Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Akcja] Wyścig śmierci
#1
— Hej! Wyłaź mi stąd! Ja będę prowadził! — ryknąłem, otwierając drzwi samochodu z zamachu i wyrzucając nieszczęsnego nastolatka na asfalt. Sam wsiadłem z ogromną blaszaną walizą w dłoni i zamknąłem za sobą z trzaskiem.
— Hej, Drake, a kto ci pozwoli? — zapytał inny chłopak z tylnego siedzenia, ale ton głosu miał, jak wszyscy w stosunku do mnie, nietęgi.
— Chcesz wiedzieć, mały? — wychyliłem się do tyłu wyciągając z kieszeni pistolet ręczny, który ukradłem ojcu i celując nim w przerażonego szesnastolatka. — To mi pozwoli. Kto ma broń, ten ma władzę. Ktoś jeszcze ma jakiś problem?!
Oczywiście wszyscy zatrzęśli portkami i wyskoczyli z auta w panice. Tchórze.
Urządziliśmy sobie wyścig śmierci z dzieciakami z wioski. Ukradliśmy trzy samochody rodzicom (Bo zagroziłem ich synom, a nikt z dzieciaków nie waży mi się przeciwstawić), i postanowiliśmy nieco zaszaleć. Walka samochodowa w stylu wolnym. Wszystkie chwyty dozwolone. Samochód, który przetrwa najdłużej, wygrywa. Aż dziw brał, co dzieciaki w wieku szesnastu lat potrafią wykombinować. W każdym samochodzie miała siedzieć trójka osób. Oczywiście, wiadomo kto to wygra. Ja. A dlaczego? Bo nie mogę nie wygrać. Postawiłem srebrną walizę na sąsiednim siedzeniu. Właśnie w niej się kryje coś, czego się nikt nie spodziewa. Coś, co zakończy ten wyścig w jedną sekundę. Coś, o czym żaden człowiek nie chciałby wiedzieć. Mój ojciec jest niedoszłym wynalazcą, który stworzył swego czasu broń tak okrutną i niszczycielską, że nie da się jej porównać z niczym.

***

— Ok, chłopaki — zwróciłem się do przyjaciół, siedząc w sportowym pojeździe. — Jim, ty bierzesz w posiadanie klej, pinezki, prześcieradła, kamienie i młotki. Nieźle to wymyśliłeś stary, naprawdę. A ty, Sven, koktajle mołotova, benzynę i łańcuchy. No a ja zajmę się prowadzeniem… chyba, że chcecie się ze mną zamienić to nie ma problemu. Jeśli dzięki temu będzie wam lepiej to chętnie.
— Nie, nie, Alan, siedź tam, gdzie siedzisz — zaprotestował Jim ze słabym uśmiechem na twarzy. — Nie wierzę, że się w to wszyscy razem wpakowaliśmy.
— Akurat my, no nie? — burknął Sven, który dzisiaj był wyjątkowo ponury. — Tyle było innych dzieciaków, a Drake wybrał akurat nas.
— No cóż, ale to akurat my donieśliśmy na niego w szkole, że pali w toalecie, no nie? — zaśmiałem się ponuro. — W sumie dobrze mu tak. Ten facet ma nierówno pod sufitem.
— Tak, a teraz musimy z nim walczyć. — Sven był totalnie przybijający.
— Oho, zaczynamy — przygryzłem wargę widząc, że chłopak na poboczu podnosi flagę. — No, fajnie było was poznać chłopaki.
— Nie jęcz, skopiemy im tyłki — zahartował nas Jim, znowu robiąc dobrą minę do złej gry. Albo raczej starając się ją zrobić, bo mu niezbyt to wyszło.
— No, liczę na was — odwzajemniłem ostatni uśmiech, chociaż w środku cały się skręcałem.
Gdybyśmy nie zostali do tego zmuszeni to przenigdy byśmy nie wzięli w tym udziału. Ale cóż poradzić… Drake by nas nawet zabił.
Odmówiłem jeszcze ostatnią modlitwę. Zawsze dodaje mi to odwagi i nie bez powodu. Jak może mi się coś stać, skoro będzie przy mnie?
Mam tylko nadzieję, że to nie moja ostatnia modlitwa w życiu.
Flaga sygnalizująca start świsnęła, odrywając mnie z zamyślenia.
Zaczęło się.
Docisnąłem pedał gazu do samego spodu i aż nas wbiło w fotele, pod mocą wielkiego sportowego auta. Pierwsze pół kilometra drogi mieliśmy przejechać bez użycia środków zagłady, jak zwykłem to nazywać, ale zbyt dobrze znaliśmy Drake’a, żeby czuć się pewnymi, więc oddaliliśmy się od pozostałem dwójki, jadąc wolniej od reszty.
— Co ty robisz? — oburzył się Sven. — Najbezpieczniej jest z przodu!
— Co? — zdumiałem się, zerkając na niego przez lusterko.
— Wszystko co będą zrzucać może nas tutaj trafić! Wyprzedź ich! Szybko! Wątpię zresztą, żeby ktokolwiek miał jakąś broń, która strzela do przodu!
Przerażony, znowu przyspieszyłem aż do osiemdziesięciu, zaczynając ich powoli doganiać. Zrównaliśmy się z nimi w momencie, gdy przejechaliśmy pół kilometra. Trzymając kurczowo kierownicę utrzymywałem tempo, siadając za kółkiem dopiero po raz szósty w życiu.
ŁUP! Okno po mojej prawej nagle zostało rozbite i słysząc świst koło swojego ucha rozbiło się drugie. Z szybko bijącym sercem spojrzałem ze strachem w stronę, skąd nadszedł atak. Drake za kierownicą razem z dwójką chłopaków zrównał się z nami i teraz pruli w nas z pistoletu ręcznego.
Gnany mocą instynktu zakręciłem gwałtownie, nie w stronę przeciwną, tylko prosto na samochód, w którym siedział Drake. Zderzyliśmy się z nimi słabo, ale wystarczająco, żeby stracili równowagę i zaczęli gwałtownie hamować.
— No ładujcie do nich! Na co czekacie?! — zawołałem do tyłu, zrozpaczony.
Rozpędziliśmy się do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, co czuło się teraz ponad miarę przez rozbite okna po obu stronach przedniego siedzenia. Sekundę później właśnie z jednego z nich wyleciało całe wiadro kamieni ugadzając prosto w samochód, który prowadził Stanley; kolejny tyran szkolny. Cała przednia szyba została rozbita i z pewnością poraniła ich bardzo. Aż mi się zebrało na wymioty, gdy pomyślałem, że możemy kogoś zabić.

***

— Bierz tą kierownicę! — ryknąłem na siedzącego obok Darwina. — Teraz to ja ich rozwalę!
— Ale…
— Cholera jasna, zabieraj! Nic nie umiecie zrobić porządnie!
Posłuchał, chwytając kierownicę. Wyskoczyłem na tylne siedzenie obok Nathaniela biorąc uprzednio do ręki srebrną walizę.
— Dawaj ten pistolet! — wyrwałem go sąsiadowi, który wystrzelił już trzeci magazynek, ale trafił tylko raz i to nie tam, gdzie trzeba. — A ty, Darwin, przyspiesz! Jesteśmy ostatni! Zabierz się za to jak trzeba, albo cię wywalę za okno!
Przyspieszyliśmy i wychyliłem się aż po tułów przez okno. Wiatr rozwiał mi brązowe włosy na wszystkie strony, które co chwila wpadały mi do oczu. Naprzeklinałem na nie ostro i wymierzyłem pistoletem w samochód Stanley’a i, zaciskając zęby, wystrzeliłem. Pocisk przeleciał kilka centymetrów od opony. Drugi raz, blisko! Trzeci, znowu nic! Czwarty... !
Wróciłem na miejsce oddając mu żałosny pistolet i zamiast tego zabierając ciężki karabin. Teraz się zabawimy. Znowu byłem zmuszony poddać się torturom wiatru i wypuściłem długą serię z karabinu, ale nie w stronę auta Stanley’a, ale do Alana, który ciągle był na pierwszym miejscu. Sekundę później opona pękła i natychmiast ich pojazd zaczął się ślizgać, zwalniając gwałtownie. Zaśmiałem się z wyższością wracając na miejsce, ale mina natychmiast mi zrzedła gdy zobaczyłem, co z tego samochód pozoru sprytnego ruchu wynikło. Zielony samochód Stanley’a wpadł z impetem na Alana i teraz oba pojazdy zaczęły się ślizgać na drodze, zbliżając się nieuchronnie do nas.
— Zwalniaj, ty kretynie, zwalniaj! — ryknąłem do ogłupiałego Darwina.
Ale było już za późno.
Gruchnęliśmy w nich z impetem i straciłem przytomność.

