział znacząco, a w jego oczach zamigotał gniew.
Bracia nigdy nie pałali do siebie miłością. Dawid, od zawsze uznawany za mniej zdolnego, uważał, że przyrodni brat bezprawnie zawłaszcza sobie należne pierworodnemu przywileje. W chwili ogłoszenia zaręczyn Sary i Izmaela zrozumiał, że nastała jego godzina zemsty. Robił wszystko, by oczernić brata w oczach przyszłej szwagierki, a gdy plan się nie powiódł, zmienił strategię i na złość bratu zakochał się w jego narzeczonej.
– Wyjdź! – szepnęła trwożliwie. Wiedziała, że nie da rady obronić się przed pijanym, dużo silniejszym od niej szwagrem. Zaczęła się modlić w myślach o to, by okazało się, że Izmael zapomniał czegoś w domu i wrócił.
– Sara – powiedział, a szyderczy uśmiech wykrzywił jego brzydką, niedogoloną twarz. – Przyszedłem zaprosić cię na mój ślub…
– Teraz? O drugiej w nocy? – udała zdziwienie, chcąc zyskać na czasie. Jedną ręką ostrożnie wymacała komórkę i na oślep zaczęła stukać po klawiszach, raz po raz zerkając na ekran.
– Do kogo piszesz?
– Do… Do koleżanki…
– Teraz? O drugiej w nocy? – Zaśmiał się. Nie był to przyjazny śmiech. Wciąż śmiejąc się, wyciągnął dłoń w kierunku jej ust.
Krzyknęła i zerwała się z łóżka. Biała, skotłowana kołdra z cichym szelestem spadła na podłogę. W pokoju nie było nikogo i tylko cień rosnącej pod oknem lipy padał na krawędź pościeli, tworząc coś niezwykle podobnego do ludzkiej sylwetki.
„A może on znowu tu był? Może to nie był sen?” – myślała, pospiesznie narzucając szlafrok. Straszliwy sen, który prześladował ją od lat, powrócił, a strach i poczucie winy znów ścisnęły za gardło. Dlaczego wtedy odłożyła telefon i spróbowała jeszcze wina? Dlaczego? Nie, na te pytania nie było odpowiedzi i Sara wiedziała o tym doskonale.
Oglądając się trwożliwie, wyszła z pokoju i stąpając najciszej jak mogła, skierowała się w stronę kuchni. W gardle czuła dziwną, duszącą suchość, męczyło ją pragnienie.
Przechodząc, przystanęła na chwilę pod drzwiami salonu. Chciała zapukać, wejść i porozmawiać z Izmaelem, albo po prostu popatrzeć na niego w zupełnym, nocnym milczeniu. Ogarnęło ją nieposkromione pragnienie ujrzenia znajomych, budzących zaufanie rysów, wypłakania się w obecności tego, komu ufała bezgranicznie i przed kim czuła się winna, choć nigdy nie mówił o jej winie ani słowa.
Postała tak parę chwil, dusząc w sobie narastające łkanie i poszła do kuchni. Tam nalała sobie wody z kranu, wypiła i lodowato zimnym strumieniem obmyła zapłakane oczy. Strach zelżał, ale pragnienie rozmowy pozostało. Chciała wyrzucić z siebie piekące poczucie winy, wypłakać się, łkając głośno i bez końca, aż do utraty tchu. Nie miała jednak zamiaru budzić tej jedynej na świecie osoby, z którą mogła porozmawiać szczerze i otwarcie, bez obaw, że zostanie wyśmiana. Ileż to razy próbowała zwierzać się ze swoich snów koleżankom!
„Sara, było, minęło” – mówiły.– „Żyj teraz jak Bóg nakazał i tyle. Nie ma się co zadręczać.”
Łatwo im było mówić „nie zadręczaj się”. One były czyste, bez skazy, ich mężowie nie widzieli w ich oczach nienawistnych im braci, nie odwracali się ilekroć próbowały ich dotknąć. A ona? Ona zawiodła swojego męża już drugiego dnia po ślubie, zdradziła go, upojona winem i podnieceniem, ze swoim szwagrem… Czy było to coś, co mogła sobie przebaczyć? Czy on mógł jej to kiedykolwiek wybaczyć?
– Nie! – krzyknęła cicho i natychmiast zasłoniła usta dłonią. Była niemalże pewna, że ją usłyszał. Wiedziała, jak dobry ma słuch. Lata pracy w szpitalu wyczuliły go na każdy, najmniejszy nawet szmer.
Nie pomyliła się i tym razem. Z tyłu cicho skrzypnęły drzwi.
– Sara, to ty? – zapytał znany, ukochany głos.
Nie odwróciła się, nie chcąc, by widział jej łzy. Otarła je naprędce trzymaną w ręku ściereczką.
– Przestraszyłaś mnie, wiesz? – mówił, podchodząc do niej. Zatrzymał się jak zawsze w odległości wyciągniętej ręki. – Płaczesz? – Zajrzał jej w twarz. Poczuła na policzkach ciepło tego namiętniejszego od jakichkolwiek pocałunków spojrzenia i otworzyła oczy. Było w tym wzroku coś tak osobliwego, że nie była w stanie dłużej utrzymać leżących jej na sercu głazów. Kamienie potoczyły się w dół z głuchym, przeciągłym łkaniem.
Płakała długo, czasami tylko wyrzucając w siebie urywki niezwiązanych ze sobą zdań. Nie musiała starać się mówić wyraźnie, wiedziała, że rozumie ją bez słów. I chociaż nie dotknął jej ni razu, czuła promieniujące od niego ciepło, życzliwość i bezgraniczne, nieopisane przebaczenie. Łkanie powoli przeszło w sporadyczne pochlipywanie, łzy zaczęły wysychać, umysł uspokajał się.
– Przepraszam… – szepnęła, wtulając twarz w mokrą, pachnącą płaczem ściereczkę.
Uśmiechnął się tylko, wyjął jej z rąk chusteczkę i wrzucił do zlewu. Potem wziął delikatnie za rękę i poprowadził w stronę sypialni. Gestem kazał jej położyć się.
– Śpij, on już nie przyjdzie więcej, obiecuję – powiedział cicho, nachylając się nad nią tak nisko, że poczuła ciepły szmer powietrza na czole.
Nikły uśmiech rozjaśnił jej spłakaną twarz. Była już spokojna, po strachu nie zostało ani śladu.
– Dziękuję… Ty też śpij…
Uśmiechnął się znowu i lekko potrząsnął głową. Zrozumiała, że nie wyjdzie, dopóki nie zobaczy jej śpiącej. Po dziecinnemu wtuliła się w poduszkę i zamknęła oczy. Sen przyszedł prędko. Ostatnim odgłosem, jaki słyszała, był cichy stukot ostrożnie zamykanych drzwi.
***
Uporczywe dzwonienie nie ustawało ani na moment. Lewij otworzył oczy i niechętnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Chwilę zajęło mu zrozumienie, dlaczego nie śpi we własnym łóżku. Nienawistny dźwięk dzwonka ze snu wciąż rozrywał ciemność. Izmael zrozumiał, że ktoś dzwoni do drzwi. Zasnął dosyć niedawno, toteż żywił cichą nadzieję, że na progu nie stoi Pietruszkiewicz z informacją, iż na oddziale coś się stało. Miał dość prób samobójczych, wielogodzinnych napadów furii i innych sytuacji, w których czterech umięśnionych pielęgniarzy z jakiegoś powodu boi się podejść do pacjenta, a lekarz dyżurny drży pod drzwiami jak liść na wietrze.
W tej chwili najchętniej po prostu przewróciłby się na drugi bok i spał dalej, ale ćwiczona latami intuicja nie dawała mu spokoju. Poza tym rozumiał, że jeśli nie wstanie, to dzwonienie nie ustanie. Podniósł się więc niechętnie z kanapy, narzucił szlafrok i po ciemku podszedł do drzwi wyjściowych. Otworzył je gwałtownym szarpnięciem. Nie mylił się. Na progu stał Pietruszkiewicz, a jego obfity, obciągnięty zawsze przybrudzonym kitlem brzuch niemal dotykał do framugi.
– Wiesz, która jest godzina, złotko ty moje? – wysyczał Lewij, starając się brzmieć jak najłagodniej. Wiedział, że krzyk w niektórych przypadkach nie zdaje się zupełnie na nic.
– Panie ordynatorze, ja przepraszam… – odmruknął grubasek, opuszczając wzrok.
– Ty nie przepraszaj, baranie, tylko mów, która godzina. Bo nie wiem, czy mam się wściekać, że obudziłeś mnie tak późno, czy tak wcześnie.
Pietruszkiewicz chrząknął i spojrzał na ekran trzymanej w ręku komórki.
– Czwarta czternaście, proszę pana.
– No i cóż tak ważnego masz mi do powiedzenia, mój drogi, że zadałeś sobie trud walenia do drzwi o godzinie czwartej czternaście? – Psychiatra wyczuł, że nie chodzi o nic ważnego, a nawet jeśli, to sprawa ta nie dotyczy pracy. Sanitariusz zachowywałby się zupełnie inaczej, gdyby w szpitalu stało się coś poważnego.
– Przed chwilą na mój telefon zadzwonił jakiś pan i powiedział, że mam koniecznie panu przekazać, że… – Grubasek urwał nagle, szeroko otworzył tonące w tłuszczu oczy i wpatrzył się gdzieś w dal.
Lewij ledwo powstrzymał się od uderzenia podwładnego w twarz. Nie chcąc, aby Sara go usłyszała, przestąpił przez próg i zamknął drzwi. Stanął tak blisko pielęgniarza, że czuł bijący od niego zapach strachu.
– Złotko ty moje najdroższe! I to z powodu jakiegoś tam durnego telefonu śmiesz dzwonić do drzwi jakby się co najmniej pół stolicy paliło?! – wysyczał, świdrując Pietruszkiewicza wściekłym spojrzeniem. Miał nieposkromioną ochotę spuścić go ze schodów na zbity pysk.
– Nie, nie! Ten pan… On powiedział, że nazywa się… Samael i jeśli do pana w tej chwili nie pójdę, to może mnie spotkać coś strasznego. I jak on to mówił, to coś tak migało za oknem, chociaż pełni nie ma, a latarnia przed dyżurką już dawno się popsuła… I okno się samo…
Klatką schodową wstrząsnął straszny, ociekający wściekłością śmiech psychiatry.
– Kpisz sobie ze mnie, czy co?! Zjeżdżaj stąd! Widzicie go, durnia, telefonu się przestraszył... No, czego stoisz?! Spadaj, żebym cię na oczy nie widział!
Pietruszkiewicz, widząc, że niewiele czasu dzieli go od bolesnego ciosu w twarz, posłusznie sturlał się ze schodów i wybiegł. Pędzony podwójnym strachem, sam nie zauważył, kiedy dobiegł do dyżurki, zatrzasnął drzwi i skulił się pod oknem. Trzech siedzących na fotelach przed telewizorem kolegów spało w najlepsze. Niewielki ekran pokryty był zielonkawymi plamami. Pielęgniarz opuścił głowę i zacisnął powieki. Uspokojenie przyszło nagle i było dziwnie nienaturalne. Koniec dyżuru zastał grubaska w głębokim uśpieniu.
***
Po zniknięciu Pietruszkiewicza Lewij wrócił do pokoju. Już miał zamiar się położyć, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie. Odwrócił się, gwałtownie zaciskając pasek szlafroka. Był pewien, że ujrzy za sobą Sarę.
– Nic się nie… – zaczął, ale urwał w pół słowa.
Na progu, otoczony drgającym mrokiem stał on. Izmael znał go od zawsze, nie mógł się więc mylić.
– Samael? Co ty tu robisz o tej porze?
Ślepiec wyciągnął przed siebie złączone kajdankami dłonie i uśmiechnął się.
– Pamiętasz moje imię… To miłe.
– Trudno nie pamiętać imienia tego, kto przeprowadza przez Bramę. Kto cię tak urządził? – Lewij podszedł do gościa i dotknął kajdanków.
Samael zaśmiał się.
– Kto? Ten twój inspektorek… I właśnie o nim chcę porozmawiać.
Izmael uniósł brwi.
– Mów – polecił, przypomniawszy sobie, że przybysz nie widzi.
– On zaczyna mnie nudzić. – Samael odchrząknął, pomilczał chwilę i dodał: – Chcę, abyś mi pozwolił go pomęczyć. Tak trochę, żeby się chłopak poruszał. – Ślepiec mrugnął porozumiewawczo, co w jego wydaniu wyszło trochę przerażająco i krzywo.
– Czyś ty oszalał?!– zdziwił się lekarz. – Co on ci takiego zrobił?
– Nic, ale wiem, że za jakiś czas to ty będziesz miał niezły powód, aby zacząć go prześladować. A ponieważ nie jesteś duchem, może być ciężko… Pozwól mi więc w tobie zamieszkać.
– Znowu?!
– Będę siedział tak cicho, że sam mnie nie zauważysz.
Lewij skrzywił się i opuścił głowę. Ponowne przyjęcie demona mogło pociągnąć za sobą nieobliczalne konsekwencje.
– Muszę pomyśleć – wyszeptał. – Zawołam cię. A na razie zostaw mnie w spokoju.
Samael zniknął, jak zwykle rozpływając się w powietrzu. Profesor westchnął i położył się na wznak, z rękoma pod głową. Wiedział, że nie zaśnie, ale miał nadzieję, że w tej pozycji uda mu się chociaż trochę odpocząć. Ciemne, ponure myśli oblazły go jak stado nieznośnych much. Przypomniał sobie dawne, studenckie lata, kiedy to po raz pierwszy uświadomił sobie obecność innego, pozaziemskiego świata.
Tego dnia stołówka pustoszała nader powoli. Większość studentów kończyła zajęcia o czwartej, a ci, którzy nie mieli takiego szczęścia, wciąż tkwili na salach wykładowych. Popołudnie było piękne i niezwykle ciepłe. Słońce wznosiło się wysoko nad rozkwitającymi pąkami kasztanów. Ich słodkawy zapach wdzierał się w każdą szczelinę wyposażonej w dwa rzędy białych stolików salki. Zapach zapachem, ale wraz z nim do pomieszczenia wkradały się również pyłki, na skutek których powietrzem stołówki raz po raz wstrząsał donośny odgłos spazmatycznego kaszlu. 
– Izma, wszystko okej? – zapytał obcięty „na zapałkę” grubasek w zbyt ciasnym kitlu, z troską wpatrując się w twarz siedzącego przed nim kolegi. Tamten kiwnął w milczeniu głową i uśmiechał się, zupełnie jakby nieznośna duszność nie budziła w nim żadnego niepokoju.
Kolejny, krótkotrwały atak właśnie dobiegł końca. Izma odsunął chustkę od ust i odetchnął głęboko.
– Cholerne pyłki – mruknął, nerwowym ruchem przeczesując czarne jak noc, kręcone włosy. – Co mówiłeś, Starkiewicz?
– Pytałem cię, jak się ma Sarcia.
– Sarcia? Która? – Czarnowłosy student uśmiechnął się tajemniczo. Jego ciemnozielone oczy zamigotały wesoło.
Otyły młodzieniec rozłożył ręce i prychnął.
– Która, która… No ta twoja.
– Mam w rodzinie trzy Sary. Matka, ciotka i stryjenka.
– Lewij, nie rób ze mnie durnia! – huknął grubasek, biorąc się pod boki. Czynność ta zupełnie niepotrzebnie dodała mu objętości.
– Nie robię durnia, tylko pytam: o którą Sarę ci chodzi?
– A ten znowu swoje! – stęknął Starkiewicz. – Powiedz mi, czy któraś kobieta u was nie ma na imię Sara? Jak nie na pierwsze, to na drugie, jak nie na drugie, to na trzecie, jak nie na…
– Stop! Żadna kobieta u nas nie ma trzech imion. A że Sar jest sporo, to prawda. Jak staniesz na środku synagogi i krzykniesz „Sarcia, kochanie ty moje najdroższe!”, to się co najmniej dziesięć staruszek zarumieni, a średnio cztery mężatki spuszczą oczy.
– A panny? – z ogniem w oczach dopytał tłuścioch w kitlu.
Lewij zaśmiał się i szturchnął kolegę w pulchne ramię.
– Panien nie liczę, bo bym do rana musiał stać.
– Ech, to się nazywa fart! – westchnął Starkiewicz. – Ale ja pytam o tę twoją Sarę.
Izma spojrzał z ukosa w promieniejącą entuzjazmem twarz rozmówcy.
– A co ty się nią tak interesujesz, kochany?
Grubasek zaczerwienił się po same uszy.
– A no bo widziałem was wczoraj w kawiarni „U Kwiatka”. Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz nam jej pokazać. Śliczniutka.
Zielonooki student spuścił oczy. Po jego śniadej, gładkiej twarzy przebiegł cień wspomnienia.
– Tylko sobie na nią apetytu nie rób. Zajęta! – Chude, szponowate palce pstryknęły tuż przed nosem tłuściocha.– Zresztą, i tak jesteś gojem – dorzucił Izmael i wstał. – No, chodź, bo się spóźnimy.
Autobus z przystanku tuż pod kampusem odjeżdżał za dziesięć minut, ale znając opieszałość Starkiewicza, Lewij wolał się pospieszyć. Zdążyli w ostatnim momencie. Drzwi o mały włos nie trzasnęły im przed nosem.
– Ufff. Całe szczęście! – stęknął grubasek, z impetem opadając na pokryte skajem siedzenie.
Izma nie odpowiedział. Niedawny bieg w stronę odjeżdżającego autobusu, w połączeniu z pyłkami stworzył coś na kształt mieszanki wybuchowej, która dosłownie rozsadzała płuca.
„Przeklęta astma!” – pomyślał, niechętnie sięgając po inhalator. Nienawidził tego urządzenia, ale od pewnego czasu wprost nie mógł bez niego żyć. Oddech powoli wracał do normy. Lewij odłożył inhalator na miejsce, oparł czoło o wibrującą szybę pojazdu i przymknął oczy. Ogarnęła go senność. Pod powiekami zaczęły rozkwitać dziwne, zasnute mgłą wspomnienia.
Jedno z nich dotyczyło szpitala. Widział wyraźnie biały, wąski korytarz i odcinającą się na jego tle postać w szpitalnej piżamie. Plecy miała przygarbione, głowę spuszczoną. Szła w kierunku łazienki dla pacjentów. Jej długie, czarne jak noc włosy niedbale opadały na szczupłe ramiona. Mówiono mu, że ma depresję i próbę samobójczą za sobą. Nie przejął się nią zbytnio, bo małoż to ludzi o podobnej diagnozie widział w ciągu ostatnich miesięcy? Nie liczył ich już, nie pamiętał twarzy ani nazwisk. A jednak imię tej dziewczyny o czarnych włosach zapamiętał.
„Sara” – pomyślał wtedy, patrząc, jak chora znika za drzwiami łazienki. Coś w jej ruchach i postawie wydało mu się dziwnie znajome, niemal bliskie. Nie chciał, by umknęła mu jak cała masa innych pacjentów. Nie wiedzieć, czemu wzdragał się na samą myśl o tym, że mogliby ją wypisać, zanim zdąży z nią porozmawiać.
„I kto mógłby pomyśleć, że z pozoru nic nie znacząca rozmowa w stołówce dla pacjentów może tak wiele zmienić?” – przemknęło Izmaelowi przez myśl akurat w chwili, gdy autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku. Starkiewicza nie było, widocznie wysiadł wcześniej.
„Cham, nawet się nie pożegnał” – pomyślał Lewij, z westchnieniem zarzucając na ramię czarną torbę ze skaju, z powodu której wielu nowicjuszy brało go za wykładowcę.
Powietrze było rześkie. Popołudnie dobiegało końca, a to oznaczało konieczność odmówienia minchy – jednej z trzech obowiązkowych modlitw, które Izmaelowi wpojono jeszcze we wczesnym dzieciństwie.
Początkowo ojciec musiał długo upominać syna, aby ten nie rozglądał się na boki podczas odmawiania Osiemnastu Błogosławieństw, składających na się na modlitwę wieczorną, ale trud opłacił się i mały Izma wyrósł na całkiem pobożnego młodzieńca. Na nabożeństwa chodził bez przymusu, w domu zawsze nakładał kipę, a nie – Żydów wyczuwał na kilometr. Jakub Lewij był niezmiernie dumny z tego, że chociaż jednemu ze swych potomków był w stanie przekazać wyznawane przez siebie wartości moralne i łaskawym okiem spoglądał na młodszego z nich, podczas gdy starszego karał bez końca za wszelkie możliwe uchybienia, których ów dopuszczał się z niemal maniakalnym upodobaniem.
„No tak, znowu go nie ma” – pomyślał Lewij, widząc, że na wieszaku nie ma kurtki brata.
Dawid rzadko kiedy wracał do domu przed północą. Nocne powroty i usiany uciechami tryb życia nie sprzyjały ani jego zdrowiu, ani nauce. Nic więc dziwnego, że wyrzucono go z drugiego roku prawa. Od tego czasu jeszcze częściej szlajał się po okolicznych knajpkach, nic nie robiąc sobie z tego, że nie ukończył studiów i najprawdopodobniej nie będzie miał w przyszłości za co żyć. Bracia stanowili swoje zupełne przeciwieństwa, ale, zgodnie ze znanym przysłowiem, lubili się i dogadywali niezgorzej. Izmael często „krył” brata przed rozwścieczonymi rodzicami, kłamiąc i wymyślając najróżniejsze przyczyny jego notorycznych nocnych wypadów.
Teraz więc nieobecność Dawida nie zrobiła na nim większego wrażenia. Było mu co prawda trochę przykro, że znów będzie musiał łgać matce w żywe oczy, ale cóż… Taka była cena, jaką płacił za doskonałe relacje z przyrodnim bratem. Tylko dobrze stosunki z pierworodnym synem mogły dać młodszemu szanse na większy, niż przewidywany przez Prawo, spadek po rodzicach.
Pogrążony w niewesołych myślach na temat Dawida i jego przyszłości, Izmael zajął się przygotowaniem do popołudniowej modlitwy. Bez trudu odnalazł modlitewnik i niemalże automatycznie skierował się twarzą w stronę Jerozolimy. A jednak czegoś mu brakowało.
„Co jest nie tak?” – myślał, wertując pożółkłe od starości kartki oprawionej w czarną skórę książeczki. Nie zaczął jednak modlitwy. Coś wyraźnie nie grało. Duszne powietrze drgało. Z całą pewnością w pokoju był ktoś, kogo Izmael nie mógł zobaczyć. Przekazywana z pokolenia na pokolenie intuicja nie mogła go zwodzić. Nie, krew Lewitów nie mogła się mylić. W pokoju ktoś był.
Wyczulone wieloletnią edukacją religijną zmysły wychwytywały obecność mrocznej siły. Tylko jak ją zmusić do odejścia? Tego Lewij, syn ukrywającego swe prawdziwe pochodzenie klezmera, nie mógł wiedzieć. Ojciec, dbając o to, by nikt nie wiedział o jego pokrewieństwie z plemieniem kohenów, nie przekazywał synom żadnych wiadomości na temat tego, jak panować nad siłami zła. Wrodzona intuicja powoli uległa w nim uśpieniu, ustępując miejsca bezgranicznemu oddaniu muzyce. Izmael, odziedziczywszy po rodzicu zarówno dar przeczuwania, jak i talent muzyczny, wielokrotnie czuł wlepione w siebie niewidzialne oczy. Nigdy jednak nie udało mu się ani przywołać obserwatora, ani go odpędzić. Tajemniczy towarzysz po prostu stał, w ciszy przyglądając się pogrążonemu w modlitwie młodzieńcowi. Jego obecność dość często wyrywała Izmę z pobożnego skupienia, nigdy jednak to działanie nie było tak silne.
Po paru próbach skupienia się na modlitewniku, Lewij odłożył książeczkę na półkę i wpatrzył się w miejsce, gdzie najprawdopodobniej stał niewidzialny gość. W spowijającym kąt pomieszczenia półmroku mignęły dwa zielonkawe ogniki. Uczucie bycia obserwowanym zniknęło w oka mgnieniu. Izmael odetchnął głęboko, poprawił kipę i sięgnął po sidur. Już nic nie mogło mu przeszkodzić. A jednak strach był zbyt silny, by mógł nad nim zapanować. Ręce trzęsły się jak podczas egzaminu wstępnego na studia. Strach zawładnął każdą komórką jego ciała. Droga ucieczki w modlitwę była po raz pierwszy od wielu lat zamknięta.
– No właśnie, dawno się nie modliłeś poza synagogą, Izma. Może pora znowu sięgnąć po sidur? – Głos Samaela rozbrzmiał tuż obok. Lewij, choć był przyzwyczajony do niespodziewanych wizyt dawnego lokatora, drgnął i zaklął półgłosem.
– A żebyś ty jeszcze siedem razy oślepł! Mówiłem, że masz się wynosić? – warknął cicho, nie chcąc głośną rozmową budzić Sary.
Demon zachichotał i zniknął. Chyba tym razem na dobre.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#24
Klimatyczna scena ta z Sarą. Podobała mi się. No cóż, tekst trzyma cały czas wysoki poziom. To niewątpliwie zaleta. Wydaje mi się, że zaczynam powoli łapać pewne powiązania i zapewne niedługo zdemaskuję fabułę. Jest całkiem dobrze, oby tak dalej.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#25
Aj, Gorzki, Gorzki... Jeśli uda Ci się zdemaskować fabułę prędzej ode mnie, to Cię ozłocę. Smile
Sam jeszcze nie wiem dokładnie, jaki będzie ostateczny kształt "Artysty".
Cieszę się, że Ci się podobało.
Pozdrawiam,
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#26
Może mi się uda. Myślę nad tym intensywnie. Ogólnie lubię kiedy zakończenie nie jest oczywiste. Nie musi takie być, ale zawsze to dodatkowy plus.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#27
Rozdział 7
Pachnąca spirytusem biel korytarza przyprawiała o mdłości. Strach czaił się za każdym zakrętem. Jasne, opalizujące w przerażającym świetle zapalanych na noc kinkietów ściany kryły w sobie niewypowiedziane tajemnice ludzkich dusz, zamkniętych tutaj na zawsze. Agata czuła wyraźnie ich obecność, ale wskutek uspokajającego działania podawanego jej co godzinę leku nie mogła z nimi skontaktować się. Do wywołania dusz potrzebna była czysta, niczym niezmącona świadomość, a medykament odbierał możliwość długotrwałej koncentracji na jednej czynności.
Myśl o ucieczce ze szpitala przyszła nagle. Wyrwała ją z niespokojnej drzemki i długo stała, wpatrując się w nią bez ruchu. W końcu cofnęła się i skinęła palcem. Agata wstała z łóżka, rozumiejąc, że niespodziewany gość nie da jej spokoju. Myśl poprowadziła ją w stronę łazienki, potem skręciła w kierunku wyjścia. Stała teraz na końcu korytarza, kiwając długim, kościstym palcem. Dziewczyna bała się i, drżąc z przejęcia, patrzyła na stojącą w oddali myśl.
„Idź sobie!” – krzyknęła w duchu. – „Nie chcę stąd wychodzić! Jeśli chcesz marznąć na dworze i tułać się po ulicach w środku nocy, to proszę bardzo, ale ja tam nie idę.”
Myśl patrzyła na nią dużymi, błękitnymi oczyma i uparcie kiwała palcem. Agata niepewnie postąpiła krok do przodu i zatrzymała się tuż przed drzwiami dyżurki. Przez moment poczuła nieodparte pragnienie zawrócenia do swego pokoju, ale natrętna istota nie dawała jej spokoju.
„Idź sobie!” – powtórzyła bezgłośnie i cofnęła się. Nagle ogarnął ją strach. Poczuła, jak oplata ciało długimi, zimnymi mackami i ciągnie ku stojącej na końcu korytarza myśli.
– Nie! – wrzasnęła na cały głos, półprzytomnie chwytając za klamkę. Zamek ustąpił bez oporu, drzwi otworzyły się na oścież i Agata z całym impetem runęła na zimną, śliską posadkę dyżurki.
Drzemiący w fotelu lekarz poderwał się gwałtownie i odruchowo chwycił za głowę.
– Pani Agato… – wyszeptał, pomagając jej wstać. W oczach widniały mu jeszcze resztki niedawnego snu. Widziała jakieś zalane słońcem pole i czyjąś zamazaną twarz.
Stłuczone kolana bolały piekielnie i była pewna, że będzie miała siniaki.
– Boję się – szepnęła cicho.
W milczeniu posadził ją w fotelu, z którego przed chwilą wstał i kucnął tuż obok obitej czarnym, pękającym gdzieniegdzie skajem poręczy.
– Czego? – zapytał łagodnie, patrząc na nią spod gęstych, kruczoczarnych brwi. Oczy miał duże, zielone i przenikliwe jak rentgen. Niejasno przypomniała sobie, że już kiedyś go gdzieś widziała. Kroplówka, sen… Jej sercem targnął strach.
– Myśli – odparła. – Ona chciała, żebym stąd wyszła…
– Rozumiem… A czy pani chce stąd wyjść?
– Nie wiem – szepnęła i opuściła głowę. Czuła się rozbita i zmęczona, nie chciała nigdzie iść.
Lekarz milczał chwilę, nerwowo bębniąc palcami po ciemnej, śliskiej powierzchni poręczy.
– A czy nie chciałaby pani wrócić do swojego pokoju? Tam mogłaby pani to spokojnie przemyśleć, a rano wszystko byśmy na trzeźwo omówili. Co pani na to? – Wstał i wyczekująco wyciągnął dłoń w jej kierunku.
Zaufała mu, sama nie wiedząc, dlaczego. W ciszy odprowadził ją pod same drzwi pokoju, poczekał, aż się położy i spytał, czy woli spać przy świetle czy w ciemności. Odpowiedziała, że nie chce spać.
– Nieładnie, pani Agato, nieładnie – mruknął, lekko kiwając głową. – Musi pani spać, inaczej znowu przyjdzie do pani ta straszna myśl. Poza tym, jeśli zdecyduje się pani stąd wyjść, to lepiej, żeby w drogę ruszyła pani wypoczęta… Mam zgasić lampkę, czy nie?
– Nie… Boję się ciemności…
– Rozumiem… – Uśmiechnął się po ojcowsku. – Proszę się przespać.
– Dobrze. – Podciągnęła kołdrę pod samą szyję i rozprostowała nogi. – A jutro będziemy mogli o tym porozmawiać?
– Oczywiście, że o tym porozmawiamy. Będę do pani dyspozycji do południa. – Uśmiechnął się znowu i wyszedł, życząc dobrej nocy.
***
***
Pukanie do drzwi rozległo się parę chwil po tym, jak ubrana w zbyt obcisły kitel pielęgniarka przyniosła Agacie śniadanie. Niewielka, wypełniona zimną owsianką miseczka nie wzbudzała apetytu, ale wiadomo było, że nie ma co liczyć na jakiekolwiek udogodnienia. Kiedy ostatnio chora poprosiła o podgrzanie porannej papki, usłyszała od stojącej w drzwiach sanitariuszki tyradę na temat braku czasu. Wolała więc tym razem dać sobie spokój i zjeść to, co podano.
Właśnie zagłębiała łyżkę w mało apetycznie wyglądającej masie, gdy za plecami stojącej pod drzwiami kobiety w kitlu rozległo się ciche pukanie. Pielęgniarka doskoczyła do klamki, szarpnęła i wrzasnęła na cały korytarz:
- Nie wolno!
Po drugiej stronie drzwi rozległ się śmiech.
- Nawet mnie pani zabroni? – zapytał znajomy, syczący głos.
Sanitariuszka wymamrotała coś półgłosem i cofnęła się. Do pokoiku wszedł mężczyzna, który w nocy zaprowadził Agatę z powrotem do łóżka. Grubaska w fartuchu podeszła do chorej, zabrała jej miskę z niedojedzoną owsianką i skierowała się do wyjścia. Gdy mijała próg, lekarz musnął naczynie palcami i skrzywił się.
- Proszę to podgrzać i wrócić – rzucił, po czym zwrócił się do pacjentki: – Jak się pani czuje, pani Agato?
Agata milczała dopóty, dopóki drzwi za „kolumbryną” nie zamknęły się całkowicie. Mężczyzna w kitlu usiadł na niskim, stojącym obok posłania taborecie i patrzył na chorą z lekkim, życzliwym uśmiechem. Nie ponaglał jej ani słowem, nie wykonał żadnego gestu, który mógłby oznaczać zniecierpliwienie. Po prostu był i czekał, tak samo, jak Samael tamtego wieczoru, kiedy pojawił się po raz pierwszy.
Kobieta poczuła, że łzy napływają do oczu. Z trudem powstrzymała się od płaczu.
- Dobrze – wykrztusiła w końcu.
- To w takim razie dlaczego pani płacze? – Pochylił się w jej stronę, opuszkami palców dotykając pościeli. Kręcony, podobny do pejsa pukiel wysunął się mu zza ucha, psując idealną symetrię dokładnie zaczesanych włosów. Poprawił go natychmiast, nie odrywając zamyślonego spojrzenia od bladej, zmarszczonej twarzy pacjentki.
- Nie wiem – odparła. – Smutno mi…
Uśmiechnął się, a wokół zielonych, dużych oczu zakwitło kilka uroczych zmarszczek.
- Domyślam się, że pobyt w szpitalu nie należy do najweselszych wydarzeń w pani życiu, ale nie jest chyba tak strasznie, co? Proszę pamiętać, że zawsze może mi pani zgłosić swoje zastrzeżenia… Wyspała się pani?
- Chyba tak. W zasadzie nic mi się nie śniło…
Z trudem powstrzymał uśmiech i poprawił się na taborecie.
-  Czy odczuwa pani teraz jakiś niepokój, strach?
Agata zaprzeczyła, nie patrząc rozmówcy w oczy. W głębi duszy budziło się poczucie czyjejś obecności. Była niemalże pewna, że nie są sami. W pokoju musiał być ktoś jeszcze, ktoś niewidoczny dla ludzkiego oka, a przecież tak wyczuwalny zmysłami serca.
- Samael – szepnęła, nerwowo rozglądając się dookoła.
Lekarz drgnął niespokojnie, w jego zielonych, hipnotyzujących oczach zapłonął zmieszany z gniewem strach.
- Kto? – zapytał, wyraźnie starając się zapanować nad drżeniem głosu.
- Samael – powtórzyła. Widziała go teraz wyraźnie. Stał tuż za plecami mężczyzny w nienagannie uprasowanym kitlu. Twarz demona była prawie przezroczysta, ale i tak widać było, że się uśmiecha. Agata odruchowo podciągnęła nogi pod brodę. Strach powoli podpełzał do ramy łóżka.
- Co się stało? Co pani zobaczyła? – dociekał doktor, delikatnie biorąc ją za rękę. Dłoń miał zimną, zupełnie jak ten, który stał za nim. Agacie zdało się, że oczy lekarza nagle stały się martwe.
Chora szarpnęła się, wydając z siebie głuchy okrzyk najczystszego przerażenia. Duch zaśmiał się bezgłośnie i położył palec na ustach. Po chwili opuścił rękę, a w jego zielonych, martwych oczach zamigotało rozbawienie. Powoli sięgnął do ramienia psychiatry i lekko klepnął nieskazitelnie czysty, biały materiał kitla. Lekarz drgnął, jakby poczuł dotyk stojącej za nim zjawy. Źrenice rozbłysły mu dziwnym, przerażającym płomieniem.
- Zimno tu. Zamknę okno, bo jeszcze się pani przeziębi. – Wstał i podszedł do okna. Rama zaskrzypiała głucho, a za szybą mignęły wodniste ślepia Myśli.
Samael wciąż stał w niewielkiej odległości od taboretu.
- No, od razu lepiej. – Psychiatra jak gdyby nigdy nic minął demona i usiadł na stołku.
- Pan też go widzi? – zapytała cichutko Agata, drżącą ze strachu ręką wskazując w kierunku zjawy.
- Proszę? Nie dosłyszałem… - Mężczyzna w kitlu pochylił się w stronę posłania.
- Czy widzi pan kogoś za sobą?
- Za mną? O czym pani mówi? – Położył jej trupio zimną dłoń na czole. Poczuła, jak dziwnie przyjemny chłód rozchodzi się po ciele. – Już spokojnie, spokojnie… Niech pani zaśnie.
Zamknęła oczy. Senność powoli oplotła zmęczony strachem umysł. Cichy, kojący głos lekarza rozlegał się w otaczającej ją ciemności.
- Zaśnie pani i będzie pani długo, długo spała. Nie będzie się pani nic śniło, a strach zniknie. Niech pani śpi… Już pani śpi… Spokojnie, nic się pani nie śni… Nic…
Przyjemny chłód zniknął, ustępując miejsca przytulnemu ciepłu. Agata poczuła, jak miękka, pachnąca spirytusem kołdra otula ją ze wszystkich stron. Głos cichnął z minuty na minutę, aż w końcu zacichł zupełnie. Gdzieś na obrzeżu świadomości rozległo się ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi. Sen przypełzł bezgłośnie jak duch.
***
Poranek nie zapowiadał dobrego dnia. Inspektor obudził się wściekły na cały świat. W głębi duszy czuł, że zaczynający się dzień przyniesie kolejną, trudną do rozwiązania zagadkę. Do pracy dotarł zdenerwowany i myślał, że nad niczym nie będzie mógł się porządnie skupić. To, co zobaczył na miejscu, rozwiało wszelkie jego wątpliwości.
Za biurkiem nieboszczyka Walczaka siedział zmarły we własnej osobie, przy czym nie wyglądał zupełnie na istotę z zaświatów. Sierżant powstał na spotkanie inspektora, ale Lejka nie widział nic, poza ciemnymi, zasnuwającymi horyzont plamami.
Ocknął się na zapleczu komisariatu, otoczony wianuszkiem troskliwych podwładnych.
– Co się panu stało, inspektorze? – pytali jeden przez drugiego.
– Gdzie Walczak? – wychrypiał.
– Tu jestem – radośnie zawołał sierżant. – Czym mogę służyć?
Odpowiedź runęła w ciemność. Gdzieś w oddali rozległ się przeciągły ryk syreny pogotowia.
Otrzeźwił go mocny zapach świeżo parzonej kawy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył były dwie siedzące naprzeciw łóżka postacie. Obie miały na sobie białe, szpitalne kitle. Jedna z nich trzymała w ręku beżowy, wysłużony kubek z jakimś niebieskawym, zamazanym znaczkiem. Z naczynia unosił się gęsty, pachnący kawą dym.
– Pamiętasz jeszcze jidysz, mój drogi? – zapytał nagle syczący, gdzieś już słyszany głos spod ściany.
Zapytany zaśmiał się i odpowiedział coś cichutko. Był to otyły, łysiejący już trochę mężczyzna po czterdziestce. Wyglądem przypominał doktora Dolittle’a, brakowało mu tylko nieodłącznej małpki.
– Veynik, veynik, ober dort s shtendik epes – odparł ze śmiechem drugi głos, którego właściciela skrywał półmrok. – Nauka nie poszła w las, widzę. A powiedz mnie… – Nachylił się do ucha grubaska i zaczął coś szeptać.
Słuchający odganiał się od natrętnego szeptu, śmiał się i czerwienił na przemian. Lejka chrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę rozmawiających. Zielony, nerwowy błysk oczu ordynatora przeciął panujący pod ścianą półmrok.
– Aj, już się pan ocknął? Tak prędko? – zapytał syczącym szeptem profesor i wstał. – Jak to dobrze, inspektorze, jakże to dobrze…
– Skąd znasz mojego pacjenta, Izmael? – burknął, podejrzliwie mrużąc tonące w tłuszczu oczka, grubasek.
– Aj, albo to ja ludzi nie znam, Starkiewicz. Znam ja ich, aj jak znam.
– Przestań się wydurniać!
– A co tobi nie pasuji, aj, Starkiewicz? Ty się mnie krew twoja rodzona, lwowska nie wypieraj… – Z przekornym uśmiechem odpalił psychiatra, specjalnie przekręcając słowa. Czynność ta najwyraźniej irytowała grubaska, gdyż poczerwieniał i zaczął nerwowo sapać.
– Gdzie ja jestem? – słabym głosem zapytał Lejka, z wysiłkiem patrząc w znajomą twarz profesora.
– Hde? U profesora Starkiewicza, na SOR takeż zwanem – odparł Lewij, uważnie wpatrując się w purpurowe od gniewu oblicze kolegi.
Starkiewicz zaczerwienił się jeszcze bardziej i ryknął:
– Przestań durnia odstawiać! Zawsze ci mówiłem, że się na psychiatrę nie nadajesz. Widzę, że miałem rację, bo wariujesz i za każdym razem jest coraz gorzej…
–  Na siebie spójrz, kochanieńki.
– Nie mów do mnie „kochanieńki”!
Psychiatra złożył dłonie w błagalnym geście i patrzył na zagniewanego profesora z niewinnym, irytującym uśmiechem. Tamten uspokoił się nieco, odetchnął i uśmiechnął się.
- Tym razem ci wybaczam – sapnął. Lekarze zachichotali, po czym psychiatra zwrócił się do inspektora z pytaniem o to, jak się czuje.
Lejka odparł, że dobrze i zapytał, dlaczego znalazł się na SOR’ze. W odpowiedzi usłyszał, że zemdlał na komisariacie i trzeba było go przewieść do szpitala na Mokotowie.
„Mokotów” – niejasno rozumował policjant. – „W takim razie dlaczego Lewij tu jest?”
Kiedy zadał nurtujące go pytanie, lekarze zaśmieli się, a Starkiewicz wyjaśnił, że psychiatra z właściwą sobie natrętnością wprosił się na oddział. Był tak bezczelny, że przyszedł z własnym kubkiem i kawą.
– A co, miałem dać się otruć? – odpalił Lewij i zrobił minę tak obrażoną, że inspektor z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Skąd się o pańskim wypadku dowiedział, to tylko jemu jednemu wiadomo. Jakieś żydowskie sztuczki pewnie… – ciągnął grubasek.
– Aj, znowu żydowskie. Wasze, gojskie. Ta twoja sekretarka to wszystko dla paru uśmiechów powie.
– Tylko nie moja, Izmael! Licz się ze słowami! Ja mam żonę!
Psychiatra wzniósł oczy do nieba i uśmiechnął się tak niewinnie, że pokoikiem znów zatrząsł śmiech. Starkiewicz spojrzał na kolegę zgorszony i palnął jakieś umoralniające przemówienie. Psychiatra odpalił, że jeśli ładna, to się wybacza.
– Zamilcz, szatanie!
– A żebyś wiedział, że zamilknę… Ale prawda jest jedna i każdy ją zna. – Lewij uśmiechnął się słodko i spojrzał na zegarek. - No, zasiedziałem się. Żegnam panów – rzucił, podchodząc do drzwi. Starkiewicz doskoczył do niego w oka mgnieniu.
- Zaczekaj, odprowadzę cię – zaproponował i skinieniem pożegnał Lejkę.
W salce zapanowała cisza, przerywana tylko lekkim poszumem stojącej przy łóżku aparatury. Chwilę po wyjściu lekarzy zjawiła się pielęgniarka, zmieniła jakieś igły i inspektor zapadł w spokojny, ciężki półsen. Śnił mu się dziwny, niepokojący w swej wymowie sen…
Stali naprzeciwko siebie. Już dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy.
Sierżant postąpił krok do przodu i chwycił inspektora za rękę. W oka mgnieniu znaleźli się na jakiejś zalanej słońcem polanie. Walczak uśmiechnął się i lekko popchnął Lejkę. Policjant stracił równowagę i upadł na pachnące świeżością kłosy pszenicy. I wtedy stało się to, czego inspektor najbardziej chciał uniknąć. Zimne, pachnące zgnilizną wargi sierżanta znalazły się tuż przy ustach Lejki. Pocałunek był prędki i przyprawił Lejkę o mdłości.
Inspektor zerwał się z krzykiem. W pokoju było już ciemno, zegar na ścianie wskazywał godzinę trzecią trzydzieści nad ranem. Coś rozbłysło pod ścianą zielonkawym, przerażającym światłem. Lejka ostrożnie podniósł się na łóżku, zrzucając przy tym kołdrę na podłogę. Lewij natychmiast przygasił wzrok i podszedł do posłania.
– Skąd pan się tu wziął? – zapytał cicho policjant.
– Służba nie drużba – odpowiedział z tajemniczym uśmiechem i rozpłynął się w powietrzu. Coś zimnego musnęło inspektora po policzku.
– Witamy w Drewnicy… – zawołał czyjś głos z oddali, chwilę potem rozległ się śmiech.
Lejka półprzytomnie wybiegł na korytarz. Kłujące zimno sparaliżowało go na chwilę, ale inspektor przemógł się i ruszył w stronę wyjścia. Jakaś ubrana na biało postać przecięła mu drogę.
– Co pan tu robi? – odezwał się ostry, syczący głos.
– Boję się – bez związku wyszeptał Lejka.
– Tutaj, na korytarzu? Nie może pan się bać gdzie indziej?
– Nie…
– Jeszcze jeden! – Z udręką zawołał ordynator i ostrożnie podprowadził policjanta w kierunku dyżurki. W małym, przytulnym pokoiku było jasno i spokojnie. Za stołem, wsparty rękami o blat, drzemał jakiś gruby, podobny do małpy sanitariusz.
– Pietruszkiewicz, ruszże się, gałganie! – wrzasnął śpiącemu wprost do ucha profesor i przemocą posadził policjanta w fotelu. Sam zaś usiadł na krześle po drugiej stronie stołu i długo patrzył na inspektora nieobecnym, zmęczonym wzrokiem.
– Pełnia – powiedział w końcu i kazał sanitariuszowi wyjść. – Kiedy dacie mi w końcu spokój? – zapytał cicho i dodał: – Czego się pan boi?
– Snu…
– O masz! Ta myśli, ten snu! Wesoła rodzinka, nie powiem! A co się panu śniło? – Głos psychiatry złagodniał, a na ustach pojawił się lekki, wyćwiczony uśmieszek.
– Mój zmarły podwładny…
– Ten Walczak?
Lejka przytaknął i opowiedział cały swój sen. Gdy skończył, Lewij z impetem opadł na oparcie krzesła i głośno westchnął.
– Powiem tak: pan teraz pójdzie spać, a rano o wszystkim porozmawiamy – zaordynował i gestem przywołał stojącego za szybą pielęgniarza.
– Nie chcę spać…
– Cholera jasna! – zaklął na cały głos profesor i…
Czyjaś ciepła, delikatna dłoń mocno szturchnęła go w ramię. Inspektor otworzył oczy i ujrzał stojącą nad sobą pielęgniarkę. W pokoju było jasno, przez niedokładnie zasunięte zasłonki do środka zaglądało wczesno popołudniowe słońce.
– Wszystko w porządku? – spytała troskliwie.
– Czy jest jeszcze pan Lewij? – zapytał cicho.
Pielęgniarka przytaknęła, wyjęła komórkę i natychmiast gdzieś zadzwoniła.
Psychiatra zjawił się niemalże od razu. W dłoni trzymał niedopalony do połowy papieros. Uwagę sanitariuszki na temat tego, że w szpitalu nie wolno palić skwitował prośbą o nie ingerowanie w najnowsze metody prowadzenia terapii. Kobieta kiwnęła głową i wyszła nic nie mówiąc.
– Co się stało?– spytał, siadając na krześle u wezgłowia.
Lejka odchrząknął i odpowiedział cały swój sen.
– Interesujące… – zauważył profesor, zaciągnął się głęboko i przeciągle wypuścił dym. Milczał dłuższą chwilę, aż w końcu zawyrokował: - Stres i przemęczenie. Ponownie proponuję panu urlop.
– Nie mogę. Mam dużo pracy, a w dodatku… Agata mnie potrzebuje.
Ordynator zakaszlał, zgniótł w palcach niedopałek, wyrzucił go do kosza na śmieci i długo nad czymś myślał.
– Oczywiście, ale proszę pamiętać, że bardziej przyda się jej brat zdrowy, niż schorowany i pełen nerwów – powiedział w końcu i wstał. – A, byłbym zapomniał! Mam dla pana dobrą wiadomość. Wieczorem profesor Starkiewicz planuje pana wypisać, więc proszę się dobrze sprawować. I jeszcze: dziś w nocy wróci ten, kogo pan szuka. – Uśmiechnął się i wyszedł.
Chociaż rozmowa nie wniosła zbyt wiele, inspektor poczuł się znacznie lepiej. Nie rozumiał dlaczego, ale czuł, że sama obecność psychiatry działa nań w sposób dziwnie uspokajający. Strach zmalał, nerwy uspokoiły się. Spokoju nie dawało mu tylko ostatnie zdanie profesora. Kto miał wrócić? Kogo inspektor szukał tak bardzo, że jego powrót miałby być dla niego powodem do radości?
Podczas wieczornego obchodu profesor Starkiewicz kazał pielęgniarzom wypełnić formularz wypisania pacjenta ze szpitala i wręczył go Lejce z triumfalnym, radosnym uśmiechem.
– Niech pan uważa na tego Lewija. Niezłe z niego ziółko… – szepnął, odprowadzając inspektora do samych drzwi szpitala.
„Niech pan uważa… Łatwo mówić” – pomyślał policjant, wsiadając do zamówionej na jego nazwisko taksówki. Domyślał się, kto to zrobił, ale nie śmiał nawet o tym myśleć.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#28
Cytat: Myśl o ucieczce ze szpitala przyszła nagle. Wyrwała ją z niespokojnej drzemki i długo stała, wpatrując się w nią bez ruchu. W końcu cofnęła się i skinęła palcem. Agata wstała z łóżka, rozumiejąc, że niespodziewany gość nie da jej spokoju. Myśl poprowadziła ją w stronę łazienki, potem skręciła w kierunku wyjścia. Stała teraz na końcu korytarza, kiwając długim, kościstym palcem. Dziewczyna bała się i, drżąc z przejęcia, patrzyła na stojącą w oddali myśl.

dosyć niejasna ta personifikacja myśli. Warto by przemyśle, bo ja się połapałem o co chodzi dopiero po dłuższej analizie.

Gdzieś tam było powtórzone słowo "dzień" w zbyt bliskich moim zdaniem odstępach.

Jeśli powiem, że fajne to chyba nie będzie zbyt odkrywcze. Powiem więc, że trzyma poziom. Jest trochę mroku... na razie niezbyt strasznego, ale już zaznaczającego swą obecność. Czyli - oby tak dalej Wink

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#29
Po dłuższej rozłące z Via Appią wracam w jej szlachetne progi. Mam nadzieję, że poniższy rozdział przypadnie Wam do gustu. Smile
Rozdział 8
Następnego dnia po wyjściu ze szpitala Lejka pojechał do pracy. Nie miał zamiaru korzystać z przysługującego mu wolnego dnia. I tak miał już zbyt wiele zaległości, spowodowanych tym, że w ostatnim czasie skupił się bardziej na ratowaniu Agaty niż rozwiązywaniu zawodowych zagadek.
Na komisariacie czekało nań kilka rutynowych, nudnych formularzy. Wypełnił je szybko, pragnąc czym prędzej porozmawiać z oficerem dyżurnym na temat ucieczki Samaela. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem przestępca uciekł, nie pozostawiając po sobie ani śladu. W celi nie widać było żadnych oznak przygotowywania ucieczki, zamek był w najzupełniejszym porządku, nietknięty. Nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek próbował go otwierać czymś innym niż klucz, który posiadał tylko dyżurny funkcjonariusz. Przegląd monitoringu również nic nie wniósł. Na terenie komisariatu jak i w jego okolicy nie zarejestrowano żadnych podejrzanych ruchów ani osób.
Uporawszy się z ostatnią rubryką, Lejka wezwał do siebie oficera dyżurnego i poszedł z nim do celi, w której przebywał zbiegły przestępca.
– Już tam dzisiaj byłem… Żadnych śladów – oznajmił dyżurny, powoli otwierając drzwi. Wszedł pierwszy, a z jego ust wyrwał się krzyk najczystszego przerażenia. Odwrócił się, blady jak ściana i drżącą ręką wskazał inspektorowi coś w głębi celi.
Lejka przymrużył oczy, chcąc dojrzeć coś w otaczającej go ciemności i o mało nie wrzasnął. Ostatnim wysiłkiem woli zapanował nad sobą i kazał oficerowi zapalić światło.
Na niskiej, twardej pryczy siedział, oparty plecami o ścianę, filigranowy, ubrany na czarno mężczyzna o dużych, zielonych oczach. Spojrzenie miał martwe i pełne wyrzutu.
– Panowie – rzekł cichym, syczącym głosem. – Zawsze wchodzicie bez pukania?
Policjanci stali na progu jak zamurowani. Inspektor czuł, że jego płuca odmawiają mu posłuszeństwa, a serce z każdą sekundą coraz mocniej obija się o żebra.
– Samael… – wyszeptał słabym głosem i mimowolnie chwycił się drżącą dłonią framugi. Świat zawirował mu przed oczyma, jasne światło żarówki to gasło, to znów jaśniało pełnym, żółtawym blaskiem.
– Tak, to ja – odparł ślepiec, wbijając w stojących na progu mężczyzn zmęczone, niewidzące spojrzenie. – Cóż pana tak dziwi, inspektorze? Jestem tu od dwóch dni, nigdzie nie wychodziłem, wczoraj nie dostałem obiadu, a pan jeszcze się czemuś dziwi? Nie, to nie do pomyślenia! – Samael wstał i, macając ręką po ścianie, podszedł do wyjścia. Policjanci cofnęli się odruchowo. Obaj byli gotowi przysiąc, że wczoraj aresztanta nie było. – Ma pan do mnie, inspektorze, jakąś sprawę? Mam pójść na przesłuchanie? – Wyciągnął przed siebie drobne, zadbane dłonie i złączył nadgarstki. – Mogą mi panowie kajdanków nie zakładać, nie ucieknę… – Pomilczał chwilę, uśmiechnął się i powoli wrócił na pryczę. – Nie to nie. Nie chcecie mnie przesłuchać, nie trzeba.
Lejka głośno przełknął ślinę i milczał, jak zaklęty wpatrując się w martwe oczy mordercy. Nie, nie było wątpliwości, że jego zniknięcie było genialnie urządzoną iluzją. Przypomniał sobie rozłupane na pół kajdanki… Nie, niemożliwe. To nie może być…
– Wobec tego proszę pozwolić mi zostać w samotności – poprosił aresztant, ostrożnie kładąc się na rozrzuconym, skotłowanym posłaniu. – Chciałbym się przespać, bo dziś w nocy był u was taki harmider, że nawet trup cierpiałby na bezsenność… – Ziewnął. – Jakieś pytania, panowie? – spytał surowo i zmrużył oczy.
– Nie, nie… – wyszeptał inspektor i czym prędzej wycofał się na korytarz. Oficer dyżurny pospiesznie zamknął drzwi na klucz.
– O matko… – szepnął, opierając się plecami o zimny, chropowaty tynk.
– Matko jedyna – niczym echo powtórzył Lejka. W głowie miał totalny zamęt. Nagle coś na kształt nieuświadomionego do końca przeczucia ścisnęło mu serce.
Inspektor bez słowa udał się do swojego gabinetu i zamknął drzwi na klucz. Drżącą ręką sięgnął po komórkę i wystukał na klawiaturze numer telefonu ordynatora. Po kilku szarpiących nerwy sygnałach w słuchawce rozległ się cichy, nieprzyjemnie syczący głos.
– Słucham?
– Panie Lewij… Ja… – Lejka jąkał się, chcąc zyskać na czasie. Powoli otworzył drzwi gabinetu i zaczął skradać się w stronę celi. – Ja chciałem panu bardzo podziękować za… – Przytknął ucho do framugi celi i dodał: – Za tę taksówkę wczoraj. Jak mam się odwdzięczyć?
– Nijak się pan nie musi odwdzięczać. – Głos rozległ się tuż nad drugim uchem inspektora.
Policjant z wrażenia upuścił słuchawkę. Domyślał się, że (jeśli jego przypuszczenia okażą się prawdziwe) usłyszy głos Lewija, ale po drugiej stronie drzwi. Odpowiedź natomiast rozległa się tuż obok jego ucha, zupełnie jakby profesor wypowiedział je, stojąc tuż za nim. Policjant odwrócił się i ujrzał majaczącą w półmroku korytarza postać psychiatry.
– O Jezu… – wyszeptał.
– Niestety, to tylko ja. Na Jezusa będzie pan musiał jeszcze troszkę poczekać – powiedział Lewij, figlarnie mrużąc oczy.
– Skąd pan się tu wziął?
– Służba nie drużba – odparł ordynator i uśmiechnął się. – Pańska siostra dziś w nocy dostała bardzo silnego ataku furii. Od drugiej jest nieprzytomna…
Lejka odruchowo spojrzał na zegarek. Dłuższa wskazówka nieubłaganie sunęła w kierunku godziny trzeciej popołudniu.
– Dlaczego pan nie zadzwonił?
– Nie mogłem.
– Jak to?!
Psychiatra machnął ręką i po chwili milczenia wyjaśnił, że sprawa jest zbyt poważna, by omawiać ją przez telefon. Policjant poczuł, że słabnie. Nogi ugięły się pod nim, a serce ścisnęło się, przeczuwając najgorsze. Strach zawładnął każdą komórką jego ciała. Oczyma wyobraźni widział najstraszniejsze rzeczy, jakie tylko mógł sobie wyobrazić. Widział ją, jak leży w białej, zalanej łzami i krwią pościeli, nieprzytomna, blada jak ściana, nieruchoma. I tylko cichy poszum aparatury świadczy o tym, że żyje. Nie wiedział, skąd wzięła się krew, ale wyobrażenie to przeraziło go tak bardzo, że zaczął powoli zsuwać się po zimnej, chropowatej ścianie. Gdyby nie podtrzymujące go ręce profesora, upadłby niezawodnie.
– Ja jeszcze nic nie powiedziałem, proszę pana – łagodnie zauważył lekarz i ostrożnie podprowadził inspektora w kierunku wyjścia.
Chłodne, jesienne powietrze otrzeźwiło trochę spętany strachem umysł, ale przerażenie i słabość pozostały, a do nich dołączyła się myśl o uderzającym podobieństwie obu mężczyzn.
„To ten sam człowiek…” – półprzytomnie rozumował Lejka, bezwolnie ulegając sadzającym go na siedzeniu pasażera dłoniom ordynatora.
Asfalt zlewał się w jedną, szaro–granatową masę, a ciałem policjanta wstrząsnęły mdłości. Zatrzymali się na poboczu. Próby zwymiotowania nie odniosły najmniejszego skutku, poza tym, że ucisk w gardle zelżał, a powietrze stało się mniej duszące, lżejsze.
Strach nie zostawiał inspektora ani na chwilę, wzmagał się ilekroć spojrzał w stronę wpatrzonego w umykającą między kołami drogę ordynatora.
„Tak, te same oczy, ta sama twarz. Ten sam, ten sam. Niemożliwe, a jednak ten sam… Ten sam…” – myślał policjant, czując, że jest bliski utraty zmysłów. – „Kim on jest?”
Horyzont zasnuła gęsta mgła. Omdlenie przyszło nagle i rymsnęło na inspektora całym swoim przerażającym ciężarem. Ostatnią rzeczą, jaką widział, był długi, szary mur.
„Drewnica” – zagrzmiało gdzieś w podświadomości i wszystko runęło w ciemność.
***
Inspektor długo nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie mieściło mu się w głowie przede wszystkim to, że aresztant znikał i pojawiał się w sposób niedający wychwycić żadnego zaplanowanego działania.
Podczas śniadania, które spożywał w szpitalnej stołówce, zadzwonił doń oficer dyżurny i poinformował, że Samael znów zniknął, co prawda nie do końca bez śladu. Tym razem na pryczy znaleziono broszkę, przedstawiającą klęczącego anioła.
– Co?! – wrzasnął Lejka tak głośno, że siedzący przy stołach obok personel spojrzał nań z dezaprobatą. – Idź do archiwum i zobacz, czy broszka jest w sejfie.
Dyżurny przez chwilę milczał, po czym wydał z siebie nieartykułowany okrzyk zgrozy i coś ciężkiego upadło na podłogę. W słuchawce zapanowała cisza.
– Cholera jasna! – zaklął inspektor i cisnął komórkę na stół. Szklanka z herbatą przewróciła się, a złocista, gorąca ciecz powoli rozlała się po lśniąco białym obrusie. – Cholera jasna! – powtórzył policjant, wstając. Nagle poczuł czyjąś obecność za plecami, ale nie zdążył się odwrócić, kiedy dobiegł go cichy i szemrzący niczym szmer górskiego strumienia głos:
– Nieładnie jest przeklinać. – Ordynator uśmiechał się pobłażliwie, tak jak dorosły uśmiecha się do dziecka, które używa niezrozumiałych dlań słów.
Inspektor zapłonił się i wybąkał słowa przeprosin. Lewij pokiwał głową i cicho poprosił przechodzącą obok salową o zmianę zabrudzonego obrusa. Po czym zwrócił się do inspektora:
– Czy miałby pan dla mnie chwilę czasu, inspektorze? Mam panu do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy.
Lejka bez słowa skinął głową i obaj skierowali się w stronę gabinetu ordynatora. Do pomieszczenia weszli w milczeniu. Cisza trwałaby jeszcze dobrych kilka chwil, gdyby policjant nie zdecydował się przejść do sprawy.
– Słucham pana – ponaglił.
Ordynator uśmiechnął się gorzko i wyjaśnił, że stan Agaty pogarsza się w godziny na godzinę.
– I to mają być te ciekawe wiadomości? – spytał zduszonym głosem inspektor. W głowie miał zupełną sieczkę, nie był w stanie nawet przypomnieć sobie, jak się dokładnie nazywa.
Lewij, przymrużając oczy, odparł, że musiał jakoś przygotować policjanta na przyjęcie smutnej informacji.
– To w takim razie ma pan kapitalny sposób… – prychnął Lejka, z gniewem patrząc na profesora. Miał niesamowitą ochotę poderżnąć mu gardło.
– Niechże się pan nie gniewa… To jeszcze nie koniec – wyszeptał z nieprzeniknionym uśmiechem lekarz.
Inspektor czuł, że jego cierpliwość znajduje się na skraju wyczerpania. Ostatkiem sił powstrzymał się od krzyku.
– Co jeszcze? – wysyczał.
Ordynator milczał chwilę, nerwowo bawiąc się kosmykiem czarnych jak noc włosów. Okręciwszy go sobie wokół palca, odczekał parę sekund, po czym opuścił dłoń na kolana i uśmiechnął się.
– Dziś w nocy pańska siostra wypluła to… – powiedział cicho, wyciągając w stronę inspektora niewielki, czarny grzebyczek z trzema wyłamanymi ząbkami.
Lejka poczuł, że serce i płuca za chwilę odmówią mu posłuszeństwa. Zdziwił go nie tyle fakt, że grzebyczek nagle znalazł się u Agaty, ale to, iż pojawił się on w dłoni profesora znikąd. Psychiatra nie nachylił się, nie sięgnął do żadnej ze swoim przepastnych kieszeni, nie wziął do rąk żadnej torby. Po prostu okręcił kosmyk włosów wokół palca…
– Niemożliwe… – wyjąkał policjant, oszalałymi oczyma patrząc na dobrze mu znany przedmiot.
– Co jest niemożliwe? – z troską w głosie zapytał lekarz, uważnie wpatrując się w pełne strachu spojrzenie inspektora.
Zapytany nie odpowiedział, tylko zerwał się nagle z fotela i wybiegł, po drodze wywracając na podłogę cały stos papierów.
– Wariat – mruknął z niezadowoleniem profesor, ostrożnie zbierając porozrzucane dokumenty.
***
Kobieta siedziała nieruchomo w fotelu, patrząc bezmyślnie w czarny kształt trzymanego w ręku kieliszka. O szybę bębniły krople zaczynającego się deszczu, a na poręcz fotela raz po raz spadały ciężkie, słone łzy. Dogasający papieros boleśnie parzył palce, ale profesorowa nie zwracała na to uwagi. Dużo bardziej od bólu ciała zajmował ją ból, który powodowały wspomnienia dzisiejszego popołudnia.
Inspektor pojawił się niespodziewanie. Wzrok miał pusty, pełen strachu.
– Kim on jest? – zapytał od progu, mierząc ją oszalałym spojrzeniem.
– Kto? – spytała.
– Pani mąż…
– Mój mąż? – powtórzyła w zadumie. – Jest moim mężem…
– Kim jeszcze?
Bez słowa odwróciła się i poszła do kuchni. Przyniosła stamtąd kieliszek, butelkę wina i kilka ciasteczek. Nagle uświadomiła sobie, że ona również nic tak naprawdę nie wie o tym, którego nazywała mężem. Zrobiło się jej smutno, jednocześnie gdzieś na dnie serca zapłonął gniew.
– Niech się pan napije, uspokoi i wszystko mi po kolei opowie – poprosiła, sadzając gościa przemocą na kanapę. Podała mu napełnione do połowy szkło. – Do dna – szepnęła, uśmiechając się.
Policjant długo patrzył na krwistoczerwony płyn w kieliszku, po czym wychylił całą zawartość naczynia jednym prędkim haustem. Sposób, w jaki to zrobił, nie wiedzieć czemu przypomniał jej Dawida. Poczuła lekki ucisk w okolicy serca, a w jej oczach mignęła żądza… Opanowała się jednak, wiedząc, że drugiego ciosu cierpliwość Izmaela nie wytrzyma. Z drugiej strony czuła niesamowitą ochotę zemszczenia się za wszystkie te zignorowane uśmiechy i prośby, za lata, spędzone w zupełnym oddaleniu, za każdą przelaną po cichu łzę. Pomyślała nawet, że inspektor byłby dobrym narzędziem zemsty. Zdenerwowany, bezbronny mężczyzna, niby brzydki i nie w jej typie, a jednak tak łatwy do omotania. W jednej chwili z cichej, spokojnej terapeutki Sara przeobraziła się w odrzuconą, zdesperowaną i szukającą zemsty lwicę.
„Ale gdyby tak…” – myślała, nalewając jeszcze jeden kieliszek wina i jednym uchem słuchając zagmatwanej opowieści inspektora. – „A niech go szlag z całymi zasadami…”
Paplanina policjanta coraz mniej ją interesowała. Raz po raz kiwając głową, rozmyślała nad szczegółami zemsty. Wiedziała, że Izmael do domu wracał około dwudziestej. Zegar za plecami gościa wskazywał za dwadzieścia siódmą. Miała więc ponad godzinę na to, by przygotować się do głównego ataku. Przestała myśleć o konsekwencjach, nie obchodziło ją nic, poza zemstą. Gniew prędko rozpalił uśpiony umysł, oczy mimowolnie zaczęły śledzić każdy gest rozmówcy, który prędko miał stać się ofiarą jej misternego planu.
Czy to za sprawą strachu, czy też uwarunkowań genetycznych, Lejka pijaniał nadzwyczaj prędko. Już w połowie drugiej lampki widać było, że nie jest w stanie ułożyć sensownego zdania, przez co jego i tak skomplikowana wypowiedź stawała się coraz bardziej niejasna. Sara ostrożnie nachyliła się w stronę blatu tak, by niby to niechcący zawadzić palcem o dłoń policjanta. Zegar zaczął wybijać siódmą. Spojrzenia profesorowej i policjanta spotkały się. Gospodyni lekko pochyliła się do przodu tak, by poczuć ciepło oddechu inspektora.
„Dawid” – pomyślała, niby to nieświadomie przysuwając się do Lejki w taki sposób, by ich kolana dotknęły się. Inspektor chciał odsunąć się, ale stracił równowagę i runął na wznak na oparcie kanapy. – „Myśl, że to Dawid” – powtórzyła, kładąc dłonie na ramionach leżącego. Jego usta miały smak wina i wanilii…
Dalej wszystko potoczyło się zbyt prędko, by mogła to dokładnie pamiętać. Dość, że ich przyłapał. I znowu nie zrobił nic, by ją ukarać. Nie uderzył jej, tylko gestem kazał Lejce ubrać się i zniknął wraz z nim w ciemnym prostokącie framugi. Nie słyszała żadnych słów, tylko cichy, pijany jęk i straszny, szaleńczy śmiech. Chwilę później na schodach zagrzmiały czyjeś pospieszne, niepewne kroki. Potem rozległo się skrzypnięcie drzwi i na progu stanął Izmael. Był blady jak ściana, oddech miał nierówny, charczący. Patrzył jej w oczy, a po policzkach płynęły mu łzy. Spojrzenie było błędne, pełne pytań i niemego wyrzutu.
– Sara – zaczął chrapliwie. Chciał dodać coś jeszcze, ale zachwiał się i chwycił drżącą dłonią framugi. Twarz wykrzywił mu grymas straszliwego bólu. Zaczął kaszleć, jakby się dusił. Wyszeptał coś cicho, osuwając się na podłogę. Żona pierwszy raz w życiu widziała go w takim stanie i nie miała pojęcia, co zrobić. Wiedziała, że nie da się dotknąć. Bez słowa minęła więc próg i podeszła do telefonu.
Karetka zjawiła się nagle. Sara nie pamiętała nawet, kiedy zadzwoniła na numer alarmowy.
– Ostry stan przedzawałowy, ale da się wyleczyć. Niech się pani nie martwi… – uspokajał lekarz. Była ósma wieczorem.
Teraz zegar nad głową profesorowej wskazywał dwanaście minut po drugiej, za oknem czerń nocy już dawno straciła na intensywności. Sercem Sary targnął ból. Wstała powoli. Wciąż jeszcze słabo jej było na myśl o tym, że omal nie wpędziła do grobu tego, któremu dziesięć lat temu przyrzekła wierność.
Drzwi pokoju Izmaela były otwarte na oścież. Migotliwe światło chylącego się ku zachodowi Księżyca oświetlało nagle wychudłą, ściągniętą smutkiem twarz męża. Nie spał. Tęczówki świeciły mu w ciemności, odbijając nikłe światło nocnego słońca. Patrzył bezmyślnie w ciemny prostokąt drzwi. Kobieta stanęła na progu, nie śmiejąc wejść do pokoju. Chciała porozmawiać, wyrzucić z siebie duszącą pustkę, ale wiedziała, że nie ma z kim rozmawiać. Cofnęła się i cicho zamknęła drzwi. Musiała dać mężowi czas na to, by zdecydował o wymiarze kary. Za pierwszym razem mógł przymknąć oczy na jej zachowanie, ale teraz, gdy sytuacja powtórzyła się po raz drugi…
Była pewna, że nie uniknie sądu. Według Prawa za cudzołóstwo groziła kara sto razy gorsza od tej, którą Izmael nałożył na nią po pierwszej zdradzie. Pedantyczne utrzymywanie przepisowej odległości było niczym w porównaniu z linczem, jaki stosowała gmina wobec cudzołożnicy. Kobietę, która zdradziła męża, traktowano jak zmarłą, nie mówiono do niej ani słowa, a w sklepie omijano szerokim łukiem, nie patrząc w oczy. Z każdej strony tchnęła na nią pogarda i oburzenie, jej przyjaciółkom zabraniano jakichkolwiek rozmów. Kara była trudna do zniesienia, a wszechobecna niechęć potęgowała w upadłej poczucie winy, co często prowadziło do mniej lub bardziej udanych prób samobójczych.
Sara osobiście znała kobietę, która po zdradzie została poddana sądowi rabinów. Mieszkańcy gminy kamienowali ją spojrzeniami, a wszystkie znajome po kolei wyrzekały się jej, mówiąc, że nie chcą znać ladacznicy. Biedna niewiasta płakała, ale sąd był nieubłagany. Na salę wezwano kochanka i męża i obaj wyrzekli się znajomości z nią. Następnego dnia po rozprawie ciało kobiety znaleziono nad brzegiem jeziora. Była martwa, w ręku ściskała list rozwodowy. Czarne potoki atramentu spłynęły po papierze, tworząc na nim bezładny znak ostatecznej hańby. Kilka metrów dalej leżało ciało jej kochanka. Oboje mieli podcięte żyły...
Wyczerpana niewesołymi wspomnieniami profesorowa zasnęła, kuląc się w zimnym, lepkim półmroku przedświtu. Poręcz fotela boleśnie wpiła się jej w plecy, ale nie miała siły na zmianę pozycji.
Po kilku godzinach obudziła ją drgająca na pograniczu jaźni świadomość czyjejś obecności. Czuła na sobie czyjś uważny, natrętny wzrok. Nie otwierając oczu, podniosła się z fotela i przeciągnęła. Zdrętwiałe mięśnie bolały tak mocno, że aż jęknęła.
– Wyspałaś się? – zapytał znajomy głos.
Sara rozwarła powieki. Izmael siedział na kanapie i patrzył na nią spod rzęs. W jego spojrzeniu nie było gniewu, jedynie cicha, pełna bólu rezygnacja. Miał na sobie szary garnitur w drobne prążki, który zakładał tylko na nadzwyczajne okazje. Obok, dokładnie złożony, leżał tałes. Wiedziała, co to oznacza, ale wolała o tym nie myśleć.
– Byłeś w synagodze? – spytała obojętnie, nie patrząc mu w oczy.
– Tak. Rabbe każe cię pozdrowić.
Kiwnęła głową na znak podziękowania. Jej serce przeszył dreszcz. To, że Izmael rozmawiał z rabinem w tygodniu, nie mogło wróżyć niczego dobrego. Domyślała się, że nie spotkali się przypadkowo i że rozmowa dotyczyła jej zachowania.
– Widziałeś rebetzin?
Zaprzeczył energicznym ruchem dłoni i odparł, że nie minął jeszcze czternasty dzień połogu żony rabina.
– To urodziła dziewczynkę? Coś mi się zdało, że chłopca… – powiedziała obojętnie i, nie czekając na odpowiedź, wyszła.
Jej duszą targał strach. Czuła, że kara za grzech jest nieunikniona i prędzej czy później nastąpi. Pozostawało tylko czekać na list rozwodowy, który niewątpliwie jest już w przygotowaniu. Nie wątpiła w to, że Izmael znajdzie przychylnych świadków, a rozprawa odbędzie się szybko i sprawnie. Miejscowy bejt din słynął z niezwykle prędkiego rozpatrywania wniosków o rozwód. Wystarczyło, że ktoś napomknął mimochodem o chęci rozwodu, a sąd już na drugi dzień zasiadał na pierwszą rozprawę. Na orzeczenie z reguły czekano do następnego tygodnia, by dać sędziom i stronom szansę na spokojne przemyślenie sprawy podczas szabatu. Tylko w szczególnych przypadkach postanowienie ogłaszano jeszcze przed piątkowym zachodem słońca.
„Jeśli naprawdę rozmawiał z rabinem, to do rozprawy został mi dzień, może dwa. Szabat jest za trzy dni… Cztery dni na to, by znaleźć mieszkanie i zacząć się przenosić…” – myślała, z rozpaczą siekając włoszczyznę na rosół. – „Zadzwonię do Rywki, może mi coś poradzi…”
Łzy napłynęły Sarze do oczu, a sercem raz po raz szarpał gniew na samą siebie. Dlaczego uległa pragnieniu zemsty? Dlaczego nie pomyślała o konsekwencjach, cały czas spychała je na dalszy plan, jakby zupełnie nie istniały? Czemu dała się ponieść fali gniewu, zapominając o zdrowym rozsądku?
Ostry, lśniący nóż w dłoni wydał się bardzo kuszącym przedmiotem. Podniosła go i spojrzała nań pod światło. Ostrze było niedawno polerowane, ostre jak brzytwa. Jedno cięcie…
„Wystarczy. To na pewno nie boli…” – myślała, z dzikim uwielbieniem patrząc na nóż.
Ostrze błyszczało w drżącej, spowitej magicznym światłem wczesnego poranka dłoni. Blada, cienka skóra z pulsującymi pod nią niebieskawymi żyłkami napawała grozą, ale niosła ze sobą dziwną ufność w przyszłe ukojenie.
– To nie boli – powtórzyła na głos i ostrożnie przyłożyła nóż do przegubu.
Krawędź żelaza była zimna i ostra, wystarczyło tylko trochę ją docisnąć do skóry i pociągnąć w bok. Profesorowa zawahała się, cofnęła ostrze i uklękła na zimnej, białej posadzce. Gorzkie, duszące łzy spłynęły po policzkach.
– Nie chcę… – szepnęła, rzucając nóż na podłogę. Wiedziała, że nie ma odwagi, by zrobić ten jeden, ostateczny krok. – Nie! – wyjęczała przeciągle, zakryła twarz dłońmi i zaczęła kiwać się w te i z powrotem. Słone, ciężkie łzy rozpryskiwały się na błyszczących płytkach, a ich smak przyprawiał o mdłości. – Nie chcę! – powtórzyła głośniej, wstała i zaczęła krążyć po kuchni, wrzeszcząc: – Nie chcę!... Nie chcę!
Nie pamiętała, kiedy do kuchni wszedł Izmael i jak to się stało, że jakiś czas później ocknęła się w swojej sypialni z igłą od kroplówki w przedramieniu. Za oknem panował wieczorny półmrok.
– Nie chcę… – wymamrotała, półprzytomnie rozglądając się po pokoju.
– Czego nie chcesz? – Cichy, łagodny głos męża przeszył otulający ją mrok. Zimna, drobna dłoń o długich palcach lekko musnęła rozpalone czoło. – Masz gorączkę. Nie zimno ci?
Uniosła się na wolnym od igły łokciu i przecząco pokręciła głową. Uśmiechnął się, a na dnie jego źrenic mignęła troska.
– Po co mi to? – Spojrzała pytająco na wiszącą nad łóżkiem kroplówkę.
Wyjaśnił coś półgłosem, ale mówił tak cicho, że zrozumiała tylko słowa: „próba samobójcza” i „utrata krwi”.
– Chciałam się zabić? – zapytała drżącym z przejęcia szeptem.
Przytaknął powoli i, nie spuszczając z niej oczu, sięgnął po stojącą na stoliku szklankę z jakimś ciemnobrązowym płynem. Podniósł naczynie do ust, w powietrzu zapachniało kawą.
– Nie tylko chciałaś, ale prawie to zrobiłaś, mayn lib – powiedział, odstawiając szkło na stolik.
Serce jej się ścisnęło na dźwięk dawnego przezwiska, jakim mąż zwykł ją nazywać przed obiema zdradami. Poczuła wzrastające poczucie winy, łzy zaciążyły pod powiekami. Blade, drżące wargi wyszeptały bezużyteczne zupełnie słowa przeprosin. Odpowiedział lekkim skinieniem dłoni, jakby chciał powiedzieć, że to, co się stało nie ma najmniejszego znaczenia. Milczeli przez chwilę, patrząc sobie w oczy.
– Dlaczego mnie nie zostawiłeś na podłodze? – zapytała w końcu. – Zasługuję na taką śmierć…
Zaśmiał się, ale nie było w tym śmiechu radości.
– Nie mnie sądzić, na jaką śmierć zasługujesz. Jestem lekarzem, a moim obowiązkiem jest pomóc człowiekowi w potrzebie.
Nieuchwytny cień trwogi zasnuł jej duszę.
– Pomogłeś mi z obowiązku?
Milczał chwilę, bębniąc palcami o wezgłowie łóżka.
Po chwili wstał. Uśmiechał się, tajemniczo i uroczo jak zawsze, gdy nie chciał powiedzieć całej prawdy. To, czego się domyśliła, sprawiło, że poczuła przyjemne, pełne otuchy ciepło, do którego w nie miała najmniejszego prawa.
„Może jednak rozwodu nie będzie…” – myślała, patrząc na to, jak Izmael majstruje coś przy woreczku z roztworem. Czuła, że na duszy robi się lżej, choć od tamtego wieczoru nie zamienili ze sobą ani jednego znaczącego słowa. Nagle jej duszą targnął strach. – „A może to ostatnia przysługa?” – przebiegło przez myśl. Nieświadomie napięła wszystkie mięśnie, a niepokój zaczął zaciskać się wokół gardła.
– Rozluźnij się, bo muszę ci zrobić zastrzyk – rozkazał cicho. W dłoni trzymał strzykawkę z jakimś przezroczystym płynem, a drugą ostrożnie położył jej na czole. – Jeśli się nie rozluźnisz, będzie bolało – dodał.
– Co to jest?
Uśmiechnął się tylko i lekkim, nawykłym ruchem wbił jej igłę w przedramię. Nawet podczas robienia zastrzyku trzymał się od niej najdalej, jak to było możliwe. Przezroczysta, nieznana ciecz zaczęła powoli wpełzać w głąb spiętego niepokojem ciała.
– Na obniżenie gorączki – wyjaśnił, wyjmując igłę. – Zaśniesz, a potem poczujesz się dużo lepiej.
– A jeśli nie zasnę? – Próbowała zatrzymać go za wszelką cenę. Nie chciała się rozstawać, pragnęła tylko tego, by dał jej szansę się wytłumaczyć. Nie musiał przebaczać, nie musiał nawet nic mówić. Wystarczyłaby po prostu jego obecność. Nie mogła przecież umrzeć ze świadomością tego, że odchodzi ze świata, nie rozmówiwszy się z człowiekiem, który tyle dla niej zrobił. Z zaświatów na pewno nie będzie mogła mu niczego wyjaśnić tak, jakby chciała.
– Zaśniesz, nie martw się – zapewnił z uśmiechem i podszedł do drzwi.
– Ale nie na zawsze? – Chwyciła się ostatniej deski ratunku i usiadła na łóżku, z dziecinną nadzieją patrząc mu w twarz. Wiedziała, że to nic nie da, mimo to wciąż próbowała wmówić sobie, że w postępując w ten sposób go zatrzyma.
– Nie, nie na zawsze, Saro – zapewnił, tłumiąc ziewnięcie. Najwidoczniej sama wzmianka o śnie przypomniała mu o tym, że jest zmęczony. – Pośpisz najwyżej do południa. Kiedy się obudzisz, zadzwoń mnie od razu, nie wstając. Telefon masz tu. – Wskazał na niziutką szafeczkę obok posłania. – Muszę ci zmienić lek.
– Myślisz, że nie wiem jak to się robi?
– Wolę ci nie ufać. Po prostu zadzwoń – poprosił i wyszedł, życząc dobrej nocy.
Chciała coś krzyknąć, ale przeklęty lek już zaczął ją usypiać. Nie miała siły otworzyć ust. Sen przyszedł zupełnie bezszelestnie. Poddała mu się, bezbronna i zrezygnowana. Poczucie winy znów zalało powoli, sztucznie usypiający umysł.
„Jeśli się nie obudzę, nic się nie stanie. Parę miesięcy pochodzi w czerni, znajdzie sobie wierną i uczciwą kobietę, wezmą ślub… Nie będą sobie nawzajem kłamać” – myślała, bezwolnie zanurzając się w lepkiej otchłani pierwszego półsnu.
***
Od chwili, w której Lejka w pośpiechu wybiegł z mieszkania państwa Lewij, minęło jeszcze zbyt mało czasu, by inspektor mógł zrozumieć, co się z nim stało. Nie pojmował powodu, dla którego uległ z nagła rozbudzonej żądzy, nie rozumiał, dlaczego nagle znalazł się w pachnących goździkami objęciach profesorowej. Nie mieściło mu się w głowie, co sprawiło, że stał się najpodlejszym z ludzi i przywłaszczył sobie kobietę, do której nie miał najmniejszego prawa.
Siedząc na zimnych, chropowatych schodkach, prowadzących do zaplecza komisariatu, rozmyślał nad tym, gdzie pójść. Noc była zbyt duszna, by mógł spędzić ją w mieszkaniu, a jednocześnie zbyt chłodna, by zostać na dworze. Mdłe poczucie winy nie pozwalało mu na jasną ocenę sytuacji, a mimo to był w pełni świadom tego, że swoim postępowaniem przekreślił nie tylko siebie, ale i ewentualne leczenie Agaty. Nie było mowy o tym, by zadzwonić do ordynatora. Wyjaśnienia takich spraw powinny dokonywać się w cztery oczy, bez świadków, najlepiej z bronią w ręku. Przy czym posiadać ją powinien tylko ten, którego znieważono. Inspektor po raz pierwszy w życiu zapragnął śmierci i to takiej, którą przyjąłby z rąk profesora. W pewnym momencie zachciało mu się pojechać do szpitala, wręczyć psychiatrze naładowany rewolwer służbowy, a samemu stanąć pod ścianą i czekać na zasłużoną karę za cudzołóstwo.
„Takie grzechy zmyć można tylko krwią” – pomyślał niespodziewanie inspektor i w tej samej chwili w kieszeni zabrzęczała komórka. Serce mu zadrżało, gdy spojrzał na ekran.



"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#30
Miło wrócić do poprzednich rozdziałów Arta. Trochę się już zatarły w pamięci, bo wiadomo, jak to jest z publikacją w częściach.
W tych pierwszych rozdziałach dostrzegam ten klimat, niby zwykła, obyczajowa historia, ale wkrada się cień demona. I to najbardziej lubię. Dobrze, że wróciłeś do tego po odrobinie zboczenia na obyczaj, ale też, tak jak ostatnio pisaliśmy, nie przesadzaj z absurdem i irracjonalnością zdarzeń i wizji.
Wszystko w nadmiarze szkodzi.
Przeczytałam z przyjemnością, tak dla przypomnienia. A tymczasem czekam na nowy rozdział. Smile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości