Mimo, że była dopiero piąta rano, na rynku panowało straszne zamieszanie. Organizacja Wolnych Alchemików po raz dziesiąty w tym miesiącu przeprowadziła atak na dumę miasta - wychodek. Oczywiście nikogo by to nie zdziwiło (zniszczona latryna była już niemal codziennym widokiem), gdyby nie to, że zamachowcy użyli nowej broni. Oprócz latających kociołków wykorzystali też fiolek wypełnionych jakąś dziwną substancją, działającą jak napęd odrzutowy. Kiedy czarodziej Welginus oświadczył, że możliwe jest zatrucie rynku, Straż Miejska po raz pierwszy od dwudziestu lat rozpoczęła pościg. Nie trwał jednak długo, bowiem swym zwyczajem Alchemicy odlecieli ostatnim ze swych kociołków. Leniwej sprawiedliwości nie chciało się ich ścigać po górach i lasach, więc postanowili, że wykorzystają najemnika.
***
Wit jechał powoli podśpiewując sobie z cicha. Był wesoły, bo jego sakiewka brzęczała najpiękniejszą dla każdego człowieka muzyką. Nazwanie się
rycerzem - antyterrorystą było bez wątpienia genialnym pomysłem. Nikt nie wiedział kim jest terrorysta, a tym bardziej antyterrorysta, więc Wit mógł być w zależności od sytuacji każdym:od specjalisty do zdejmowania kotów z drzew, aż po pogromcę rozbójników. Ludzie różnie płacili za usługi:chłopi dawali nocleg i jadło, mieszczanie srebrne tarliri. Szlachta rzadko wynajmowała rycerza. Sam nie wiedział czemu, może uważali to za ujmę na honorze?
Obecnie antyterrorysta zmierzał do Truskawia. Było to średniej wielkości miasto, które dzięki swemu umiejscowieniu przy gościńcu było w miarę bogate. Można było tam nieźle zarobić, nie narażając się nikomu. Zamierzał zostać tam na dłużej, gdyż zbliżał się okres wiosennych deszczów i droga będzie cała w błocie. Nie chciał męczyć swego konia i zamierzał przeczekać tych kilka tygodni.
***
Już z daleka widać było, że w Truskawiu panuje zamieszanie. Mimo porannego półmroku Wit dostrzegał sylwetki strażników miejskich kręcących się pod murami miasta. Było to niecodzienne zjawisko, zwłaszcza o tej porze. Ściągnął cugle. Może jakieś licho wylazło z pobliskiej puszczy i gród nawiedziło? Zdecydowanie nie chciał wpaść w łapy wilkołakowi, dziadowi leśnemu, czy jeszcze gorszemu plugastwu. Z drugiej strony mogła to być okazja do zarobienia ładnego grosza. W końcu po rozważeniu wszystkich za i przeciw popędził konia. Stojący przy bramie wartownik zatrzymał go.
- Kto jesteście i po co chcecie wjeżdżać do miasta? - spytał szorstkim, nieprzyjaznym głosem.
- Jestem Wit, rycerz - antyterrorysta i przybywam w celu znalezienia pracy.
- I mówisz żeś pasowany? - stróż był bardzo podejrzliwy.
- Oczywiście - wskazał na sygnet na palcu.
Strażnik łypnął jeszcze na niego nieprzychylnym okiem. Niezbyt mu się podobał ten przybysz i wcale nie wyglądał na szlachcica. No, może i miał pas, pancerz, sygnet i miecz, ale jego ubogi ubiór wskazywał raczej na włóczęgę lub zbiegłego chłopa. Rzeczywiście, Wit był opatulony w szary wytarty płaszcz, na którym nie było nawet śladu znaków rodowych. Jednak w końcu wpuścił go, mrucząc jeszcze coś pod nosem.
Rycerz wolno przejeżdżał przez miasto, z ciekawością przyglądając się domom i ulicom. Skoro wartownik go wpuścił raczej nie wydarzyła się żadna tragedia, więc po co się spieszyć?
Truskaw był dość bogatym grodem, gdyż posiadał status Wolnego Miasta Cesarskiego i zarządzała nim rada miejska wraz z burmistrzem. Zamożność ta objawiała się w wielu rzeczach. Wit już od bardzo dawna nie jechał po kocich łbach (niewiele ówczesnych dróg było wybrukowanych). Po bokach wznosiły się wspaniałe kamienice, większość kamienna, jednak te należące do bogatszych kupców były z marmuru.
Bo też handel tu kwitł. Na otwartych już straganach sprzedawano w obfitych ilościach skarb miasta - najlepsze w kraju truskawki. Cesarz właśnie tutaj zaopatrywał się w te owoce! Oprócz tego można było tu znaleźć o wiele więcej rzeczy. Warzywa, jagody, grzyby, jabłka i inne dary natury sprzedawali tutejsi chłopi. W ciemnych kątach czaiły się gnomy, czekając na miłośników tajemnej wiedzy. Antyterrorysta zauważył też jednego elfa, który na jego widok zaczął zachwalać swe wynalazki i wyroby kowalskiego rzemiosła. Dwóch krasnoludów już przygotowywało się do deklamacji swych wierszy.
Wzrok Wita zatrzymał się na stoisku położonym niedaleko rynku. Wystawiona na nim była broń tutejszego wyrobu, która choć prosta i nieozdobna cieszyła wielce oko wojownika. Lekkie i dwuręczne miecze w kształcie krzyża, puginały, czekany, sztylety, mizerykordie, topory, szable, kindżały, a nawet włócznie leżały na wyciągnięcie ręki.
- Czy mogę w czymś pomóc szlachetny panie? - Z pobliskiej kamienicy wychynął płatnerz. Rycerz myślał przez chwilę. Niegłupim pomysłem byłoby kupić sobie nowy miecz, gdyż jego stare ostrze, poczciwy Ageron, nieco już przerdzewiał.
- Waszego wyrobu jest ta wspaniała broń? - zapytał.
- Miecze samem robił - głos rzemieślnika brzmiał dumą - lecz reszta albo kupiona albo robotą czeladników.
- A ile sobie liczysz za te lekkie klingi, zdatne do szermierki? - Wit był nieco zaniepokojony tym (zresztą słusznym) wysokim mniemaniem miecznika o owocach swej pracy.
- Zwykle po pięćdziesiąt srebrnych tarliri, jednak ponieważ Wasza Miłość jesteś dziś moim pierwszym klientem i jak widzę przybyszem, odstąpię ci broń za trzydzieści, a jeżeli oddasz mi jeszcze swój stary miecz to kto wie czy nie za dziesięć.
Antyterrorysta dobył Agerona i pomyślał z żalem, że za tak starą klingę kupiec raczej nie obniży zbytnio ceny. Płatnerzowi jednak roziskrzyły się oczy.
- Ależ to miecz zza Wielkiego Mostu!!! - zawołał z zachwytem. - Weź zatem klingę za pięć srebrnych tarliri i dobierz sobie jeszcze jakąś inną broń, a odstąp ten szlachetny miecz swemu słudze.
Wita zdziwiło to nagłe zainteresowanie rzemieślnika. Oferta była nie do odrzucenia. Wydobył z sakwy monety i położył na kramie wraz z Ageronem. Tymczasem miecznik obracał w dłoniach każdą z głowni, chcąc okazać rycerzowi, że wybiera dla niego najlepszy towar.
***
Wit nie zamierzał na razie odwiedzać rynku. Wolał wpierw znaleźć kwaterę. Dlatego też skierował się w stronę szynku "Pod Zgniłą Truskawką". Gdy do niego dotarł, zsiadł z konia, rzucił lejce odźwiernemu i wszedł do gospody. W pierwszej chwili uderzył go ogromny zaduch i przeraźliwy hałas, gdyż zebrało się tutaj chyba pół miasta! Mimo tego, że izba była ogromna, a liczba stołów także pokaźna to dla antyterrorysty nie starczyło już miejsca. Wobec tego rycerz przepchał się przez tłum do karczmarza, który uwijał się jak w ukropie, by obsłużyć wszystkich klientów.
- Przepraszam, ale miejsca już nie ma - zwrócił się wreszcie do Wita.
- Nie posiada już pan wolnych pokoi?
- Ach, o to panu chodzi. Oczywiście, że są. Myślałem, że przyszedł pan tylko się napić. Proszę pójść z Kwalimirem.
Załatwienie wszystkich spraw związanych z kwaterą nie trwało długo. Niestety, gdy antyterrorysta wrócił do głównej izby okazało się, że gości jeszcze przybyło. Musiał stanąć gdzieś w kącie i zrezygnować z kufelka miodu. Na szczęście nie miał zbytnich trudności z wychwyceniem potrzebnych mu informacji. Wszyscy z przejęciem rozprawiali o zamachu Alchemików, domniemanym zatruciu rynku oraz oświadczeniach rządzących miastem. Kapłani już wysłali Straż Inkwizycyjną w pościg, zaś Rada Miejska wyraziła chęć opłacenia najemnika. To rycerzowi wystarczyło. Przedostał się w stronę drzwi i ruszył w stronę ratusza.
***
Wit nie czuł się zbyt komfortowo w zaistniałej sytuacji. Stał na mównicy mając naprzeciwko stół w kształcie podkowy, przy którym zasiadali rajcy miejscy. Antyterrorysta miał przed sobą najbogatszych obywateli miasta, ubranych w wspaniałe stroje, podczas gdy on sam miał tylko wytarty płaszcz. Dodatkowo większość radnych nie była mu zbyt przychylna i negatywnie odpowiedziała na złożoną przez niego ofertę. W końcu swą przemowę rozpoczął burmistrz:
- Szlachetny rycerzu, choć niektórzy z nas mają wątpliwości co do twego pochodzenia, przyjmujemy twoją propozycję. Niestety tylko ty zgłosiłeś się na nasze wezwanie, bo jak widać naszych obywateli nie interesuje honor miasta. Wobec tego tobie powierzamy zadanie wyśledzenia, schwytania i doprowadzenia przed oblicze sprawiedliwości przynajmniej części z tych przeklętych Alchemików. Jednakże jak już mówiłem mamy wątpliwości co do twojej uczciwości. Z tego powodu nie otrzymasz zapłaty z góry, a jedynie zaliczkę w wysokości pięciuset złotych tarliri i drugie tyle srebrnych na ewentualne wydatki. Gdy wrócisz z Alchemikami otrzymasz jeszcze sto dikatów. - Głos burmistrza brzmiał wymuszoną urzędowością.
- Zgoda - rzekł Wit - pościg rozpocznę pojutrze.
***
Wit jechał powoli podśpiewując sobie z cicha. Był wesoły, bo jego sakiewka brzęczała najpiękniejszą dla każdego człowieka muzyką. Nazwanie się
rycerzem - antyterrorystą było bez wątpienia genialnym pomysłem. Nikt nie wiedział kim jest terrorysta, a tym bardziej antyterrorysta, więc Wit mógł być w zależności od sytuacji każdym:od specjalisty do zdejmowania kotów z drzew, aż po pogromcę rozbójników. Ludzie różnie płacili za usługi:chłopi dawali nocleg i jadło, mieszczanie srebrne tarliri. Szlachta rzadko wynajmowała rycerza. Sam nie wiedział czemu, może uważali to za ujmę na honorze?
Obecnie antyterrorysta zmierzał do Truskawia. Było to średniej wielkości miasto, które dzięki swemu umiejscowieniu przy gościńcu było w miarę bogate. Można było tam nieźle zarobić, nie narażając się nikomu. Zamierzał zostać tam na dłużej, gdyż zbliżał się okres wiosennych deszczów i droga będzie cała w błocie. Nie chciał męczyć swego konia i zamierzał przeczekać tych kilka tygodni.
***
Już z daleka widać było, że w Truskawiu panuje zamieszanie. Mimo porannego półmroku Wit dostrzegał sylwetki strażników miejskich kręcących się pod murami miasta. Było to niecodzienne zjawisko, zwłaszcza o tej porze. Ściągnął cugle. Może jakieś licho wylazło z pobliskiej puszczy i gród nawiedziło? Zdecydowanie nie chciał wpaść w łapy wilkołakowi, dziadowi leśnemu, czy jeszcze gorszemu plugastwu. Z drugiej strony mogła to być okazja do zarobienia ładnego grosza. W końcu po rozważeniu wszystkich za i przeciw popędził konia. Stojący przy bramie wartownik zatrzymał go.
- Kto jesteście i po co chcecie wjeżdżać do miasta? - spytał szorstkim, nieprzyjaznym głosem.
- Jestem Wit, rycerz - antyterrorysta i przybywam w celu znalezienia pracy.
- I mówisz żeś pasowany? - stróż był bardzo podejrzliwy.
- Oczywiście - wskazał na sygnet na palcu.
Strażnik łypnął jeszcze na niego nieprzychylnym okiem. Niezbyt mu się podobał ten przybysz i wcale nie wyglądał na szlachcica. No, może i miał pas, pancerz, sygnet i miecz, ale jego ubogi ubiór wskazywał raczej na włóczęgę lub zbiegłego chłopa. Rzeczywiście, Wit był opatulony w szary wytarty płaszcz, na którym nie było nawet śladu znaków rodowych. Jednak w końcu wpuścił go, mrucząc jeszcze coś pod nosem.
Rycerz wolno przejeżdżał przez miasto, z ciekawością przyglądając się domom i ulicom. Skoro wartownik go wpuścił raczej nie wydarzyła się żadna tragedia, więc po co się spieszyć?
Truskaw był dość bogatym grodem, gdyż posiadał status Wolnego Miasta Cesarskiego i zarządzała nim rada miejska wraz z burmistrzem. Zamożność ta objawiała się w wielu rzeczach. Wit już od bardzo dawna nie jechał po kocich łbach (niewiele ówczesnych dróg było wybrukowanych). Po bokach wznosiły się wspaniałe kamienice, większość kamienna, jednak te należące do bogatszych kupców były z marmuru.
Bo też handel tu kwitł. Na otwartych już straganach sprzedawano w obfitych ilościach skarb miasta - najlepsze w kraju truskawki. Cesarz właśnie tutaj zaopatrywał się w te owoce! Oprócz tego można było tu znaleźć o wiele więcej rzeczy. Warzywa, jagody, grzyby, jabłka i inne dary natury sprzedawali tutejsi chłopi. W ciemnych kątach czaiły się gnomy, czekając na miłośników tajemnej wiedzy. Antyterrorysta zauważył też jednego elfa, który na jego widok zaczął zachwalać swe wynalazki i wyroby kowalskiego rzemiosła. Dwóch krasnoludów już przygotowywało się do deklamacji swych wierszy.
Wzrok Wita zatrzymał się na stoisku położonym niedaleko rynku. Wystawiona na nim była broń tutejszego wyrobu, która choć prosta i nieozdobna cieszyła wielce oko wojownika. Lekkie i dwuręczne miecze w kształcie krzyża, puginały, czekany, sztylety, mizerykordie, topory, szable, kindżały, a nawet włócznie leżały na wyciągnięcie ręki.
- Czy mogę w czymś pomóc szlachetny panie? - Z pobliskiej kamienicy wychynął płatnerz. Rycerz myślał przez chwilę. Niegłupim pomysłem byłoby kupić sobie nowy miecz, gdyż jego stare ostrze, poczciwy Ageron, nieco już przerdzewiał.
- Waszego wyrobu jest ta wspaniała broń? - zapytał.
- Miecze samem robił - głos rzemieślnika brzmiał dumą - lecz reszta albo kupiona albo robotą czeladników.
- A ile sobie liczysz za te lekkie klingi, zdatne do szermierki? - Wit był nieco zaniepokojony tym (zresztą słusznym) wysokim mniemaniem miecznika o owocach swej pracy.
- Zwykle po pięćdziesiąt srebrnych tarliri, jednak ponieważ Wasza Miłość jesteś dziś moim pierwszym klientem i jak widzę przybyszem, odstąpię ci broń za trzydzieści, a jeżeli oddasz mi jeszcze swój stary miecz to kto wie czy nie za dziesięć.
Antyterrorysta dobył Agerona i pomyślał z żalem, że za tak starą klingę kupiec raczej nie obniży zbytnio ceny. Płatnerzowi jednak roziskrzyły się oczy.
- Ależ to miecz zza Wielkiego Mostu!!! - zawołał z zachwytem. - Weź zatem klingę za pięć srebrnych tarliri i dobierz sobie jeszcze jakąś inną broń, a odstąp ten szlachetny miecz swemu słudze.
Wita zdziwiło to nagłe zainteresowanie rzemieślnika. Oferta była nie do odrzucenia. Wydobył z sakwy monety i położył na kramie wraz z Ageronem. Tymczasem miecznik obracał w dłoniach każdą z głowni, chcąc okazać rycerzowi, że wybiera dla niego najlepszy towar.
***
Wit nie zamierzał na razie odwiedzać rynku. Wolał wpierw znaleźć kwaterę. Dlatego też skierował się w stronę szynku "Pod Zgniłą Truskawką". Gdy do niego dotarł, zsiadł z konia, rzucił lejce odźwiernemu i wszedł do gospody. W pierwszej chwili uderzył go ogromny zaduch i przeraźliwy hałas, gdyż zebrało się tutaj chyba pół miasta! Mimo tego, że izba była ogromna, a liczba stołów także pokaźna to dla antyterrorysty nie starczyło już miejsca. Wobec tego rycerz przepchał się przez tłum do karczmarza, który uwijał się jak w ukropie, by obsłużyć wszystkich klientów.
- Przepraszam, ale miejsca już nie ma - zwrócił się wreszcie do Wita.
- Nie posiada już pan wolnych pokoi?
- Ach, o to panu chodzi. Oczywiście, że są. Myślałem, że przyszedł pan tylko się napić. Proszę pójść z Kwalimirem.
Załatwienie wszystkich spraw związanych z kwaterą nie trwało długo. Niestety, gdy antyterrorysta wrócił do głównej izby okazało się, że gości jeszcze przybyło. Musiał stanąć gdzieś w kącie i zrezygnować z kufelka miodu. Na szczęście nie miał zbytnich trudności z wychwyceniem potrzebnych mu informacji. Wszyscy z przejęciem rozprawiali o zamachu Alchemików, domniemanym zatruciu rynku oraz oświadczeniach rządzących miastem. Kapłani już wysłali Straż Inkwizycyjną w pościg, zaś Rada Miejska wyraziła chęć opłacenia najemnika. To rycerzowi wystarczyło. Przedostał się w stronę drzwi i ruszył w stronę ratusza.
***
Wit nie czuł się zbyt komfortowo w zaistniałej sytuacji. Stał na mównicy mając naprzeciwko stół w kształcie podkowy, przy którym zasiadali rajcy miejscy. Antyterrorysta miał przed sobą najbogatszych obywateli miasta, ubranych w wspaniałe stroje, podczas gdy on sam miał tylko wytarty płaszcz. Dodatkowo większość radnych nie była mu zbyt przychylna i negatywnie odpowiedziała na złożoną przez niego ofertę. W końcu swą przemowę rozpoczął burmistrz:
- Szlachetny rycerzu, choć niektórzy z nas mają wątpliwości co do twego pochodzenia, przyjmujemy twoją propozycję. Niestety tylko ty zgłosiłeś się na nasze wezwanie, bo jak widać naszych obywateli nie interesuje honor miasta. Wobec tego tobie powierzamy zadanie wyśledzenia, schwytania i doprowadzenia przed oblicze sprawiedliwości przynajmniej części z tych przeklętych Alchemików. Jednakże jak już mówiłem mamy wątpliwości co do twojej uczciwości. Z tego powodu nie otrzymasz zapłaty z góry, a jedynie zaliczkę w wysokości pięciuset złotych tarliri i drugie tyle srebrnych na ewentualne wydatki. Gdy wrócisz z Alchemikami otrzymasz jeszcze sto dikatów. - Głos burmistrza brzmiał wymuszoną urzędowością.
- Zgoda - rzekł Wit - pościg rozpocznę pojutrze.