Polecenie głosowe: wycisz rozmowę. Wielkie słuchawki i nie słyszę zewnętrznie. Chwilami oczy przemawiają: czasem zerkają tylko pospiesznym szeptem, czasem krzyczą pod podłoże adidasów. Może ten krzyk dociera głębiej. Przebija skorupę i milisekundami podgrzewa podziemne piekło. Lecz ja coraz mocniej otwieram oczy. A jeśli więcej takich spojrzeń dobija do wnętrza, rozrywając kolejne, małoletnie istnienia, rozprzestrzeniając wojnę...
Płyta północnoatlantycka otwiera się, przesuwa oceany, wzburzając wody i przyspieszając bicia ludzkich serc. Myślisz wtedy: nie roztrwonię emocji. Wezuwiusz jednak wybucha, magma wylewa się i przykrywa nienawiścią najbliższych. Podąża coraz dalej. W końcu lawa parzy początkowo obcych ci ludzi. Uciekają z zamkniętymi do wewnątrz ranami, a ty wiesz, że to cząstka ciebie powoduje oparzenia.
Naturalna katastrofa.
Utonąwszy w ciele, wznoszę się i opadam. Przez chwilę czuję, że ten stan musi zginąć. Chcę odnaleźć właściwą tylko sobie cechę. Szukam tempa swoich niewymuszonych oddechów. Słów, które określiłyby tę katastroficzną naturę. Wędruję przez każdy dzień. W trakcie czytania filozoficznej, buddyjskiej lektury odkrywam najważniejsze: to nie istnieje. Nie ma nic, co mogłoby ponazywać każdą, porozrywaną część ludzkiej emocjonalności. Nie ma nic, co mogłoby podać gotowe uzasadnienie skrajnych stanów umysłu. Nagle spotykam odpowiedź, noszącą męskie imię...
Tempo oddechu wymienia się z twoim, ręcę drżą dotykając idealnego symbolu bezpieczeństwa. To ciepło, ono... promieniuje. Czy wyobrażasz sobie doskonałe wypełnienie, tak łączące cię z drugim człowiekiem? Czy czujesz temperaturę kolorów, tak niewinnie otulających ramiona? Przechodzisz na drugą stronę, dociera do ciebie światło od ochry palonej do sjeny, z kondensacją lekkiego groszku. W nieznanym jeszcze końcu nie myślę. Popadam w krótkowzroczność uczuciową. Nie podsumowuję faktów, nie rozpoznaję prawdy. Dotykam umysłu opuszkami palców. Zamieniam się w czujące istnienie. Mieszkam na krawędzi, oscylując pomiędzy ciemnością, a światłem. Pomiędzy szczęściem, a rozpaczą. Przesypiam tygodnie zlękniona zakończeniem. Budzę się w soboty o dwudziestej drugiej. Porozrzucane plakatówki, brudna woda z pędzlami, Wilczur i jego ''strefa rock'n rolla wolna od angola''. Smakuję wolności. Koło drugiej zasypiam w bezruchu. Zbudzono mnie, wchodząc ot tak do mojego pokoju. Stoję z rozsznurowanymi butami. Ktoś wszedł na moje terytorium. Nie wiedział, że chaos jest świętością. Teraz stoi nad (nie)rzeczywistym łóżkiem, a ja rozpływam się w nim, niczym zaszyfrowana enigma. Ockięta czekam na ''Friday I'm in love''. A oni wchodzą, wychodzą. Wchodzą, wychodzą. Tylko ty trzymasz mnie za rękę, śpiewając Gawlińskiego przez Skype'a. Wracam. I znów ''Friday I'm in love''. Potem odrobinę rock'n rolla i zachowuję się jak naćpana. Tak jest dobrze. Zawiązujesz mi te cholerne buty, a ja całkiem naiwnie uciekam w twoje czułe ręce. Nadal nic nie rozumiem. Nic.
A teraz mając na uszach te wielkie słuchawki wiem, że tylko dwie rzeczy są pewne. Twoje czułe ręce i niestabilność wszystkich chociażby tylko ''mentalnych artystów''. Wpadam w intro mocniej, a wiatr przykrywa mi oczy włosami jakiejś, nadal niepoznanej, blondynki. Próbuję odkryć jej karty już przez kilkanaście lat, nie wiedząc, co może jeszcze takiego odstawić. Myślisz, że nie widzę, a ja wciąż przyglądam się zewnętrznej stronie podeszwy. Odczuwam amfetaminowy głód treści, czasami wypełniam go na siłę. Spotykam was, takich jak ja i takich jak nikt inny. Zostaję.
Dedykowane Kali i paru innym, aczkolwiek oni raczej nieprędko się tu pojawią. Co do tekstu krytykujcie po całości. Chętnie poczytam zacytowane i zasugerowane błędy.
Płyta północnoatlantycka otwiera się, przesuwa oceany, wzburzając wody i przyspieszając bicia ludzkich serc. Myślisz wtedy: nie roztrwonię emocji. Wezuwiusz jednak wybucha, magma wylewa się i przykrywa nienawiścią najbliższych. Podąża coraz dalej. W końcu lawa parzy początkowo obcych ci ludzi. Uciekają z zamkniętymi do wewnątrz ranami, a ty wiesz, że to cząstka ciebie powoduje oparzenia.
Naturalna katastrofa.
Utonąwszy w ciele, wznoszę się i opadam. Przez chwilę czuję, że ten stan musi zginąć. Chcę odnaleźć właściwą tylko sobie cechę. Szukam tempa swoich niewymuszonych oddechów. Słów, które określiłyby tę katastroficzną naturę. Wędruję przez każdy dzień. W trakcie czytania filozoficznej, buddyjskiej lektury odkrywam najważniejsze: to nie istnieje. Nie ma nic, co mogłoby ponazywać każdą, porozrywaną część ludzkiej emocjonalności. Nie ma nic, co mogłoby podać gotowe uzasadnienie skrajnych stanów umysłu. Nagle spotykam odpowiedź, noszącą męskie imię...
Tempo oddechu wymienia się z twoim, ręcę drżą dotykając idealnego symbolu bezpieczeństwa. To ciepło, ono... promieniuje. Czy wyobrażasz sobie doskonałe wypełnienie, tak łączące cię z drugim człowiekiem? Czy czujesz temperaturę kolorów, tak niewinnie otulających ramiona? Przechodzisz na drugą stronę, dociera do ciebie światło od ochry palonej do sjeny, z kondensacją lekkiego groszku. W nieznanym jeszcze końcu nie myślę. Popadam w krótkowzroczność uczuciową. Nie podsumowuję faktów, nie rozpoznaję prawdy. Dotykam umysłu opuszkami palców. Zamieniam się w czujące istnienie. Mieszkam na krawędzi, oscylując pomiędzy ciemnością, a światłem. Pomiędzy szczęściem, a rozpaczą. Przesypiam tygodnie zlękniona zakończeniem. Budzę się w soboty o dwudziestej drugiej. Porozrzucane plakatówki, brudna woda z pędzlami, Wilczur i jego ''strefa rock'n rolla wolna od angola''. Smakuję wolności. Koło drugiej zasypiam w bezruchu. Zbudzono mnie, wchodząc ot tak do mojego pokoju. Stoję z rozsznurowanymi butami. Ktoś wszedł na moje terytorium. Nie wiedział, że chaos jest świętością. Teraz stoi nad (nie)rzeczywistym łóżkiem, a ja rozpływam się w nim, niczym zaszyfrowana enigma. Ockięta czekam na ''Friday I'm in love''. A oni wchodzą, wychodzą. Wchodzą, wychodzą. Tylko ty trzymasz mnie za rękę, śpiewając Gawlińskiego przez Skype'a. Wracam. I znów ''Friday I'm in love''. Potem odrobinę rock'n rolla i zachowuję się jak naćpana. Tak jest dobrze. Zawiązujesz mi te cholerne buty, a ja całkiem naiwnie uciekam w twoje czułe ręce. Nadal nic nie rozumiem. Nic.
A teraz mając na uszach te wielkie słuchawki wiem, że tylko dwie rzeczy są pewne. Twoje czułe ręce i niestabilność wszystkich chociażby tylko ''mentalnych artystów''. Wpadam w intro mocniej, a wiatr przykrywa mi oczy włosami jakiejś, nadal niepoznanej, blondynki. Próbuję odkryć jej karty już przez kilkanaście lat, nie wiedząc, co może jeszcze takiego odstawić. Myślisz, że nie widzę, a ja wciąż przyglądam się zewnętrznej stronie podeszwy. Odczuwam amfetaminowy głód treści, czasami wypełniam go na siłę. Spotykam was, takich jak ja i takich jak nikt inny. Zostaję.
Dedykowane Kali i paru innym, aczkolwiek oni raczej nieprędko się tu pojawią. Co do tekstu krytykujcie po całości. Chętnie poczytam zacytowane i zasugerowane błędy.