***

— Sven? Jim? — wymamrotałem.
Ból był wszechogarniający. Lewa ręka emitowała najwięcej cierpienia, i gdy spojrzałem na nią zwymiotowałem gwałtownie na własne spodnie. Była tak zdeformowana i zakrwawiona, że praktycznie ciężko było poznać, co to właściwie jest. Zresztą samochód można było opisać tak samo jak moją rękę. Słysząc jakieś ciche ruchy z tylnego siedzenia, które na chwilę obecną mnie średnio ochodziły z trudem wykopałem drzwi i wypadłem na zewnątrz, czując kwas w gardle. Moje spojrzenie natychmiast natrafiło na dwóch rosłych mężczyzn, którzy wyskoczyli, żeby nam pomóc.
— Alan? Alan! — Ucieszyłem się niezmiernie, słysząc słabe nawoływanie Jim’a. — Pomóż mi go wyciągnąć!
Nacisnąłem na klamkę prawą ręką, ale nic z tego.
— Hej! Tutaj! Pomóżcie! — ryknąłem na ową dwójkę nadbiegających.

***

Zacząłem się wyczołgiwać przez zdeformowany otwór, który niegdyś był miejscem na drzwi. Słyszałem z drugiej strony rozwalonych aut Alana, wołającego do kogoś o pomoc. Czułem krew na całym ciele, dosłownie. Każdy centymetr skóry wołał rozpaczliwie o pomstę do nieba za okropny ból, który mną targał. Niemal paraliżował wszystkie zmysły. Bezwładna noga, która jako ostatnia wyślizgnęła się z wraku samochodu plasnęła obrzydliwie o asfalt, pokrywając go krwią. Zacisnąłem zęby z bólu, przygryzając język żeby nie krzyknąć. Nie mogą mnie teraz znaleźć. Wiem, że to wszystko to moja wina. Co teraz zrobię? Przecież świadkowie rozpowiedzą wszystkim, że…
Nagle dostałem brutalnego przebłysku, a przez myśl przeleciał mi obraz srebrnej walizy leżącej na tylnym siedzeniu.
Powróciłem do wraku mojego pojazdu, tarzając się wśród krwi mojej i nieżyjących towarzyszy. Zdawało mi się, że dostrzegam błysk stali pod przednim fotelem. Byłem zmuszony położyć się brzuchem do dołu na zakrwawionych siedzeniach, uprzednio wyrzucając urwaną rękę przez rozbite okno. Powodziłem ręką pod fotelem i niemal natychmiast moje palce zacisnęły się na rączce walizy.
Nie ma świadków, nie ma więzienia.

***

Wysoki blondyn i umięśniony wąsacz usadzili mnie ostrożnie na poboczu, a sami wyrwali wygięte drzwi rozwalonego samochodu, z którego dopiero co wyszedłem. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy wyciągnęli ciało Sven’a. Nóż, który miał przed wypadkiem w dłoni tkwił teraz wbity w jego pierś. Za nim bez niczyjej pomocy wyskoczył zrozpaczony Jim, który widocznie nie miał nic złamanego, ale ran miał tyle, że po prostu nie przypominał człowieka.
Zerwałem się na równe nogi, które natychmiast zaczęły protestować i zwaliłem się na kolana przy nich.
— Nie żyje?! — wykrztusiłem, zrozpaczony.
— Cicho siedź — warknął wąsacz. — Jak będziesz nam przeszkadzał to na pewno nie będzie!
Postawili go na asfalcie, a blondyn przyłożył mu dwa palce do szyi, badając puls. Czekałem ze strachem na werdykt, chociaż nóż wystający z piersi zdawał się mówić sam za siebie. Nie mogłem powstrzymać tej iskry nadziei, że Sven żyje. Zrobię wszystko, żeby tylko się teraz podniósł. Wszystko.
Dryblas chwycił za rękojeść ostrza i z nieprzyjemnym bulgotem wyszarpał go z okolic serca i odrzucając go na bok. Myślałem, że zemdleję. Nie z bólu fizycznego ani nawet z obrzydzenia, ale z cierpienia psychicznego. Czułem, jak łzy nachodzą mi do oczu, gdy z oddali usłyszałem sygnał karetki.

***

Otworzyłem ciężką walizę. Nigdy nie zapytałem ojca, czemu trzyma coś tak małego w czymś takim, ale mniejsza o to. Kogo obchodzi rozmiar? Tu się liczy wielkość mocy!
Demonium, pierścień mocy. Był wykonany z materiału, który ojciec znalazł niedawno w tajemniczym meteorycie. Przypominała stal, ale wyraźnie widziało się, że owa materia się porusza. Nie wychodzi poza kontury, w jakich został zrobiony, lecz przywodzi na myśl cielsko węża. Było to zwykłe, idealnie wyszlifowane kółko neutrotytowe (tak ojciec nazwał nowy pierwiastek, który zatrzymał tylko dla siebie). Nie miało żadnych zbędnych zdobień. Natychmiast założyłem go na palec. Aż cały zadrżałem, gdy poczułem ogromny przypływ mocy. Demonium jeszcze nie było nigdy testowane, ale to mi wystarczyło, żeby uwierzyć w jego działanie. Mało tego eksplodowała we mnie pewność siebie i agresja, jakich jeszcze nigdy nie czułem. W dotąd bezwładnej nodze poczułem czucie. Moje ciało zostało zregenerowane.
Bez wahania okrążyłem wraki i stanąłem nad czwórką facetów kucających naokoło zwłok Sven’a. Karetka zatrzymała się nieopodal i dwójka lekarzy z noszami zaczęła biec ku nim.
— Drake! To twoja wina! — ryknął na mnie Alan, starając się powstać, ale poziom zranień skutecznie mu to uniemożliwił. — To ty kazałeś nam wleźć do tego auta!
— Zamknij się — warknąłem głosem, którego nawet ja sam nie poznałem. Wszyscy aż zadrżeli słysząc ten ohydny i ochrypły ton.
Jim natychmiast podskoczył i chwycił mnie wpół, chcąc rzucić mną o asfalt.
To był błąd.
Ten puścił mnie szybko i zawył przeraźliwie. Ogień buchnął mu z ust i nie posiadałem się z wrażenia, że stało się to, co sobie wyobraziłem. Płomienie zżerały jego ciało od środka. Skóra zaczęła odpadać, ukazując mnóstwo krwi i ognia, białka oczu zaczęły się rozlewać i sekundę później upadł na podłoże, nieżywy. Nie odwróciłem od niego wzroku, gdy dalej płonął. To na swój sposób było atrakcyjne i całkiem zabawne. Wyszczerzyłem krzywe zęby, podnosząc wzrok na pozostałych.
Wszyscy wrzasnęli ze skrajnego przerażenia i rzucili się do karetki, ciągnąc za sobą zdezorientowanych lekarzy, którzy tego paranormalnego morderstwa nie widzieli. Zacząłem kroczyć ku nim z potwornym uśmiechem na twarzy. Jeszcze nigdy nie czułem tego, co teraz. Teorie taty stały się dalekie prawdzie. Demonium posiadało o wiele większą moc, niż mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić. Mogę teraz robić z nimi co zechcę, nikt mi nie stanie na drodze. Mnie, posiadaczowi Demonium. Czułem, jak krew wrze mi w żyłach, gdy unosiłem dłonie w stronę uciekającego w agonii lekarza.
Ten poderwał się nad ziemię i zgodnie z moim ruchem ręki przeciął powietrze ze świstem. Wywalił drzwi budynku po lewej stronie z taką siłą, że te rozwaliły się na kawałki i wleciał razem z ich szczątkami do środka, kończąc tym samym życie.
Koniec przelewek. Czas na wybuch bomby wodorowej. Niech zobaczą, na co mnie stać.

***

Drake przekroczył obok mnie i zaczął iść w kierunku czwórki przerażonych mężczyzn. Jeden z nieszczęsnych lekarzy dopiero co rozwalił sobą drzwi niedaleko mnie. Mój rozum nie był w stanie pojąć tego, co się właściwie dzieje. Zawsze się bałem Drake’a, ale teraz już nie widzę w nim chuligana, tylko czyste zło. Wcielenie demona. Zabił moich przyjaciół i nie daruję mu tego.
Pomodliłem się na głos do Boga, wkładając w to całego siebie. Zawsze byłem wierzącym człowiekiem i będę czuł się pewniej, gdy poczuję obecność Boga przy sobie.
— Boże, bądź przy mnie w tej okropnej chwili! Ratuj mnie! Daj mi jakiś znak, wskazówkę, co mam robić! Błagam!
Nagle Drake potknął się o leżące samotnie koło i upadł na twarz. Czułem, że powinienem teraz coś zrobić, dobić go, ale nie miałem siły. Nie jestem kimś, kto by się na to zdobył.
Poczułem, że ból ustąpił! Całkowicie! Spojrzałem w niebo i łza spłynęła mi po policzku. Dobrze wiem, kto tego dokonał. Aż chciało się zignorować mordercę i krzyczeć z radości do Boga. O niczym więcej teraz nie marzyłem.
Podszedłem do leżącego Drake’a i nie posiadałem się ze zdumienia widząc, że ten się nie porusza. Upadł prosto na twarz, ale to chyba nie powód, żeby umarł! Schyliłem się i przycisnąłem palce do jego szyi. Nic nie wyczułem. A może źle to robię? Spróbowałem jeszcze w innych miejscach i nie posiadałem się ze zdumienia. Drake zginął.
Ponury i nieustanny świst wiatru zaczął drgać, jakby opłakując zmarłych, gdy karetka w końcu zatrzasnęła drzwi i wyjechała na ulicę jeszcze przez chwilę nie mogąc jechać prosto, tylko ze strachu niemalże slalomem.
Wtedy zobaczyłem pierścień, który leżał na asfalcie tuż obok dłoni Drake’a. Zdawał się poruszać w sobie i dymić... nie, to nie jest dym! Aż cały zadrżałem, widząc przezroczystego demona, który wzleciał w powietrze, i zniknął razem z ruszającym się wciąż pierścieniem. To nie był wcale świst powietrza, ale krzyk umierającego ducha.
Bóg zawsze zwycięża, nieważne, jak straszna wydaje się moc zła. Każdy, kto myśli inaczej w głębi siebie czuje, że nie ma innej możliwości.
[/align]Amen.



Odpowiedz
#2
Cytat:Hej! Wyłaź mi stąd! Ja będę prowadził! — ryknąłem, otwierając drzwi samochodu z zamachu[z zamachu? Samochód uczestniczył w zamachu? Z rozmachem czy coś nie wiem, ale z zamachu mi nie pasuje] i wyrzucając nieszczęsnego nastolatka na asfalt. Sam wsiadłem z ogromną blaszaną walizą w dłoni i zamknąłem [je] za sobą z trzaskiem.
— Hej, Drake, a kto ci pozwoli? — zapytał inny chłopak z tylnego siedzenia, ale ton głosu miał, jak wszyscy w stosunku do mnie, nietęgi.
— Chcesz wiedzieć, mały? — wychyliłem się do tyłu wyciągając z kieszeni pistolet ręczny, który ukradłem ojcu i celując nim w przerażonego szesnastolatka [dodałem]napisz to, bo Twoje wygląda jak niedokończone. — To mi pozwoli. Kto ma broń, ten ma władzę. Ktoś jeszcze ma jakiś problem?!
Oczywiście wszyscy zatrzęśli portkami i wyskoczyli z auta w panice. Tchórze.
Urządziliśmy sobie wyścig śmierci z dzieciakami z wioski. Ukradliśmy trzy samochody rodzicom (Bo zagroziłem ich synom, a nikt z dzieciaków nie waży mi się przeciwstawić), i postanowiliśmy nieco zaszaleć. Walka samochodowa w stylu wolnym. Wszystkie chwyty dozwolone. Samochód, który przetrwa najdłużej, wygrywa. Aż dziw brał, co dzieciaki w wieku szesnastu lat potrafią wykombinować. W każdym samochodzie miała siedzieć trójka osób. Oczywiście, wiadomo kto to wygra. Ja. A dlaczego? Bo nie mogę nie wygrać. Postawiłem srebrną walizę na sąsiednim siedzeniu. Właśnie w niej się kryje coś, czego się nikt nie spodziewa. Coś, co zakończy ten wyścig w jedną sekundę. Coś, o czym żaden człowiek nie chciałby wiedzieć. Mój ojciec jest niedoszłym wynalazcą, który stworzył swego czasu broń tak okrutną i niszczycielską, że nie da się jej porównać z niczym.[och, sam pomysł na razie wygląda jak wzięty z kosmosu, no bo kurde, dzieciaki kradną auta, broń! I idą się rozwalać na ulicy? Ludzie Big Grin ale poczekamy, zobaczymy, jak sensownie to wyjaśnisz]

***

— Ok, chłopaki — zwróciłem się do przyjaciół, siedząc w sportowym pojeździe. — Jim, ty bierzesz w posiadanie klej, pinezki, prześcieradła, kamienie i młotki. Nieźle to wymyśliłeś stary, naprawdę. A ty, Sven, koktajle mołotova, benzynę i łańcuchy. No a ja zajmę się prowadzeniem… chyba, że chcecie się ze mną zamienić to nie ma problemu. Jeśli dzięki temu będzie wam lepiej to chętnie.
— Nie, nie, Alan, siedź tam, gdzie siedzisz — zaprotestował Jim ze słabym uśmiechem na twarzy. — Nie wierzę, że się w to wszyscy razem wpakowaliśmy.
— Akurat my, no nie? — burknął Sven, który dzisiaj był wyjątkowo ponury. — Tyle było innych dzieciaków, a Drake wybrał akurat nas.
— No cóż, ale to akurat my donieśliśmy na niego w szkole, że pali w toalecie, no nie? — zaśmiałem się ponuro. — W sumie dobrze mu tak. Ten facet ma nierówno pod sufitem.
— Tak, a teraz musimy z nim walczyć. — Sven był totalnie przybijający.
— Oho, zaczynamy — przygryzłem wargę widząc, że chłopak na poboczu podnosi flagę. — No, fajnie było was poznać chłopaki.
— Nie jęcz, skopiemy im tyłki — zahartował nas Jim, znowu robiąc dobrą minę do złej gry. Albo raczej starając się ją zrobić, bo mu niezbyt[niezbyt mu] to wyszło.
— No, liczę na was — odwzajemniłem ostatni uśmiech, chociaż w środku cały się skręcałem. 
Gdybyśmy nie zostali do tego zmuszeni to przenigdy byśmy nie wzięli w tym udziału. Ale cóż poradzić… Drake by nas nawet zabił.
Odmówiłem jeszcze ostatnią modlitwę. Zawsze dodaje mi to odwagi i nie bez powodu. Jak może mi się coś stać, skoro będzie przy mnie?
Mam tylko nadzieję, że to nie moja ostatnia modlitwa w życiu.
Flaga sygnalizująca start świsnęła, odrywając[wyrywając] mnie z zamyślenia.
Zaczęło się.
Docisnąłem pedał gazu do samego spodu i aż nas wbiło w fotele, pod mocą wielkiego sportowego auta. Pierwsze pół kilometra drogi mieliśmy przejechać bez użycia środków zagłady, jak zwykłem to nazywać, ale zbyt dobrze znaliśmy Drake’a, żeby czuć się pewnymi, więc oddaliliśmy się od pozostałem dwójki, jadąc wolniej od reszty.
— Co ty robisz? — oburzył się Sven. — Najbezpieczniej jest z przodu!
— Co? — zdumiałem się, zerkając na niego przez lusterko.
— Wszystko co będą zrzucać może nas tutaj trafić! Wyprzedź ich! Szybko! Wątpię zresztą, żeby ktokolwiek miał jakąś broń, która strzela do przodu!
Przerażony, znowu przyspieszyłem aż do osiemdziesięciu, zaczynając ich powoli doganiać. Zrównaliśmy się z nimi w momencie, gdy przejechaliśmy pół kilometra. Trzymając kurczowo kierownicę utrzymywałem tempo, siadając za kółkiem dopiero po raz szósty w życiu.
ŁUP! Okno po mojej prawej nagle zostało rozbite i słysząc świst koło swojego ucha rozbiło się drugie.[głupie zdanie, przeredaguj np. w ogóle na szyba pęka ze świstem? I w ogóle kawałki szyby poleciałyby na niego, jest kierowcą okno jest blisko, ale na świst to bierze, okok] Z szybko bijącym sercem spojrzałem ze strachem w stronę, skąd nadszedł atak. Drake za kierownicą razem z dwójką chłopaków zrównał się z nami i teraz pruli w nas z pistoletu ręcznego.
Gnany mocą instynktu zakręciłem gwałtownie, nie w stronę przeciwną, tylko prosto na samochód, w którym siedział Drake. Zderzyliśmy się z nimi słabo, ale wystarczająco, żeby stracili równowagę i zaczęli gwałtownie hamować.
— No ładujcie do nich! Na co czekacie?! — zawołałem do tyłu,[zbędny przecinek] zrozpaczony.
Rozpędziliśmy się do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, co czuło się teraz ponad miarę przez rozbite okna po obu stronach przedniego siedzenia. Sekundę później właśnie z jednego z nich wyleciało całe wiadro kamieni ugadzając prosto w samochód, który prowadził Stanley; kolejny tyran szkolny. Cała przednia szyba została rozbita i z pewnością poraniła ich bardzo. Aż mi się zebrało na wymioty, gdy pomyślałem, że możemy kogoś zabić.

***

— Bierz tą[tę!] kierownicę! — ryknąłem na siedzącego obok Darwina. — Teraz to ja ich rozwalę!
— Ale…
— Cholera jasna, zabieraj! Nic nie umiecie zrobić porządnie!
Posłuchał, chwytając kierownicę. Wyskoczyłem na tylne siedzenie obok Nathaniela biorąc uprzednio do ręki srebrną walizę.
— Dawaj ten pistolet! — wyrwałem go sąsiadowi, który wystrzelił już trzeci magazynek, ale trafił tylko raz i to nie tam, gdzie trzeba. — A ty, Darwin, przyspiesz! Jesteśmy ostatni! Zabierz się za to jak trzeba, albo cię wywalę za okno!
Przyspieszyliśmy i wychyliłem się aż po tułów przez okno. Wiatr rozwiał mi brązowe włosy na wszystkie strony, które co chwila wpadały mi do oczu. Naprzeklinałem na nie ostro i wymierzyłem pistoletem w samochód Stanley’a i, zaciskając zęby, wystrzeliłem. Pocisk przeleciał kilka centymetrów od opony. Drugi raz, blisko! Trzeci, znowu nic! Czwarty... !
Wróciłem na miejsce oddając mu żałosny pistolet i zamiast tego zabierając ciężki karabin. Teraz się zabawimy. Znowu byłem zmuszony poddać się torturom wiatru i wypuściłem długą serię z karabinu, ale nie w stronę auta Stanley’a, ale do Alana, który ciągle był na pierwszym miejscu. Sekundę później opona pękła i natychmiast ich pojazd zaczął się ślizgać, zwalniając gwałtownie. Zaśmiałem się z wyższością wracając na miejsce, ale mina natychmiast mi zrzedła gdy zobaczyłem, co z tego samochód [tu chyba miało być z, a nie samochód ;o]pozoru sprytnego ruchu wynikło. Zielony samochód Stanley’a wpadł z impetem na Alana i teraz oba pojazdy zaczęły się ślizgać na drodze, zbliżając się nieuchronnie do nas.
— Zwalniaj, ty kretynie, zwalniaj! — ryknąłem do ogłupiałego Darwina.
Ale było już za późno.
Gruchnęliśmy w nich z impetem i straciłem przytomność.

***

— Sven? Jim? — wymamrotałem.
Ból był wszechogarniający. Lewa ręka emitowała[ręka emitowała, wydaje mi się, że to średnio trafne określenie] najwięcej cierpienia, i gdy spojrzałem na nią zwymiotowałem gwałtownie na własne spodnie. Była tak zdeformowana i zakrwawiona, że praktycznie ciężko było poznać, co to właściwie jest. Zresztą samochód można było opisać tak samo jak moją rękę. Słysząc jakieś ciche ruchy z tylnego siedzenia, które na chwilę obecną mnie średnio o[b]chodziły z trudem wykopałem drzwi i wypadłem na zewnątrz, czując kwas w gardle. Moje spojrzenie natychmiast natrafiło na dwóch rosłych mężczyzn, którzy wyskoczyli, żeby nam pomóc.[ręke ma zmiażdżoną, ale coś średnio się tym przejmuje widzę... opisałeś, że wygląda jak nie wiadomo co i tyle, słabe przedstawienie odczuć]
— Alan? Alan! — Ucieszyłem się niezmiernie, słysząc słabe nawoływanie Jim’a. — Pomóż mi go wyciągnąć!
Nacisnąłem na klamkę prawą ręką, ale nic z tego. 
— Hej! Tutaj! Pomóżcie! — ryknąłem na ową dwójkę nadbiegających.

***

Zacząłem się wyczołgiwać przez zdeformowany otwór, który niegdyś był miejscem na drzwi. Słyszałem z drugiej strony rozwalonych aut Alana, wołającego do kogoś o pomoc. Czułem krew na całym ciele, dosłownie. Każdy centymetr skóry wołał rozpaczliwie o pomstę do nieba za okropny ból, który mną targał. Niemal paraliżował wszystkie zmysły. Bezwładna noga, która jako ostatnia wyślizgnęła się z wraku samochodu plasnęła obrzydliwie o asfalt, pokrywając go krwią. Zacisnąłem zęby z bólu, przygryzając język żeby nie krzyknąć. Nie mogą mnie teraz znaleźć. Wiem, że to wszystko to moja wina. Co teraz zrobię? Przecież świadkowie rozpowiedzą wszystkim, że…
Nagle dostałem brutalnego przebłysku, a przez myśl przeleciał mi obraz srebrnej walizy leżącej na tylnym siedzeniu.
Powróciłem do wraku mojego pojazdu, tarzając się wśród krwi mojej i nieżyjących towarzyszy. Zdawało mi się, że dostrzegam błysk stali pod przednim fotelem. Byłem zmuszony położyć się brzuchem do dołu na zakrwawionych siedzeniach, uprzednio wyrzucając urwaną rękę przez rozbite okno. Powodziłem ręką pod fotelem i niemal natychmiast moje palce zacisnęły się na rączce walizy.
Nie ma świadków, nie ma więzienia.

***

Wysoki blondyn i umięśniony wąsacz usadzili mnie ostrożnie na poboczu, a sami wyrwali wygięte drzwi rozwalonego samochodu, z którego dopiero co wyszedłem. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy wyciągnęli ciało Sven’a. Nóż, który miał przed wypadkiem w dłoni tkwił teraz wbity w jego pierś.[nóż? W walce samochodów? Spoko]Za nim bez niczyjej pomocy wyskoczył zrozpaczony Jim, który widocznie nie miał nic złamanego, ale ran miał tyle, że po prostu nie przypominał człowieka.[ciekawe jak wyglądał, skoro go poznali, ale nie przypominał człowieka, a i nie miał nic złamane, ponosi Cię z dramatycznym opisem ran, często niezbyt trafnym]
Zerwałem się na równe nogi, które natychmiast zaczęły protestować i zwaliłem się na kolana przy nich[przy nich? Przy nogach?].
— Nie żyje?! — wykrztusiłem, zrozpaczony.
— Cicho siedź — warknął wąsacz. — Jak będziesz nam przeszkadzał to na pewno nie będzie!
Postawili go na asfalcie, a blondyn przyłożył mu dwa palce do szyi, badając puls. Czekałem ze strachem na werdykt, chociaż nóż wystający z piersi zdawał się mówić sam za siebie. Nie mogłem powstrzymać tej iskry nadziei, że Sven żyje. Zrobię wszystko, żeby tylko się teraz podniósł. Wszystko.
Dryblas chwycił za rękojeść ostrza i z nieprzyjemnym bulgotem wyszarpał go z okolic serca i odrzucając go na bok. Myślałem, że zemdleję. Nie z bólu fizycznego ani nawet z obrzydzenia, ale z cierpienia psychicznego. Czułem, jak łzy nachodzą mi do oczu, gdy z oddali usłyszałem sygnał karetki.

***

Otworzyłem ciężką walizę. Nigdy nie zapytałem ojca, czemu trzyma coś tak małego w czymś takim, ale mniejsza o to. Kogo obchodzi rozmiar? Tu się liczy wielkość mocy!
Demonium, pierścień mocy. Był wykonany z materiału, który ojciec znalazł niedawno w tajemniczym meteorycie. Przypominała stal, ale wyraźnie widziało się, że owa materia się porusza. Nie wychodzi poza kontury, w jakich został zrobiony, lecz przywodzi na myśl cielsko węża[ne rozumiem]. Było to zwykłe, idealnie wyszlifowane kółko neutrotytowe (tak ojciec nazwał nowy pierwiastek, który zatrzymał tylko dla siebie). Nie miało żadnych zbędnych zdobień. Natychmiast założyłem go na palec. Aż cały zadrżałem, gdy poczułem ogromny przypływ mocy. Demonium jeszcze nie było nigdy testowane, ale to mi wystarczyło, żeby uwierzyć w jego działanie. Mało tego eksplodowała we mnie pewność siebie i agresja, jakich jeszcze nigdy nie czułem[no bo do tej pory był aniołkiem]. W dotąd bezwładnej nodze poczułem czucie. Moje ciało zostało zregenerowane.
Bez wahania okrążyłem wraki i stanąłem nad czwórką facetów kucających naokoło zwłok Sven’a. Karetka zatrzymała się nieopodal i dwójka lekarzy z noszami zaczęła biec ku nim.
— Drake! To twoja wina! — ryknął na mnie Alan, starając się powstać, ale poziom zranień skutecznie mu to uniemożliwił. — To ty kazałeś nam wleźć do tego auta!
— Zamknij się — warknąłem głosem, którego nawet ja sam nie poznałem. Wszyscy aż zadrżeli słysząc ten ohydny i ochrypły ton.
Jim natychmiast podskoczył i chwycił mnie wpół, chcąc rzucić mną o asfalt.
To był błąd.
Ten puścił mnie szybko i zawył przeraźliwie. Ogień buchnął mu z ust i nie posiadałem się z wrażenia, że stało się to, co sobie wyobraziłem. Płomienie zżerały jego ciało od środka. Skóra zaczęła odpadać, ukazując mnóstwo krwi i ognia, białka oczu zaczęły się rozlewać i sekundę później upadł na podłoże, nieżywy. Nie odwróciłem od niego wzroku, gdy dalej płonął. To na swój sposób było atrakcyjne i całkiem zabawne. Wyszczerzyłem krzywe zęby, podnosząc wzrok na pozostałych.
Wszyscy wrzasnęli ze skrajnego przerażenia i rzucili się do karetki, ciągnąc za sobą zdezorientowanych lekarzy, którzy tego paranormalnego morderstwa nie widzieli. Zacząłem kroczyć ku nim z potwornym uśmiechem na twarzy. Jeszcze nigdy nie czułem tego, co teraz. Teorie taty stały się dalekie prawdzie. Demonium posiadało o wiele większą moc, niż mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić. Mogę teraz robić z nimi co zechcę, nikt mi nie stanie na drodze. Mnie, posiadaczowi Demonium. Czułem, jak krew wrze mi w żyłach, gdy unosiłem dłonie w stronę uciekającego w agonii lekarza.
Ten poderwał się nad ziemię i zgodnie z moim ruchem ręki przeciął powietrze ze świstem. Wywalił drzwi budynku po lewej stronie z taką siłą, że te rozwaliły się na kawałki i wleciał razem z ich szczątkami do środka, kończąc tym samym życie.[wcześniej nic nie było o tym budynku, przywołujesz go, gdy jest potrzebny, w ogóle mało opisów jest, w sumie chyba zero Big Grin ]
Koniec przelewek. Czas na wybuch bomby wodorowej. Niech zobaczą, na co mnie stać.

***

Drake przekroczył obok mnie i zaczął iść w kierunku czwórki przerażonych mężczyzn. Jeden z nieszczęsnych lekarzy dopiero co rozwalił sobą drzwi niedaleko mnie. Mój rozum nie był w stanie pojąć tego, co się właściwie dzieje. Zawsze się bałem Drake’a, ale teraz już nie widzę w nim chuligana, tylko czyste zło. Wcielenie demona. Zabił moich przyjaciół i nie daruję mu tego.
Pomodliłem się na głos do Boga, wkładając w to całego siebie. Zawsze byłem wierzącym człowiekiem i będę czuł się pewniej, gdy poczuję obecność Boga przy sobie.
— Boże, bądź przy mnie w tej okropnej chwili! Ratuj mnie! Daj mi jakiś znak, wskazówkę, co mam robić! Błagam!
Nagle Drake potknął się o leżące samotnie koło i upadł na twarz[ja pierdu, taaaaaka moc, a potknął się o koło?:<]. Czułem, że powinienem teraz coś zrobić, dobić go, ale nie miałem siły. Nie jestem kimś, kto by się na to zdobył. 
Poczułem, że ból ustąpił! Całkowicie! Spojrzałem w niebo i łza spłynęła mi po policzku. Dobrze wiem, kto tego dokonał. Aż chciało się zignorować mordercę i krzyczeć z radości do Boga. O niczym więcej teraz nie marzyłem.
Podszedłem do leżącego Drake’a i nie posiadałem się ze zdumienia widząc, że ten się nie porusza. Upadł prosto na twarz, ale to chyba nie powód, żeby umarł! Schyliłem się i przycisnąłem palce do jego szyi. Nic nie wyczułem. A może źle to robię? Spróbowałem jeszcze w innych miejscach i nie posiadałem się ze zdumienia. Drake zginął.
Ponury i nieustanny świst wiatru zaczął drgać, jakby opłakując zmarłych, gdy karetka w końcu zatrzasnęła drzwi i wyjechała na ulicę jeszcze przez chwilę nie mogąc jechać prosto, tylko ze strachu niemalże slalomem.
Wtedy zobaczyłem pierścień, który leżał na asfalcie tuż obok dłoni Drake’a. Zdawał się poruszać w sobie i dymić... nie, to nie jest dym! Aż cały zadrżałem, widząc przezroczystego demona, który wzleciał w powietrze, i zniknął razem z ruszającym się wciąż pierścieniem. To nie był wcale świst powietrza, ale krzyk umierającego ducha.
Bóg zawsze zwycięża, nieważne, jak straszna wydaje się moc zła. Każdy, kto myśli inaczej w głębi siebie czuje, że nie ma innej możliwości.
[/align]Amen.
To jest tekst sensacyjny? Bo mi to na fantastykę zalatuje i to mocno. Powiedz mi, jak jest usytuowany narrator? Do kogo mówią? Bo zmieniasz postacie i one tak o rzucają tekstem w przestrzeń. To chyba nie całkiem dobrze. Bohaterowie? Jeden zły, drugi dobry i tyle. Nawet opisu ich wyglądu nie ma, chyba że ominąłem. A zły i dobry to też mało. Fabuła jest straszna... Dzieci biorą auta, mają broń i jeden kazał reszcie to zrobić i zrobili. Sam jeden na kilku kolesi! Ludzie.
Jedyny plus to to, że czytało się całkiem szybko.

Nie podoba mi się, chciałeś pokazać jakiś fajny pomysł, ale w ogóle tego nie przemyślałeś i nic nie trzyma się kupy.

Błędów nie wypisałem wszystkich, bo bardzo liczyłem na wyjaśnienie fabuły i chciałem szybko dotrzeć do końca, a drugi raz czytać mi się, niestety, nie chce.
2,5/10
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#3
(12-01-2012, 10:51)Hellgate napisał(a): — Hej! Wyłaź mi stąd! Ja będę prowadził! — ryknąłem, otwierając drzwi samochodu z zamachu i wyrzucając nieszczęsnego nastolatka na asfalt. [łomatkoboskoczestochowsko, co autor miał na myśli? o.O]Sam wsiadłem z ogromną[,] blaszaną walizą w dłoni i zamknąłem za sobą z trzaskiem [co zamknąłeś?].
— Hej, Drake, a kto ci pozwoli? — zapytał inny chłopak z tylnego siedzenia, ale ton głosu miał, [zbędny przecinek, imo] jak wszyscy w stosunku do mnie, nietęgi.
— Chcesz wiedzieć, mały? — wychyliłem się do tyłu[,] wyciągając z kieszeni pistolet ręczny, który ukradłem ojcu i celując nim w przerażonego szesnastolatka [przeczytaj jeszcze raz ten fragment. Jest co najmniej bez sensu. Moim zdaniem lepiej brzmiałoby: odwróciłem się do szesnastolatka, celując w jego pierś ukradzionym ojcu pistoletem.. — To mi pozwoli. Kto ma broń, ten ma władzę. Ktoś jeszcze ma jakiś problem?!
Oczywiście wszyscy zatrzęśli portkami i wyskoczyli z auta w panice. Tchórze.
Urządziliśmy sobie wyścig śmierci z dzieciakami z wioski. Ukradliśmy trzy samochody rodzicom (Bo zagroziłem ich synom, a nikt z dzieciaków nie waży mi się przeciwstawić), i postanowiliśmy nieco zaszaleć. Walka samochodowa w stylu wolnym. Wszystkie chwyty dozwolone. Samochód, który przetrwa najdłużej, wygrywa. Aż dziw brał, co dzieciaki w wieku szesnastu lat potrafią wykombinować. W każdym samochodzie miała siedzieć trójka osób [miały siedzieć trzy osoby]. Oczywiście, wiadomo kto to wygra. Ja. A dlaczego? Bo nie mogę nie wygrać. Postawiłem srebrną walizę na sąsiednim siedzeniu. Właśnie w niej się kryje coś, czego się nikt nie spodziewa. Coś, co zakończy ten wyścig w jedną sekundę. Coś, o czym żaden człowiek nie chciałby wiedzieć. Mój ojciec jest niedoszłym wynalazcą, który stworzył swego czasu broń tak okrutną i niszczycielską, że nie da się jej porównać z niczym.

***

— Ok, chłopaki — zwróciłem się do przyjaciół, siedząc w sportowym pojeździe [lepiej będzie, jak podasz markę]. — Jim, ty bierzesz w posiadanie [nie pasuje mi ten wyraz] klej, pinezki, prześcieradła, kamienie i młotki. Nieźle to wymyśliłeś stary, naprawdę. A ty, Sven, koktajle mołotova, benzynę i łańcuchy. No[,] a ja zajmę się prowadzeniem… chyba, że chcecie się ze mną zamienić to nie ma problemu. Jeśli dzięki temu będzie wam lepiej[,] to chętnie.
— Nie, nie, Alan, siedź tam, gdzie siedzisz — zaprotestował Jim ze słabym uśmiechem na twarzy. — Nie wierzę, że się w to wszyscy razem wpakowaliśmy.
— Akurat my, no nie? — burknął Sven, który dzisiaj był wyjątkowo ponury. — Tyle było innych dzieciaków, a Drake wybrał akurat nas.
— No cóż, ale to akurat my donieśliśmy na niego w szkole, że pali w toalecie, no nie? — zaśmiałem się ponuro. — W sumie dobrze mu tak. Ten facet ma nierówno pod sufitem.
— Tak, a teraz musimy z nim walczyć. — Sven był totalnie przybijający.
— Oho, zaczynamy — przygryzłem wargę widząc, że chłopak na poboczu podnosi flagę. — No, fajnie było was poznać chłopaki.
— Nie jęcz, skopiemy im tyłki — zahartował nas Jim, znowu robiąc dobrą minę do złej gry. Albo raczej starając się ją zrobić, bo mu niezbyt to wyszło.
— No, liczę na was — odwzajemniłem ostatni uśmiech, chociaż w środku cały się skręcałem.
Gdybyśmy nie zostali do tego zmuszeni[,] to przenigdy byśmy nie wzięli w tym udziału. Ale cóż poradzić… Drake by nas nawet zabił.
Odmówiłem jeszcze ostatnią modlitwę. Zawsze dodaje mi to odwagi i nie bez powodu. Jak może mi się coś stać, skoro będzie przy mnie?
Mam tylko nadzieję, że to nie moja ostatnia modlitwa w życiu.
Flaga sygnalizująca start świsnęła, odrywając [odrywać można od czegoś, nie z czegoś. Popraw na "wyrywając] mnie z zamyślenia.
Zaczęło się.
Docisnąłem pedał gazu do samego spodu i aż nas wbiło w fotele, [zbędny przecinek] pod mocą wielkiego[,] sportowego auta. Pierwsze pół kilometra drogi mieliśmy przejechać bez użycia środków zagłady, jak zwykłem to nazywać, ale zbyt dobrze znaliśmy Drake’a, żeby czuć się pewnymi, więc oddaliliśmy się od pozostałem [j] dwójki, jadąc wolniej od reszty.
— Co ty robisz? — oburzył się Sven. — Najbezpieczniej jest z przodu!
— Co? — zdumiałem się, zerkając na niego przez lusterko.
— Wszystko co będą zrzucać może nas tutaj trafić! Wyprzedź ich! Szybko! Wątpię zresztą, żeby ktokolwiek miał jakąś broń, która strzela do przodu!
Przerażony, znowu przyspieszyłem aż do osiemdziesięciu, zaczynając ich powoli doganiać. Zrównaliśmy się z nimi w momencie, gdy przejechaliśmy pół kilometra. Trzymając kurczowo kierownicę utrzymywałem tempo, siadając za kółkiem dopiero po raz szósty w życiu.
ŁUP! Okno po mojej prawej nagle zostało rozbite i słysząc świst koło swojego ucha rozbiło się drugie. [łomatkoboskoczestochowsko, co autor miał na myśli? o.O] Z szybko bijącym sercem spojrzałem ze strachem w stronę, skąd nadszedł atak. Drake za kierownicą razem z dwójką chłopaków zrównał się z nami i teraz pruli w nas z pistoletu ręcznego.
Gnany mocą instynktu zakręciłem gwałtownie, nie w stronę przeciwną, tylko prosto na samochód, w którym siedział Drake. Zderzyliśmy się z nimi słabo, ale wystarczająco, żeby stracili równowagę i zaczęli gwałtownie hamować.
— No ładujcie do nich! Na co czekacie?! — zawołałem do tyłu, [zbędny przecinek] zrozpaczony.
Rozpędziliśmy się do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, co czuło się teraz ponad miarę przez rozbite okna po obu stronach przedniego siedzenia. Sekundę później właśnie z jednego z nich wyleciało całe wiadro kamieni ugadzając [trafiając]prosto w samochód, który prowadził Stanley; [,] kolejny tyran szkolny. Cała przednia szyba została rozbita i z pewnością poraniła ich bardzo. Aż mi się zebrało na wymioty, gdy pomyślałem, że możemy kogoś zabić.

***

— Bierz tą kierownicę! — ryknąłem na siedzącego obok Darwina. — Teraz to ja ich rozwalę!
— Ale…
— Cholera jasna, zabieraj! Nic nie umiecie zrobić porządnie!
Posłuchał, chwytając kierownicę. Wyskoczyłem na tylne siedzenie obok Nathaniela biorąc uprzednio do ręki srebrną walizę.
— Dawaj ten pistolet! — wyrwałem go sąsiadowi, który wystrzelił już trzeci magazynek, ale trafił tylko raz i to nie tam, gdzie trzeba. — A ty, Darwin, przyspiesz! Jesteśmy ostatni! Zabierz się za to jak trzeba, albo cię wywalę za okno!
Przyspieszyliśmy i wychyliłem się aż po tułów przez okno. Wiatr rozwiał mi brązowe [zbędne] włosy na wszystkie strony, które co chwila wpadały mi do oczu [z Twojego zapisu wynika, że strony wpadały bohaterowi do oczu... Popraw to sobie]. Naprzeklinałem na nie ostro i wymierzyłem pistoletem w samochód Stanley’a i, zaciskając zęby, wystrzeliłem. Pocisk przeleciał kilka centymetrów od opony. Drugi raz, blisko! Trzeci, znowu nic! Czwarty... !
Wróciłem na miejsce oddając mu [komu?! miejscu?!] żałosny pistolet i zamiast tego zabierając ciężki karabin. Teraz się zabawimy. Znowu byłem zmuszony poddać się torturom wiatru i wypuściłem długą serię z karabinu, ale nie w stronę auta Stanley’a, ale do Alana, który ciągle był na pierwszym miejscu. Sekundę później opona pękła i natychmiast ich pojazd zaczął się ślizgać, zwalniając gwałtownie. Zaśmiałem się z wyższością wracając na miejsce, ale mina natychmiast mi zrzedła gdy zobaczyłem, co z tego samochód pozoru sprytnego ruchu wynikło. Zielony samochód Stanley’a wpadł z impetem na Alana i teraz oba pojazdy zaczęły się ślizgać na drodze, zbliżając się nieuchronnie do nas.
— Zwalniaj, ty kretynie, zwalniaj! — ryknąłem do ogłupiałego Darwina.
Ale było już za późno.
Gruchnęliśmy w nich z impetem i straciłem przytomność.

***

— Sven? Jim? — wymamrotałem.
Ból był wszechogarniający. Lewa ręka emitowała najwięcej cierpienia, i gdy spojrzałem na nią zwymiotowałem gwałtownie na własne spodnie. Była tak zdeformowana i zakrwawiona, że praktycznie ciężko było poznać, co to właściwie jest. Zresztą samochód można było opisać tak samo jak moją rękę. Słysząc jakieś ciche ruchy z tylnego siedzenia, które na chwilę obecną mnie średnio obchodziły z trudem wykopałem drzwi i wypadłem na zewnątrz, czując kwas w gardle. Moje spojrzenie natychmiast natrafiło na dwóch rosłych mężczyzn, którzy wyskoczyli, żeby nam pomóc.
— Alan? Alan! — Ucieszyłem się niezmiernie, słysząc słabe nawoływanie Jim’a. — Pomóż mi go wyciągnąć!
Nacisnąłem na klamkę prawą ręką, ale nic z tego.
— Hej! Tutaj! Pomóżcie! — ryknąłem na ową dwójkę nadbiegających.

***

Zacząłem się wyczołgiwać przez zdeformowany otwór, który niegdyś był miejscem na drzwi. Słyszałem z drugiej strony rozwalonych aut Alana, wołającego do kogoś o pomoc. Czułem krew na całym ciele, dosłownie. Każdy centymetr skóry wołał rozpaczliwie o pomstę do nieba za okropny ból, który mną targał. Niemal paraliżował wszystkie zmysły. Bezwładna noga, która jako ostatnia wyślizgnęła się z wraku samochodu plasnęła obrzydliwie o asfalt, pokrywając go krwią. Zacisnąłem zęby z bólu, przygryzając język żeby nie krzyknąć. Nie mogą mnie teraz znaleźć. Wiem, że to wszystko to moja wina. Co teraz zrobię? Przecież świadkowie rozpowiedzą wszystkim, że…
Nagle dostałem brutalnego przebłysku, a przez myśl przeleciał mi obraz srebrnej walizy leżącej na tylnym siedzeniu.
Powróciłem do wraku mojego pojazdu, tarzając się wśród krwi mojej i nieżyjących towarzyszy. Zdawało mi się, że dostrzegam błysk stali pod przednim fotelem. Byłem zmuszony położyć się brzuchem do dołu na zakrwawionych siedzeniach, uprzednio wyrzucając urwaną rękę przez rozbite okno. Powodziłem ręką pod fotelem i niemal natychmiast moje palce zacisnęły się na rączce walizy.
Nie ma świadków, nie ma więzienia.

***

Wysoki blondyn i umięśniony wąsacz usadzili mnie ostrożnie na poboczu, a sami wyrwali wygięte drzwi rozwalonego samochodu, z którego dopiero co wyszedłem. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy wyciągnęli ciało Sven’a. Nóż, który miał przed wypadkiem w dłoni tkwił teraz wbity w jego pierś [co on tym nożem robił?! Jabłko obierał?! Przecież chyba nie chciał nim rzucać w samochód... :/]. Za nim[,] bez niczyjej pomocy[,] wyskoczył zrozpaczony Jim, który widocznie nie miał nic złamanego, ale ran miał tyle, że po prostu nie przypominał człowieka.
Zerwałem się na równe nogi, które natychmiast zaczęły protestować i zwaliłem się na kolana przy nich.
— Nie żyje?! — wykrztusiłem, zrozpaczony.
— Cicho siedź — warknął wąsacz. — Jak będziesz nam przeszkadzał to na pewno nie będzie!
Postawili go na asfalcie [czy ktokolwiek może mi powiedzieć, jak wygląda NIEPRZYTOMNY, STOJĄCY człowiek?], a blondyn przyłożył mu dwa palce do szyi, badając puls. Czekałem ze strachem na werdykt, chociaż nóż wystający z piersi zdawał się mówić sam za siebie. Nie mogłem powstrzymać tej iskry nadziei, że Sven żyje. Zrobię wszystko, żeby tylko się teraz podniósł. Wszystko.
Dryblas chwycił za rękojeść ostrza i z nieprzyjemnym bulgotem wyszarpał go z okolic serca i odrzucając go na bok.[o.O] Myślałem, że zemdleję. Nie z bólu fizycznego ani nawet z obrzydzenia, ale z cierpienia psychicznego. Czułem, jak łzy nachodzą mi do oczu, gdy z oddali usłyszałem sygnał karetki.

***

Otworzyłem ciężką walizę. Nigdy nie zapytałem ojca, czemu trzyma coś tak małego w czymś takim, ale mniejsza o to. Kogo obchodzi rozmiar? Tu się liczy wielkość mocy!
Demonium, pierścień mocy. Był wykonany z materiału, który ojciec znalazł niedawno w tajemniczym meteorycie. Przypominała [Przypominał] stal, ale wyraźnie widziało się, że owa [delete] materia się porusza. Nie wychodzi poza kontury, w jakich został zrobiony, lecz przywodzi na myśl cielsko węża. Było to zwykłe, idealnie wyszlifowane kółko neutrotytowe (tak ojciec nazwał nowy pierwiastek, który zatrzymał tylko dla siebie). Nie miało żadnych zbędnych zdobień. Natychmiast założyłem go na palec. Aż cały zadrżałem, gdy poczułem ogromny przypływ mocy. Demonium jeszcze nie było nigdy testowane, ale to mi wystarczyło, żeby uwierzyć w jego działanie. Mało tego[,] eksplodowała we mnie pewność siebie i agresja, jakich jeszcze nigdy nie czułem. W dotąd bezwładnej nodze poczułem czucie [masło maślane]. Moje ciało zostało zregenerowane.
Bez wahania okrążyłem wraki i stanąłem nad czwórką facetów kucających naokoło zwłok Sven’a. Karetka zatrzymała się nieopodal i dwójka lekarzy z noszami zaczęła biec ku nim.
— Drake! To twoja wina! — ryknął na mnie Alan, starając się powstać, ale poziom zranień skutecznie mu to uniemożliwił. — To ty kazałeś nam wleźć do tego auta!
— Zamknij się — warknąłem głosem, którego nawet ja sam nie poznałem. Wszyscy aż zadrżeli słysząc ten ohydny i ochrypły ton.
Jim natychmiast podskoczył i chwycił mnie wpół, chcąc rzucić mną o asfalt.
To był błąd.
Ten puścił mnie szybko i zawył przeraźliwie [z zapisu wynika, że błąd puścił bohatera i nieźle od niego oberwał]. Ogień buchnął mu z ust i nie posiadałem się z wrażenia, że stało się to, co sobie wyobraziłem. Płomienie zżerały jego ciało od środka. Skóra zaczęła odpadać, ukazując mnóstwo krwi i ognia, białka oczu zaczęły się rozlewać i sekundę później upadł na podłoże, nieżywy. Nie odwróciłem od niego wzroku, gdy dalej płonął. To na swój sposób było atrakcyjne i całkiem zabawne. Wyszczerzyłem krzywe zęby, podnosząc wzrok na pozostałych.
Wszyscy wrzasnęli ze skrajnego przerażenia i rzucili się do karetki, ciągnąc za sobą zdezorientowanych lekarzy, którzy tego paranormalnego morderstwa nie widzieli. Zacząłem kroczyć ku nim z potwornym uśmiechem na twarzy. Jeszcze nigdy nie czułem tego, co teraz. Teorie taty stały się dalekie prawdzie [stały się dalekie od prawdy]. Demonium posiadało o wiele większą moc, niż mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić. Mogę teraz robić z nimi co zechcę, nikt mi nie stanie na drodze. Mnie, posiadaczowi Demonium. Czułem, jak krew wrze mi w żyłach, gdy unosiłem dłonie w stronę uciekającego w agonii lekarza.
Ten poderwał się nad ziemię i zgodnie z moim ruchem ręki przeciął powietrze ze świstem. Wywalił drzwi budynku po lewej stronie z taką siłą, że te rozwaliły się na kawałki i wleciał razem z ich szczątkami do środka, kończąc tym samym życie.
Koniec przelewek. Czas na wybuch bomby wodorowej. Niech zobaczą, na co mnie stać.

***

Drake przekroczył obok mnie i zaczął iść w kierunku czwórki przerażonych mężczyzn. Jeden z nieszczęsnych lekarzy dopiero co rozwalił sobą drzwi niedaleko mnie. Mój rozum nie był w stanie pojąć tego, co się właściwie dzieje. Zawsze się bałem Drake’a, ale teraz już nie widzę w nim chuligana, tylko czyste zło. Wcielenie demona. Zabił moich przyjaciół i nie daruję mu tego.
Pomodliłem się na głos do Boga, wkładając w to całego siebie. Zawsze byłem wierzącym człowiekiem i będę czuł się pewniej, gdy poczuję obecność Boga przy sobie.
Boże, bądź przy mnie w tej okropnej chwili! Ratuj mnie! Daj mi jakiś znak, wskazówkę, co mam robić! Błagam!
Nagle Drake potknął się o leżące samotnie koło i upadł na twarz. Czułem, że powinienem teraz coś zrobić, dobić go, ale nie miałem siły. Nie jestem kimś, kto by się na to zdobył.
Poczułem, że ból ustąpił! Całkowicie! Spojrzałem w niebo i łza spłynęła mi po policzku. Dobrze wiem, kto tego dokonał. Aż chciało się zignorować mordercę i krzyczeć z radości do Boga. O niczym więcej teraz nie marzyłem.
Podszedłem do leżącego Drake’a i nie posiadałem się ze zdumienia widząc, że ten się nie porusza. Upadł prosto na twarz, ale to chyba nie powód, żeby umarł! Schyliłem się i przycisnąłem palce do jego szyi. Nic nie wyczułem. A może źle to robię? Spróbowałem jeszcze w innych miejscach i nie posiadałem się ze zdumienia. Drake zginął.
Ponury i nieustanny świst wiatru zaczął drgać, jakby opłakując zmarłych, gdy karetka w końcu zatrzasnęła drzwi i wyjechała na ulicę jeszcze przez chwilę nie mogąc jechać prosto, tylko ze strachu niemalże slalomem.
Wtedy zobaczyłem pierścień, który leżał na asfalcie tuż obok dłoni Drake’a. Zdawał się poruszać w sobie i dymić... nie, to nie jest dym! Aż cały zadrżałem, widząc przezroczystego demona, który wzleciał w powietrze, i zniknął razem z ruszającym się wciąż pierścieniem. To nie był wcale świst powietrza, ale krzyk umierającego ducha.
Bóg zawsze zwycięża, nieważne, jak straszna wydaje się moc zła. Każdy, kto myśli inaczej w głębi siebie czuje, że nie ma innej możliwości.
[/align]Amen.

Cóż mam powiedzieć, Hellgate... Tekst był mocno słaby, masz w nim mnóstwo błędów, powtórzeń i gimnazjalnych opisów.

Ja nie zwykłam się czepiać patosu, ale na końcu trochę przegiąłeś.

Dialogi są sztuczne i jałowe. Nie wierzę, że koleś, który trzęsie całą okolicą nie przeklina.

Brak mi w Twoim utworze logiki. Ja, na miejscu tamtych dzieciaków, nawet mając szesnaście lat NIGDY nie poszłabym na taki deal, po prostu zawiadomiłabym policję, ponieważ nie miałabym ochoty ryzykować własnego życia. Mało tego, skoro to nie był pierwszy tego typu wybryk, to psiarnia już dawno powinna węszyć. Nie napisałeś gdzie towarzystwo się ścigało, zakładam, że była to jakaś oddalona, zamknięta droga.

Widać silną inspirację filmem Deathrace z Jasonem Statamem, Władcą Pierścieni i Ghostriderem... Ale nic to.

Lepiej by było, gdybyś akcję umieścił w postapokaliptycznym świecie, wówczas całość stałaby się sensowniejsza. Przeredaguj szkolne opisy, popracuj nad wymianami zdań i zobaczymy, co z tego będzie.
Marks BorderPrincess napisał(a):Kto tam był sędzią, bo czegoś nie czaje. Skoro Laik zaledwie kopnął w udo, a Andrzej trafił z pięści w twarz, to czemu Laik wygrał turniej?

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości