Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Album cz.1
#1
wspominki starszego pana...

16 stycznia 196. r.
Od paru dni oglądam ten świat i oddycham jego powietrzem. Nie za bardzo mi się podoba. Wszystko wokół jest duże – zarówno przedmioty jak i ludzie. Ścisnęli mnie w jakiś szmatach, położyli w łóżku i mało ich obchodzę nawet, jak się wydzieram i dopominam o zainteresowanie. Później też tak będzie? Co parę godzin zanoszą do matki i przystawiają do ciepłej piersi. Łapczywie połykam to, co w niej jest, a co z trudem wysysam. To ciężka praca.
Wczoraj pielęgniarka pomyliła chyba kierunki i zamiast do baru zaniosła mnie na koniec korytarza. Stanęła przed dużą szybą i wystawiła na pokaz jak w jakimś Zoo. Po drugiej stronie widziałem przystojnego gościa z czarnymi, falującymi włosami, pociągłą twarzą o wyrazistych rysach i lekko orlim nosie. Obok stała postawna kobieta o władczym spojrzeniu. Stroili do mnie jakieś głupie miny.
– Tiu, tiu – pielęgniarka wydaje z siebie jakieś idiotyczne dźwięki, łaskocząc mnie pod brodą. – Zobacz, to tatuś i babcia przyszli cię zobaczyć.
Chuj mnie oni obchodzą. Chcę do baru i do mamy.


17 stycznia 196. r. Flesz 1.
Nakarmiony miałem już iść spać, a tu ruch wokół mnie. Niby dobrze, bo w końcu się mną interesują tak, jak na to zasługuję, ale chciałem się zdrzemnąć, a tu owijają całego w kolejne warstwy kocyków i becików. Zaczynam się drzeć, bo strasznie gorąco. Na głowę włożyli kretyńską, wysoką czapkę z rogiem pochylonym do przodu i trzasnęli fotkę. Głęboko schowam to zdjęcie, bo wyglądam na nim jak skrzyżowanie krasnala z żabą. Pomarszczona, rozdarta gęba wystaje spod tego błazeńskiego nakrycia głowy. Kto to wymyślił?
Babcia trzyma mnie w ramionach, a ojciec siada z przodu starej „Warszawy – garbusa”.
– Musisz podjechać wieczorem do Ali po pokarm. – Babka odgarnęła mi z twarzy tetrową pieluchę i pogładziła kciukiem po nosku. – Będzie trzeba przyjeżdżać dwa razy dziennie. Najlepszy jest pokarm matki.
– Dobrze mamo. To tylko parę dni. Ala ma wyjść w czwartek.
Poczułem, jakby babka przycisnęła mnie do siebie mocniej.
– Musimy omówić parę spraw, Januszku. Wy mieszkacie na wynajętym i jeszcze parę lat poczekacie na mieszkanie. Ja jestem sama, odkąd się wyprowadziłeś. Mam propozycję dla was...
Ojciec obrócił się niespokojnie.
– O co chodzi?
– Wydaje mi się, że lepiej będzie jak Piotruś (a więc tak będę miał na imię!) zostanie jakiś czas u mnie. Wy się musicie trochę urządzić. Studiujecie oboje, Ala powinna dojść do siebie po „cesarce”. Wynajmę nianię, łóżeczko już kupiłam.
– Jak to kupiłaś, mamo?! Skąd wiesz, że się zgodzimy?
Babka uśmiechnęła się kącikami ust.
– Przekonanie Ali zostaw mnie. A ty, synu, zastanów się. Dziecko to obowiązki, a wy na studiach, czasu na nic nie ma, płacz po nocach. Mam warunki i pieniądze. Wy odkładajcie, bawcie się, poużywajcie trochę życia, póki jesteście młodzi.
W oczach ojca błysnęło wahanie.
– No, nie wiem... muszę porozmawiać z Alą.
– Najpierw ja z nią porozmawiam.
Rozdarłem się na cały regulator. Tu się jakiś gruby szwindel szykuje ze mną w roli głównej!
W albumie dziesiątki zdjęć wklejonych lub upchniętych w szarą kopertę. Rozsypałem jej zawartość na stole. Większy lub mniejszy format, poząbkowane brzegi. Większość wyblakła i rysy twarzy są słabo widoczne. Powoli na nich rosłem. Portretowe zdjęcie aniołka z długimi, falującymi włoskami i jasnym komplecie flanelowym. (Miałem chyba ze dwa latka). Chłopczyk w stroju kowboja, siedzący na kolanach św. Mikołaja – to zabawa choinkowa w przedszkolu. Coraz ciemniejszy blondynek z powagą w oczach i jakimś dziwnym rozkojarzeniem. Puszczający latawiec i grający w piłkę.
Zaakceptowałem dziwny układ. Mieszkałem u babci i do rodziców chodziłem w niedzielę w gości. Mały człowiek do wszystkiego się przyzwyczai. Coraz częściej mówiłem do babci „mamo” i nikt (poza matką) nie oburzał się. A babka mnie kochała. Bardzo. Taką zaborczą miłością, kiedy matce odebrane zostanie jedyne dziecko (ojciec) i dostała jego krew we wnuku. Chciała na mnie poprawić błędy wychowania jakich dopuściła się na ojcu. Ominąć złe rzeczy. I nawet częściowo jej się udało. Jednakże wahadło wychyliło się w drugą stronę. Nie ma równowagi u dziwnych natur.
Też bardzo ją kochałem.



7 lipca 196. r. Flesz 2.
Ten chłopczyk z zadartym noskiem, bez siekaczy i z równiutką grzywką jasnoblond włosów to ja. Siedzę na progu starej chałupy w D., ściskając piłkę. Krótkie spodenki z szelkami, których nienawidzę z całego, dziecięcego serca. Są z wełny i strasznie mnie gryzą. Jakby mało było, mam takich dwie pary! Zaciśnięte wąskie usta. Mało mam zdjęć, gdzie się uśmiecham. D. jest rodzinną wsią babki i czasami tu przyjeżdżamy. Bawię się z wiejskimi dziećmi w chowanego, partyzantów (tu była wyjątkowo silna w czasie wojny) i taplam w bajorze z kaczkami i gęsiami.
– Piotrusiu, chodź na chwilę! – słyszę z głębi domu głos babki.
Przy stole siedzi jej brat z żoną – ciotką Helą i trójka ich dorosłych dzieci. Wszyscy słuchają w radiu „Rodziny Matysiaków” i siorbią herbatę. Przyjazd babki to rodzinne święto. Mimo fatalnego życiorysu (żona przedwojennego oficera, nauczycielka tajnego nauczania i członek AK), po okresie stalinowskim szybko pięła się po szczeblach kariery. Była dyrektorką szkoły, szefową ZNP i przewodniczącą Ligi Kobiet. Udzielała się w najprzeróżniejszych organizacjach. W ZSL–u, gdzie była członkiem zarządu wojewódzkiego, organizowała imprezy okolicznościowe i akademie.
Jestem z niej dumny, kiedy wybierając się na oficjalne spotkanie, zakłada beżowy kostium, a do niego przypina rzędy medali i orderów. Jeden bok żakietu wyraźnie zmierzał w dół, a moi koledzy i ich rodzice patrzyli z szacunkiem i podziwem.
– Piotrusiu, weź sobie „ptasie mleczko”. – Podsuwa mi po stole opakowanie. – Schowałam specjalnie dla ciebie i tu przywiozłam. Co przyjdzie twoja mama, to prucia po szafach i wyjada twoje słodycze.
Kocham babkę. Jest najlepsza i najmądrzejsza pod słońcem, ale nie lubię jak tak mówi o mamie. Nie widziałem jej grzebiącej w starej szafie w przedpokoju. Tam zawsze były odkładane łakocie. Często słyszę o tym, że podbiera mi pomarańcze, cukierki, wafelki czy wypija moją oranżadę. A może tak rzeczywiście jest?
Setki takich drobnych uwag wsączała mi w mózg. Cel był jeden – wzbudzić moją nieufność do matki i zamknąć drogę powrotu do rodziców. Chodziłem do nich coraz mniej chętnie. Uważałem to za stratę czasu. Mieszkaliśmy w niedużym bloku (szesnaście mieszkań) i wszyscy byli jak jedna, wielka rodzina. W piwnicy zrobiliśmy z pralni klub. Wszyscy bywali u wszystkich. Wspólne kiszenie kapusty czy robienie przetworów. Było nas sporo dzieciaków, bo to czasy, kiedy ludzie nie zarzynali się z powodu pieniędzy, a rodziny miały co najmniej dwoje dzieci. Tak się składało, że połowa była Świadkami Jehowy. Uczestniczyłem w ich spotkaniach, modliłem się z nimi i nikomu to nie przeszkadzało.
A u rodziców nuda. Ojciec często przychodził podpity z jakichś niedzielnych kursów, które prowadził. To jest jeden z tych błędów wychowawczych, które babcia sobie zarzucała. Chciała mnie przed tym uchronić. Nie udało jej się. Ostre dyskusje, kiedy wracał na rauszu, nudziły mnie. Ciągle dopytywałem babci, kiedy wracamy. I widziałem żal w oczach matki. Potem zrozumiałem, że niewiele mogła. Młoda (dziewiętnaście lat, jak mnie rodziła), bez żadnego wsparcia w swojej rodzinie i całkowicie zależna od ojca i babki.
Musiało ją boleć.


21 czerwca 196.r. Flesz 3.
To zdjęcie samo w sobie nic nie wnosi do tej opowieści. Ważne jest to, czego przy okazji tej imprezy się dowiedziałem, a co zrozumiałem dopiero po latach.
Imieniny matki. Przy stole zastawionym różnymi potrawami i butelkami siedzą goście: ciotka Danka z wujkiem Staszkiem, ojciec, matka, babka, dalej wujek Janek z Zabrza i kilkoro sąsiadów. Nie ma rodziców mamy. W zasadzie nigdy ich nie widziałem albo nie pamiętam. Czemu tak jest? Tu się właśnie dowiedziałem wiele, choć niewiele zrozumiałem. Dopiero dużo później...
Leżę w drugim pokoju i świat wiruje mi w głowie. W powszechnym zamieszaniu imprezowym ściągnąłem ze stołu kieliszek z winem „Mistella” i wypiłem po kryjomu. Fascynowało mnie, jak dorośli wznosili toasty. Mam nadzieję, że nie jest wstęp do dozgonnej miłości z Kochanką – Mistellą. Niewiele potem pamiętam, ale podobno goście mieli ze mnie straszny ubaw. Wygłupiałem się, łaziłem po stole, śpiewałem jakieś piosenki.
Matka z babką zabrały mnie do pokoju i ułożyły w łóżku. Myślały, że usnąłem...
– Jak go pilnowałaś? – podniesiony, na przydechu, głos babci. – Taki wstyd. W twoim domu... twój syn...
– Przecież koło mamy siedział. Czy on chce przy mnie być? Tak mama załatwiła, że nie mam właściwie dziecka. Przychodzi do nas jak gość w odwiedziny. Czyja to robota?
– A czego się spodziewałaś? Pamiętaj skąd wyszłaś i to ja cię przygarnęłam. Byłaś zakrwawiona, w jednej piżamie i miałaś osiemnaście lat. Dostałaś mojego syna, to w zamian mam Piotrusia. Nie nadawaliście się na rodziców!
Słyszę przytłumiony szloch matki. Drżący głos.
– Wykorzystałaś to, żeby mi go zabrać. Nie miałam nic do powiedzenia. Zagroziłaś...
– Milcz, może nie śpi. Gdyby nie ja, nic byście nie mieli i ty byłabyś nikim. Kto cię wepchnął na studia? Kto załatwił pracę w szkole? Tyle, co twój ojciec załatwił chociaż to mieszkanie. Na ten ich majątek to niewiele. Wystarczająco cię nienawidzą, żebyś nie miała wyjścia. Masz tylko mnie i Janusza.
– Mam jeszcze syna. Oddaj mi go! – matka podniosła głos. Była w nim prośba i lęk.
– Jeszcze nie. Będzie taki, jak ja chcę. Dopiero wtedy.
Powoli odpływałem w wirujących, kolorowych kręgach. Czy tylko od wina półsłodkiego?
Mamy tu więc pierwszy kontakt z alkoholem (cóż za materiał dla psychoanalityka w temacie uzależnień). Czasami zdarzają się zdjęcia z rodzicami na jakiś niedzielnych spacerach do pobliskiego parku. Jedno jest, kiedy siedzę na kucyku, a obok stoją rodzice. Ciągle te ohydne, wełniane spodenki na szelkach! Ale zdecydowana większość to sam Piotruś albo z babcią. Na wczasach w Kołobrzegu, w Ciechocinku pod tężniami itp.
Lepiła mnie jak plastelinę. Podsuwała właściwe lektury, uczyła trącącej myszką etykiety przedwojennych salonów. Uczestniczyłem w domowych spotkaniach jej znajomych, znałem na pamięć większość pieśni partyzanckich i powstańczych. Dobry obywatel ze mnie rósł. W szkole...



1 września 197. r. Flesz 4.
Poważna mina, granatowy mundurek i tekturowy tornister. Spodnie w kant i pierwsze „juniorki” na nogach. Uczeń Szkoły Podstawowej nr 18 w K. Mam sześć lat, po testach i rozmowach uznano mnie za nadającego się już do pierwszej klasy. Z tej okazji zaprowadzono mnie do fotografa, który dokonał fotografii prawie artystycznej.
Dzięki babci czytam płynnie, połknąłem „Małego Księcia” i „Co słonko widziało?” Konopnickiej. Poprawiłem „Baśniami Angielskimi”. Piszę dobrze, choć jak kura pazurem.
Na rozpoczęciu roku wszyscy stoją z rodzicami, tylko ja z babką. Jakoś mi przykro.
– Babciu, czemu nie ma mamy?
– Musieli wyjechać w ważnej sprawie.
– Ale wszystkie mamy są i nie mają ważnych spraw.
– No widzisz, jaka ta twoja mama jest? – wzdycha ciężko babka.
Trochę mi się łezka w oku kręci, ale wycieram ją ukradkiem.
Po zakończeniu rozpoczęcia roku ganiamy po szkole całą grupą. W brawurowej popisówce zjeżdżam jak wariat po poręczy i trrrach. Zaczepiłem o coś nogawką i piękne, granatowe spodnie w kancik rozerwane są od pachwiny, aż po sam koniec.
Wychodzę przed szkołę jak półtora nieszczęścia. Nogawka łopota mi jak bandera na morzu przy silnym szkwale. Wszyscy się ze mnie śmieją, a ja nagle rozciągam radośnie japę od ucha, do ucha. Jest mama! Czeka przed budynkiem. Podbiegam i całuję ją w oba policzki.
– Piotrusiu, gdzie babcia?
Rozglądam się. Idzie. Minę ma groźną, to pewnie już się dowiedziała. Pracuje w tej szkole jeszcze na pół etatu, to jej momentalnie donieśli o mojej katastrofie.
Jednym uchem słuchałem jej połajanki i nieśmiałych prób obrony przez matkę. Byłem strasznie szczęśliwy, kiedy szedłem między nimi trzymając obydwie za ręce.
...w szkole byli mną zachwyceni. Na rocznicowych akademiach byłem żelaznym punktem programu jako recytator albo śpiewak. Ponieważ babcia pracowała jeszcze na pół etatu w osiemnastce, na bieżąco śledziła postępy w mojej nauce. Szlifowała mój styl w wypracowaniach, tłukła ortografię i gramatykę. W końcu była polonistką. Musiałem być najlepszy.
Nic mi więcej do życia nie było potrzebne na Czarnowie. Ani rodzice, ani inni ludzie.



Jesień 197. r. Flesz 5.
Piękne jest to wielkie, rzeźbione biurko. Piękny jest zestaw do pisania z polerowanego mosiądzu; kałamarz, pióro ze złotą stalówką, przycisk do papieru z uchwytem w kształcie łabędzia i odsączaczem do atramentu, też z łabądkiem. Siedzę w wyściełanym aksamitem fotelu i ledwo mnie widać zza blatu.
Pierwszy raz jestem u rodziców mamy. Ogromne mieszkanie w starej kamienicy. W stylowych witrynach stoi mnóstwo książek. Jak się później dowiedziałem, były wśród nich białe kruki – pierwsze wydania Mickiewicza z Paryża czy drukowane manuskrypty z XIX wieku. Na ścianach obrazy w złoconych ramach (toż to były Kossaki, Fałaty, Chełmońskie!). Krzątająca się gosposia w białym fartuszku. Ja naprawdę jeszcze jestem w epoce głębokiego socjalizmu gierkowskiego?!
Prosiłem matkę o zrobienie mi tego zdjęcia przy biurku. Byłem zafascynowany jego ogromem oraz tym zestawem pisarskim. Chodzę po perskich dywanach, oglądam kolekcję kryształów i porcelany, i nudzę się. Wszystko jak w muzeum.
Dziadek jest wysokim , dobrze zbudowanym mężczyzną o twardych rysach czerwonej twarzy. Po latach, pisząc pracę zaliczeniową na studiach, pogrzebałem w genealogii tej rodziny. Zamożni mieszczanie od XVII wieku. Stąd obrazy i książki, ocalałe z zawieruchy wojennej. Życiorys dziadka też może dumą napawać. Kampania wrześniowa, partyzantka AK i NSZ, więzienie stalinowskie z pobytem w celi śmierci. Potem, jako mistrz budowlany, kierował większością ważnych budów w mieście. Dostałem od niego na pamiątkę audiencji portretowe zdjęcie z rzędami medali, wczepionych w marynarkę. Tak samo jak u babki. Policzyłem im kiedyś. Mieli po tyle samo! Nie zwracałem uwagi na ich rangę.
– Zygmunt, posadź Piotrka przy stole – głos babki Zofii słychać z kuchni. – Niech Mariola wyjmie z kredensu serwetki i łyżeczki. Wiesz, te od kompletu Plattera.
Dziadek sadza mnie na wysokim krześle przy jajowatym, dębowym stole na dwanaście osób. Majtam w powietrzu nogami i czuję się jak nic nie znacząca kropla w wielkim oceanie. Wrażenie pogłębia cisza panująca wokół. Dziadek wygląda na skrępowanego i nie bardzo wie, jak się zachować w stosunku do mnie. Matka siedziała na odległym końcu stołu, patrząc w jakiś punkt na ścianie. Atmosfera rodzinnego grobowca.
Babka wnosi kryształowe puchary z lodami. To powinno mi wynagrodzić półtorej godziny nudy. Podaje mi łyżeczkę i głaszcze po głowie. Biorę się ochoczo do konsumpcji.
Rozmowa dorosłych się nie klei. Zdawkowa wymiana zdań, jakieś banalne pytania: „ co u was słychać? Jak się mieszka? (To o to nowe mieszkanie chodzi, co rodzicom dziadek załatwił). Co u Janusza? Mam wrażenie, że kiedy mówią o ojcu, jest jakaś nutka sympatii. Chyba go lubią. Bo matkę to na pewno nie.
– Maaaarek! – wrzask z sąsiedniego balkonu niesie się echem w studni podwórza kamienicy.
Drgnąłem i potrąciłem puchar z lodami. Rozbił się o kant krzesła, a zawartość wykiprowała na ten śliczny perski dywan.
Zauważyłem przerażony wzrok matki. Twarz dziadka, o ile to możliwe, poczerwieniała jeszcze bardziej. Babka wstała od stołu z kamienną miną i lodowatym spojrzeniem. Zbliżyła się do matki, która jakoś skuliła się w sobie, wzięła jej puchar i z całej siły trzasnęła nim o ścianę.
Mam trochę fotografii rodziców matki. Głównie portretowych, które zostały po jej śmierci. Zygmunt w mundurze przedwojennego podoficera ułanów. Zbiorcze dziadów siedzących na fotelach, a za nimi moja matka w szkolnym mundurku i jej brat – Marek w krótkich spodenkach. Babki Zośki, owiniętej w szal z lisów z zalotnie nagim ramieniem. Piękna była. Dziadek kochał ją do szaleństwa. Kazała się całować po stopach i on – twardy wojak i kierownik budów – klękał przy ludziach i to robił!
Najpierw półgębkiem, a potem głośno zaczęto mówić o jej chorobie psychicznej. Coraz bardziej nienawidziła rodzinę. Namawiała dziadka, żeby katował moją matkę za najdrobniejsze przewinienia. I on to robił. Krew była na ścianach, kiedy brzydko napisała w zeszycie albo źle umyła talerz. Trudno się dziwić, że uciekła jako nastolatka w samej piżamie do mojego ojca.
Na koniec zaczęła donosić na milicję na dziadka. Że kradnie materiały z budowy, robi lewą dokumentację, zawyża koszty. Robił to, ale dla niej! Żeby żyła na poziomie, jakiego oczekiwała. Woziła się taryfami do sanatoriów i balowała jak udzielna księżna. Zygmunt poszedł siedzieć, a ona wyprzedała cały majątek – Kossaki, białe kruki książkowe, przepiękną biżuterię jaką dostała i meble, którymi się tak zachwycałem. Mówiło się też o sztabkach złota, zamurowanych w popielniku pieca. Dziadek po wyjściu z więzienia zamieszkał w baraku na budowie, a matka nosiła mu jedzenie w menażkach. Nigdy się nie zdobył nawet na słowo „dziękuję”.
Babka skończyła w szpitalu dla obłąkanych.



27 lutego 197. r. Flesz 6.
Nie ma już grzywki, tylko włoski zaczesane na bok i już nieco ciemniejsze. Stoję przed grupą dzieciaków, recytując jakiś wiersz. To uroczyste pożegnanie turnusu sanatoryjnego w Rabce. Z powodu silnej astmy wylądowałem tu na cztery miesiące. Mam jej ciężką postać i niejednokrotnie tylko pogotowie oraz szybko podany tlen i zastrzyk hydrocortizonu uratował mi życie. Jeśli długo nie przyjeżdżali, babka zmuszała mnie do wypicia moczu. Jak zaczynałem chorować, musiałem nasikać pełną butelkę po śmietanie, która czekała na godzinę „W”. Lekarz mówi, że nie będzie mi wolno palić i uprawiać sportu (zdechnę zaraz, ale ze śmiechu).
Jutro się rozjeżdżamy. Babcia już po mnie przyjechała. Śnieg wali ogromnymi płatami, chodniki przypominają transzeje i nie sposób oddzielić wzrokowo jezdni od trotuaru.
Pociągu nie ma. Tory zasypane, urządzenia ruchu nie działają i stoimy skonsternowani w hali dworcowej. Co robić?
Babcia decyduje się na próbę złapania okazji do Krakowa. Stoimy w tej śnieżycy, widoczność najwyżej dwa metry i próbujemy zatrzymać któryś z nielicznych, mijających nas, samochodów.
Wreszcie staje „Nysa”. Ładujemy się do blaszaka i w drogę. Powoli szarzeje. Samochód z trudem pokonuje wzniesienia. Nagle mam uczucie, jakbyśmy płynęli gdzieś w bok. Silnik wyje straszliwie. Po chwili huśtawka; bujamy się i lecę gdzieś. W okienku tylnych drzwi widzę pustkę zapełnioną wirującymi śnieżynkami wielkości małej dłoni. Babcia zrywa się do mnie, ale z tyłu słychać ostry głos kierowcy.
– Kurwa, nie ruszać się!
Babka siada na ławce, ja leżę na podłodze na końcu wozu i widzę spoconą, mimo mrozu, czerwoną twarz szofera. Buja mocno, a po chwili przestaje, ale zostajemy pod jakimś dziwnym kątem.
– Kurwa, nie ruszać się. – powtarza nie wiadomo dlaczego, szeptem – Poślizg. Wisimy na podwoziu nad przepaścią.
Cisza, tylko zawodzenie zadymki na zewnątrz puszki.
– Chłopcze, leż spokojnie i nie dotykaj klamki, bo polecisz. Pani niech też się nie rusza. Ja też nie mogę wysiąść, bo odciążę przód i polecicie w dół. Kurwa mać!
Po chwili słychać na zewnątrz głosy, kierowca z kabiny dyryguje i daje rady gdzie podwiązać linę.
Mimo zimna, czuję spływające po kręgosłupie strużki potu. Jestem przerażony. Leczniczy mocz wsiąka mi w kalesony, gardło mam ściśnięte i boję się oddychać. Kiedy podwiązują linę, samochodem znowu zabujało, a ja z trudem pokonuję chęć zerwania się i ucieczki. Mam zdrętwiałe ręce i nogi, a nerwami wędrują stada mrówek. Boję się potwornie i modlę nauczonymi na religii słowami, które ksiądz Wawrzyniak wbijał nam do głowy w ramach przygotowań komunijnych.
Babcia siedzi nieruchomo, patrząc przed siebie pustym wzrokiem.
Nagle basowe wycie silnika jakiegoś samochodu ciężarowego, kilka szarpnięć i podłoga wraca do właściwego poziomu. Po chwili zrywam się i z całej siły przytulam do babci. Przyciska mnie, całując we włosy.
– Już dobrze, Piotrusiu, już dobrze – szepce – nic się nam nie stało. Będę czuwała nad tobą. Zawsze.
Ścisnąłem jej rękę tak mocno, że pobielały mi kłykcie.
Na takich doświadczeniach budują się najsilniejsze związki emocjonalne. Przywiązanie nasze względem siebie rosło i nie wyobrażałem sobie życia bez niej. I ona beze mnie. A co do samej choroby; miałem dwanaście lat, gdy zacząłem palić i robię to z namiętnością do dzisiaj. Sport stał się potem moją wielką pasją. Trenowałem różne dyscypliny, nie raz padając na twarz. Ale o tym w innej części. W każdym razie, po ciężkiej astmie nie pozostało śladu.


Tego samego roku. Lipiec. Flesz 7.
To się nadaje w ramki! Ubaw przedni miały moje dzieci, kiedy je zobaczyły. Siedzę okrakiem na wielkiej świni. Na głowie poniemiecki hełm, który zasłania mi pół twarzy.
Po raz pierwszy wyjechałem z rodzicami na wczasy do Kołobrzegu. Mieszkamy u państwa Połowniaków, którzy mają letników i prowadzą gospodarstwo na obrzeżach miasta. Bardzo fajni ludzie, choć warunki nieszczególne. Rodzice śpią w dużym pokoju na wersalce, ja obok na łóżku polowym.
Hełm jest mój, zdobyczny, który kosztował mnie ciężkie rany. Na wydmach zobaczyłem wystający z wału kawałek żelaza. Natychmiast wziąłem się za odkopywanie nie bacząc, że tuż przy nim jest gniazdo os. Rany! Pogoniły mnie przez pół plaży! Biegałem pomiędzy ludźmi wrzeszcząc: „Ludzie ratunku! Umieram!”, ale dzielnie ściskałem w ręku zdobyczny hełm.
Mama postanowiła wieczorem przekonać mnie przy okazji opatrywania ran (osiem mnie uchlało i wyglądałem jak beczka na kapustę) do pewnego obrzydlistwa. Zapowiedziała, że rzeczywiście umrę jak nie zjem jednej cebuli. Nie lubię cebuli i to miała być okazja do przełamania lodów pomiędzy mną, a tym warzywem. Łykałem bez gryzienia płacząc jak bóbr. Od tej chwili znienawidziłem cebulę na całe życie. Niby nauczycielka, a taka nieporadna próba zmiany postawy?!
Późnym wieczorem leżę na polówce i udaję, że śpię. Na wersalce rodziców jakiś ruch...
– Śpi? – przytłumiony szept matki – ściągaj piżamę.
– Ala, znowu? Nie mam już siły. Oczy ma zamknięte to chyba śpi.
Znowu ruch, trzeszczenie sprężyn.
– Nic z tego. Wchodź. Niby mam dziecko, a nie mam. Nie będę dłużej tak żyła; jak papierowa matka.
– No dobra. Sama chciałaś...
Przytłumione pojękiwania i wzmożony odgłos trzeszczącego łóżka. O co im chodzi? Co oni kombinują? To siedemdziesiąte lata i uświadomienie znaczenia ruchów frykcyjnych nie miało miejsca już w przedszkolu, jak to jest dziś.
O efektach tych manewrów wakacyjnych dowiedziałem się później, kiedy za dziewięć miesięcy urodziła się moja siostra – Ela.
Kilka zdjęć z moją siostrą. Najpierw w wózku, potem jak stawia pierwsze kroki. Miała wtedy ponad dwa lata. Wszystko przez to, że matka zachłannie rzuciła się na macierzyństwo, niewyładowane na mnie. Pasła Elę niemożliwie tak postrzegając rolę troskliwej i zapobiegawczej matki. Kiedy dziecko miało jeden roczek, ważyło dwadzieścia pięć kilogramów! Wałki tłuszczu wylewały się zewsząd, a kruche kości nie były w stanie udźwignąć takiego ciężaru.
Nie miałem do niej jakiegoś specjalnego stosunku. Ot, zabawka rodziców (dla ojca – ukochany puszek). Ja mam babcię i jest mi dobrze. Kiedy zamieszkaliśmy razem, Elka była upierdliwym podglądaczem – donosicielem. Ciągle filowała zza tej kotary, która rozdzielała nasz pokój i natychmiast leciała do matki, kiedy popalałem na balkonie albo przywiesiłem kolejny plakat jakiegoś zespołu. Oberwało mi się nieraz o nią. Mały upierdliwiec, ale potem już siostra, którą chroniłem w szkole. Jak to starszy brat.



7 sierpnia 197. r. Flesz 8.
Miejscowość Z. w dawnym województwie radomskim. Ojciec jest kierownikiem kolonii, mama wychowawczynią, ja – uczestnikiem, a siostra upierdliwym dodatkiem, włażącym wszędzie, szpiegującym mnie i kapusiem jednocześnie. Gówniarskie wash and go. Zdjęcie przedstawia naszą paczkę stojącą pod drzewem. Czterech z nas jest przebranych i umalowanych jak członkowie zespołu „Kiss”. Kto nie zna, niech sprawdzi w necie jaka to jazda. Przyklejona do mnie dziewczyna to Bożena. Śliczna czarnulka z włosami do połowy ramion. Jestem śmiertelnie i na zawsze zakochany. Toż w końcu babka wpajała mi ideę romantycznej miłości aż po grób, szacunek i uwielbienie do kobiet, nieśmiałe manewry adoracyjne na przemian z przedwojenną etykietą. Trochę staroświecki pozostałem do dziś.
Podtykane mi książki z wątkami czystej i platonicznej miłości („Dzieci kapitana Granta”, ostatnie części „Tomka...” Szklarskiego itp.) kształtują mój obraz wzajemnych relacji damsko – męskich. Aby zadość uczynić współczesności z kącika ust zwisa mi końcówka ekstra mocnego. Po pierwszym rzygałem jak kot. Mam dwanaście lat i jestem gość w stylu zblazowanego Marlona Brando, czy cynicznego Johna Wayne’a z miękkim sercem i spluwą u boku.
Ale nocami śni mi się Bożena. Ratuję ją z pożaru, wynosząc na rękach z płonącego budynku, a ona całuje mnie z wdzięczności i... i budzę się z klasyczną polucją nocną.
Pocałowałem ją na jawie! Byłem czerwony jak pomidor po zastrzyku z denaturatu, wybąkałem nieśmiało „Miedzy nami nic nie było” Staffa i miałem zamiar zwiać, no bo co dalej? Na szczęście dziewczyna nie była owładnięta romantycznymi bzdetami, więc zaciągnęła mnie pod to drzewo ze zdjęcia i nauczyła pocałunku z języczkiem. Teraz to się dopiero zakochałem!

– Oszalałeś?! Nigdzie nie pojedzies! – Matka i babka są wyjątkowo zgodne.
– Kawaler się znalazł. Może pierścionek zaręczynowy potrzebny? – sarkastycznie prychnęła babcia. – Dać ci mój?
Jestem wściekły jak diabli. Co one rozumieją? Muszę pojechać do Bożeny. Od zakończenia turnusu minęło już trzy tygodnie. Ileż można kochać listownie? Jadę. Jestem jej rycerzem i ślubowałem.
– Ładnego Lancelota mama wychowała. Pierwsza lepsza dama dworu mu w głowie zawróciła. – ironicznie powiedziała matka – dobrze, że rumaka nie ma...
– To twój syn. Gdzie ty byłaś?
– Tam gdzie mnie mama postawiła. Całkiem z boku.
Słucham ich dalszej wymiany uszczypliwości i szlag mnie trafia. Pieprzą o głupotach, a co z wyjazdem?
– A co z wyjazdem? – rzucam szybko, gdy zrobiły przerwę na nabranie oddechu. Spojrzały na mnie jak na kosmitę.
– Oszalałeś? – powtórzyły już zgodnym chórem. – Nigdzie nie pojedziesz.
Zobaczymy.

*

Świtem spakowałem torbę, wytrząsnąłem ze skarbonki całą forsę, odwaliłem się jak stróż w Boże Ciało i na dworzec. Cudowne uczucie wolności i podążania właściwą drogą do ukochanej. Wypaliłem w wagonowym kiblu zwędzonego ojcu „Klubowego” ( był na tym sabacie czarownic, ale nic konstruktywnego do niego nie wniósł) i jadę do R.
Na dworcu kupiłem od babiny bukiet stokrotek i którędy dalej? Miasto duże, a mnie rezon i brawura powoli zaczyna opuszczać. Stoję na środku hali dworcowej i rozglądam się bezradnie.
Czyjaś ciężka ręka opada na moje ramię. Jezu, milicja!
– Masz chłopcze jakąś legitymację?
Mam, bo przecież bilet szkolny kupiłem.
Przygląda się zdjęciu i mnie. Ściska mocniej ramię.
– Choć ze mną.
Czuję falę gorąca i mrówki strachu. W tych czasach dwunastolatek panicznie bał się munduru.
Na posterunku dworcowym ruch. Sadzają mnie na krześle przy biurku. Jakiś starszy rangą uśmiecha się do mnie.
– Zwiać się z domku zachciało? Mamusia na loda nie dała? A my już mamy zgłoszenie o twojej ucieczce z domu. Halina... Winczycka. To mama?
– Nie. Babcia.
– No widzisz, nawet babcia wiedziała dokąd uciekniesz. Słaby z ciebie konspirator. Poczekasz tu na nią.
Po południu przyjechała matka z babcią. Wzięły pomiędzy siebie i w drogę. To już nie te czasy, kiedy cieszyłem się idąc w środku i trzymając je za rękę. Szedłem jak eskortowany więzień z durnym bukietem stokrotek w dłoni.
Oczywiście miłość wygasła po paru tygodniach, kiedy przeprowadziłem się czasowo do rodziców i w nowej klasie poznałem Monikę. Jaka Bożena? O co chodzi? Potem była Zośka, Jolka, Ulka, Mariola... Części imion nie pamiętam. Rozwój emocjonalny i fizyczny zbiegł się z nowym środowiskiem – klasą i podwórkiem. Zostało palenie. Widocznie mam gen skłonności do uzależnień. Pod okiem babki pewnie cała sprawa by się opóźniła. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Jednakże na pewno od babki wyniosłem galanterię i naukę miłości romantycznej do kobiet. Głęboko się angażuję i trudem odchodzę. Cechy niby dobre, ale w życiu dorosłym bardzo to przeszkadzało. Świat jest inny. Kobieta, którą kocham jest na piedestale. Na szczęście nie odziedziczyłem po dziadku Zygmuncie miłości totalnej. To by dopiero katastrofa była!


Październik 197. r. Flesz 9.
Zdjęcie zrobione z perspektywy katedry szkolnej. W rzędzie ławek siedzą uczniowie, gapiąc się kretyńsko w obiektyw. Ja siedzę w pierwszej, razem z Moniką. Straszny obciach dla szóstoklasisty. To sprężyna mamy, która jest moją nauczycielką polskiego i wychowawczynią. Monika to najładniejsza dziewczyna w klasie i cieszy oko rodzicielki taki zestaw na początku. A ja się czerwienię jak burak, kiedy słyszę komentarze z tyłu.
Babcia ma mieć jakąś operację kardiologiczną i potem jechać na długo do sanatorium w Nałęczowie. Uzgodniono, że przeprowadzę się do rodziców i będę chodził do szkoły nr 22. No cóż, parę miesięcy wytrzymam. Przetransportowano od babci prawie cały mój majdan i zastanawiam się. po jaką cholerę na tych parę miesięcy tyle zachodu.
Klasa jest fajna i szybko się zaadaptowałem. Mieszkam w jednym pokoju z siostrą Elą, ale rodzice przedzielili go na pół biblioteczką i parawanem. Ku mojemu wielkiemu szczęściu, dostałem od nich magnetofon kasetowy (jak dziś pamiętam – MK 125 automatic) i szwajcarski zegarek Doxa. No to nie można narzekać. Jak pojadę do domu, to będzie czym szpanować.

*

Babcia wróciła tydzień temu i cisza. Zaczynam się niepokoić. Czas wracać, a tu nikt ani słowa.
W drugim tygodniu nie wytrzymuję. Kiedy siedzimy wszyscy wieczorem na telewizji, rzucam:
– Fajnie jest, ale możecie mi powiedzieć kiedy wracam do domu?
Ojciec z matką spojrzeli po sobie.
– Wiesz co, Piotruś, musimy ci o czymś powiedzieć. Uzgodniliśmy z babcią, że jeszcze zostaniesz u nas. Jest jeszcze bardzo słaba, no i... w zasadzie...
Poczułem jak oblewa mnie fala gorąca. Chyba dwanaście lat temu przeżyłem to uczucie oszustwa, kiedy za moimi plecami decydowano o moim losie. Coś się święci.
– To znaczy kiedy wrócę? – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – Bo trochę za długo tu siedzę.
– A źle ci? – zapytał ojciec, uciekając gdzieś wzrokiem.
– No nie, ale chcę już do domu.
– Wydaje mi się, że twój dom jest tam, gdzie rodzice... – Czy mi się wydawało, czy rzeczywiście matce zaszkliły się oczy. Szybko roztarła coś kciukiem w kąciku oka.
– Mój dom jest na Czarnowie – powiedziałem nieco podniesionym, a zarazem drżącym głosem.
– Już nie.
Kto to powiedział? Matka? Ojciec? Duch święty? Zerwałem się z fotela.
– Jak to nie?!
– Tak to. – Jednak ojciec. – Zostaniesz już z nami.
Nie bardzo pamiętam najbliższej godziny. Dostałem histerii, spazmów. Rzuciłem zegarek na podłogę i wybiegłem na klatkę krzycząc. Sąsiedzi wylegli, myśląc, że zarzynają wieprzka na świąteczne wyroby. Ojciec próbował mnie wciągnąć do mieszkania, ale się nie dawałem.
– Wypluję za was komunię... Utopię się... chcę do domu – szlochałem.
Udało im się w końcu wnieść mnie do domu, mimo że wierzgałem nogami i kurczowo trzymałem się futryny. Rzucałem się strasznie po meblach i nawet nie specjalnie mnie już trzymali. Patrzyli tylko żebym sobie jakiejś krzywdy nie zrobił.
Po trzech godzinach usnąłem wykończony na podłodze. Przez parę dni nie pozwolono mi nigdzie wychodzić. Potem poszedłem z mamą do szkoły. Usiadłem znowu z Moniką i przywitałem się z resztą. Złamali mnie. Zostałem.
Od tej chwili moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Tam, gdzie byłem gościem, stałem się domownikiem i odwrotnie. Kolejna kobieta wzięła się za kształtowanie Piotrusia.

*

Obrócono Piotrusia kompletnie. Wszystko nowe – ludzie, opiekunowie, miejsce. Proces przystosowania przebiegał długo i boleśnie. Nieraz uciekałem do babki. Ale ona oklapła po moim odejściu. Szybko posuwała się w swojej starości, kiedy zabrakło jej celu nadrzędnego w życiu. Wycofywała się ze swojej aktywności towarzysko – zawodowej. Już nie walczyła o mnie, a ja miałem żal, że tego nie robi. Zaczęły ją dopadać przewlekłe choroby. Po sześciu latach wprowadziłem się do niej z żoną i malutkim dzieckiem. Fatalny to był czas. Pogodziliśmy się dopiero, gdy umierała. Ale to temat na inną część...
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości