Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Akwarium
#1
Otorbiłeś się jak wrzód na dwunastnicy. Zresztą sam oceń. Spójrz na siebie. Nie, nie w lustro! Na siebie. Na swoje życie. Na dotychczasowe, dość wątpliwe zresztą dokonania i nielicznych przyjaciół. Na pozyskanych dotąd wrogów, z których średnio zdolny chorąży z łatwością uformowałby całą dywizję piechoty. Na to, co do tej pory zgromadziłeś w pocie czoła, co tak na dobrą sprawę zaś ma jedynie wartość hałdy śmieci. Zobacz jak skurczył się dla odmiany katalog tych przykazań, których jeszcze niekiedy przestrzegasz. Wystarczy tobie palców jednej dłoni, by je zliczyć. I nie chodzi mi o to, że nie pościsz w piątki. Od kolejnej cielęcej, pożartej w piątek giczy, świat nie ucierpi. Od tego że bzyknąłeś żonę swojego wydawcy - też nie. To ostatnie, paradoksalnie, może ci nawet pomóc. Zauważyłeś pewnie że nie ma ostatnio opóźnień w płaceniu tobie kolejnych zaliczek? Może to owoc podszeptów jego, jakże ciepło o tobie myślącej, małżonki? Wszystko to jednak nic nie znaczy. Ot, takie sobie drobne przewinienia którymi ubarwiasz swoje dni powszednie. Jak każdy bez wyjątku prawie. Nic to. Problem pojawia się z chwilą w której siadasz nad kolejną czystą kartką i próbujesz coś z siebie samego zaczerpnąć. Jesteś taki bezradny… Wódka już nie pomaga. Co najwyżej umiesz po niej zaadresować swoje obrzydzenie. Do siebie samego.

Przerwał. Przeczytał uważnie, po czym zaznaczył cały tekst i kliknął „usuń”. Nalał sobie aż po brzegi szklanki i wychylił ją jednym haustem. Otarł usta grzbietem dłoni. Wyłączył komputer i wychodząc zamknął za sobą drzwi.

Dzień dobiegał kresu. Nie umiał sobie znaleźć zajęcia innego, niż pisanie, to ostatnie z kolei nie udawało mu się od tygodnia. Narastała w nim z trudem tłumiona frustracja, powodowana bezczynnością. Artykuł przesłany rano pocztą elektroniczną do redakcji miejscowego tygodnika, przyjęty został, jak zwykle zresztą, ciepło, a saldo jego konta powiększyło się o umówioną kwotę; czuł jednak że nie znajduje w tym najmniejszej nawet satysfakcji. Był znany i uznany, nie potrafił jednak zadowolić się płodzeniem kolejnych odcinków taniego romansu dla lokalnych gospodyń domowych, ani też publikacją porad dla wędkarzy. Przepisy dla amatorów barbeque, które przyniosły mu niemałą sławę, pomagały mu utrzymać dom po ojcu, nie przynosiły jednak ukojenia. Dojrzał do wieku, w którym twórca powinien zabłysnąć pełnią blasku, albo się wycofać. To pierwsze wymagało od niego zbyt wiele poświęcenia, to drugie nie wchodziło w grę zupełnie. Powieść, za której napisanie wziął już chyba połowę umówionego honorarium, znajdowała się w początkowej fazie kreślenia postaci bohaterów, jemu zaś ledwie starczało cierpliwości na dwie, może trzy strony dziennie. Co druga z nich zresztą natychmiast lądowała w koszu.
Zajrzał do lodówki. Drzwi zaprotestowały głośnym jękiem, gdy je uchylał. Na górnej półce znalazł puszkę piwa Miller, w szufladzie na warzywa dwie butelki Finlandii (w tym jedną porzeczkową, której nie znosił). Jedynym towarzyszem spirytualiów było pęto suchej kiełbasy, tak twardej już, że z trudem odłamał kawałek. Po chwili namysłu postanowił zjeść coś w miasteczku. W kieszeni kurtki zabrzęczały kluczyki od Jeepa, w drugiej znalazł wymiętą pięćdziesięciodolarówkę. Zatrzasnął drzwi i ruszył w stronę tonącego już w mroku podjazdu.

*****

-T-bone medium. Do tego szpinak z czosnkiem i frytki.
Betty czekała cierpliwie, aż drukarka wypluje bon do kuchni.
-Mam nadzieję że ten będzie ostatni. Nie czuję nóg. Dość ciekawy typ zresztą. Na stoliku położył kluczyki od Wranglera, a wódę czuć od niego z pięciu metrów.

-Medium? – Bob pytał po to chyba tylko, by zatrzymać ją w kuchni jeszcze przez chwilę. Słyszał przecież, że medium. Od dawna wstrzymywał oddech na jej widok, nie dawała mu jednak nadziei. Palił papierosy bez filtra i nie odmawiał sobie piwa. Skutkiem tego ostatniego nosił przed sobą ogromny brzuch, bez którego byłby nawet niczego sobie.

-Medium- wydusiła z siebie raz jeszcze, by wrócić na salę i podać ostatniemu dziś gościowi zamówioną przez niego osiemnastoletnią szkocką. Intuicja podpowiadała jej, że do tak szlachetnej whisky nie należy podawać dania z czosnkiem. Ale to nie jej sprawa przecież. Swoją drogą – był naprawdę oryginalny. Nie, nie Bob. Ten od Jeepa. Spojrzała na niego ukradkiem, polerując grubościenną szklankę. Napotkała jego spojrzenie i poczuła jak na jej policzkach rozkwita rumieniec wstydu. Zła na siebie opuściła wzrok. Zachowała się jak gimnazjalistka. Niech to wszyscy diabli! Przyłapał ją na tym spojrzeniu i pewnie już nie da jej spokoju. Najlepiej zrobi podając mu tę wołowinę i znikając na zapleczu.
Kostki lodu wypełniły szkło. Złocisty płyn zmienił ich wygląd jak rozszczepiający wiązkę światła pryzmat. Szklanka na tacy, gdy ją niosła lekko kołysząc biodrami, zdawała się unosić nad wypolerowaną powierzchnią teakowego drewna.

-Proszę. Stek będzie już za chwilę.
Gdy stawiała drinka na stole przed nim, uchylił się delikatnie w lewą stronę. Poczuła zapach dobrej wody toaletowej, nie mogła jednak odgadnąć jej nazwy. Musiał użyć jej rano, gdyż nuta zapachu była już tylko nieśmiałym wspomnieniem jej woni, subtelnym i rozmytym, choć nadal znakomicie komponującym się z zapachem jego skóry.

-Dziękuję. Właśnie tego potrzebowałem najbardziej.
Na jego ustach błąkał się cień uśmiechu. Właśnie – cień, nie sam uśmiech. Był w tym samym stopniu wyblakły, co zapach porannej toalety. Był raczej widmową postacią tego, co miał sobą przedstawiać. Napotkała jego spojrzenie i ze zdziwieniem uzmysłowiła sobie, że tego chce. Że pragnie patrzeć mu w oczy. Miała gęsią skórkę i migotanie zastawek. A przecież nie szukała okazji. Wręcz przeciwnie – wszelkie knajpiane zaczepki doprowadzały ją do złości. Nie zaczepiał jej, to fakt. Jego spojrzenie jednak miało w sobie to coś, co nie pozwala cofnąć wzroku. Rodzaj energetycznego strumienia. Gdyby na stoliku leżał licznik Geigera-Millera, zapiszczałby z pewnością głośno. Z ulgą stwierdziła że nie jest pijany. Nie był nawet podchmielony. I nie podrywał jej. Po prostu patrzył jej w oczy.

W porę dotarło do niej że trwa to nazbyt długo. Bob, gdyby wychylił się z kuchni, z pewnością podzieliłby ten pogląd.

-Jestem tu po raz pierwszy. Miłe wnętrze. I ta muzyka w tle…
Z głośników dobiegało koncertowe nagranie Stan Getz Orchestra, starsze pewnie od niej samej. „Girl In The Other Room”. Muzyka odtwarzana z dysku komputera, tego samego który obsługiwał kasę, była faktycznie przyjemna dla ucha. Nie zastanawiała się nad tym dotąd, teraz jednak poczuła że ją lubi. Wirtuoz saksofonu sprzed czterech dekad kołysał jej myśli jak wytrawny psychoterapeuta. Zaczęła się temu poddawać, jakby był to hipnotyczny seans i jakby zamiast sterczeć tutaj z tacą, rozciągała się na obitej pluszową materią kozetce, mrużąc oczy.

-Pański stek… Pewnie będzie już gotowy. Pójdę po niego.
No jasne. Pójdzie po niego. W samą porę. Zabrzmiało to tak, jakby trzymał ją za rękę i jakby chciała wyrwać się z jego uścisku. Pójdzie więc po ten stek. Po frytki i szpinak z czosnkiem, który nie pasował za cholerę do przyniesionego mu właśnie drinka. Pójdzie po ten cholerny talerz, po drodze zaś może uda jej się uspokoić tętno. I drżenie kolan. Czuła, jak drżą i zaczynała obawiać się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa, gdy tylko zechce zmusić je do ruchu.

-Nie jestem głodny tak naprawdę. Ale proszę. Proszę przynieść mi ten kawałek mięsa z kością. Może nie będę żałował?
Drgnęła z miejsca. Ruszyła z wolna, jak opasła, błyszcząca od smarów lokomotywa, ciągnąca za sobą czterdzieści wagonów wyładowanych węglem i rudą żelaza. Stolik przesuwał się obok ospale, jak brudny dworcowy peron widziany z okna ruszającego w podróż parowozu.
Z kuchni wyłonił się właśnie wielki brzuch kucharza, w chwilę potem zaś jego posiadacz w wykrochmalonej nienagannie czapce. Złowił ją wzrokiem, jeśli jednak coś dostrzegł, nie dawał tego znać po sobie. Popłynęła w jego stronę, omijając rafy stolików i krzeseł. Wielki stek z argentyńskiego roastbeefu wyglądał tak apetycznie, że prawie zapomniała o swoim wegetarianizmie. Żebrowa kość wystawała poza krawędź półmiska, frytki piętrzyły się jak górski łańcuch, utarte z ziołami masło zaczynało już topnieć w zetknięciu z plastrem gorącego mięsa. Szpinak rozsiewał niesamowity aromat parmezanu i czosnku. Niosąc przed sobą talerz rozwijała po sali wstęgę obłędnych zapachów. Dojrzał ją z daleka i uważnie śledził każdy jej krok. A przecież twierdził że tak naprawdę wcale nie jest głodny… Możliwe więc było, że nie interesowała go trasa, jaką miał do pokonania krwisty kawał mięsiwa. Możliwe było, że śledzi jej ruchy i ocenia ich harmonię. Złapała się na tym, że stąpa uważnie, w każdy z kroków wkładając niemały wysiłek. Miała przed sobą jeszcze pół dystansu, gdy stało się to, co nie miało prawa się stać. Potknęła się i usiłując zachować równowagę wyrzuciła na boki ramiona, jak balansująca na linie cyrkówka. Frytki wzleciały pod sufit, jak odłamki szrapnela, zaś stek poszybował niczym kula pchnięta ramieniem lekkoatlety, kończąc swój niezwykły lot w akwarium pełnym złotych rybek. Opadał na wyścielone muszelkami dno, jak suchy, jesienny liść zerwany gwałtownym podmuchem.
Zderzyli się oboje głowami już po chwili. Podobnie jak ona, rzucił się bez sensu na kolana, by zbierać rozsypane, nikomu niepotrzebne frytki. Wybuchnęli śmiechem, tak głośnym i serdecznym, że zaaferowany kucharz wyjrzał ze swego królestwa w przekrzywionej czapce.

-Chyba pójdzie pan spać z pustym żołądkiem - zauważyła cicho.
-Nie jest pusty. Co nieco w nim bulgocze – odparł przytomnie, wywołując u niej kolejną eksplozję wesołości.
-Następna kolejka oczywiście na koszt firmy! – powiedziała Betty, szczęśliwa że nie trafiło na żadnego z tych nadętych farmerów, z których każdy wygłosiłby w tej sytuacji referat o jej niezborności. Ten przynajmniej nie wytrząsał się nad nią, choć ominęła go spora przyjemność, steki od Boba słynęły przecież na całą okolicę. Nikt
w miasteczku nie podawał równie soczystych i kruchych.

-Dziękuję. Wystarczy na dziś. Muszę jeszcze dojechać do domu – odparł.
Wrócił do stolika i ukrył się w kłębach tytoniowego dymu, sącząc resztki złotego płynu z pełnej lodu szklanki. Wyszła na zaplecze w poszukiwaniu czegoś, z pomocą czego uda się jej wyłowić mięso z dna akwarium. Welony nie przepadały za argentyńską wołowiną, w każdym razie nie słyszała dotąd o tym, by znajdowały w niej upodobanie. Gdy wróciła
z ogromnym, kuchennym widelcem, ostatniego gościa już nie było. Został po nim zapach dobrego tytoniu, szklanka z topniejącym lodem, pięćdziesięciodolarowy banknot i serwetka pokryta równym, kształtnym pismem. Nie mogła się oprzeć ciekawości. Musiała rzucić na nią okiem!

„Oczy... To co w Tobie całej najbardziej wyraziste. Nikt nie ma takich oczu. Najprawdopodobniej to w nich właśnie znaleźć można odbicie obcych nam Wszechświatów. Teleskop Hubble'a, kosztowny w utrzymaniu jak jasna cholera, należałoby zastąpić oftalmoskopem skierowanym w Twą źrenicę...”

*****

Mijał właśnie tydzień, odkąd praktycznie nie wychodził z domu. Wstawał o szóstej i po śniadaniu, złożonym z dwóch miniaturowych tostów i filiżanki kawy, siadał za rozłożystym, dębowym biurkiem. Pisał po kilkanaście godzin dziennie, z przerwą na lunch i długi spacer z psem. I jakby tego było jeszcze mało – nie pił wcale. Myśl o pełnej szklance, do niedawna jeszcze wiernej towarzyszce literackich zmagań, przejmowała go wstrętem. Czuł że dostał tęgiego kopniaka i postanowił maksymalnie to wykorzystać. Ten stan nie potrwa przecież wiecznie. Póki co zapełniał kolejne arkusze w tempie starającego się o posadę kancelisty, na dodatek to, co pisał, niemalże obywało się bez późniejszej edycji. Gdy czytał kolejny ukończony fragment, miał wrażenie, że wyszedł on spod pióra poczytnego pisarza i poddany już został całej serii kosmetycznych zabiegów, zyskując kształt bliski ideałowi. W wolnych chwilach zastanawiał się nad metamorfozą, jakiej doświadczał. Starał się odnaleźć możliwą przyczynę tej odmiany, najbardziej jednak oczywiste rozwiązanie tej zagadki odsuwał od siebie, jako nieprawdopodobne. Nie potrafił przyznać się przed samym sobą, że sprawczynią cudu jest drobna blondynka, dokarmiająca ryby akwariowe w knajpie przy międzystanowej szosie, biegnącej wzdłuż pobliskiej rzeki. Obawiał się podświadomie, że dzień w którym się do tego przyzna będzie ostatnim dniem jego dobrej passy. Oddalał tę chwilę w nieskończoność. Zarazem jednak myślał o jej oczach. W ich przepastnej głębi znalazł odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania. Również na to o dalszy sens.
Już go nie poszukiwał.
Odpowiedz
#2
dziwny utwór. perfekcyjny pod względem technicznym( takich metafor bym za diabła nie wymyślił, choćbym nie wiem jak główkował!), lecz odnoszę wrażenie, że jest albo wyrwany z kontekstu większej całości, albo czeka na dopisanie ciągu dalszego. trochę mi to przypomina prozę Kinga lub Jonathana Carrola. niemniej warsztat masz porażający, co uświadamia z kolei mnie, jak marnym pisarczykiem jestem. być może, kiedy przeczytam to jeszcze raz, zrozumiem przekaz...pozdrawiam Bart
Odpowiedz
#3
Dzięki! Zarumieniłem się i za cholerę nie do twarzy mi z rumieńcem. Przeczytaj jeszcze "Cognac" i "Flamenco". Ciekaw jestem Twego zdania, a Akwarium być może posłuży za wstęp do większej całości.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości