Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
GENIALNY PLAN
#1





1. DOKTOR
Właściwie to nie wiem, kiedy Doktor pojawił się w naszym miasteczku.
Fakt ten jakoś umknął mej uwadze.
Po jakimś czasie po prostu już był i chyba nikt nie przywiązywał do tego zbyt wielkiej wagi.
Jest tyle ważniejszych spraw na tej ziemi, o niebo istotniejszych, niż śledzenie losów obcych nam ludzi, że najzwyczajniej to przeoczyłem, nie rejestrując tego w mej pamięci, bo tak widocznie miało być - tak to wszystko można ująć w dwóch słowach, nie przedłużając niepotrzebnie wstępu.
Zwłaszcza, że dość rzadko na cokolwiek chorowałem. Doktor, leki, kuracje, wizyty? Zagadnienie dla mnie raczej nieznane. Temat lekarza nie zajmował mnie zatem bardziej niż inne sprawy wzięte z życia, jak choćby majowy deszcz, kąśliwe komary, głośny, nadpobudliwy sąsiad, znienawidzona, nadmierna potliwość czy też nocne rechotanie setek żab w pobliskich krzakach…
Nawet nie chciało mi się o tym chyba myśleć, bo jak mawiał mój dziadek, człowiek doświadczony, rozumny i obdarzony nad wyraz trzeźwym pomyślunkiem i wybitnie pragmatyczną umysłowością, natrętne i uporczywe rozmyślania o przeróżnych chorobach, ducha czy ciała, mogą nieoczekiwanie owe choroby u zdrowej jednostki wywołać, i idąc tym torem rozumowania, niepotrzebnie częste i drobiazgowe deliberacje na temat leczących je lekarzy mogą, rzecz to jasna i oczywista, spowodować niekoniecznie mile widziane kontakty z nimi, raczej mało pożądane i ograniczane przez zdrowych ludzi do niezbędnego, nieodzownego minimum, czyli tzw. zła koniecznego.
Taki był właśnie mój prosty i nieskomplikowany stosunek do medycyny i jej przedstawicieli, i myślę, że nie tylko mój. Bo któż z nas kocha być chorym? W zdrowym ciele zdrowy duch i tego należy się trzymać. Nie kontemplować za dużo, bo to wysoce niezdrowe, szkodliwie bezsensowne i częstokroć wręcz destrukcyjne.

Jako zdrowy mężczyzna nie myślałem wtedy wiele o Doktorze.
Często Ted, mój brat, który był wtedy i jest nadal, szeryfem w naszym miasteczku, mawiał, że ludzie po prostu mają za dobrze i zapomnieli, skąd im nogi wyrosły. Powiedział to po tym, jak mu rzekłem pewnego razu, że chcę wyjechać na zachód i zostawić to wszystko w czorty. Jednak zostałem, bo zabrakło mi odwagi. Ludzie go wtenczas zdrowo wkurzali i ciągle, pełen frustracji, powtarzał, że nic dobrego z tego nie będzie, bowiem pozatracali dawno temu poczucie tego, co się w życiu liczy naprawdę. Teraz chcą różowego cadillaca, marzą nieprzytomnie, by zobaczyć Siedem Cudów Świata, dotknąć palcem Koloseum, pomacać egipskie piramidy, stoją nieprzytomnie całe dni w kolejce po autograf tej boskiej, fantastycznej blondynki, bo Frank Sinatra już im nie wystarcza, którą potem, pewnego poranka, znaleziono martwą, bo podobno pomieszała whisky z jakimiś lekami nasennymi, a miała być wieczna jak jej uroda, talent i urok osobisty…
Nasze małe miasteczko zawsze było bardzo snobistyczne i składało się z samych chodzących ideałów, którym trudno było dogodzić. Jednak była jedna rzecz, o której nikt nie zapominał w chwilach boleści, bo i takie w przerwach między korzystaniem z życia się zdarzały – tą rzeczą, a właściwie osobą był Doktor…
Tu nikt nie miał much w nosie – ból i choroba czyniła z wszystkich jedną kategorię.
Jakoś szybko mu zaufano. To stało się tak nagle, tak lekko i naturalnie. Choć kiedyś go tu nie było, teraz stał się integralną częścią naszej społeczności. Był jednym z nas i miał nasz szacunek.
Nie wiem, czy ktokolwiek mógłby uchwycić moment, kiedy był już w miasteczku poważnym, szanowanym autorytetem i tą, jedyną ostoją dla tych, których zmogły upiory chorób…
Dla wielu był jedyną, wiarygodną wyrocznią, ostatnią deską ratunku, końcową instancją…
Dla innych miłym, uśmiechniętym panem po czterdziestce, wysokim, jasnym blondynem, o spokojnym spojrzeniu niebieskich oczu, który zawsze pogodny i emanujący naturalną ludzką dobrocią, z radością w oku zapraszał do swego gabinetu, gdzie na ścianach wisiały gęsto portrety najsławniejszych ojców medycyny wszechczasów, patrząc poważnie na to, z czym przychodzili ludzie, i gdy potem pytał, w czym tkwi problem, jakie są objawy lub też co nie daje spać po nocach, wnet czuło się bez słów, że to ten adres, najlepszy i jedyny – tu każdy odejdzie z ulgą ze złotą radą i receptą na właściwy lek…

Byli też i tacy, dla których był zwyczajnym przyjacielem rodziny i zawsze mile widzianym gościem w niedzielę na obiedzie, na który do wielu domów bywał często zapraszany jak najmilszy krewny, jak ktoś, kogo pojawienie się znaczyło bardzo wiele, stanowiło swoiste święto domowe i było dla niego samego szczególną formą nobilitacji, która w naszym miasteczku była rzeczą raczej rzadką i rzadko ktoś, kto był obcy, mógł zajść tak wysoko, by się nią na co dzień cieszyć, bo zdobyć zaufanie w tych stronach, było czymś niezwykle trudnym i pracowało się na nie latami, ciężką pracą i codzienną, uczciwa postawą i to naprawdę coś tu znaczyło.
Często przemawiał na wszelkich festynach ludowych, zagrzewając tłum do wspólnej zabawy, zawsze robiąc to z kulturą i bez zgrywania się na populistycznego mówcę – pajaca, gadającego, jakby się najadł grzybów halucynogennych.
Widywano go także, jak wielokrotnie kupował jedzenie kilku bezdomnym, którzy nie wiedzieć skąd, nagle zagościli w naszych stronach.
Pewnego dnia dał bezinteresownie pewną kwotę pieniędzy dla wdowy po panu Montgomerym, ponieważ dowiedział się, że jej dzieci nie mają nowych butów, książek szkolnych i jedzą od czasu do czasu, gdyż w domu panowała straszliwa bieda, odkąd ich ojca przejechał pociąg.

Kiedyś zaproponowano mu nawet stanowisko burmistrza, lecz szybko i po męsku odmówił, twierdząc, że się do tego nie nadaje, bo nie wie, jak prać brudne pieniądze i robić dobrą minę do marnej, nędznej gry, bo orkiestra, która wówczas przygrywa, zazwyczaj fałszuje.
Pewnie trzymał się swoich, własnych reguł, które mogły potwierdzać prostą i dość czytelną maksymę, która wydawała mi się jego złotą myślą: „Albo jesteś uczciwy, albo jesteś bogaty.”
Sądzę, że trzymał się tego rękami i nogami, będąc wiernym samemu sobie.
Czy był starym kawalerem czy wdowcem, tego nikt nie wiedział.
Na pewno był sentymentalnym romantykiem.
Miał serce na dłoni i nie mówię frazesów, twierdząc tak.
To zresztą nie jest moja odosobniona opinia – inni czuli to samo, co ja.
Jakże różnił się od zwykłych, zniszczonych przez los zjadaczy chleba, którzy żyli prostym życiem, polegającym na zarabianiu nic nieznaczących pieniędzy, które szły na rachunki za prąd, gaz i czynsz, palących najgorsze papierosy bez filtra i pijących tanie, owocowe napoje alkoholowe, którzy wegetowali na zasadzie zjadania, wydalania, kupowania pożywienia i tak w kółko, dokąd są pieniądze i trafi się tu lub tam jakaś robota…
Z nim było inaczej.
Roztaczał wokół siebie coś, co przypominało mi dobrą magię, powiew pozytywnego świata, pełnego miłości, namiętności i czegoś, co było w nim samym – w jego twarzy, głosie i oczach, w których nie było miejsca na złość, gniew, agresję czy fałsz.
Na mnie zrobił takie właśnie wrażenie. Lubiłem go za to. Jego nie można by było nie lubić.
Wyzwalał w człowieku to, co najlepsze. Może sam byłem kimś podobnym?
Pewnych tematów nigdy nie poruszał, więc nikt nie pytał. W ogóle nie lubił mówić o sobie i o swej przeszłości. Był skryty i nie przełamywano tego.
Nie wykazywał zbyt wielkiego zainteresowania kobietami, choć każdy wiedział, że mógł mieć każdą bez najmniejszego trudu, mając taki wygląd i pozycję i tyle zalotnych propozycji każdego dnia.
On jednak zadawalał się życiem w małym, czerwonym domku z kucharką i sprzątaczką w jednym, panią Brown, oraz mężczyzną, który wydawało się, że był dla niego człowiekiem orkiestrą, od rzeczy małych, po wielkie, jego drugą ręką, z Wesem, bo tak się ów człowiek nazywał, i nie trzeba było się zbytnio wysilać, żeby dostrzec, że łączy ich coś więcej niż tylko relacja służbowa…

Wes był inny – miał kruczoczarne włosy, bujne, czarne wąsy i prezentował się po pańsku, jakby był właścicielem dużej fabryki samochodów albo patefonów. Zawsze nosił czarne okulary i bardzo mało mówił, tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał, w przeciwieństwie do Doktora, który lubił z rozmachem używać swego głosu, ilekroć nadarzyła się okazja i pojawił się chętny słuchacz.
Wes był typem kompletnego mruka.
Kiedyś zdjął te okulary, raz czy dwa, i wówczas ktoś bystry szybko zauważył, że ma jedno oko niebieskie, drugie brązowe. To dość rzadkie, nieprawdaż? Przedziwna anomalia…
Był dosłownie od wszystkiego, zawsze milczący i poważny: od zakupów, od koszenia trawy, od naprawy drobnych sprzętów domowych, od zaopatrzenia gabinetu, raz widziano go, jak siedział na dachu i coś tam łatał, innym razem malował cały dzień metalowy płot na zielono, bywało też, że wcielał się niekiedy w rolę pielęgniarki, co czynił z ponurym dostojeństwem.
Gdy niektórzy z nas widzieli go w tej roli, chcieli natychmiast wracać do domu.
Jego nieruchoma, kamienna twarz w połączeniu z zimnokrwistą oszczędnością słowa przypominała coś, co śmiało nazwałbym marmurową posadzką ze starodawnych, gotyckich zamków, gdyż podobnie jak posadzka, cechowała się brakiem jakiegokolwiek ruchu, namiętności i zmienności, i jako taka, wyrażała nieznaną głębię bez nazwy – czy była dobra, czy zła, trudno by dochodzić…
Był jak zwinne, tajemnicze wiewiórki, które biegając latem po ogrodzeniu, jedynie wykonują płynne, konkretne ruchy, lecz my się nigdy nie dowiemy, czy były to ruchy przyjaźni, zachęcające nas do wspólnej zabawy, ruchy świadczące o lęku, czy też zwykła gra pozorów.
Nikt nie miał o nim zdania, żadnej bodaj, najlichszej opinii.
Nikt nigdy go nie poznał.
To chyba nie było po prostu możliwe.
Takich ludzi można znać latami i nie poznać ich wcale.
Raz jeden zaśmiał się przy jednej z moich sąsiadek, pani White, w taki sposób, że wszystkim ludziom, którzy byli wtedy w sklepie, zrobiło się zimno i poczuli przedziwne uczucie zagrożenia…
Podobnie było kiedyś na stacji benzynowej, gdzie potrącony przez jakiegoś niesfornego dzieciaka, spojrzał na niego tak, że chłopiec w ciągu jednej minuty rozpłakał się i zmoczył majtki.
Pewnego dnia, jakoś wiosną, wdał się w zatarg z Joe, niegroźnym chłopakiem od wypasu owiec dla bogatych z naszego miasteczka, który akurat się nawinął.
Ten dzień Joe z pewnością zapamięta na zawsze – w szpitalu nie przyznał się, kto mu złamał rękę.
Zwyciężył instynkt samozachowawczy…
Kiedyś, później, przy kielichu, wygadał się i bardzo prosił o dyskrecję, rzucając obłędne spojrzenia po ścianach.
Właściwie to był jedyny zgrzyt, w jakim ów dziwny, mrukliwy człowiek wziął udział i o jakim było powszechnie wiadomo, choć w ogóle o tym nie mówiono – nikt nigdy potem, ani wcześniej, nie ucierpiał z jego powodu.
Jednak każdy cicho schodził mu z drogi. Coś było w tych jego oczach, co niepokoiło. Pod czarnymi okularami. Takich jak Wes po prostu lepiej nie rozgryzać – można łatwo połamać zęby. Jeśli miał w sobie jakąś tajemnicę, to na pewno nikt nie chciał jej poznawać.
Czasem należy zachować dystans. Tęgie umysły twierdzą, że nic się tak nie trzęsie jak liście na drzewie…
Byli wśród nas tacy, którzy przez chwilę mieli okazję poczuć to, co czuje liść, kiedy gdzieś obok kręcił się ów zamknięty w sobie, czarnowłosy mężczyzna…

Wes był bez wątpienia zaprzeczeniem Doktora…
W niczym go nie przypominał. Byli jak dzień i noc, jak zima i lato. Może byli tego samego wzrostu, lecz to o niczym nie świadczy. Zupełnie o niczym. Lecz co sprawiało, że ci tak różni od siebie mężczyźni potrafili żyć pod jednym dachem? Czy była jakaś rzecz, która mogła ich głębiej łączyć, tłumacząc ową dziwaczną, całkowicie nielogiczną symbiozę? Przeciwieństwa przyciągają się? To faktycznie dzieje się? Takie rzeczy rzeczywiście mają miejsce?
W ich przypadku brzmiało to nieco koślawie, jak złota maksyma pospolitego głupka wioskowego, który pewnego razu powiedział, że swędzą go stopy, bo pewnie będzie padać.
Ktoś szybko wyprowadził go z błędu: „Swędzą cię, bo się nie myjesz…”

2. W MIĘDZYCZASIE
Ponieważ Wes nie znał się na wszystkim (i całe szczęście, bo miałem, co rusz dodatkowy zarobek), często bywałem w domu Doktora, a właściwie w jego garażu i tam naprawiałem jego czerwonego Volkswagena Garbusa, starego jak świat lub jak pan Hawk, który mieszkał obok i zawsze na mój widok podrywał się z wiklinowego fotela, który jego córka wynosiła mu na werandę i radośnie machając w moim kierunku, coś wesoło mamrotał pod nosem.
Doktor nie lubił naszego warsztatu, a konkretnie mego szefa, imieniem Willy, nadętego, pyszałkowatego buca, bez przerwy podciągającego białe skarpetki w czarnych, lśniących jak sto nieszczęść, modnych butach, który za nic dostał ten interes, kiedy jego ojciec pewnego dnia powiesił się, bo wykryli u niego złośliwy nowotwór mózgu.
Nie umiał nawet zmienić koła, nie mówiąc już o totalnej niewiedzy, dotyczącej narzędzi typu młotek, piła czy śrubokręt.
Dla niego powinni kiedyś napisać specjalną instrukcję obsługi wyżej wymienionych narzędzi, lecz pewnie na stronie 324 pogubiłby się na amen i zawołał któregoś z nas, aby mu wytłumaczył, co i jak, bo rozumu mu nie starcza, żeby to wszystko ogarnąć na gorąco i jakoś przetrawić po ludzku.
Było kompletnym przygłupem, ale nieźle płacił, więc się u niego pracowało.
Zawsze miałem dobre i sympatyczne relacje z Doktorem, jak zresztą każdy z naszego miasteczka, więc nie miałem żadnych obiekcji, by robić mu wszelkie naprawy w jego garażu, o jakie mnie prosił dość często, bowiem jego gruchot notorycznie psuł się i dlatego bywałem tam w zasadzie chętnie, choć przyznam, że obecność Wesa za moimi plecami, milczącego i chrząkającego po pańsku, jakby był ekonomem, pilnującym robotników, mogłaby i świętego doprowadzić do dzikiej furii i solidnego, przyzwoitego wybuchu.
Stwierdzam to z autopsji - jego osoba gdzieś w pobliżu, kiedy reperowałem Garbusa, po prostu odbierała mi powietrze i wzbudzała dziwną agresję.
Więc chcąc zarobić to, co mogłem zarobić, nauczyłem się go ignorować. Stał się dla mnie przeźroczysty i niewidzialny. Łaził wokół mnie, patrzył z lewej strony, potem z prawej, z przodu, kucając, jakby był ekspertem od samochodów, na koniec gapił się od tyłu i pochrząkiwał, jak ci milionerzy z filmów o mafii, co to mogą tapetować sobie pokoje dolarami.
Takim, jak on, można było najzwyczajniej przygrzmocić lub udawać, że się ich nie widzi.
Wybrałem to drugie, jako człowiek spokojny i przychodzący do Doktora tylko dla zarobku.
Czarnowłosy mężczyzna badawczo lustrował mnie za każdym razem zimnym spojrzeniem, jakby widział mnie po raz pierwszy na oczy, uporczywie milcząc i snując się obok mnie jak mdły upiór. Nigdy mnie nie zaczepił, nigdy nie posunął się za daleko. Nie dał otwarcie powodu do ostrzejszej reakcji. Wprost ani razu mnie nie podszedł, ani nie dał do zrozumienia, że mu nie leżę.

Gdy mi potem wypłacał pieniądze, liczył je tak powoli, abym poczuł, kto tu rządzi.
I choć często uśmiechałem się, patrząc, jak to robi, on nawet nie drgnął, nieporuszony…
Tak było zawsze i ten jego rytuał po jakimś czasie uznałem za swoistą, absurdalną grę i nawet nie pamiętam, kiedy odpuściłem – nie dziwiło mnie już nic. Człowiek pracuje dla pieniędzy, a nie dla idei. Byłem tam tym człowiekiem. Dałem sobie z nim spokój – szkoda nerwów. Nie zamierzałem wychowywać starego konia.

Pewnego razu, leżąc po Garbusem, usłyszałem rozmowę.
Po głosie wnet poznałem, że rozmawiali.
On i Doktor.
Można by to ująć mniej więcej tak:
- Znów? – spytał Doktor.
- Tak – odparł twardo Wes. – Wiem, że jest na to dobry czas.
- Myślałem, że już starczy.
- Jeszcze trochę. Dwa, może trzy razy.
- I wtedy powiesz w końcu stop?
- Wtedy to powiem.
- Jesteś pewny?
- Tak, bo wszystko będzie w zasięgu ręki.
- Mam do ciebie zaufanie, wiesz o tym?
- Wiem.
- Czy już to odbadałeś?
- Byłem tam łódką z pewnym Latynosem. Któregoś dnia, jakoś niedawno. To spokojny człowiek, dyskretny i małomówny jak trzeba.
- Jest tak, jak mówiłeś?
- Jest lepiej.
- Co masz na myśli?
- Ty wiesz. Ty dobrze wiesz, co mam teraz na myśli.
- Chyba tak.
- Jest jak w bajce.
- Poważnie?
- Tak. Dech zapiera. Możesz po prostu stać i patrzeć całymi godzinami. Jestem pewien, że nigdy ci się nie znudzi.
- Ciągle o tym myślę. To chyba normalne? W tej sytuacji? Mam to w głowie nawet, kiedy śpię. Nie mogę już myśleć inaczej i przestawiłem swoje myślenie tylko w tym kierunku. Lubię myślenie o tym, bo jest w tym coś ze spełniania marzeń, zanim nawet się zacznie.
- To się już zaczęło.
- Wiem.
- Chcę tego. Może każdy z nas umarłby bez marzeń? Człowieka ciągnie do gwiazd, do raju.
Choć gwiazdy istnieją i w dzień, przyćmione jedynie blaskiem słońca, najlepiej oglądać je nocą. I jak na to, tak i na marzenia jest odpowiednia pora, właściwa godzina…
- Sentymentalny jak zwykle.
- A tak…
- Romantyk.
- Nie przeczę.
- Stawiam na praktycyzm w życiu – rzekł mocno Wes. – Taką mam zasadę. Cenię konkret. Jeden ruch, pięć sukcesów. Nie wzdycham do gwiazd, nie patrzę na światło księżyca, bo to nie w moim stylu, lecz mam dwie ręce do roboty. Jakiejkolwiek. Nawet podłej. Lub śmierdzącej. To wszystko, co mam. I trochę oleju w głowie. Z tym można dość daleko zajść. Po drodze nie trzeba za dużo myśleć. Gadanie też się nie opłaci. To bez sensu. Bzdura. Myślenie czasem szkodzi. Nie można o tym zapominać. Iść za ciosem – to jedyna prawda.
I nie oglądać się za siebie, niczego nie analizować. Życie to zabawa dla odważnych.
- Nie mam nic przeciwko temu.
- Ja też nie.
- Czasem warto na coś poczekać, wykonać spory nawet trud. Jeśli masz pewność, że to się opłaci i da ci radość, to droga, którą należy iść. Don Kichot czasem wygrywa z wiatrakami. Jednak nie można tego robić do starości, bo kiedy będzie czas, aby się tym wszystkim cieszyć? Ta sprawa trochę już mnie zmęczyła. Nawet bardziej niż trochę. Czekam na jej koniec.
- To dobrze, bo to nie potrwa już długo. To naprawdę potrwa dość krótko. Nawet się nie obejrzysz, a będzie po całym, tym zgiełku.
- A więc…
- Daj mi miesiąc, a zamknę to wszystko na cztery spusty i wrzucę do rzeki klucz. Wtedy będzie po sprawie. Wiesz, że nie rzucam nigdy słów na wiatr. Zawsze stawiam na swoim. Jeśli tak mówię, to tak zrobię. Jeśli to zrobię, to nigdy już nic nie będzie tym, czym było do tej pory.
Doktor przez dłuższą chwilę nic nie mówił, by znienacka rzec:
- Czyli nic nie zmieniamy?
- Nic. Absolutnie nic, bo po co, skoro to jest ok.
- Masz rację – to jest naprawdę ok.
- No właśnie.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Nie pytaj mnie o to. Przecież wiesz.
- Tak mi się wyrwało. Wiem, wiem. W sobotę. Rano, około siódmej.
- Dokładnie.
- Wszystko jasne. Niech więc każdy robi to, co do niego należy…
- Otóż to.
- Wracaj szybko.
- Będę szybciej niż myślisz. To nie jest dla mnie problem. Mam w końcu doświadczenie…
- Tak…
- No.
- Będzie tak jak zawsze.
- Jak zawsze. Śpij spokojnie. Ty rób swoje, a inni zrobią to, co trzeba. Ludzie mają różne interesy i powinni przy nich chodzić – zakończył nagle Wes i potem była już tylko wieczna, niekończąca się cisza, bo oni poszli gdzieś razem i nie udało mi się już podsłuchać ich rozmowy.

Reperowałem więc dalej omszałego od starości Garbusa i myślałem, o czym przed chwilą rozmawiali. Poczułem, że serce biło mi szybciej. Nie wymyśliłem nic. Nie miałem pojęcia, jaki mógł być temat. To wszystko było jakieś mętne i mało konkretne. Jednak zamieszali mi jakoś w głowie i pozostawili z niemiłym niedosytem. Nie mogłem potem skupić myśli. Coś w tym wszystkim rozkojarzyło mnie i poruszyło. Dawało sporo do myślenia, choć nie bardzo wiedziałem, co to może oznaczać. Złapałem się na tym, że patrzę tępym wzrokiem na podwozie samochodu Doktora i wciąż widzę tam ich twarze. Nawet, przez pomyłkę, uderzyłem się młotkiem w kolano…
- Wiesz, co? – zagadnął potem któregoś dnia mój brat. – Jutro jest festyn ludowy. Będzie klawa zabawa. Zbiorę ludzi i podskoczymy tam, nie?
- Masz – odparłem zadowolony.
- Pewnie Doktor palnie jakieś przemówienie jak zwykle i potem będzie musiał opędzać się od tych wszystkich podnieconych jego widokiem, bab z potwornymi fryzurami i śmierdzących na dobry kilometr badziewnymi perfumami z przemytu, i przyjdzie mu gadać z nimi godzinami o tym i o tamtym, lub może po prostu będzie to robić z mężczyznami, bo to łatwiejsze i bardziej szczere. Swoją drogą, współczuję mu - być na świeczniku to żadna fajna sprawa. To jakieś męczące i nieszczególne…
- A ty? Szeryf? Jesteś postacią ogólnie znaną. Masz wielki autorytet – odparłem automatycznie.
- Ja to co innego. Wykonuję mój obowiązek i sądzę, że jestem w tym diabelnie dobry i mam zdrowy sen, kiedy wracam po robocie i czuję, że coś tam załatwiłem dobrego dla innych. Lubię czuć się skuteczny. Bo nie pytaj, co kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj sam siebie, co ty możesz zrobić dla kraju, jak mawiał prezydent Kennedy. Jestem na posterunku i to jest mój świat. Nie bawią mnie przemówienia do tłumów i gadki z tymi wszystkimi babami, co nie znaczy, że nie podziwiam Doktora, że to robi. Jemu to idzie całkiem gładko. Ja pewnie dałbym plamę.
- Daj spokój, Ted, ty? Ty zawsze dasz sobie radę – zawsze lubiłem mówić mu komplementy, a on lubił, kiedy to robiłem.
- On to co innego. Ja robię w brudach tego świata. Nie czuję się dobrze w roli mówcy. Jestem raczej wykonawcą. Działam za pomocą innych metod. Doktor ma charyzmę i jak dla mnie, jest klawym gościem. Nikt na jego temat nie plotkuje. Nikt nie gada głupot, które są zazwyczaj wynikiem zwykłej, ludzkiej zazdrości lub chęci podstawienia nogi tych, którzy chcieliby, ale się boją, albo próbowali i nie udało się. Ten człowiek jest w porządku. Nic do niego nie mam.
Jeśli mój brat mówił, że nic do kogoś nie ma, to był to największy respekt, jaki mógł wyrazić dla danej osoby, krótko i po męsku. Taki był. Nie udawał i nie puszył się. Był szczery. Jego słowo miało znaczenie. I cieszyłem się, że czerpię radość ze swej pracy.

Kiedy następnego dnia, w sobotę byliśmy na tym festynie, Doktor, jak zwykle został poproszony przez burmistrza naszego miasteczka, pana Kinsleya, aby wygłosił przemówienie do mieszkańców.
Tak też się stało, bo dbaliśmy zawsze o tradycję i te wszystkie ornamenty zwykłego życia.
Padło wiele pięknych i zarazem prostych słów. Każdy poczuł się, jak ktoś niezwykły, bo nikt nie umiał mówić do ludzi tak otwarcie, uczciwie i akuratnie, jak nasz Doktor.
Wydawało się, że mówi do każdego z nas z osobna, wprost do niego i tylko do niego.
Tamtego dnia był z nami do końca i z wszystkimi tymi rozbawionymi, rozgadanymi, roztrajkotanymi do nieprzyzwoitości babami, które wnet oblepiły go jak stado natrętnych much, które nie znają umiaru.
On, spokojny i uśmiechnięty, pełen naturalnego, nieudawanego luzu, dla każdego znajdował chwilę na rozmowę, i choć obok występował zawzięcie i krzykliwie, objazdowy cyrk Marcello z pokracznymi, niepokojąco zwinnymi clownami i jakimś sflaczałym słoniem – weteranem, wykopanym chyba podczas wykopalisk w Egipcie oraz nieopodal, gdzieś pod wielkimi klonami, które był tak wielkie, jak chęć zabawy w ten wieczór, piał piskliwie ludowe melodie jakiś chórek zahukanych, zakompleksionych, niedużych chłopców, on jeden skupiał na sobie największą uwagę.
Tak jak dotąd, tak i wtedy, wszystkie oczy zwrócone były w jego stronę. Cała ta fiesta stanowiła jedynie dodatek. I wtedy pomyślałem sobie, że ilekroć coś się działo w naszym małym miasteczku, mam na myśli rozrywkę, ale też ważne dla naszej społeczności zebrania czy inne wydarzenia natury ogólnej, zawsze uczestniczył w tym Doktor. Zapewne był zapraszany ze względu na swój autorytet i doskonałą opinię. Był wszędzie widoczny i zauważalny. Rozmawiało z nim dziesiątki osób, na tematy im tylko wiadome.
Jestem absolutnie pewien jeszcze czegoś – nikt nigdy nie widział nigdzie Wesa…
Nawet jeden, jedyny raz.
Jego to najzwyczajniej mało obchodziło.
Pewnie siedział w domu i robił to, na co miał akurat ochotę, mając gdzieś to, co działo się w miasteczku. Pewnie w ogóle nie rozumiał tego, co robił Doktor, będąc typem aspołecznym i trzymającym się uporczywie na uboczu i pielęgnując w ten sposób własną, niezrozumiałą odrębność. Każdy tak uważał i każdy miał prawo tak uważać. Ludzie mają oczy szeroko otwarte i lubią patrzeć innym na ręce w nadziei, że pewnego dnia odkryją coś niesamowitego i niezwykłego.
Jednak w przypadku Wesa to się nie sprawdzało – był wciąż zagadkowy i nieodgadniony i choć wielu próbowało go przejrzeć, nikomu się to nie udało.
Nie było nikogo, kto mógłby powiedzieć: „Wiem, co on myśli.”
Pozostał dla nich przybyszem z innej planety.
Był jak powietrze – nieprzenikniony…
Poznanie go było równie niemożliwie i niewykonalne, jak cerowanie starych, dziurawych skarpetek drutem kolczastym…

Nawet dokładnie nie pamiętam, kiedy zaczęły się te napady, o których było tak głośno w całym kraju – ładnych parę lat wstecz, coś w tym stylu, lecz trudno mi rzec, kiedy dokładnie.

Pilnowałem własnych spraw i nie czytałem zbyt często gazet.
Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie za jakiś czas cała, bezlitosna i zarazem przerażająca prawda, która miała mi na zawsze otworzyć oczy na wiele spraw i zmusić do zmiany tego, co dotąd myślałem o pewnych ludziach i ich postępowaniu…
Kiedy już otworzono mi oczy, nie było to żadne miłe odkrycie – wręcz przeciwnie – poczułem się, jak ktoś, kto zostawił portfel na głównej ulicy, sądząc naiwnie, że na drugi dzień go tam znajdzie. Zawsze miałem w sobie dużo naiwności i umiałem jakoś z tym żyć.
Nie potrzebowałem nikogo, kto by mnie na siłę wyprowadzał z tego stanu.
Lecz, kiedy nagle to, w co się wierzyło i szanowało, rozpada się na kawałki w jednej chwili, stając się kupą gruzu i ruiną, człowiekowi jest zwyczajnie przykro, że rzeczy poszły nie tak, jak to sobie wyobrażał i że życie płata okrutne figle, nie zważając na nikogo, bo często to, co uważamy za rzeczywistość, jest jedynie cwaną i chytrą grą pozorów…
To wszystko, co usłyszałem, nadało memu życiu nowy sens i nauczyło raz na zawsze pozbyć się naiwnej wiary w człowieka – to nie zawsze kończy się dobrze, gdyż człowiek jest zbyt skomplikowanym tworem, zagadkowym i nieprzewidywalnym, by go postrzegać w sposób łatwowierny i prostoduszny. Nie warto podchodzić do niego w ten sposób. Jedni rodzą się dla zwykłego życia, inni dla świętości, jeszcze inni dla szaleństwa. Niech będą złodziejami, byleby nie kradli, czyż nie?
Osobą, od której dowiedziałem się całej prawdy, był mój brat…
Powiedział mi to dokładnie tego samego dnia, kiedy jako ostatni rozmawiał z Doktorem, wkrótce po rozmowie, która odbyła się za miastem, na piątym kilometrze drogi, gdzie znajdował się w lesie, nad strumieniem, mały parking.
Było to ostatnie miejsce, w którym Doktor był za życia…

3. OPOWIEŚĆ TEDA
Dlaczego mój brat nie mówił mi całymi latami o tym, że Doktor co jakiś czas był wzywany na posterunek i do innych miast, gdzie także go przesłuchiwano i konfrontowano ze świadkami, nie wiem do dziś…
Nie wspomniał ani słowem także o tym, że to on za każdym razem dawał mu twarde, niepodważalne alibi, będąc tam, gdzie on był, i widząc go wśród setek innych ludzi, na festynach, koncertach, spotkaniach towarzyskich, urzędowych i innych.
Jakoś tak się złożyło, że skądś miał tę pewność, że może stanąć w obronie jego dobrego imienia i krystalicznej reputacji.
Ted nie był do mnie podobny i może dlatego został szeryfem. Potrafił być bardzo skryty i cecha ta musiała rozwinąć się u niego poniekąd również dzięki pracy, którą wykonywał od wielu lat i która była jego pasją. Może po prostu nie mógł mi powiedzieć, bo przepisy mu tego zabraniały? Może wymagało tego dobro śledztwa? Dobry glina to taki, który umie trzymać język za zębami i nie mówi nawet połowy, tego co naprawdę wie.
Tak to wszystko naprawdę wyglądało? Pewnie tak, sądzę, że nie inaczej. Jestem prawie pewien, że ze względu na swą silną sympatię do naszego niezwykłego, powszechnie szanowanego lekarza, nie chciał w żaden sposób narażać jego reputacji na szwank, zwłaszcza, że nie było żadnych, żelaznych dowodów na to, że może być on sprawcą tamtych napadów.
Był daleki od tego, aby rzucić pochopnie i nierozważnie cień na jego osobę, nie mając stuprocentowej pewności. Sama myśl o nim w kontekście przestępstwa brzmiała niedorzecznie i głupio. Ten człowiek po prostu nie pasował do tej śliskiej sprawy.

Jednak owego, fatalnego dnia, kiedy zmarł Doktor, coś w nim na chwilę pękło i opowiedział mi wszystko ze szczegółami, jakie znał i gdy usłyszałem jego historię, poczułem, jakbym dostał w głowę wielką, szarą, płytą chodnikową, i nie było na moment świata, tylko jakiś mętny, nieokreślony zamęt, jakiś chaos, który wypełnił po brzegi mój biedny mózg…
Pamiętam to, jakby to było zaledwie wczoraj – wczoraj, kiedy życie było takie piękne.
Choć bezpośrednio nie ucierpiałem, w jakiś sposób poczułem się podle i źle, jakbym stracił coś cennego, łatwo, szybko i beznadziejnie głupio.
Było lato, lipiec, upały, czas zabawy i korzystania z życia.
Myślałem wtedy o wodzie i o pływaniu, o małej, drewnianej łódce i o łowieniu ryb.
Szef dał mi niechętnie urlop, który zamierzałem spędzić z moją dziewczyną pod namiotem, nad strumieniem pełnym pstrągów, lipieni i łososi, w otoczeniu fantastycznego lasu, obfitującego w grzyby, jagody i poziomki.
Byłem tam już raz.
Nad ranem wokół namiotu potrafiły zbierać się jelenie i sarny, które piły wcześniej zimną wodę z bystrego strumienia, a potem w jakiś niepojęty dla mnie sposób zamierzały zobaczyć, kto pojawił się w ich stronach, nie wykazując specjalnej płochliwości.
Jednak kiedy tam później pojechaliśmy, byłem myślami bardzo daleko, w innych miejscach, z innymi ludźmi, w innych okolicznościach. Niewiele mówiłem, wiele myślałem.
Nie zmuszałem się do niczego, bo nie mogłem. Dobrze, że byłem z porządną dziewczyną – z takimi życie nie boli. Są chwile, kiedy człowiek zastyga w czasie. Odpływa i nic wokoło nie jest warte najmniejszego ruchu. Gdzie wtedy byłem – wszędzie, nigdzie, tu lub tam?
Byłem, po prostu byłem…To było tak, jak z ptakami. Najpierw przylatują pod dom i sypie się im okruchy. Potem wpadają nagle do pokoju przez otwarte drzwi i należy wówczas puścić je jakimś oknem. Lecz kiedy wlecą do środka i na wysokości dwóch metrów będą w miejscu trzepotać skrzydłami przez wiele godzin, nie zmieniając położenia, należy wtenczas mocno zastanowić się nad sobą…
Trzeba zrobić wszystko, aby ten ptak spadł na ziemię lub odleciał w czorty.
Po wielu miesiącach stopniowo zacząłem się uspakajać, lecz nie szło mi to szybko.
Po tym, co usłyszałem od Teda, nie mogło być inaczej…
Wielu poczułoby to, co ja czułem – wszak otworzono mi oczy, bez znieczulenia, nagle…
To ma zawsze jakieś skutki.
Kiedy już ciało martwego Doktora znalazło się w kostnicy, a wszystkie czynności urzędowe zakończono, mój brat wszedł nieśpiesznie do domu i spojrzał na lodówkę.
Była późna noc.
Po chwili zapytał:
- Masz tam tę butelkę whisky?
- Mam – odpowiedziałem. – Stoi tam od miesiąca.
- Wyjmij – rzekł stanowczo.
- Coś się stało? – zapytałem.
- Wyjmij – powtórzył.
- Ok.
- Dziś musimy się napić.
- A więc coś się stało.
- Tak. Daj tę flaszkę. I szklanki.
Zrobiłem to. Usiedliśmy na werandzie przy małym, okrągłym stoliku. Było ciepło i rześko.
Wokoło śpiewały uspakajająco świerszcze i rechotały zawzięcie żaby w krzakach.
Po paru minutach milczenia piliśmy- on trochę szybciej ode mnie.
Ted patrzył gdzieś w przestrzeń i bez cienia wątpliwości wiedziałem, że coś musiało się stać, coś, co maksymalnie wytrąciło go z równowagi. Jego nie łatwo było zdenerwować, ani sprowokować, nie mówiąc już o wytrąceniu z równowagi. Jednak komuś się to udało – komuś lub czemuś…
Może ten dziwny, niesamowity ptak przyleciał do niego i nie chciał odlecieć?
- Niedługo nie będzie to już żadną tajemnicą, co mnie bardzo boli – rzekł ponuro, strzepując pustą szklankę na podłogę – lecz, zanim to nastąpi, muszę ci coś powiedzieć. Po prostu muszę. Nie dam rady inaczej. W takich chwilach trzeba się tym z kimś podzielić. Ja mogę tylko z tobą. Czegoś takiego nigdy już nie usłyszysz. Czegoś takiego nigdy już nie opowiem. To się nie powtórzy. Ten jeden raz będzie jedynym. Mam takie przeczucie. Jako glina ci to mówię. To instynkt. Tylko tobie mogę to opowiedzieć tak, jak to poznałem. Innym tak ufam. Nie lubię czuć się w ten sposób. To coś zmienia w psychice. Moment, który coś w tobie burzy i rozwala na strzępy. Potem spojrzysz na sprawy innym okiem, choć wydawało ci się, że dotąd wszystko już poznałeś. A jednak! Zawsze znajdzie się nieodkryty ląd! Coś, co wali cię po głowie jak uczniaka. Czasem przebywa się długą, ciężką podróż w ciągu jednej sekundy. Życie nie jest spokojnym morzem. To brutalny wodospad, na którym płynie się często w lichym, lekkim kajaku. Wiesz, że nie jestem mięczakiem, ale nie zawsze jest się równie twardym, co zwykle. Ta chwila jest teraz…
I tak poznałem całą prawdę…
Właściwie nie było mi to do niczego potrzebne – obaliło to tylko jakiś mój, własny mit o człowieku, któremu można zaufać, bo urodził się dobry, prawy i uczciwy, i o potępieniu kogoś, kto nie lubił ludzi, gdyż taki się urodził i to sprawiało mu dziwną przyjemność.
Każdy z nich wznosił swój własny pomnik latami, kiedy to utwierdzał innych w pewności, że jest kim jest i takim należy go postrzegać.
Nie było w tym nic skomplikowanego.
Była szczerość i brak złożonych metod.
To najczęściej działa i daje konkretne efekty.
Prostota, jaka by nie była.
Pewna odwaga rozbójnika…
Im bardziej udziwnia się życie, tym bardziej podejrzanym może się pewnego dnia wydać.
Gdyby ludzie wyczuli, że coś tu nie gra, już dawno zaprotestowaliby…
Lecz nikt nigdy nie domyślił się niczego. Nawet Ted, mój brat, który zawsze był najlepszym szeryfem w tych stronach od czasów, kiedy niedaleko przejechała pierwsza kolej żelazna, wioząc wesołych pasażerów nad brzegi oceanu, który mieli zobaczyć na własne oczy, zamiast czytać o nim w książkach.

Kiedy pewnego dnia, tego ostatniego dnia, do jego biura zadzwonił nagle Doktor i zdecydowanym głosem powiedział, że ma bardzo ważną, niecierpiąca zwłoki sprawę i chce się spotkać na małym parkingu, na piątym kilometrze drogi, w lesie, nad strumieniem, mój brat w mig pojął, że święci się coś poważnego, coś naprawdę grubego…
Nie miał początkowo żadnych przeczuć. Nikt by nie miał. Nawet Salomon nie nalałby wtedy z pustego w próżne…
Zgodził się na spotkanie, nie pytając nawet o powody, i niebawem podjechał swym czarnym Jeepem na miejsce, w którym czekał już na niego Doktor.
Choć nikt nigdy nie widział, by nasz lekarz palił, mój brat był pierwszym, który zobaczył to na własne oczy i chyba nie wyglądało to najlepiej – po parkingu kręcił się nerwowo jego przyszły rozmówca, niespokojnie zaciągając się dymem tytoniowym, patrząc dziwnie w ziemię, jakby były tam tajemnicze odpowiedzi w formie hieroglifów, dające jasność umysłu.
- O kurcze… - musiał wtedy powiedzieć widząc to Ted. – O rany… - tak pewnie wyrwało mu się z ust.
Po chwili już rozmawiali.
- O co chodzi? – spytał mój brat.
- O mnie i o Wesa… - rzekł tajemniczo Doktor.
- Pan ma mi coś do powiedzenia?
- Mam…
- Słucham.
- Powiem o tych napadach…
- O tych, o których piszą od kilku lat w gazetach całego kraju?
- Tak. Właśnie o nich.
- A co pan może o tym wiedzieć?
- A dużo… Bardzo dużo.
- Proszę mówić.
- Pan nawet nie wie, czemu się tu dziś spotkaliśmy. To była nagła decyzja. Zła decyzja, bo nic dobrego z tego dla nikogo nie wyniknie. Ani dla pana, ani dla prawa. O sobie nie wspomnę. To tak pozostanie, bo czuję, że tak właśnie to się skończy. Na niczym. Pan coś usłyszy. Ode mnie. Zaraz. Potem pan będzie o tym nie raz myślał. Zostanie pan z tym na resztę swego życia. Takie sprawy nie dają spokoju. Jednak to jest już spóźnione. Nie mam na to wpływu. Sytuacja wielce niekomfortowa. Więc niech pan pamięta, że na sam koniec zgodziłem się wyjawić prawdę… Nikt mnie do tego nie zmuszał, może samo życie i los… Teraz wiem, że nic już nie zmienię… Zostało już bardzo mało czasu…
- Nadal nie wiem, o czym pan mówi – rzekł Ted.
- Przejdę zatem do sedna, od razu, aby nie tracić cennych minut. Nie wiem, ile ich jeszcze pozostało. Pan musi pamiętać te wszystkie sytuacje, w których byłem wzywany i przesłuchiwany, prawda?
- Pamiętam. Pamiętam to całkiem dobrze.
- Pan zawsze za mnie ręczył. Przy każdej okazji, a było ich wiele. Czasem nie trzeba było nawet wzywać świadków – pan zeznał za nich. Nigdy pan nie zawiódł. Można było na pana liczyć. Był pan głosem wszystkich tych, którzy widywali mnie tłumnie na festynach ludowych, w kościele, na spotkaniach rady miasta czy też na pokazach cyrkowych. To pan mógł dać najlepsze alibi. Nikt inny, jak właśnie pan, mówił często tak:
„Tak, pan Doktor był tam za nami, tak, pan Doktor w tamtym czasie przez wiele godzin był widziany przez setki osób, których nie ma sensu wzywać, gdyż ja, jako szeryf tego miasteczka, mogę za nie zaświadczyć, bo byłem wtedy z nimi. Nie ma wątpliwości, że tak właśnie było. Pan Doktor nawet na chwilę nie oddalił się z miejsca, w którym wówczas wszyscy byliśmy. Czasem odchodził nawet jako ostatni, gdy inni już wcześniej porozchodzili się do swych domów…”
Takim jak ja nie można nie zaufać. To się kłóci ze zdrowym rozsądkiem, z naturalnym postrzeganiem rzeczy. Byłem bez zarzutu. Nigdy nie zrobiłem nic złego. Nikt mnie na niczym nie złapał. Miałem czyste konto. I szacunek ogółu. Pan mnie zawsze widział w gronie tzw. świadków. Na różnych spotkaniach, przy różnych okazjach. To małe miasteczko, więc rzucałem się w oczy. Byłem z wami cały czas. Widzieli to wszyscy, bez wyjątku. Czy pan to potwierdza?
- Tak. Absolutnie – rzekł spokojnie Ted.
- Czy pan, jako policjant, doszedł w międzyczasie do jakichś wniosków?- pytanie brzmiało zgoła zaczepnie i nieco dziwacznie. Było jakąś prowokacją.
- A do jakich miałbym dojść?
- A czytał pan w tamtych czasach gazety? A pamięta pan te wszystkie okoliczności, te dni i często późne wieczory, kiedy byłem wzywany na wasz posterunek lub do innych miast, aby tam zeznawać lub odbyć konfrontację z nieznanymi mi ludźmi?
- Tak. Śledziłem tę sprawę. Była naprawdę zagadkowa…
- I co pan wyśledził? – padło pytanie, które żądało rychłej odpowiedzi.
- Odkryłem dość szybko, i nie tylko ja do tego doszedłem, lecz także inni moi koledzy po fachu, że ten człowiek, który dziesiątki razy, bezkarnie i kiedy mu przyszła na to ochota, przez ponad pięć lat napadał na te małe poczty i małe banki w małych, sennych miasteczkach, wyglądał dokładnie jak pan… Był wysokim blondynem, niebieskie oczy, każdy szczegół pasował. Każdy, kto opisywał potem sprawcę, tak naprawdę dawał nam opis pana wyglądu.
I podczas konfrontacji, gdy przez szybę pokazywaliśmy im pana, każdy mówił bez wahania, że to był pan. Pokazywano im też innych. Różnych kryminalistów, niekiedy naszego dostawcę kanapek z tuńczykiem, czasem dawaliśmy dla podpuchy kogoś z naszych. Nikt nigdy nie wskazał na nikogo innego jak na pana. Coś tu jednak nie szło po naszej myśli. Pozornie mówili o panu. Tylko o panu. Pana można było natychmiast wsadzić do więzienia. Nie było nigdy innego podejrzanego. Pan mógł być pewniakiem. Lecz nie do końca. Pan miał cholernie żelazne i niepodważalne alibi. Ja sam dawałem je panu bez wahania przez te lata, bo widziałem za każdym razem na oczy, jak był pan w dzień napadu z nami. Za każdym razem, kiedy był jakiś napad, pan był wśród mieszkańców naszego miasteczka. Tych razy było tak wiele, że boli od tego głowa. To nie był pan. To nie mógł być pan. Po prostu taka była logika całej tej sytuacji. Musielibyśmy paść ofiarą zbiorowej halucynacji. Ja sam musiałbym mieć jakieś problemy z oczami, zmysłem słuchu i z głową. Pan tego nie zrobił. Nie okradał pan tych wszystkich urzędów. Robił to ktoś, kto był do pana łudząco podobny… Jak dwie krople wody. Gdyby nie to, że sam za każdym razem pana widziałem w dniu, kiedy odbywały się te napady, natychmiast dałbym głowę, że to właśnie pan to robił. To byłby jedyny, prawdziwy wniosek. Zwłaszcza, że dziesiątki ludzi, konfrontowanych potem z panem, w mig wskazywało na pana. Nie mieli żadnych wątpliwości – dla nich to pan, a nie nikt inny, był człowiekiem, którego widzieli w roli bandyty.
- A więc sobowtór? – spytał spokojnie Doktor.
- Nie wierzę w takie rzeczy.
- A może? A może coś takiego istnieje?
- To bzdura.
- Tak pan sądzi?
- Tak właśnie sądzę.
- Hm…
- Niech pan mnie do tego nie przekonuje. Nie uwierzę.
- Rozumiem.
- Nie ma cudów na tej ziemi. Jesteśmy tylko my, ludzie, i nasze prawa.
- Właściwie ma pan rację…
- Nadal nic mi pan nie powiedział – Ted nagle ożywił się. – To pan chciał się ze mną dziś spotkać. Jaki był powód?
Doktor spojrzał na niego, jakby szukał ratunku.
W jego oczach zagrały jakieś lękliwe blaski.
Spytał:
- Czy to prawda, że dzisiejsze spotkanie hodowców patyczaków nie odbędzie się?
- Już pan wie?
- Nie. Tak naprawdę teraz się dowiedziałem. Potwierdziłem tylko to, co słyszałem całkiem niedawno od mojej kucharki. Nie miałem pewności, że to prawda.
- Co to ma do rzeczy?
- Miało być o 14.30, tak?
- Tak.
- Dokładnie w chwili, kiedy teraz tu rozmawialiśmy. Jest już 14.45, a więc teoretycznie mogłoby już trwać jakieś 15 minut. Mogłoby, lecz tak się nie stało. Żałuję, że to spotkanie się nie odbędzie. Chciałem na nim być. Jak na każdym, które organizowaliście tu w tym waszym miasteczku…
- Czy pan do czegoś zmierza? – Ted zapytał jak prawdziwy policjant czujący pismo nosem.
- Miałem dziś zły sen… Od rana mam złe przeczucia… To nie są już przeczucia, to jakaś pewność…
- Pan mi nie odpowiedział.
- Pytał pan o spotkanie. Mieliśmy na nim być, czyż nie? Nie wiem, czy pan się na nie wybierał, ale ja na pewno. Jak zwykle. Nigdy nie opuściłbym żadnego spotkania w tym miasteczku.
- Powie pan? – mój brat nalegał.
- Powiem. Robię to tylko dlatego, bo wiem, że wydarzy się coś fatalnego… Właściwie nie wiem do końca, czemu to robię. Jakiś nakaz wewnętrzny kazał mi się z panem natychmiast spotkać. Miałem marzenie. Nie tylko ja. Ktoś inny też. To chodziło nam po głowie od lat. Chcieliśmy kupić małą wyspę, pół mili od brzegu. Zamieszkać tam z dala od ludzi. Właściciel chciał nam to sprzedać na raty. Był ugodowy. Podobno był tam dom z trzema pokojami i piękna plaża. Dawał nam także łódź motorową. Wokoło cisza i spokój, natura, dzika, dziewicza. Czysta, krystalicznie czysta woda, w której pływały wielkie, kolorowe ryby. Był tam też spory, drewniany pomost, długi, sięgający daleko w głąb oceanu. Tam zawsze świeciło słońce. Deszcz zdarzał niezmiernie rzadko. To nam się marzyło. Mnie i jemu. Mojemu… Nie ważne. Wspólnie zbieraliśmy na to pieniądze. Od dawna. On miał większe niż ja możliwości. On był zawsze ode mnie bardziej przedsiębiorczy. Działał śmiało i z rozmachem. Nie obawiał się żadnego ryzyka. Dawał mi wiele energii. Inspirował. Podziwiałem go za upór w dążeniu do celu, za determinację. Miał to, czego mnie brakowało. Boję się, że on nie… - i wypowiedziawszy te słowa Doktor syknął boleśnie, zwinął się i skulił, jak porażony prądem i chwycił się gwałtownie za serce, zamykając z bólu oczy.

W tej samej chwili osunął się bezwładnie na ziemię.
Bezgłośnie i ciężko.
W ściętych grozą białkach zagrało popołudniowe słońce okrutnym uśmiechem…
Ted rzucił się ku niemu, lecz było już za późno – był we władaniu śmierci…
Wokoło tylko cichy parking spoglądał na finał życia. Tego popołudnia drzewa zaszumiały smutnym akordem…
Jedno spojrzenie na zegarek oznaczało uwiecznienie tej chwili w czasie – była dokładnie 14.49…
Potem koroner stwierdził zgon na wskutek nagłego zawału serca.
Było to o tyle dziwne, że Doktor nie cierpiał nigdy na żadne dolegliwości i był chodzącym okazem zdrowia. Nie miał zaburzeń krążenia, nadciśnienia tętniczego ani jakiejkolwiek, znanej choroby serca.
Kiedy niebawem mój brat poznał resztę prawdy, nie wytrzymał i jeszcze tego samego dnia i mnie przyszło się z nią zaznajomić. Poznał ją tego samego dnia, dwie godziny później.
To musiał być dla niego prawdziwy wstrząs.
Z Norton zadzwoniono, że ten sam sprawca znów uderzył…
Na małą pocztę w chwili, gdy nie było tam żadnego klienta.
Miał jednak pecha – gdy wyciągnął pistolet i zażądał pieniędzy, nadjechał akurat patrol policyjny, w którym był mąż jednej z pracownic tejże poczty, który chciał podrzucić jej klucze do domu, bo zapomniała zabrać, wychodząc do pracy. Samochód podjechał cicho, bezszelestnie, więc bandyta go nie usłyszał. Usłyszał zaś po chwili, ku swemu zaskoczeniu, gdzieś zza pleców głośne: ręce do góry, poddaj się, a nikomu nie zdarzy się nic złego.
Zamiast to uczynić, mężczyzna stracił panowanie nad nerwami, gdyż nie miał już w sobie zimnej krwi, i szybko odwróciwszy się, oddał bez zastanowienia, instynktownie, strzał w kierunku jednego z policjantów, zabijając go na miejscu.
Tego dnia pech go nie opuszczał – drugi policjant umieścił w jego ciele dwie kule, kładąc go martwym na posadzce poczty…

Niebawem zadzwoniono do Teda.
Wiedziano, że zajmował się od dawna tą zagadkową sprawą na własnym podwórku.
Sprawa była pozornie zakończona – sprawca nie żył. Poproszono go, aby przyjechał, bo to znów bez dwóch zdań sprawka tego „nietykalnego” Doktora, który miał zawsze żelazne alibi, a którego ciało spoczęło teraz nieoczekiwanie, ku zaskoczeniu wszystkich, w kostnicy…
Trafiła kosa na kamień.
Pojawiało się również nagłe pytanie: kim był naprawdę ów mężczyzna, skoro dotąd sprytnie i przebiegle ratował swą skórę, niejako „zwalając” winę na naszego poczciwego lekarza, faktycznie nim nie będąc, bazując przebiegle na uderzającym podobieństwie fizycznym, co czyniło go tym bardziej postacią nieuchwytną.
Kiedy Ted był w Norton obejrzeć denata i wypowiedzieć się na temat ewentualnego alibi zastrzelonego przestępcy, poczuł, że tym razem coś pójdzie nie tak, jak dotąd – teraz nadejdzie czas na ostateczną odsłonę. I nie pomylił się – miał nosa. Gdy pokazano mu trupa, cofnął się z przerażeniem w oczach.
- To on… - stęknął ciężko.
Po chwili jednak przysunął się bliżej i obejrzał go dokładnie, lecz także dość szybko.
Kciukiem i palcem wskazującym podniósł mu powieki. Nie miał wątpliwości, kim był ów nieboszczyk. Przypomniało mu się to, co kiedyś słyszał w miasteczku.
Teraz samo życie potwierdziło tamte słowa.
- Wiem, kto to jest – rzekł do policjantów, którzy byli wtedy z nim przy zwłokach.
- Niech pan powie – nalegali wszyscy.
- Wypowiem się wiążąco, kiedy zobaczę oba ciała razem. Chcę, aby zabrano go do nas, bo tam jest jego miejsce…i gdy zobaczę to, co wiem, że przyjdzie mi zobaczyć, będzie to oznaczało koniec całej tajemnicy – zagadka będzie rozwiązana! Musimy tak właśnie zrobić. Mam pytanie do pana – tu zwrócił się do anatomopatologa. – Kiedy dokładnie nastąpił zgon?
- O 14.49, tak sądzę. Można na pewno założyć, że wtedy.
- Nie ma pan wątpliwości?
- Nie. Robię w tym fachu od bardzo dawna.
- To niezwykle cenna informacja.
- Cieszę się, że mogłem pomóc…
- To jest to, co chciałem usłyszeć.
Gdy potem ciało przestępcy zastrzelonego na poczcie znalazło się już w naszym miasteczku i Ted poprosił, aby położono je obok martwego Doktora i pokazano mu je oba naraz, na ich widok z jego piersi wydobył się mimowolny okrzyk…
- Wiedziałem, wiedziałem! – zawołał wtedy do siebie z triumfem w głosie. – Nigdy nie było żadnego sobowtóra, coś takiego po prostu nie istnieje…
Po jakimś czasie, gdy zapadała już noc, wrócił do domu i opowiedział mi całą tę historię, tak jak ja opowiedziałem ją przed chwilą – jota w jotę tak samo. Dla niego to był naprawdę ciężki dzień. Niezapomniany dzień. Wzięło go to nieźle i musiał to z siebie wyrzucić. Tylko do mnie miał zawsze bezgraniczne zaufanie. Zawsze umiałem dobrze słuchać.
- Teraz wiesz, jak to było – rzekł.
- Prawie… - odparłem.
- No tak. Masz rację, prawie... Ale poczekajmy trochę czasu, aż oni zrobią te swoje badania.
Wtedy będzie dwieście procent pewności, że się nie pomyliłem, że trafiłem w samą dziesiątkę! Wówczas powiem, że nie ma cudów w życiu, jest tylko to, co można nazwać naszym światem, a więc zwyczajną – niezwyczajną rzeczywistością…
I gdy te badania dotarły już do rąk Teda, a były do doskonale wykonane testy DNA w jakimś najlepszym laboratorium w kraju, potem, z dumą w głosie mówił mi przy szklance whisky to, co tamtego dnia powiedział na posterunku, a co zamurowało wszystkich, co do jednego:
- Doktor i Wes byli bliźniakami. Bliźniakami jednojajowymi. To bardzo specyficzny układ, bardzo niezwykły organizm. Jedna dusza w dwóch ciałach. System naczyń połączonych. Bolała ich głowa w tym samym czasie, mieli apetyt w tym samym czasie, cierpieli na bezsenność w tym samym czasie. Gdy jeden z nich coś odczuwał, drugi czuł zawsze to samo. Byli całością. Nierozerwalną. Nie mogliby nigdy istnieć w pojedynkę. Jeśliby zabrakło któregoś z nich, ten drugi nie przeżyłby. To właśnie miało miejsce – śmierć jednego oznaczała śmierć drugiego… Człowiek jest zagadką. Największą ze wszystkich. Zwłaszcza tacy jak oni. Pewne rzeczy przerastają ludzkie pojmowanie i to jest jedna z tych rzeczy…
- Lecz przecież Wes miał czarne włosy i… - zapytałem.
- Zakładał perukę i przyklejał wąsy. Poznałem go w mig po tych oczach. Pamiętasz? Pamiętasz to, co mówiono w miasteczku? Że jedno było niebieskie, a drugie brązowe?
- Tak, obiło mi się to o uszy.
- Po tym go od razu poznałem.
- Mocne…
- W kieszeni jego spodni znaleziono podrobione dokumenty. Od lat posługiwał się fałszywym paszportem. Miał w nim inne nazwisko niż Doktor. Musiał kiedyś spotkać niezłego fałszerza, bo jego papiery wyglądały jak legalne. Dobra, profesjonalna robota. Czysty majstersztyk!
- Powalające…
- Mieli naprawdę genialny plan. Coś niesamowitego! Przebiegła sprawa! Trzeba było do tego nie lada inteligencji! Powaliło mnie to, jak poczułem, że mogło tak właśnie być. Choć wcześniej uważałem, że napadał ktoś łudząco podobny do Doktora, że był to tylko zbieg okoliczności. Ale to byłoby za proste, za liche. Nie trzymałoby się to kupy. Gdzieś podświadomie przeczuwałem, że rozwiązanie tej zagadki będzie prawdziwym szokiem…
- I tak jest – dodałem.
- Właśnie. Dla takich spraw warto żyć. Warto być gliną. Poczuć to, co czuje się w takich chwilach. To całe badziewie, te pospolite przestępstwa i babranie się w nich sprawiają, że człowiek się jedynie cofa. Nie rozwija się. Będę miał co wspominać na starość. Coś takiego zdarza się tylko raz w życiu policjanta! Cieszę się, że zdarzało się to mi.
- To twoja zasługa, Ted, to właśnie ty to rozwikłałeś. Na pewno dostaniesz za to awans. Jestem tego pewien. Należy ci się jak nic – tradycyjnie posłałem mu komplement, bo mu się najzwyczajniej należał.
- Tak. Choć wiesz, że nie lubię się chwalić.
- To nie jest tak. To już fakt. To się już stało. I ty tego dokonałeś, nikt inny. Nie nazwałbym tego nigdy chwaleniem się – to samo życie. To jest totalny nokaut!
- Zgadza się. Byłem całkiem niezły tym razem – przytaknął. – I wiesz, co?
- Co? – spytałem.
- Cieszę się, że nie jesteśmy bliźniakami jednojajowymi. Może coś podobnego przyszłoby nam kiedyś do głowy? To byłoby niezdrowe. Niebezpieczne. Niepotrzebne. Ale nas to na szczęście ominęło. Niech będzie tak, jak jest. Lepiej być nie może. To dobrze, że nie jest inaczej…
I rzekłszy to nalał mi kolejną kolejkę whisky.






2010-07-13
Odpowiedz
#2
Cytat:Nawet się nie obejrzysz, a będzie po całym, tym zgiełku.

Po "całym" nie powinno być przecinka.
Cytat:- Wiesz, co?

Tu też.
Cytat:Innym tak ufam.

Czy tu gdzieś nie powinno być "nie"?

Pomysł ciekawy, chociaż mam pewne zastrzeżenia. Bliźniaki jednojajowe są do siebie bardzo podobne, ale to jeszcze nie znaczy, że mają tą samą duszę. Z tekstu wynika, że jednak mają. Po drugie, sam podkreśliłeś, że oczy w różnych kolorach do niezwykła i rzucająca się w oczy cecha. Dziwne, że jakoś żaden świadek tego nie dostrzegł... Być może się czepiam i mam zbyt wysokie wymagania, ale taka już jestem. Sorry.

Znalazłam jeszcze kilka błędów interpunkcyjnych, ale nie jestem ich pewna, więc zostawiam to komuś, kto lepiej się zna. W twoim stylu najbardziej mnie denerwują bardzo długie, bardzo skomplikowane i bardzo złożone zdania, w których na dodatek bardzo łatwo się zgubić.

Przykład:
Cytat:Nawet nie chciało mi się o tym chyba myśleć, bo jak mawiał mój dziadek, człowiek doświadczony, rozumny i obdarzony nad wyraz trzeźwym pomyślunkiem i wybitnie pragmatyczną umysłowością, natrętne i uporczywe rozmyślania o przeróżnych chorobach, ducha czy ciała, mogą nieoczekiwanie owe choroby u zdrowej jednostki wywołać, i idąc tym torem rozumowania, niepotrzebnie częste i drobiazgowe deliberacje na temat leczących je lekarzy mogą, rzecz to jasna i oczywista, spowodować niekoniecznie mile widziane kontakty z nimi, raczej mało pożądane i ograniczane przez zdrowych ludzi do niezbędnego, nieodzownego minimum, czyli tzw. zła koniecznego.

Ja po prostu takich zdań nie trawię. Podobają mi się za to porównania, jakie stosujesz. Bardzo pomysłowe i nietypowe. Szczególnie to o cerowaniu skarpet drutem kolczastym.Big Grin
Odpowiedz
#3
Dwie pierwsze sugestie akceptuję - tam przecinek wyrwał mi się jakoś tak...

Co do reszty nie.

Zdania wielokrotnie złożone były znakiem rozpoznawczym W. Faulknera, który pisał je nawet (sic!) na sześć, siedem linijek i dostał Nobla, więc zarzut nietrafny.

Dzięki za pozytywny odbiór.
Zapraszam do lektury reszty mych opowiadań.
Odpowiedz
#4
To jest tylko moja opinia. Nie mówię, że takie zdania to błąd, bo to jest tylko kwestia gustu. Z pewnością wielu osobom to odpowiada. (Podany przez ciebie przykład wystarcza za dowód).
Odpowiedz
#5
Właśnie.
Niech każdy kocha to, co kocha.
Wszystkim nigdy nie dogodzisz.
Pozdrawiam i dzięki za czas, który poświęciłeś moim bohaterom.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości