Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
A Znacie Ten...
#1
Słowo wstępu
(ciut przydługie, ale chyba konieczne).
Nie jest to horror, raczej opowiadanie grozy. Nie jest również fabularnie pokręcone jak Moda Na Sukces; część z Was zapewne szybko się domyśli, co, kto i jak. I bardzo dobrze; chodzi tu głównie o przyjemność czytania. O ukazanie, jakie zło może czaić się w każdym z nas. Może zakończenie będzie trochę inne, niż znaleźlibyście w grzecznej bajce, ale to żaden Pulitzer.
Nawet żałosne, najbardziej beznadziejne dowcipy mogą się jednak na coś przydać. Przytoczony na początku tej historii quasi-żart na poziomie dna morskiego bił swego czasu rekordy popularności w nie tylko moim liceum. Jest tak płytki i bzdurny, że nie potrafiłem go zapomnieć. I to on był początkiem i fundatorem tego opowiadania; podziękujmy zatem głupocie – jak widać, także jałowa ziemia może wypuścić plon.
Drobna uwaga dotycząca kwestii ‘wypowiadanych’ kursywą. Ktoś stwierdził, że nie wie komu je przypisać. A wy? Ja wam tego nie powiem.
Jeśli któraś z czytelniczek - w ogóle ktokolwiek - poczuje się w jakimkolwiek momencie dotknięta treścią opowiadania, to zapewniam, iż poglądy i wypowiedzi Billa Brotchinsky’ego należą tylko i wyłącznie do niego samego. He’s a mere asshole.
Zatem…

Nazwa stand-up pochodzi z Ameryki, gdzie, jeśli chodzi o popularność, stand-up zajmuje miejsce, które w Polsce mają kabarety. W Stanach istnieją specjalne kluby zaopatrzone w miejsca do siedzenia i stoliki, oraz scenę. Podczas tzw. open mike, prawie każdy może wejść na scenę i rozpocząć swój występ. Dzięki takiej formule ten gatunek jest niezwykle przyjazny dla początkujących artystów – bardzo łatwo jest tam zacząć.

UWAGA - WULGARYZMY I ŹLI LUDZIE

A Znacie Ten...


- A znacie ten... – Bill Brotchinsky poluzował nieco upinający szyję krawat. Blask reflektorów grzał niczym słońce w upalny dzień; czuł, jak spod taniej, nieświeżej już koszuli spływają kolejne strużki potu. Odkaszlnął i zaczął jeszcze raz.
- A znacie ten, jak facet bierze swojego tępawego synalka do rodzinnej fabryki parówek? Pokazuje mu maszynę i mówi: słuchaj uważnie, głupku, bo kiedyś ty przejmiesz ten interes! To jest maszyna, patrz: z tej strony wkładasz barana, a z drugiej wychodzi parówka! Rozumiesz? – otarł chusteczką pot perlący się zbyt wysokim, jak na jego wiek, czole. Ciemność po drugiej stronie blasku milczała. – No a synalek gapi się na te maszynę, to na jeden koniec, to na drugi, i ojciec już ma się go pytać czy w ogóle zrozumiał pytanie, a on wypala: tatku, a jest taka maszyna, co by włożyć parówę, a wyjdzie baran? – przerwał na sekundę. Cisza była niemal namacalna. – Tak, krzyczy wkurzony ojciec. Twoja matka! Ha, ha, ha...
Nikt się nie śmiał. Z mroku za światłami nie dobiegły salwy śmiechu, nie powaliła go burza oklasków, na scenę poleciały kwiaty, ćwierćdolarówki ani koronkowe majtki. Nic. Zero reakcji. Jakby oglądali drzewo, pomyślał. Film o tym, jak rośnie drzewo. Nikt nawet nie zaklaskał dlatego, że skończył. Bill z trudem przełknął ślinę, rozejrzał się dyskretnie na boki, jakby oczekiwał odsieczy zza kulis. Dostrzegł jednak tylko właściciela klubu, wysokiego faceta w średnim wieku imieniem Clive Garrot, najwyraźniej zamierzającego właśnie wejść na scenę. Wyraz jego twarzy mówił wszystko.
Bill poczuł znaną mu już, odrętwiającą mieszankę paniki i poczucia porażki. Wzbierała powoli gdzieś z żołądka, z samego środka, obejmując we władanie kolejne rejony ciała.
- Albo jeszcze jeden – zapiał niewyraźnie, bo złość i strach ścisnęły mu gardło. – Nie wiem, czy słyszeliście...
Jednak w tej chwili Garrot przerwał mu wchodząc na scenę i niezbyt dyskretnie próbując usunąć Billa za kulisy.
- Dzięki, Bill, za twój świetny występ, brawo, brawa proszę – wyrzucił z siebie szybko i, jak na Brotchinsky’ego, nieco za głośno. Ktoś jednak leniwie zaklaskał. Trzy razy. – Byłeś wspaniały, dzięki, a teraz wystąpi przed państwem Jay ‘The Dude’ Hopkins, znany między innymi z...
Bill nie słuchał. Chciał zejść ze sceny odpowiednio, jak podpatrzył kiedyś w tv, uniósł więc rękę i pomachał niemal niewidocznej publice. Odniósł jednak wrażenie, że równie dobrze mógłby machać na lodowiec. Raz jeszcze uśmiechnął się fałszywie, samymi ustami, po czym zniknął za kotarą, gdzie minął się z Hopkinsem. Rywal posłał mu pełne pogardy spojrzenie.
Nie słuchał zapowiedzi. Puścił mimo uszu szum oklasków, gdy Hopkins wchodził na scenę. Miał w dupie żarty, którymi ten bawił publikę.
Stał w mroku za kulisami, drżąc jak w febrze. Znowu. Znowu nim wzgardzili, potraktowali jak śmiecia, zhańbili i wyśmiali ciszą. Zdeptali. Znów nikogo nie rozbawił, znów był marny. Najgorszy. Do dupy. Po raz kolejny zrobił z siebie durnia. Zapomnieli o nim jeszcze zanim zszedł ze sceny.
Zaciskał zęby i pięści, samotny, w ciemności za sceną. Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach, jak wypełnia go gniew. Słyszał, jak bawią się bez niego. Był im zbędny. Niepotrzebny. Nie był dość śmieszny, tak? To niech się pierdolą.
Jeszcze im pokaże.
Zły i zrezygnowany, powlókł się wzdłuż ściany ku dyskretnie oświetlonemu barowi. Nikt go po drodze nie zaczepił, nikt nawet na niego nie spojrzał. Był dla nich jak snujący się po sali tytoniowy dym – z początku trochę drażniący, ale dość szybko przestajesz się nim przejmować.
Durnie.
Doszedłszy w końcu do kuszącego dziesiątkami trunków, w tej chwili zupełnie pozbawionego klientów baru, poczuł się zmięty, wypluty i mały. Bez żadnej radości wgramolił się na hokera akurat w momencie, gdy salą wstrząsnęła kolejna eksplozja śmiechu. Nawet się nie obrócił.
- Podwójną whiskey – rzucił ponuro do stojącej za barem dziewczyny, jak i cała sala zapatrzonej w kierunku sceny. Ona też nie zwróciła na niego uwagi. Nawet go nie usłyszała. Przez chwilę patrzył, jak z zastygłym na twarzy uśmieszkiem i nieobecnym spojrzeniem, mechanicznymi ruchami rozcierała suchą szmatką wnętrze kufla Millersa – mogłabyś tak pocierać mojego kutasa, pomyślał – ale złość i pragnienie szybko kazały znów mu się odezwać.
- Hej, prosiłem... – zaczął, ale dalsze jego słowa utonęły w gromkim śmiechu, którym po raz kolejny wybuchnęła publika zgromadzona w Howard’s Inn. Śmiała się też dziewczyna za barem. Miała niesamowicie czerwone usta, ciemne włosy spięła ciasno w opadający na plecy koński ogon. Bill poczuł, jak ogarnia go cholerna wściekłość.
- Podwójną szkocką bez lodu, ty... – krzyknął na nią, unosząc się lekko na stoliku. W ostatniej chwili powstrzymał się od nazwania jej czymś niegodnym nawet marnego komika.
Dziewczyna zamrugała oczami, jakby dopiero teraz zauważyła mężczyznę przy barze. Zresztą, pewnie tak właśnie było. Przecież gdy na scenie produkował się sam Hopkins, panie i panowie wasz ukochany-wspaniały mistrz wszystkiego Hopkins, nikt nie zwróciłby uwagi na łysiejącego gościa w tanim garniturze, okularach w grubej oprawce i z widoczną nadwagą, choćby i machał im przed oczami plikiem studolarówek oferowanym jedynie za frytki z majonezem.
- Fergie? – odezwał się ktoś na zapleczu. – Jakieś kłopoty?
- Och, przepraszam – powiedziała obracając się, by sięgnąć po butelkę – zasłuchałam się. Nie, nie, to nic takiego – rzuciła w stronę kuchni. Nic, powtórzył w myślach Bill. NIC, kurwa, takiego. - Hopkins jest po prostu świetny, prawda? To będzie... – teraz dopiero przyjrzała mu się uważniej; ściągnęła brwi, jakby usiłowała sobie przypomnieć, gdzie go już widziała. – Pan jest tym gościem, który przed chwilą...? – kiwnęła głową w kierunku sceny.
- Tak. To ja – wycedził przez zaciśnięte zęby Bill, wciąż stojąc na hokerze. Ty mała, płaska pizdeczko, dodał w myślach. Lepiej szybko podaj mi tę pieprzoną szklankę, bo jeśli się zaraz nie napiję...
- Aha. Fajnie – skwitowała beznamiętnie Fergie, stawiając przed nim zamówioną whiskey. Z lodem. Z cholernym lodem! Czy przypadkiem przed chwilą nie wspominał, że... – On the house – rzuciła jeszcze.
I już o nim nie pamiętała.
Chwycił szklankę swymi spoconymi, serdelkowatymi palcami i wlał w siebie jej zawartość jakby gasił pożar. Przełknął i poczuł znajome, przyjemne pieczenie w przełyku. Zszargane nerwy zaśpiewały neuronową pieśń radości, natychmiast domagając się kolejnej porcji trucizny, niosącej zbawienne ogłupienie. Wyrzucił kostki lodu na podłogę i odstawił szkło z hukiem na blat.
- Jeszcze raz! – krzyknął ze złością, a gdy podeszła nalać mu kolejną porcję gestem polecił jej, by zostawiła butelkę. Nic nie powiedziała; pewnie była zbyt zaaferowana występem Wspaniałego J.H.
Do ciężkiej cholery, klnie w myślach, podnosząc szklaneczkę do ust. Wypija jednym haustem, w żołądku rozlewa się kojąca fala ciepła. Nalewa znowu. Szlag to wszystko, co te tępe barany widzą w tym Hopkinsie? Dlaczego śmieszą ich jego marne żarciki z ostatnich stron lokalnych gazet, dlaczego nie przeszkadza im jego wygląd ociekającego wazeliną akwizytorzyny? Pije znowu; za szybko po poprzednim, za wcześnie, krzywi się, ale po raz czwarty już nalewa na dwa palce. Ubóstwiają go, ale za co? Za brylantynę ściekającą z włosów? Za odpowiednie metki na ubraniach? A może za to cholerne lekkie seplenienie, które tak go wyróżnia? A może im, do kurwy, płaci? Bill Brotchinsky ze złością ściąga krawat przez szyję i chowa go do kieszeni. Jest zły, rozgoryczony, zawiedziony; podlana alkoholem wściekłość coraz bardziej go nakręca. Kolejna porcja whiskey znika w jego ustach. Gdy chce znowu napełnić szkło, mija go barmanka. Wiedzie za nią wzrokiem, ale ona kompletnie go ignoruje. Nic dziwnego, nie jest przecież Jayem Hopkinsem. Jay Hopkins mógłby tu teraz podejść i powiedzieć, że weźmie ją tak jak stoi, zerżnie na oczach wszystkich, a ona kwiczałaby ze szczęścia i na kolanach dziękowała, robiąc przy okazji loda. O tak, jeśli tylko nazywasz się Jay Hopkins, takie rzeczy są możliwe.
Bill Brotchinsky nalewa i podnosi szklaneczkę do ust. On nie nazywa się Jay Hopkins, a z jego włosów nie ścieka brylantyna.


W butelce niewiele już zostało; Brotchinsky półleżał na barze, opierając na nim ręce, a na rękach czoło. Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Opary alkoholu podsycały nienawiść, ale działały też na błędnik. W głowie mu wirowało, myśli gasły niczym przepalone żarówki i czuł, że jeśli tylko się ruszy, natychmiast runie na podłogę.
Wreszcie z półsnu, w który zapadł sam nie wiedział kiedy, wyrwało go poszturchiwanie za ramię. Uniósł głowę, mrugając małymi oczkami; przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje. Strużka śliny rozciągnęła się między ustami a wilgotnym mankietem jego koszuli.
- Zamykamy – powiedziała Fergie, barmanka, przez której twarz przebiegł dreszcz obrzydzenia na widok nalanej twarzy komika i jego zaślinionych ust. – Już późno. Pora się zbierać – dodała i wyszła na salę, by sprzątnąć ze stolików. Brotchinsky powiódł za nią mętnym wzrokiem, starając się skupić spojrzenie na jej tyłku.
- Niezgorszy, zgodzi się pan? – usłyszał nagle czyjś głos. Obrócił powoli głowę w drugą stronę; po jego lewej siedział przy barze starszy, elegancko ubrany dżentelmen. Pierwsze pasma siwizny znaczyły czarne włosy, kurze łapki dodawały przystojnej, ozdobionej bokobrodami i starannie przystrzyżoną hiszpańską bródką twarzy uroku. Szary, jedwabny garnitur, świetnie uszyty; droga koszula w kolorze wiśniowym. Na blacie, oprócz szklaneczki whiskey, leżał elegancki kapelusz. Nieznajomy siedział prosto, bił od niego zapach drogiej wody kolońskiej.
- Co? – Zapytał komik, mrużąc zmęczone brakiem snu i dymem oczy. Nie miał pojęcia, o czym facet mówi.
- Tyłek – odrzekł nieznajomy, obracając ku niemu twarz, na której gościł dystyngowany uśmiech. – Przecież nie na ścierkę w jej ręku pan patrzy, prawda?
Brotchinsky wrócił wzrokiem do swojej butelki. Chwycił ją niepewną, nieco drżącą dłonią i nalał sobie wszystko, co w niej pozostało, prawie nic nie rozlewając.
- Co ci do tego – bąknął nieuprzejmie, nie miał bowiem najmniejszej ochoty na rozmowę z kimkolwiek. Chyba że z Fergie. Mógłby z nią porozmawiać o tym, na ile sposobów by ją pieprzył.
Facet w garniturze zaśmiał się krótko. Nawet śmiech miał lepszy, wykwintniejszy.
- Być może więcej, niż się panu wydaje, drogi panie Brotchinsky – powiedział, po czym powoli, wystudiowanym gestem wyjął z kieszeni marynarki wizytówkę i położył ją przed rozmówcą. – Może pan mieć taką po każdym występie. Dziewczynę, nie wizytówkę – dodał z dyskretnym uśmiechem. Drugą ręką uniósł szklaneczkę i skinął nią w stronę komika. – Wystarczy, że nawiążemy współpracę.
Brotchinsky gapił się na kartonik, starając się skupić wzrok na nadruku wykonanym stylizowaną, krwistoczerwoną czcionką. Luciano Desmond Ville, Impresario, głosił napis. I nic więcej; żadnego adresu czy numeru telefonu. Pociągnął kilka łyków ze swojej szklanki. Cierpki smak alkoholu trochę go otrzeźwił.
- W skrócie DeVille – zażartował właściciel drogiego garnituru. Głos miał niski, silny, nawykły do wydawania poleceń. A uśmieszek, wciąż błądzący na jego ustach, niepokojący. Ale coś takiego Bill Brotchinsky mógłby zauważyć pół litra wcześniej.
- Nie potrzebuję agenta. Nikogo nie potrzebuję – wymamrotał. Otarł nos rękawem swojej taniej marynarki. – Jesteś jakimś pieprzonym cudotwórcą, co? – zapytał już głośniej, ze złością, kołysząc się na stołku. – Zrobisz ze mnie takiego Hopkinsa? Albo Cosby’ego? Czy po prostu chcesz wyłudzić ode mnie pieniądze?!
- Bez żartów, drogi panie. Przecież jest pan nie ma peniędzy. Chcę pomóc panu docenić własny talent i uwierzyć w siebie – odrzekł tamten spokojnie. Dopił swoją whiskey jednym haustem i odstawił szklankę na blat. – Jestem pewien, że kolejny pana występ byłby znacznie lepszy. Gdyby tylko przyjął pan moją ofertę. Przynajmniej jakiś okres próbny. A póki co...
Wstał od baru, założył kapelusz i rzucił na blat dziesięciodolarowy banknot. Podniósł opartą o bar laskę z ciemnego drewna, zakończoną srebrnym uchwytem w kształcie serca, której komik nie zauważył wcześniej. Serce nie przypominało tego z kartek dla zakochanych; miało kształt i wielkość rzeczywistego organu, z wiernie oddanymi detalami.
- Do zobaczenia, panie Brotchinsky – Ville dotknął ronda kapelusza, odwrócił się i odszedł powoli, posyłając jeszcze ciekawskie spojrzenie krzątającej się na sali Fergie. Bill patrzył za nim mętnym wzrokiem, a kiedy ten był już przy wyjściu, krzyknął:
- Nic ode mnie nie dostaniesz! Nie potrzebuję żadnego pajaca do podziału!
Odpowiedział mu tylko cichy trzask zamykanych drzwi.

Gdy wreszcie wgramolił się na siedzenie swojego zaniedbanego, brudnego, pokrytego plamami rdzy buicka century ’85 z niedziałającym zamkiem, potrzebował dłuższej chwili na złapanie oddechu i opanowanie karuzeli w głowie. Do motelu, gdzie wynajmował pokój, miał niedaleko. Powinien dojechać bez kłopotów.
Zasnął, zanim udało mu się wygrzebać z kieszeni kluczyki.

Koniec części I.
Odpowiedz
#2
Obudził się rano w paskudnym humorze. Zmarzł przez noc, ścierpł, a wcale się nie wyspał. Kac ściskał mu głowę potężnym imadłem, cholernie męczyło go pragnienie. Spojrzał na zegarek: ósma trzynaście. Niebo zasnute było szarymi chmurami, z których na ziemię spadał drobniutki deszczyk. Woń przetrawionego alkoholu i nieświeżego ubrania wypełniała wnętrze buicka ciężką atmosferą. Klnąc jak szewc, odszukał wreszcie w jednej z kieszeni kluczyki i lekko drżącą dłonią włożył do stacyjki. Zanim odpalił, otworzył okno.
- Już na nogach? – Brotchinsky aż drgnął, bowiem Ville pojawił się przy drzwiach dosłownie znikąd. – Przemyślał pan moją propozycję?
Komik kątem oka zerknął w boczne lusterko, taksując poznanego wczoraj – a właściwie dzisiaj wczesnym rankiem – agenta. Nie miał ochoty patrzeć wprost na niego. Nie tylko dlatego, że bolała go szyja i nie chciał obracać głowy.
- Już ci mówiłem – wycedził przez zaciśnięte w złości zęby. Kurwa, czy ten facet musi go tak męczyć z samego rana? – Wsadź sobie w dupę swoje znajomości i swój urok osobisty. Nie potrzebuję twojej pomocy, a teraz spierdalaj i więcej mi się nie pokazuj.
Zaczął kręcić dźwignią, zamykając szybę. Zanim jednak odgrodził się od natarczywego agenta, ten zdążył jeszcze, ze swoim nieodłącznym uśmieszkiem na ustach, powiedzieć:
- Proszę się zgodzić, panie Brotchinsky. Dlaczego odrzuca pan pomocną dłoń?
Zdążył także, jak wczoraj, uchylić kapelusza, zanim Bill odpalił silnik i ruszył ostro po zupełnie pustym o tej porze parkingu pod Howard’s Inn. We wstecznym lusterku komik widział go, patrzącego za nim, dopóki nie skręcił wyjeżdżając na główną.

Tego wieczoru miał zaklepaną sztukę jakieś piętnaście mil dalej, w Washougal. Była to niewielka mieścina leżąca wzdłuż rzeki Columbia. Parę szkół, kilka barów, ulice pustoszejące po piątej po południu. Indyk na święto dziękczynienia i koncert lokalnej orkiestry dętej na czwartego lipca; przeciętność i nuda. Smeads Pub, gdzie miał wystąpić, leżał gdzieś w połowie drogi między centrum a tablicą witającą przyjezdnych.
Zaparkował na parkingu przed Starbucksem i pokonał kilkaset metrów do knajpy piechotą. Nie zawracał sobie głowy szukaniem motelu; pierwotnie miał takie plany, ale wczorajszy występ w tej cholernej mordowni okazał się dużo mniej dochodowy, niż przypuszczał. Czekała go kolejna noc w samochodzie.
Przed wejściem do niewielkiego pubu zatrzymał się na chwilę, ponuro patrząc na drzwi i wiszący nad nimi szyld. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął piersiówkę i jednym łykiem wychylił zalegające w niej resztki bourbuna. Był niemal dwie godziny przed czasem. Pogoda nic się w ciągu dnia nie poprawiła; kolejny podmuch zimnego, niosącego wilgoć wiatru skłonił go do wejścia do środka.
We wnętrzu odszukał Davida, właściciela, i przedstawił się. Okazało się, że chociaż miał występować drugi, to jakiś lokalny kabaret zdołał się załapać na krótki występ jako pierwsi w kolejności. Brotchinsky był więc trzeci w kolejce; nieźle, zawsze to lepiej wyjść przed już rozgrzaną publiczność. Może jednak nie będzie tak źle jak wczoraj, pomyślał. Przejrzał jeszcze gazetę z Portland sprzed kilku dni, odświeżając sobie przeczytane w niej dowcipy. Grobowy nastrój powoli przechodził, gdy tak siedział przy barze, przeglądając gazetę i racząc się piwem z frytkami. Zagrzał się i byłby odgonił całkiem ponure myśli, gdyby nagle nie usłyszał rozmowy dwóch gości, podchodzących do baru obok niego.
- Szkoda, że Jay Hopkins u nas nie wystąpi. Wczoraj był gdzieś niedaleko.
- Ta, w Gresham. Moja siostra była. Uśmiała się do łez, mówi.
- No. Szkoda, że w robocie byliśmy.
Wzięli zamówione piwo i odeszli do jednego ze stolików. Bill powiódł za nimi nienawistnym spojrzeniem. Nagle stracił apetyt, chociaż cały dzień nic nie jadł.
Hopkins. Cudowny, uwielbiany, pieprzony Jay Hopkins. Za jakie grzechy ten facet snuł się za nim jak smród po gaciach? W ciągu ostatnich kilku tygodni spotkał go już chyba z dziesięć razy. Co i rusz wpadali na siebie w knajpach. Zasrany fircyk akurat tutaj i akurat teraz musiał sobie zrobić trasę. Jakby mało mu było tej ciężkiej kasy, jaką trzepie w telewizji.
I za każdym razem było tak samo: Brotchinsky robił z siebie durnia i zanudzał publiczność, a Hopkins spijał śmietankę. Ludzie lgnęli do niego, chcieli postawić mu kolejkę, dostać autograf, zrobić sobie z nim zdjęcie. Dotknąć gwiazdy. A te wszystkie panienki...
Ale dziś będzie inaczej. Dziś nie ma tu pana Hopkinsa. Wejdzie na rozgrzaną publiczność. Da radę. I nie potrzebuje pomocy żadnego tam dandysa z pretensjonalnym uśmieszkiem i bufońskim nazwiskiem. Dzisiaj wszystko...
...pójdzie jak poprzednim razem, usłyszał w głowie jakiś cichy głos. I jeszcze poprzednim. Kogo próbujesz oszukać, Billy? Siebie? Przecież to bez sensu, ty najlepiej ze wszystkich wiesz, ja się sprawy mają. A mają się tak, że jesteś beznadziejny. Jesteś brzydki, gruby, nudny. Nikt nie chce cię oglądać, nikt nie chce cię słuchać. Twoje tandetne żarty z tanich książeczek o humorze...
- Dość! – warknął wściekle. I za głośno; chłopaczek stojący za barem spojrzał na niego kątem oka, z wrażenia aż przepełnił podetknięty pod dystrybutor kufel. Złocisty płyn, pieniąc się, pociekł na podłogę.
Dobrze ci tak, gnoju, pomyślał Bill. Mind your own business.
Przeszła mu ochota na wszystko. Pragnął jedynie urżnąć się w trupa, zapomnieć o Hopkinsie, o sobie, o wszystkim. Ale jeśli dzisiaj nie wystąpi, i to dobrze, będzie mógł wypić co najwyżej zimowy płyn do spryskiwaczy z samochodu.

- Pięćdziesiąt dolarów?!
Bill Brotchinsky stał na mokrej ulicy, chwiejąc się na niepewnych nogach. W jednej ręce ściskał pomięte banknoty – rozdarta koperta wylądowała w kałuży - a w drugiej butelkę jakieś cienkiego piwa. Mimo jesiennego chłodu marynarka luźno zwisała mu z ramion. Tak luźno, że właśnie zaczęła zsuwać się na ziemię. Jednak alkohol, złość i urażona duma dostatecznie grzały komika.
- Pięćdziesiąt dolarów?! – powtórzył, jego głos niósł się daleko po wypełnionych czystym powietrzem pustych ulicach. – I co ja mam z tym, kurwa, zrobić?!
- To i tak za dużo, panie Brotchinsky. Gdyby...
- Kawa i hamburger! I nie zostanie nawet na motel!
- Gdyby występował pan ostatni, zepsułby pan całą imprezę.
- Nie mów tak, pieprzony sknero! – butelka z impetem roztrzaskała się o ścianę, znacząc swoją śmierć pieniącym się rozbryzgiem piwa. – To nie moja wina, że masz tu samych wieśniaków, którzy nie rozu...
- Proszę się uspokoić, albo wezwę policję! – Krzyknął ostrzej David. – Bierz te pieniądze, chociaż Bóg mi świadkiem, że ci się nie należą, i odejdź spokojnie, to przynajmniej nie będę ci robił złej opinii w okolicy!
Drzwi zamknęły się za nim z hukiem. W nocnej ciszy, która otuliła Washougal niczym gruba rękawica, usłyszał jeszcze chrobot przekręcanego w zamku klucza.
- Pierdol się! – Pokazał drzwiom środkowy palec, jednak nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Bill, nieźle już narąbany, zachwiał się przy tym trochę.
Został sam. Gdzieś w oddali szczekał przez chwilę przebudzony pies, jednak i on szybko uznał Billa niewartego nawet obszczekiwania. Schował pieniądze do kieszeni spodni, podniósł ubrudzoną marynarkę i powlókł się w stronę parkingu, gdzie zostawił samochód. Był zły, zmęczony, śpiący, głodny i pijany. I brudny. Niestety, Starbucksa otwierali dopiero za trzy godziny. Spędził ten czas na tylnym siedzeniu buicka, wiercąc się w poszukiwaniu jakiejś w miarę wygodnej pozycji. Nie było nawet mowy o tym, żeby się porządnie zdrzemnąć; obudził się z tego półsnu koło szóstej i klnąc pod nosem, ruszył do otwartej już kawiarni. Zamówił dwie kanapki Santa Fe Panini z kurczakiem, jedną z pastą jajeczną, kawałek ciasta jagodowego, orzechową babeczkę i dwie kawy Pike Place Roast. Gdy był wściekły lubił zjeść, a głodny był już wcześniej.
Zabierał się właśnie za deser, gdy usłyszał za plecami znajomy już głos.
- Osobiście polecam bułeczki żurawinowo-pomarańczowe. I białą czekoladę na gorąco. Wyśmienite.
Orzechowa babeczka zamarła w pół drogi do ust komika, zaciśniętych teraz w grymasie gniewu.
- Nie wyspał się pan? – zapytał Ville, przysiadając się do stolika. Wyglądał równie wytwornie jak wczoraj, mimo wczesnej pory był rześki i rozbudzony.
- Spierdalaj – syknął Bill. – Śledzisz mnie, do kurwy nędzy? Spierdalaj stąd, i to w podskokach!
- Czemu od razu tak ostro, panie Brotchinsky – skinął uprzejmie na kelnerkę. – Czy to ja panu coś zrobiłem?
- Wkurwiasz mnie. Po co za mną łazisz? Aż się prosisz, żeby ci obić tę elegancką mordę!
- Doprawdy, co za rynsztokowe słownictwo. Ale jakże barwne. Ach – uśmiechnął się szarmancko do kelnerki. – Proszę bułeczki z żurawiną i pomarańczą i białą czekoladę, młoda damo. Na wynos. A więc mam rozumieć – zwrócił się na powrót do komika, gdy dziewczyna odeszła – że występ się chyba nie udał?
Bill trzasnął pięścią w stół tak mocno, że z drugiego kubka poleciało na blat kilka kropel kawy.
- Jeszcze słowo, sukinsynu – sapał, celując palcem w nieproszonego kompana. – Jeszcze słowo, a...
- A co, panie Brotchinsky? – zapytał tamten spokojnie. Jego nienaganna angielszczyzna wyraźnie kontrastowała z bełkotliwym akcentem komika. - Pobije mnie pan? Toż to urąga. Porozmawiajmy jak poważni ludzie.
- O twoich gówno wartych obiecankach?
- Nie dał mi pan nawet szansy, panie Brotchinsky! A już pan zakłada, że są, że tak powiem, warte tyle co bobki zajęcze. Ocenia pan książkę, nie spojrzawszy nawet na okładkę.
- To mogłeś tam przyjść i poczarować, pajacu – warknął Bill, ale już ciszej. Zajął się wreszcie babeczką; przeżuwał, patrząc spod byka gdzieś w kierunku drzwi. Nie miał już właściwie sił, żeby się złościć.
- Nie otrzymałem przecież pańskiej zgody, drogi panie – Ville załamał ręce w teatralnym geście. - Bez niej nic zrobić nie mogę.
- Taki jesteś honorowy?
- Wprost piekielnie, proszę mi wierzyć.
Bill w milczeniu dokończył babeczkę, siejąc wokół okruchami. Dopił pierwszą kawę i przysunąwszy sobie drugą, wrzucił do niej trzy kostki cukru. Zamieszał, upił łyk. Myślał. W międzyczasie kelnerka przyniosła zamówienie agenta.
- To oczywiście pański wybór – odezwał się ten po chwili, taksując komika swoim pełnym rozbawienia wzrokiem. – Pańska wolna wola. Zrobi pan, jak uważa... ale czy szczęściu nie trzeba czasem pomóc? Nawet ja sam zagram czasem w...
- Dobrze! – odburknął wreszcie komik. – Dobrze, zgadzam się!
Na twarz agenta wypłynął szeroki uśmiech, rozjaśniając ją niczym małe słońce. W oczach zagrały iskierki.
- Doprawdy? – spytał z nieskrywaną radością. – Mam rozumieć, że z własnej woli się pan zgadza?
- Tak! – potwierdził mrukliwie Bill. – Zgadzam się na twoją pomoc. Na próbę. Możesz pokazać, co tam umiesz, chociaż pewnie tylko umiesz gadać, a potem wyniesiesz się stąd i...
- Gwarantuję panu, że tak nie jest! – wszedł mu w słowo Luciano. – Zróbmy tak: zaopiekuję się panem na okres dwóch najbliższych występów. Mały pokaz moich, jak raczył pan to nazwać, czarów. Po tym czasie zdecyduje pan, czy chce dalej kontynuować naszą współpracę. Będę oczywiście zaszczycony...
- Dobra, dobra. A ile chcesz w zamian?
Ville znowu uśmiechnął się szeroko. Była w tym uśmiechu jakaś drapieżność; tak mogłaby się uśmiechać wygłodzona pantera do zapędzonej w ślepy róg ofiary.
- Nie mówmy na razie o pieniądzach. Czy też... innych usługach. Odezwę się do pana – skinął ponownie na przechodzącą obok kelnerkę. Wstając od stolika, wręczył jej kilka dwudziestodolarowych banknotów.
- To za nas dwóch. Reszty nie trzeba. Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia – zwrócił się ponownie do komika. W jedną dłoń chwycił swoje zamówienie, w drugą laskę. – Znajdę pana w odpowiednim czasie, proszę się nie martwić. Póki co, wygląda na to, że potrzebuje pan chyba solidnego snu – uchylił kapelusza, jak to miał najwyraźniej w zwyczaju, i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach rzucił jeszcze przez ramię:
- Do zobaczenia wkrótce, panie Brotchinsky.


Koniec części II.
Odpowiedz
#3
Oatfield, dzielnica Portland, dwa deszczowe dni później. Spędził niemal cały ten czas w łóżku w motelowym pokoju, śpiąc, oglądając tv i czekając, aż wyschną wymoczone w ciepłej wodzie z mydłem ubrania. Tani pokój znalazł w Budget Inn, jakieś półtorej mili od Bo’s Pub, gdzie planował wystąpić dziś wieczór. W międzyczasie wyskoczył do Boulevard Marketplace po ćwiartkę bourbona, zamówił też pizzę. Jakoś trzeba było zabić czas.
Koło piątej po południu ubrał swój lekko odświeżony garnitur, dopił bourbona i zszedł do recepcji. Zdał klucze i zapłacił ostatnimi pieniędzmi, ze zdziwieniem wyławiając z portfela wizytówkę Desmonda. Nie przypominał sobie, żeby ją tam chował.
Sam Desmond również się nie pojawiał, co zdaniem Billa było o tyle dziwne, że przecież nie wziął żadnych pieniędzy.
Pół godziny później był już w pubie i rozmawiał z właścicielem. Udało mu się nakłonić go zgody na występ pod koniec imprezy; przedstawił się jako zawodowy komik z doświadczeniem.
- To będzie wisienka do twojego tortu, stary – przekonywał żując dwie gumy miętowe naraz, by facet nie wyczuł alkoholu. – Rozkręcę ci imprezę, a będzie cię to grosze kosztować.
Mężczyzna zgodził się, bo chociaż w tego typu zabawach i tak występował głównie kto chciał, był wyraźnie zadowolony z niespodziewanej wizyty i nawet zapowiedział jego udział gdy otwierał show. Było to koło siódmej; zaraz potem na niewielką scenę wszedł pierwszy uczestnik – lekko wstawiony facet w koszuli w czerwono-czarną kratę.
- W międzyczasie trochę pośpiewają – zwrócił się właściciel do Billa – i myślę, że wejdziesz koło jedenastej.
Ten skinął głową, wziął piwo i usiadł przy stoliku w rogu, blisko wyjścia. Puszczał mimo uszu lecące ze sceny dowcipy, przeglądając jakąś kilkumiesięczną, rozbieraną gazetkę, którą podwędził z motelu. Jasne sylwetki ciał na stronach magazynu zdawały się lśnić w barowym półmroku. Kątem oka co jakiś czas lustrował pomieszczenie; w głębi ducha musiał przyznać, że tajemniczy pan Ville trochę go zaintrygował i w po trosze oczekiwał, że samozwańczy agent rzeczywiście się tu pojawi. I lepiej, żeby...
...żeby rzeczywiście parał się magią, Bill, bo jeśli nie, to znowu wylądujesz na ulicy ze śmiesznym groszem w ręku, a i to pod warunkiem, że właściciel jest dobrym chrześcijaninem, prawda, Billy? Bo inaczej znów zamęczysz ludzi badziewnymi żartami, odstręczysz ich swoim wyglądem, bo powiedz sam, Billy, taki łysawy, spocony grubasek jak ty nie wygra chyba wiele twarzą? No? Znowu będzie o pierdzeniu i obrzygiwaniu komuś spodni?
...żeby ta baba przy mikrofonie skończyła się wreszcie wydzierać! Do jasnej cholery, co się z nim dzieje? Zaczyna świrować, czy jak? Ma ostatnio gorsze dni, to fakt ale...
...ale sam przyznaj, Billy, ile to już lat te dni trwają?
Do diabła! Wystarczy przecież, że wymyśli parę nowych dowcipów! Jakiś skecz...
...jak ten z fabryką parówek?
Z wściekłością zrzucił gazetę ze stolika, jakby to ona do niego szeptała. Poleciała w kąt, protestując szelestem stron przeciwko takiemu traktowaniu, eksponując cycki jakiejś podrzędnej aktoreczki, podobnie jak on próbującej zaistnieć mimo wszystko. Szybkim, chciwym ruchem chwycił piwo i przyssał się do butelki, ale jak można, szlag by to, napić się takim sikaczem...
- Co ty za sikacza pijesz? – ktoś położył mu dłoń na ramieniu; tak bardzo nie spodziewał się czegoś takiego, że aż się zakrztusił. Piwo pociekło mu po brodzie, naznaczyło lepką plamą powierzchnię stolika. Ville rzucił swój kapelusz na blat. Kapelusz był jasny, kremowy, podobnie jak i cały garnitur agenta. Koszula czarna; jak ostatnio, bez krawata. – Heineken? – dodał zdegustowany. – Ludzie nigdy nie zaczną cię traktować poważnie, jeśli będziesz się upijał heinekenem!
Zanim Bill zdążył cokolwiek powiedzieć, tamten ruszył do baru, wtapiając się w tłum gości. Pojawił się ponownie po minucie i postawił na stole dwie szklanki i butelkę dwunastoletniej Glenfiddich. Heinekena wyrzucił niedbale w kąt, w ślad za rozbieranym czasopismem.
- Od dziś będziesz pił tylko takie rzeczy – powiedział.
- No więc jak miło, że się w końcu zjawiasz – komik początkowo zamierzał agenta solidnie opieprzyć, ale flaszka znakomitej szkockiej ostudziła nieco ten zamiar. Nie potrafił jednak, i nie chciał, zupełnie ukryć złości. – Zdaje się, że chciałeś zawrzeć ze mną umowę? Więc gdzie się, do cholery, podziewałeś?
- Tu i tam – odrzekł Ville, rozlewając trunek. – Nie myśl, że się nudzę. Przecież mówiłem, że się zjawię. I oto jestem.
- Chyba trochę za późno – mruknął Bill, skwapliwie jednak przyjmując napełnioną szklaneczkę.
- Nigdy nie jest za późno na wielką karierę. Zdrówko! – upili po łyku; oleisty, głęboki w smaku płyn zdawał się pieścić podniebienie, nie to co te żrące, barwione bimbry po parę dolarów.
- Myślałeś, że będę z tobą ćwiczył dykcję? – mówił dalej agent. – Daj spokój. Nie będziemy się bawić w jakieś żmudne, amatorskie techniki.
- W takim razie zamieniam się w słuch – powiedział złośliwie komik. – Na czym polegają twoje cudowne metody?
- Ależ, Bill – Desmond spojrzał na niego niczym na niesforne dziecko. – Ty jesteś tą metodą. Masz już wszystko. Jesteś świetny, tylko w to nie wierzysz. Gdzieś tam głęboko w tobie siedzi mały Billy, który wciąż ci powtarza, że nic jesteś niewart. Mam rację? Moim zadaniem jest tylko uświadomić ci, że tamten chłopaczek się myli. Więcej: jego już nie ma – nachylił się do niego i spojrzał mu w oczy. Jego wzrok był ciężki, hipnotyzujący. Komik, nawet gdyby chciał, nie mógłby odwrócić twarzy. Ale z jakichś powodów nie chciał tego robić; pragnął dojrzeć w tym spojrzeniu przyszłość, obietnicę sukcesu i wielkich pieniędzy. - Jesteś tylko ty. Uwierz mi, Bill. Uwierz...
- ...uwierzcie mi, nie miałem zielonego pojęcia, co jej odpowiedzieć! – Brotchinsky usłyszał czyjś głos, wypowiadający te słowa, i z niemałym zaskoczeniem zorientował się, że należy do niego. Jeszcze dziwniejsze było to, że stał właśnie na scenie, przy mikrofonie, niewielki spot-light skierowany był na niego.
A publika wprost pękała ze śmiechu.
Wciąż zdezorientowany, spojrzał na duży zegar zawieszony nad barem. Wskazywał jedenastą trzydzieści.
Czy to możliwe, by aż tak się spił, że nie pamiętał nawet kiedy wszedł na scenę? O czym mówił? Jak...
Nieważne. Śmiali się. Miał ich. Miał ich w garści.
- Albo inna sytuacja. Znacie ten...

- Byłeś po prostu rewelacyjny – mówił następnego ranka Brendan, właściciel pubu, gdy wreszcie przemogli się i pokonawszy skutki wczorajszego pijaństwa, jedli późne śniadanie u niego w domu. – Spadłeś mi jak z nieba dosłownie. Nie mam zielonego pojęcia, czemu tak cię potraktowali w Washougal.
Bill nic nie odpowiedział. Pierwszy raz w życiu ktoś gratulował mu występu, więc nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Kiwał tylko głową i w milczeniu pochłaniał kolejne naleśniki z syropem klonowym, których sporo zostało żonie Brendana z wczorajszego obiadu.
- Zdarza się – przyznał w końcu z pełnymi ustami. – Dzięki za nocleg.
- Nie ma sprawy, stary! – gospodarz wyjął z lodówki dwa piwa, otworzył i postawił na stole. – Żeby tak cię załatwić, że nawet na motel nie miałeś...
Dopili piwo, gadając o wszystkim i o niczym, po czym pożegnali się – Brendan zaklinał się, że Bill koniecznie znowu musi go odwiedzić; zrobią imprezę na pół miasta, a potem schleją się do słodkiej nieprzytomności – po czym komik uścisnął mu dłoń i wyszedł.
Na ulicach panował jeszcze mały ruch. Po deszczowych chmurach nie było dziś już śladu i wreszcie można było poczuć ciepło słonecznych promieni. Idąc chodnikiem, dopiero teraz wyjął z kieszeni spodni kopertę, którą dziś rano wręczył mu Brendan. Otworzył. Gwizdnął.
Nieźle, pomyślał. Trzysta dwadzieścia ciepłych, nieopodatkowanych dolarów. Gdyby kosić tak za każdy występ... czy to przypadek, zastanawiał się idąc w kierunku motelu, pod którym wciąż stał jego samochód, czy też rzeczywiście ten cholerny fircyk... ale niby jak? A więc przypadek? Karta wreszcie się odwróciła?
Tylko czy to ma znaczenie, Billy, biedny chłopcze? – zmartwiał, słysząc za plecami zjadliwy szept. - Bo karta, którą zagrywasz od lat, jest wyjątkowa – głupiec na awersie, głupiec na rewersie...
- Kurwa! – ryknął wściekle obracając się, pragnąc znaleźć kogoś za sobą, kogoś kogo mógłby dorwać i spuścić mu zasłużony wpierdol, wybić gnojowi ze łba to łażenie za nim, męczenie go, mieszanie w głowie tym gadaniem; uniósł nawet zaciśnięte pieści, gotów zadać cios, jeden, drugi, trzeci, i patrzeć jak ta cwana gęba zamienia się powoli w krwawą maskę, jak z pękniętych ust lecą wybite zęby, a z puchnących oczu łzy bólu, i...
- Kurwa... – powtórzył, teraz ciszej, słabiej, dysząc ciężko. Gniew przyśpieszył pracę serca, zwiększył siłę mięśni, po czym uleciał, odszedł, jak artysta zostawiający niedokończone dzieło na pastwę losu i żywiołów.
Chodnik był pusty. Tańczyły na nim cienie drzew i plamy słonecznego światła, jednak z całą pewnością to nie one przemawiały do komika.
Zmagając się z myślami, doszedł wreszcie na motelowy parking. DeVille już tam na niego czekał, przysiadłszy na masce buicka.
- Billy! – przywitał go z otwartymi ramionami. – Billy, stary, jak się czujesz? Jakie wrażenia po wczorajszym show?
- Niesamowite – odparł Bill, nagle jakoś zapominając o swej irytacji. – Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz poszło mi tak dobrze – skłamał, bo po drodze do motelu zastanawiał się nad tym i doszedł do wniosku, że musiało to być na urodzinach jego ciotki, gdzie śpiewał jakieś piosenki czy coś takiego. Miał wtedy ze dwanaście lat, nie więcej. Potem jeszcze parę razy też dał radę, przecież dlatego został w tym biznesie… nie tylko z powodu swojego braku wykształcenia.
Wyciągnął kopertę z kieszeni i pomachał nią przed oczyma agenta.
– Dał mi trzysta dwadzieścia dolarów. I zapraszał znowu. To niesamowite!
- Sknera – parsknął Luciano, zakładając ręce na piersi. – Możesz wpłacić to na jakieś schronisko dla zwierzątek czy coś w tym stylu. Przed tobą wielka kariera, mój chłopcze, trzysta dolarów to ty będziesz zabierał do kibla, żeby mieć czym wciągać kreskę. Tego grata – klepnął w poznaczoną rdzawymi plamami maskę samochodu – też będziesz mógł niedługo zezłomować. Spokojnie – dodał z tym swoim uśmieszkiem, widząc lekki niepokój na twarzy komika. – W mig na to zarobisz. Chociaż, póki co, może rzeczywiście zostaw te grosze przy sobie. Zjedz coś, zatankuj, załatwiłem ci na dzisiaj sztukę – sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej niewielką karteczkę. Podał ją Billowi. – Tu masz adres. W Portland, przyjacielu, wielkie miasto czeka! Bardzo miły lokal. Jeśli ich oczarujesz, a innej opcji nie ma… wtedy wierzaj mi, nadejdzie królestwo twoje – wykonał dłonią jakiś teatralny gest, chociaż słowa ociekały szyderstwem. – Będzie to także drugi twój występ pod moją opieką. Po wszystkim pogadamy o szczegółach i podejmiesz decyzję, chociaż wydaje mi się, że już ją podjąłeś... – zawiesił wzrok na Billu, który, zbombardowany jego monologiem, milczał jak głaz. – Spotkamy się na miejscu. Mam jeszcze parę spraw... do wieczora – pożegnał się dotykając ronda kapelusza i odszedł, znikając szybko za zabudowaniami motelu. Bill patrzył za nim jeszcze przez chwilę, póki nie wyrwał się z tego dziwnego osłupienia, i dopiero wtedy przypomniał sobie, że przecież chciał wypytać Luciano czy to on jest odpowiedzialny za wczorajszy sukces, a jeśli tak, to w jaki sposób. Stwierdził jednak, że może i lepiej się stało – no bo jaką odpowiedź mógłby dostać? Twierdzącą? Że niby przekupił czy zastraszył wszystkich w barze? Niby po co miałby to robić?
Szybko przestał zaprzątać sobie tym głowę. Skupił się na pieniądzach; tych w kieszeni i tych, które czekały go po dzisiejszym występie. Bo miał dziwną pewność, że będą czekać, i że będzie ich jeszcze więcej niż miał teraz przy sobie.
Wsiadł w auto i włączywszy radio, ruszył w kierunku Portland. Dobrze będzie gdzieś tam się zatrzymać i spędzić jakoś miło czas do wieczora. Kupić jakąś flaszkę, tylko ostrożnie, bo przecież wieczorem… no właśnie. Trzymając kierownicę jedną ręką, drugą wziął leżącą na fotelu pasażera kartkę z adresem. Rozłożył ją, spojrzał na równe, zgrabne litery i wpatrywał się w nie jak urzeczony, dopóki jadący z naprzeciwka dodge pickup nie wyrwał go z zauroczenia trąbiąc klaksonem i mijając się z nim o grubość lakieru. Bill szarpnął kierownicą, wyprostował i zaraz zjechał na pobocze. Ponownie spojrzał na adres, zapisany na wyrwanej z notesu kartce. Aladdin Theatre, 3017 Milwaukie Av. Przecież to, cholera, niemożliwe! Jakim cudem Ville załatwił taki angaż? Nigdy by nawet w snach nie przypuszczał, że będzie występował w takim miejscu! Nigdy…
Myśli jak tornado wirowały mu w głowie, gdy tak siedząc za kierownicą swojego buicka, wciąż wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w kartkę z adresem, a z radia dobiegała go piosenka CCR.
- I put a spell on you – śpiewał Fogerty swoim charakterystycznym głosem. - Because you're mine, you better stop the things that you're doing, I said watch out!

Koniec części III.
Odpowiedz
#4
Pierwszą rzeczą, jaka dotarła do niego następnego dnia po przebudzeniu, był potworny kociokwik. Dłuższą chwilę nie otwierał oczu, czując się równie wymiętym jak pościel, w której leżał, i próbując przypomnieć sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Powieki drgały mu jak w nerwowym tiku; miał tak zawsze, odkąd pamiętał, kiedy budził się na bani. Było mu gorąco, bo spał w ubraniu, w nosie wiercił zapach przetrawionego alkoholu, w żołądku ciążyła ołowiana kula; pęcherz cisnął go straszliwie, a suchy jak wiór język domagał się klina, jednak na razie Bill Brotchinsky nie myślał nawet o tym, żeby podnieść się z łóżka. Musiał zebrać siły. Musiał przypomnieć sobie, gdzie był i jak tu trafił. A więc...
Występował jako jeden z pierwszych, ale raz dwa zjednał sobie publikę. Jedli mu z ręki. Byli jego; nie chcieli pozwolić mu odejść, musiał bisować – pierwszy raz w życiu musiałem bisować, pomyślał – a po wszystkim zamykające wieczór gwiazdy poprosiły go na scenę raz jeszcze do wspólnego zdjęcia, gratulując błyskotliwego humoru i żartując, że powinni pozbyć się takiego konkurenta, póki ten jeszcze nie wspiął się na szczyty popularności. Pamiętał, że rozdawał autografy! Potem wspólna popijawa, i jeden z występujących na końcu gości – jeden z tych, na których on sam próbował się wzorować! – zaciągnął go do toalety, gdzie nasypał mu na dłoń białą kreskę czarodziejskiego proszku. Poczuł się o piętnaście lat młodszy, potem wrócili do garderoby wypić kolejną flaszkę, a grubo po północy impreza przeniosła się do hotelu... wspomnienia, obrazy pojawiały się i znikały, jak warzywa w gotującej się zupie. Była jeszcze ta kobieta... było ich kilka, ale to ta właśnie najbardziej mu się spodobała. Pod trzydziestkę, zadbana, długie blond włosy. Zniknęła gdzieś potem z Desmondem. Szkoda, wielka szkoda, pomyślał, bo już miał nadzieję, że w końcu podupczy. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio coś bzyknął, nawet za pieniądze.
Dalej wspomnienia stawały się coraz bardziej niewyraźne, aż wreszcie obrazy stopiły się w smolistą czerń, z której właśnie powoli się budził. Otworzył wreszcie oczy; porządna pościel, porządne łóżko. Porządne meble... a więc porządny hotel! Wreszcie, kurwa, wreszcie. Przeniósł wzrok na elektroniczny budzik przy łóżku; dochodziło południe.
O Boże, co za impreza, pomyślał. Więcej takich, więcej! Więcej whiskey, więcej dragów! Więcej zauroczonych kobiet, więcej forsy, więcej wszystkiego! Tak, był na to gotowy i czuł, że pragnie tego ze wszystkich sił. DeVille był chyba cudotwórcą. I nieważne, czego sobie zażyczy za swoje usługi. Rezygnować z nich wydawało się Billowi najgłupszą rzeczą, jakiej mógłby się dopuścić przedstawiciel gatunku homo sapiens. Samo myślenie o tym było jak bluźnierstwo.
Wygrzebał się wreszcie z pościeli, rozebrał i powlókł do łazienki. Rozkoszował się ciepłą wodą, puszystym ręcznikiem, czystymi kafelkami, nawet miękkim papierem toaletowym. Koniec z brudem, syfem, zimną wodą, smrodem niesprawnej kanalizacji. I z podłym żarciem też. Oto spełniało się jego marzenie życia; piął się w górę i gotów był zapłacić każdą cenę, żeby dopchać się na szczyt.
Około pierwszej opuścił pokój, w doskonałym humorze i apetytem na solidne śniadanie. Przeszło mu przez myśl, czy by nie poszukać Desmonda, ale zdecydował, że jednak nie ma na to ochoty. Zresztą, agent pewnie znajdzie jego, jak to miał w zwyczaju.
Zszedł wreszcie do recepcji i tu poczuł nagle znajome ukłucie strachu. Czy starczy mu pieniędzy za pokój, za alkohol z hotelowej restauracji? Sprawdził szybko kieszenie; znalazł portfel, ale nie mógł sobie przypomnieć, ile zostało w nim pieniędzy. Wyjąć go i przeliczyć? Tak przy wszystkich? W razie czego przedłużę po prostu pobyt na kolejną noc, pomyślał. A potem wezmę pieniądze od Desmonda, przecież słusznie mi się należą.
Podszedł do kontuaru i położył klucze na blacie. Nie wypuszczał ich z dłoni, żeby wyglądało to naturalnie gdyby zamówić miał kolejną dobę.
Recepcjonistka odwróciła się od szafek na korespondencję i wtedy zobaczył, że to ta sama kobieta, która wczoraj wpadła mu w oko. W hotelowym mundurku wyglądała jeszcze lepiej niż wieczorem. Ona również go poznała.
- To pan! – uśmiechnęła się. – Już nas pan opuszcza?
W jej głosie Bill usłyszał autentyczny smutek.
- Tak... – odchrząknął; czuł się dość niezręcznie. – To znaczy, najpierw chciałem zobaczyć rachunek.
- Ależ nie trzeba! – kobieta zaśmiała się; miała miły śmiech, a plakietka na jej marynarce informowała, że ma na imię Christine. – Pański manager już pokrył wszystkie panów koszty. Tylko...
Zawiesiła głos, zerkając na ukryty pod blatem ekran monitora, a Bill znowu poczuł zimny dotyk niepokoju. Tylko co? I ile to będzie kosztować?
- Tak? – zapytał, z trudem przełykając gęstą ślinę.
- Trochę przekroczył pan dobę hotelową. Trochę dosyć... – zaśmiała się niepewnie. Dłonie złączyła wystudiowanym gestem na wysokości splotu słonecznego, i teraz jakby z niepokojem przebierała palcami. – Właściwie powinien pan dopłacić...
- Oczywiście – odparł z ulgą Bill, sięgając po portfel. Zdążył się bowiem nieźle wystraszyć; jednak niespodziewanie Christine szybkim gestem powstrzymała jego rękę.
- Nie! Proszę... – była wyraźnie zakłopotana. Jakby trochę przestraszona i spięta jednocześnie. – To znaczy, może mógłby pan uregulować należność... w inny sposób?
Bill spojrzał na nią, nie będąc zupełnie pewnym, czy rzeczywiście to usłyszał. Ale nie musiał nawet pytać, co miała na myśli. Dotknęła jego dłoni, i nagle patrzyła już na niego zupełnie inaczej, lubieżnie, dziko, rozchylając lekko usta; niewielki dekolt uchylił rąbka tajemnicy, gdy nachyliła się ku niemu.
- Chyba źle się poczułam... – wyszeptała drżącym z podniecenia głosem. – Czy odprowadzi mnie pan do domu?

O tak.
Właśnie tak miało wszystko wyglądać od początku. Kasa, kobiety, sława. Występy, balangi, seks! Żadnych zobowiązań; niedługo zachłyśnie się tą wspaniałą wolnością, jaką dać może tylko wielka forsa. Co do tej pory robił źle? Nieważne, nie ma teraz sensu roztrząsać błędów przeszłości. Przeszłości, która już nie powróci. Był pewien, wiedział, czuł każdą cząstką swego ciała, że teraz, z Desmondem, złapał życie za łeb. I trzyma! Dyktuje warunki!
Jeśli sprawy będą iść coraz lepiej w takim tempie, jeśli wiatr dmiący w żagle jego życia będzie nadal przybierał na sile… pierwszą rzeczą, jaką wtedy zrobi, będzie nowiutki, czerwony chevrolet corvette. Potem willa z basenem, gdzieś gdzie słońce grzeje cały rok, gdzie z patio będzie mógł patrzeć na turkusowe morze i na najdroższe dziwki, leżące na kolorowych leżakach zaprojektowanych przez jakiegoś spedalonego Francuza i wciągające najlepszy koks…
Otrzeźwił go dopiero widok jego odrapanego, rdzewiejącego buicka. Co za złom, pomyślał. Oto gdzie jestem. Jaka cizia poleci na takiego grata? Jaki status można mi przypisać widząc, jak ruszam spod świateł w chmurze spalin? Trzeba go wypierdolić na złom, jak najszybciej. Póki co… póki co będzie musiał jeszcze się nim wozić. Jeszcze nie ma wielkiej kasy, drogiej wódy, drogich dziewczynek, drogich…
Były tuż obok, czuł to. Zapach szmalu kręcił w nosie. Zapach starej whiskey, zapach młodych cipek… na wyciągnięcie ręki. Już niedługo. Wielki świat nęcił, kusił jak uchylająca dekolt panienka. Nieważne, jak Desmond to robił, i nieważne, ile zażąda za pomoc; Bill wiedział doskonale, że nie będzie w stanie mu odmówić. Zgodzi się. Zgodzi się na wszystko, byle nie jeździć dłużej tym rzęchem, nie sypiać w nim, nie być zerem ani nie przypominać zera wyglądem. By świat zaczął się z nim wreszcie liczyć, by padł mu do stóp, ewentualnie na kolana, i otworzył szeroko usta w wyrazie absolutnego zachwytu…
Tak. Zgodzi się na wszystko.

- Zgodzisz się.
Luciano Desmond Ville wrzucił do swojej whiskey kostkę lodu i ułożył się wygodnie w ratanowym fotelu. Spojrzał za balustradę, na zalane ciepłym światłem zachodzącego słońca miasto. Piękna pogoda wyciągnęła ludzi z domów; małe kropki chaotycznie przemierzały centrum, deptały chodniki, wdychały świeże powietrze parków. Tam w dole szum ulicy, głosy ludzi i dźwięki muzyki łączyły się ze sobą w jeden nieustający, niekontrolowany zgiełk; Portland żyło i miało się dobrze, goniąc za swoimi codziennymi sprawami.
Tu, na balkonie apartamentu niezłego hotelu, słychać było jedynie stłumiony przez odległość i otaczającą budynek zieleń szum – echo życia metropolii, odmierzanego rytmem dobowego zużycia prądu i natężenia ruchu drogowego. Można było odnieść wrażenie, że to wszystko jest nie siedem pięter, a siedem milionów lat świetlnych niżej. Niczym obraz z innej galaktyki.
Przynajmniej Bill tak się czuł. Luciano Desmond Ville sprawiał za to wrażenie pewnego siebie, lekko rozbawionego całą sytuacją człowieka, który lada moment ubije interes życia.
- Zgodzisz się, obaj to wiemy; i ja, i ty – powiedział spokojnie agent, wciąż wpatrując się gdzieś w dal nad miastem. Zakręcił szklaneczką, lód zadzwonił o grube ścianki. – Więc zgódź się – przeniósł wzrok na komika. – Po co tracić czas, po co marnować… siebie.
Siedzący naprzeciwko niego Bill wpatrywał się w biały, plastikowy stolik niewidzącym wzrokiem. Nie widział stojącej na nim butelki, nie widział Desmonda. Nie czuł ciepłych promieni słońca, nie słyszał gwaru miasta. W tej chwili cały świat przesłaniała mu czerwona mgła, w której pławił się niczym w jeziorze gęstej krwi. Przesłaniała widok, krępowała ruchy, nieubłaganie ściągając go na samo dno. A najgorsze w tym wszystkim, i zarazem najwspanialsze było to, że nie czuł żadnych skrupułów przed spełnieniem żądań Desmonda.
Żadnych.
I nawet go to nie dziwiło.
Na myśl o nadchodzących dniach czuł dreszcz podniecenia. Ktoś mógłby powiedzieć, że to chore. Ale te kwestie też go nie interesowały. Był chory? Może. Miał to gdzieś. Miał gdzieś cały świat, a świat do tej pory miał gdzieś jego. Lecz teraz świat będzie musiał zmienić zdanie. Teraz przyjdzie czas spłaty krzywd, i świat będzie się musiał nieźle wybulić.
Tak. Zgodzi się.
- A jak tam Christine?
Głos Desmonda wyrwał go ze świata czerwonej mgły z powrotem do rzeczywistości. Bill zamrugał kilkakrotnie, jak ktoś obudzony nagle w środku nocy, i dopiero teraz zauważył, na czym przez cały czas skupiał swój nieprzytomny wzrok.
Srebrne serce wieńczące hebanową laskę zdaje budzić się do życia, bić w rytmie serca komika. Przyciąga wzrok, jak magnes. Cieniutkie żyłki na jego powierzchni sprawiają wrażenie, jakby powoli wypełniały się krwią…
- Poznałem ją wczoraj na przyjęciu.
Srebrne serce odbijało ciepły blask słońca, nabierając przy tym nieco jego barwy. Tylko tyle. Bill przetarł oczy; co się z nim działo? Był przecież wypoczęty, trzeźwy… czy to Desmond…
Tak, Desmond.
To na pewno z emocji. I nie sypiał też dobrze ostatnio. Jadł byle co…
Kłam. Dalej, uwierz w to.
Każdy by przysiadł z wrażenia, spotykając takiego gościa jak Desmond.
Nie masz pojęcia z kim rozmawiasz.
A może jednak wypił więcej niż przypuszczał?
Stanie się jak powiesz.
- Bardzo do rzeczy kobietka. Wpadłeś jej w oko…
Bill odkaszlnął i spłukał gardło whiskey.
- Tak, Christine… - wydukał speszony. – Zaczepiła mnie kiedy wychodziłem… - znów zakasłał. – Kiedy wychodziłem z hotelu.
- I?
- Co i?
- I co dalej? Mówże, człowieku!
- Poszliśmy do niej…
- Ha! – Desmond aż trzepnął się w udo. – Ciekawe co na to jej mąż.
- Jej mąż?
- Jej mąż.
- Nie mówiła, że ma męża… - jęknął Bill, poczuwszy ukłucie niepokoju. Co jeśli ten facet…
- Naprawdę? – zarechotał Desmond. – To ci trzpiotka! – i wprost zaniósł się szyderczym śmiechem. Bill, po chwili wahania, dołączył do niego. Des ma rację. Facet pewnie pocił się w robocie, kiedy on obracał jego żonkę. Co mu zrobi? Będzie za nim biegał, by spuścić mu łomot? Pewnie nigdy się nawet nie dowie; zresztą Bill już niedługo będzie daleko stąd.
Śmiali się więc obaj, jakby zrobili komuś najlepszy kawał na świecie.
- Słuchaj, Billy – opanował się w końcu Desmond. – My tu sobie żartujemy, a ty nie dałeś mi jeszcze jasnej odpowiedzi. Chociaż myślę, że ją znam.
Posłał mu uważne spojrzenie, uśmiechał się jednak przy tym jak kumpel, oferujący drugiemu kumplowi wejście w złoty interes.
- Zgodzisz się, prawda? Przecież chcesz się zgodzić. Chcesz tego wszystkiego, co mogę ci zaoferować. A to dopiero początek, wierz mi!
Bill znów wpatrywał się w stolik. Czuł przechodzący go dreszcz emocji, nadchodzącej tajemnicy, nowych możliwości. Już wiedział.
- Pomyśl, jak przy okazji dodatkowo na tym zyskasz. Ta mała z Howard’s Inn, pamiętasz? Fergie, prawda? Będziesz mógł jej gorąco podziękować. Jej i innym…
- Ta – zgodził się Bill, przywołując w myślach twarz dziewczyny. Twarz i tyłek. – Potraktowała mnie jak szmatę.
- Będziesz mógł nauczyć ją moresu. Dać jej lekcję kultury. Nie masz pewnie nic przeciwko, co?
- Jasne – aż zgrzytnął zębami na wspomnienie tamtego wieczoru. – Mała dziwka…
- Jeśli potrzebujesz jeszcze czasu, to Billy, przyjacielu, dam ci cały czas świata… ale dziś wieczorem znowu występujesz, a my umawialiśmy się jedynie na dwa…
- Nie – przerwał mu Bill. – Nie potrzebuję więcej czasu.
Chwycił swoją szklankę obiema dłońmi. Zaczęły lekko drżeć, w oczach pojawił się jakiś nieznany, żarłoczny blask.
- Wiedziałem od początku, od Smead’s Pub, że mi to pasuje. Że się zgodzę. Nawet teraz, kiedy powiedziałeś mi, czego oczekujesz w zamian, wiesz? Wróciłem do pokoju, myślałem, i wiedziałem, że tego chcę. Zastanawiałem się, dlaczego niczego nie czuję, wiesz? Strachu, obrzydzenia, głosu sumienia. Czemu nie dzwonię po gliny, czemu nie uciekam. Ale nie poczułem nic. Zgadzam się – ostatnie dwa słowa wymówił chrapliwym, niemal drżącym z przejęcia głosem. – Przyjmuję twoją ofertę, powiedz mi tylko jedną rzecz: dlaczego właśnie tego chcesz? I jak to wszystko się stało? Kim ty właściwie jesteś?
- Ach… - Desmond poprawił poły marynarki, splótł ręce na brzuchu i spojrzał za balustradę, na miasto żyjące własnym rytmem, zasłuchane we własne głosy. Ten widok zdawał się go uspokajać.
- Gra słów… widziałeś przecież wizytówkę. W skrócie – DeVille! – Przeniósł spojrzenie swych wesołych oczu na komika. – Przeczytałeś, ale nie pomyślałeś, że to może być prawda, co?
- Ja… - Bill zbladł trochę, ale dalej siedział przy stole, ściskając swoją whiskey. – Złapałem to, ale przecież… nie przyszło mi do głowy, że to…
- Jak zwykle – skwitował Desmond. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął pudełko na cygara. Nie przestawał mówić, wyciągając jedno, zapalając i otaczając się aromatycznym dymem. Siwe kłęby zaczęły powoli układać się wokół jego głowy na kształt ogromnego, oplatającego szyję węża.
- Wy, ludzie, macie to we krwi. Zło paraduje wam przed nosami, ale wy uparcie go nie widzicie. Pierdolicie się na boku, ładujecie sobie dla zabawy heroinę, a kiedy w pracy ktoś ma kłopoty, staracie się… mmm, na cholerne rany Chrystusa, co za smak! Robicie wtedy wszystko, by kłopoty go przerosły, bo może wtedy wskoczycie na jego miejsce, jeszcze ciepłe od jego frajerskiego tyłka! Szlag, popatrz na to: cygara, papierosy – trucizna! Szkodzicie sobie i innym, grzeszycie… ale tak naprawdę nie widzicie w tym nic złego. Jestem z was, kurwa, dumny. Nawet kiedy dać wam diabelską wizytówkę, niczego nie zauważycie. – Wypuścił kolejną gęstą chmurę pożartą przez węża i z wyrazem szczerego zadowolenia na twarzy spojrzał znów ku zachodzącemu słońcu. Szybko jednak przeniósł wzrok ponownie na komika.
- Co, strach cię obleciał?
- No, ja… ja… byłem ciekaw, jak to wszystko się działo, wiesz? I chyba jakoś… byłem na to przygotowany… to znaczy, jasne, jestem w szoku, ale przecież… nie chcesz porwać mojej duszy, ani nic takiego, zresztą nigdy nie wierzyłem w te bzdury… ale teraz, hm, teraz… to jednak, wiesz, dziwne, siedzieć tu i rozmawiać z… no wiesz…
- Z Szatanem? Mam wiele imion, przyjacielu. Jeśli akurat to niesie za duży jak dla ciebie ładunek emocji i sprawia, że tak ci się język plącze, możesz mi mówić Gadriel, Aryman, Samaël, Belzebub… co tam jeszcze było? Lucyfer, Wąż, Iblis, Gwiazda Zaranna, to mi się zawsze najbardziej podobało, Światło Niosący, Mephistoph, Voland, Antychryst… albo po prostu Des.
- O kurwa – stęknął Bill. – O Boże jedyny…
- Boże?! – Warknął nagle Desmond, grymas wściekłości okrył jego twarz cieniem, a wąż – chociaż Bill wiedział, że przecież nie jest prawdziwy – zasyczał groźnie, ukazując smukłe zęby. – Boże? Nie wzywaj go, nie usłyszy. On odszedł. Ma was w dupie. Pewnie mu się znudziliście, nie widzisz tego? Dlaczego giną niewinni, dlaczego gwałcone są dzieci? Dlaczego jakieś męty zabiją cię w zaułku dla tych paru dolarów, które masz w portfelu? Stworzył was, dał wolę i świadomość, a żebyście chcieli go kochać, wykluczył mnie ze swych zastępów i strącił w wieczny ogień! A potem odszedł. Pozwala by całe miasta, całe narody ginęły od energii atomu albo nienawiści, myślisz, że usłyszy ciebie?! Ojcom takim jak on w waszym świecie odbiera się prawa rodzicielskie, a wy wciąż go wielbicie! Za co? Za wolną wolę, za to wasze przekleństwo? Za zostawienie was z nią samych? Czy nie widzisz, ze tylko mnie na was zależy? Głupcy… - chwycił swoją szklankę i cisnął nią o podłogę; szkło zaśpiewało ostro, krucho, rozpadając się na drobne kawałeczki. – Głupcy! Ja jestem zły i nie pozwalam by stawało się dobro; on jest dobry i pozwala, by działo się zło! A wy budujecie mu świątynie. Co w was jest takiego?
- To chyba… - Bill odkaszlnął, bo naprawdę zaschło mu w gardle. – Ludzie wierzą…
- Wiara – powtórzył głucho Desmond, podnosząc się z krzesła i podchodząc do balustrady. Szatan, pomyślał Bill. Jest pierdolonym Szatanem! – Wiara – prychnął. – Siostra głupoty. Najbardziej zagadkowa z ludzkich skaz. Czyni cuda, przenosi góry. I każdy w coś wierzy, prawda, Billy? Jedni w Boga, drudzy w pieniądze, jeszcze inni po prostu w ludzi. Jednakowo beznadziejne przykłady. Można wierzyć w tysiące rzeczy. W gwiazdy, metadon, żelazo, miłość, feng shui, proroków, operacje plastyczne! Ale nie istnieje istota ludzka totalnie niewierząca, zupełnie jakby wiara była każdemu z was wyryta w najbardziej pierwotnej części mózgu, jak jakaś cholerna nieusuwalna wada fabryczna! Co prowadzi nas nieuchronnie do pytania… - odwrócił się i spojrzał komikowi prosto w oczy. – W co wierzysz ty, Billy? Czy uwierzyłbyś we mnie?
Bill poczuł, że serce zaczyna mu walić jeszcze mocniej pod ciężarem tego spojrzenia. Jak zwierzę, które pragnie tylko wyrwać się na wolność i biec, biec ile sił… ale wcale nie na wolność.
- Myślę – powiedział, z trudem dobywając głosu – że najmocniej wierzyłbym w pieniądze.
Diabeł uśmiechnął się tak, jak tylko diabeł potrafi, i wypuścił z ust kolejną chmurę gęstego dymu.
- Widzę, przyjacielu, że będzie nam się świetnie współpracować.

Koniec części IV.
Odpowiedz
#5
Cytat:Niezgorszy, zgodzi się pan? – (...)
- Co? – Zapytał komik, mrużąc zmęczone brakiem snu i dymem oczy. Nie miał pojęcia, o czym facet mówi.
- Tyłek – odrzekł nieznajomy, obracając ku niemu twarz, na której gościł dystyngowany uśmiech. – Przecież nie na ścierkę w jej ręku pan patrzy, prawda?

Brotchinsky wrócił wzrokiem do swojej butelki. Chwycił ją niepewną, nieco drżącą dłonią i nalał sobie wszystko, co w niej pozostało, prawie nic nie rozlewając.
- Co ci do tego – bąknął nieuprzejmie, nie miał bowiem najmniejszej ochoty na rozmowę z kimkolwiek. Chyba że z Fergie. Mógłby z nią porozmawiać o tym, na ile sposobów by ją pieprzył.
Facet w garniturze zaśmiał się krótko. Nawet śmiech miał lepszy, wykwintniejszy.
- Być może więcej, niż się panu wydaje, drogi panie Brotchinsky – powiedział, po czym powoli, wystudiowanym gestem wyjął z kieszeni marynarki wizytówkę i położył ją przed rozmówcą. – Może pan mieć taką po każdym występie. Dziewczynę, nie wizytówkę
- blisko siebie żart oparty na tym samym schemacie i już tak nie bawi.
Cytat:Przecież jest pan nie ma peniędzy
- coś się zdanie pokiełbasiło

Pierwsza część interesująca, ale już wiadomo, że Brotchinsky jeszcze spotka się z imć DeVillem.

Cytat:Proszę się zgodzić, panie Brotchinsky. Dlaczego odrzuca pan pomocną dłoń?
- to zdanie nieco zepsuło mi wizerunek tajemniczej, złej postaci. Przez chwilę nawet widziałem, jak układa łapki jak proszący psiak.

Opowiadanie fajne, czyta się dobrze i przyjemnie i chociaż, jak sam zauważyłeś na początku, niemal od razu widać, kim jest Luciano, to nie przeszkadza to.
Trafia w mój osobisty gust, jako okraszone tu i tam humorem.

Cytat:Jest pierdolonym Szatanem!
to zdanie mnie urzekło.

Hmm, ostatnia część dość brutalnie zerwała całą zabawę. DeVille nazwany po imieniu u okazujący emocje traci nieco z tego, co zyskał na początku, cała końcowa rozmowa nie pasuje mi do reszty opowiadania.
Ale ogólnie podoba mnie się i przyjemnie się czytało.

Odpowiedz
#6
Hm, ciekawa uwaga z tym schematem, nawet mi to przez myśl nie przeszło. Alas, nigdy nie stworzę arcydzieła Big Grin
Howard’s Inn, tydzień później. Właściciel sam zadzwonił. Niemal błagał Desmonda, by przysłał do niego tego genialnego faceta, by znalazł wolny wieczór zanim ten wyskoczy za wysoko, żeby chociaż myśleć o przyjeździe do takiej dziury jak Gresham gdzieś pod Portland. Przepraszał, nie wiedział co w niego wstąpiło ostatnim razem. Oferował siedemset dolarów. Dla Billa była to kwota do tej pory absolutnie nieosiągalna.
- Powinniśmy byli się targować – marudził Desmond. – Zasługujesz na wiele, wiele więcej.
Bill był jednak niemal pijany z wrażenia. Tego wieczoru sala była pełna, niecierpliwy tłum nie mógł się doczekać, aż nowa gwiazda stand-up’u pojawi się na scenie.
Była też Fergie. Tym razem dziewczyna śmiała się razem z innymi z jego żartów, a po wszystkim bez oporów zgodziła się odwiedzić go w motelu.
Koło drugiej w nocy wsiadła do zaparkowanego w pewnej odległości od knajpy zardzewiałego buicka.
- Nie wierzę – śmiała się, zamykając drzwi. – Randka z gwiazdą! Czuję się jak…
- Nikt cię nie widział? – Spytał Bill, przerzucając prawą rękę przez siedzenie, by obrócić się w jej stronę.
- Czemu jesteś taki nerwowy, kotku? – Kiedy pochyliła się ku niemu, nie mógł się powstrzymać by nie zerknąć jej w dekolt. – Łażą za tobą jacyś paparazzi i będę…
- Widział cię ktoś czy nie? – Krzyknął Bill.
- O Jezu, nie – odparła Fergie, unosząc brwi w zdziwieniu. – Tak ci na tym zależy? Żona rozwódka nie da ci potem spokoju, czy…
- Zamknij się – warknął Bill i zamachnął się kluczem do kół, którego szukał na tylnym siedzeniu.

Ćmiący ból przybiera na sile, budzi ją nieubłaganie. Jęczy, gdy znów rozbłyska niespodziewanie, pulsuje niczym rodzące się do życia światło, jak chciwy pasożyt gnieżdżący się z tyłu głowy.
- No wreszcie, kurwa – słyszy czyjś zniecierpliwiony głos. Dobiega gdzieś z rogu ciemnego pomieszczenia, okraszony ostrą wonią papierosowego dymu, w chłodnym powietrzu wyraźną jak plama krwi na białym obrusie.
- Już myślałem, że za mocno cię puknąłem – dodaje bez cienia litości właściciel głosu. Cień porusza się wśród cieni; odgłos kroków.
- Gdzie jestem? – Fergie czuje łzy napływające do oczu, nie może się poruszyć. Leży związana na blacie stołu. – Co się dzieje…
- Jasne, kurwa, rozrycz się – daje się słyszeć kliknięcie i mdłe światło gołej, kołyszącej się na kablu żarówki rozjaśnia środek pomieszczenia. – Pewnie pomoże.
- Bill? – Zdziwienie. Dezorientacja. Strach, kiełkujący niczym chwast w glebie serca. – Billy, co się dzieje?
Zatrzymuje się przed nią, patrzy, jakby była jedynie ciekawym zwierzątkiem w zoo.
- Billy – płacze Fergie, nie mogąc powstrzymać dłużej łez. – Co chcesz zrobić?!
Kolejny obłok gryzącego dymu, wijący się i pełznący powoli w jej kierunku niczym wąż. I śmiech, szyderczy śmiech odbijający się od zimnych ścian złowrogim podszeptem.k - No cóż – rechocze się Bill, sięgając do paska od spodni. Już czuje, że będzie się tu świetnie bawił. – Chyba nie masz co liczyć na romantyczną kolację!

Ktoś dobijał się do drzwi.
Uderzenia niemal natychmiast wyrwały Billa ze snu; panika zbudziła go jak kubeł zimnej wody i jak woda oblała lodowatym strachem całe jego ciało.
Ktoś dobijał się do drzwi.
Sen prysł jak szyba, rozbita źle kopniętą piłką. Uleciał niczym spłoszony ptak, zostawiając niedojedzone ziarna lęku, kiełkujące jedną tylko myślą.
Znaleźli ją.
Ktoś w nocy jednak widział, jak wsiadała do mojego buicka, i teraz przyszli po mnie. Wiedzą, że to ja.
To przecież nie ty, Billy, chłopcze. To wszystko jego wina…
- Panie Brotchinsky! Jest pan tam?
Okno w łazience? Na pewno obstawili też tyły. Jeśli zacznie uciekać, tylko przyzna się do winy. Poczuł łomot w klatce piersiowej, coraz szybszy, coraz mocniejszy, przepełnioną adrenaliną organiczną odpowiedź na złowrogie pohukiwanie drzwi. Grać na zwłokę. Tak, musi zyskać na czasie, coś wymyślić, najlepiej udawać, że o niczym nie wie…
- Jedną chwilę! – Krzyknął słabym głosem. Drżącymi jak osika dłońmi odszukał spodnie i teraz próbował je założyć; nie potrafił jednak trafić w nogawki.
- To ja, Clive Garrot! Zajmę panu tylko minutkę!
Bill zamarł w bezruchu, pochylony nad spodniami. A więc to nie gliny! Nie będzie aresztowania, niewygodnych pytań, zarzutów! Boże, co za ulga!
A jeśli nie był sam?
Ubrał wreszcie spodnie, zapiął pasek i ruszył powoli do drzwi. Przez chwilę trzymał dłoń na klamce, próbował uspokoić oddech. Nic się przecież nie stało. Wreszcie szybkim, gwałtownym ruchem otworzył.
Zmrużył oczy, gdy przez drzwi wlał się do zaciemnionego wnętrza słoneczny blask. Wzrok jednak szybko dostosował się do światła dnia i Brotchinsky mógł wyraźnie ujrzeć Garrota we własnej, uśmiechniętej osobie.
- Chyba pana obudziłem? Przepraszam, ale dochodzi południe - Garrot zdjął z głowy swój kowbojski kapelusz.
- Nic się nie stało – odrzekł słabym z radości głosem komik. – Boże, to naprawdę pan…
- A kogo się pan spodziewał, Bill? – Garrot uśmiechnął się, unosząc brew w geście zdziwienia.
- Ja… - Brotchinsky przełknął głośno ślinę. – Rany, miałem straszny sen, co za koszmar! Tak… - omiótł spojrzeniem motelowy parking na zewnątrz, nie dostrzegł jednak nic podejrzanego. – Przepraszam za mój wygląd…
- Ależ to nic takiego – Garrot sięgnął do kieszeni marynarki. – Wspominaliśmy dziś z żoną pański wczorajszy występ, i niech mnie diabli, zasłużył pan na premię – w jego głosie, gdy wręczał mu kopertę, brzmiało szczere uznanie. Ale czy rzeczywiście było to szczere? Czy powinien ją przyjąć? Może facet współpracuje z glinami, banknoty są znaczone i…
Nonsens.
Spokój spłynął na niego niespodziewanie, wypełnił jego ciało pewnością siebie jakiej nigdy wcześniej nie czuł. Jak gdyby nigdy nic odebrał śnieżnobiały kawałek papieru z innymi, dużo cenniejszymi papierkami wewnątrz, i nie otwierając schował do kieszeni spodni.
- Bardzo dziękuję – odpowiedział, przywołując na twarz swój najlepszy uśmiech. – To wspaniałe uczucie wiedzieć, że to, co się robi, inni tak bardzo doceniają. To najlepsza motywacja do dalszej pracy.
- Mam taką nadzieję, panie Brotchinsky! Mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy, i że jeszcze tu pana zobaczymy! W środku jest także wizytówka, proszę ją zachować i pamiętać o nas, a ja odezwę się do pana, powiedzmy, w grudniu? Może na święta lub koniec roku? Można by wtedy zrobić jakąś grubszą sprawę.
- Proszę bardzo – komik uścisnął wyciągniętą dłoń. – To świetny pomysł. Będę pamiętał, by odmówić gościom z Comedy Central!
Zaśmiali się, po czym Garrot pożegnał się i ruszył w kierunku swojego nowiutkiego dodge’a ram‘85, którym tu przyjechał. Z siedzenia pasażera pomachał Billowi żona właściciela, Wendy. Brotchinsky udał jednak, że jej nie zauważył i zamknął za sobą drzwi. Śmiał się, gdy samochód odpalił i z głośnym pomrukiem wyjechał z parkingu. Śmiał jeszcze długo potem, właśnie bowiem spojrzał w głąb samego siebie w poszukiwaniu choćby echa skruchy, śladu strachu czy krzyku sumienia. Nie znalazł niczego.
Następny dzień upłynął mu na jeździe do Seattle, tak jak poprzedniego wieczoru polecił mu w krótkiej notce Desmond. Notka pojawiła się znikąd w kieszeni jego spodni, ale Brotchinsky’ego to już nie zdziwiło. Wyruszył koło południa i nie śpieszyło mu się. Dzień był słoneczny, czyste niebo i przejrzyste powietrze kusiły, by co jakiś czas zatrzymać się, wysiąść z wozu i z piwem w dłoni podziwiać dziką naturę obydwu stanów, wdychając krystalicznie czyste powietrze i ciesząc się tym, co już niedługo miał mu przynieść los. Oto Ameryka. Oto kraj, w którym spełniają się sny! Szybko opuścił Oregon, jego buick połykał teraz kolejne mile drogi I-5N w stanie Waszyngton. Kiedy wreszcie późnym wieczorem osiągnął ojczyste miasto Starbucksa i dojechał do hotelu, był już lekko wstawiony. Hotel, trzygwiazdkowy Best Western Plus, mieścił się w zatoce jeziora Pudget Sound w historycznej dzielnicy miasta, Pioneer Square. Był to trzypiętrowy budynek z fasadą z czerwonej cegły, z kawiarnią, restauracją i barem na parterze. Widok na jezioro i nabrzeża z pokoju trzysta trzy robił wrażenie nawet teraz, na trzeźwo i w pełnym świetle dnia musiał być naprawdę imponujący. Brotchinsky zamówił do pokoju kolację i butelkę dobrej whiskey; zakończył wieczór zasnąwszy w ubraniu przed telewizorem.
Obudził się dość wcześnie, tuż przed ósmą, zgrzany i zdrętwiały. Powietrze, więzione w pokoju całą noc przez zamknięte okna i wyłączoną klimatyzację, nabrało niemal namacalnego charakteru. Wygrzebał się z pomiętej pościeli i chwiejnym jeszcze krokiem doszedł do drzwi prowadzących na malutki balkon. Niemrawa jeszcze o tej porze Pioneer Square przywitała go szeptem fal zatoki, śpiewem wiatru i cichym głosem budzącej się do życia ulicy. Dobrze byłoby teraz zapalić porządne cygaro, pomyślał. Dobrze byłoby je zapalić na własnym jachcie.
Dobrze byłoby coś zjeść i oddać garnitur do pralni. Może też odwiedzić fryzjera. Jutro wieczór trzeba się będzie przecież prezentować. Jutro wieczór kolejny raz doświadczy tego, o czym całe życie marzył, a czego skąpił mu ciągle Bóg: tryumfu.
Zdjął marynarkę, przebrał koszulę i zostawiając drzwi balkonu otwarte, zszedł na dół, do stylowo urządzonej restauracji na śniadanie. Czuł się dziwnie spokojny, pewny siebie. Był zadowolony z tego, co miał, ale jednocześnie z ufnością spoglądał w przyszłość wiedząc, że los go więcej nie zawiedzie. Świat nabrał barw, zrobił się bardziej przestronny, a ludzie wokoło nagle wydali się bardziej interesujący. Nie byli już szarymi, pogniecionymi niedbale kłębkami skoncentrowanej pogardy i odrazy, nasączonymi jadem i porozrzucanymi wszędzie dookoła, by uprzykrzać mu życie. Nie byli prostakami, czyhającymi na każde jego potknięcie. Byli pełni blasku niemal tak jak on, i tak jak on sam zakochani w tym, czym wydawał się być. Wciąż jednak byli niżej od niego. Byli tu dla niego, o tak; nie na odwrót.
Wziął pięć bułek, talerz wędlin i inny, pełen jajecznicy. Za drugim podejściem zabrał cały dzbanek kawy oraz jeszcze jeden talerz pełen masła, plastrów żółtego sera, papierowych torebeczek z cukrem oraz garść śmietanek do kawy. Solidne śniadanie to przecież podstawa udanego dnia.
- Pańska gazeta, sir – kelner pojawił się niespodziewanie przy stoliku, gdy Brotchinsky zabierał się za drugą bułkę. Zdjął gazetę ze srebrnej tacy i położył obok talerza z mięsem. – Tak jak pan sobie życzył. Cieszę się widząc, że apetyt panu dopisuje. Życzę miłego pobytu – dodał jeszcze, i nie dając komikowi dojść do słowa odszedł szybkim krokiem w stronę kuchni.
Bill powiódł za nim zdziwionym spojrzeniem, a gdy ten znikł za szerokimi, podwójnymi drzwiami, przeniósł wzrok na gazetę. Nie zamawiał przecież żadnej gazety! A nie była chyba stałym elementem śniadania, nie w trzygwiazdkowym hotelu.
The Portland Daily Sun, głosił napis na froncie elegancko złożonego dziennika. Otrzepał dłonie i podniósł nieoczekiwany prezent, jednak zanim zdążył go rozwinąć, ze środka coś wypadło, lądując między talerzami. Przedmiot był płaski, prostokątny. Brotchinsky podniósł go i obejrzał w promieniach słońca wpadających przez okna. Prostokącik mienił się złotem, a napis na środku głosił: Royal Card Gold. Poniżej widniały daty ważności i wydania karty oraz niebieski symbol American Express. W lewym górnym rogu pyszniło się logo Banque Suisse de Amempreland.
A więc to zapewne sprawka Desmonda. Szwajcarski bank! To nawet lepiej niż konto w jakiejś bananowej republice, Szwajcarzy to solidni ludzie. Robią solidne zegarki, więc banki też muszą mieć solidne. Żaden Ahmed od wielbłądów nie wysadzi ich w powietrze.
Odłożył kartę na stół i rozłożył gazetę. Tylko się upewnił; spisał się świetnie, nie zawiódł Desmonda. Desmond był zadowolony, a złota karta kredytowa jest pierwszym klejnotem na początku długiej, wysadzanej złotem autostrady reszty jego życia.
Na pierwszej stronie dziennik wielką czcionką informował o odnalezieniu ciała młodej kobiety. Poniżej duże zdjęcie z terenu; gliny, gapie, żółta taśma odgradzająca miejsce przestępstwa, krzaki i drzewa. Brotchinsky poczuł cyniczną, wyrachowaną satysfakcję; uśmiechnął się półgębkiem. To jego dzieło! Suka sama się o to prosiła, a on dał jej lekcję. I już teraz był na pierwszej stronie, już teraz się o nim mówiło, chociaż tak naprawdę dopiero miał się stać gwiazdą, prawdziwą supernową.
Sięgnął po kolejną bułkę i czytał, pochłaniając resztki jajecznicy. Zwłoki odnaleziono tuż przed południem ukryte w krzakach parku Waszyngtona. Ciało należało do dwudziestosiedmioletniej mieszkanki pobliskiego Beaverton, Stacy Megan F., pracującej w jednym z klubów Portland. I teraz zaczynało się najlepsze: koroner określił godzinę śmierci między szóstą a ósmą rano… pierdoły… o, jest. Wszystko wskazuje na to, że przed śmiercią kobieta była torturowana. Policja nie chce zdradzać szczegółów śledztwa, jednak jak powiedział nam starszy posterunkowy Dwight Derlitz, ciało było w bardzo złym stanie. Naliczyliśmy wstępnie ponad trzydzieści różnych ran, mówi Derlitz. Ciętych, kłutych i od uderzeń tępym narzędziem. Bardzo prawdopodobne są złamania kości, nie wykluczamy także gwałtu. To wyjaśni jednak dopiero sekcja zwłok. Ze względu na rodzinę, nie ujawniono na razie także jakiejkolwiek wersji makabrycznego wydarzenia bądź tożsamości osób podejrzanych. Śledztwo trwa. To prawdziwie bestialski mord – dodał na zakończenie Derlitz. Zrobimy wszystko, by odnaleźć, złapać i ukarać sprawcę. Kto mógł dopuścić się takiego czynu? Nie wiadomo, ale jedno jest pewne: na mieszkańców okolicznych miast padł blady strach. Boją się o siebie, swoje rodziny i… bla, bla, bla… policja nadała tej sprawie… dolał sobie jeszcze kawy. Gdyby tylko mógłby napisać do nich, co z nią robił! Jak sycił się przerażeniem niczym ambrozją, karmił jej bólem! Jak delikatny i przemyślany był każdy jego ruch; tworzył przecież dzieło, na które spojrzą bogowie. Znów poczuł w nozdrzach tę wspaniałą mieszankę strachu, potu i krwi. Przypomniał sobie jak to jest być bogiem: mieć władzę nad czyimś ciałem, jaźnią i życiem. Och, wspaniałe uczucie! Co za odjazd! A kiedy wyduszał z niej życie, kiedy patrzył jak wylewa się z ciepłego ciała na chłodną, brudną podłogę…
Pobiegł do łazienki; musiał sobie ulżyć. Jezu Chryste, jeśli mógł jeszcze tak mówić, ależ go to kręciło! To było lepsze niż cokolwiek innego, niż najdroższe dragi. Skończywszy, poczekał, aż złapie oddech, dopiero wtedy wyszedł z kabiny i dłuższą chwilę trzymał dłonie pod strumieniem ciepłej wody. Przeszło mu przez myśl, czy policja nie znajdzie jakichś tropów, które skierowałyby podejrzenia na niego ale szybko odgonił tę obawę; Des na pewno postara się, żeby żadnych tropów nie było.
Dokończył śniadanie i spojrzał na zegarek; dopiero minęła dziewiąta. Do wieczora zostało jeszcze sporo czasu, postanowił więc zabijać go w barze przy butelce dobrego bourbona. Odebrał zamówienie, usiadł przy stoliku i obserwował ruch w restauracji i lobby, doskonale stąd widocznych. Popijając whiskey, przejrzał pobieżnie gazetę, nie znajdując w niej nic godnego uwagi. Odłożył ją więc i już tylko ze szklaneczką w dłoni przyglądał się obojętnie gościom i obsłudze, podążającymi za swoimi sprawami.
Do czasu, aż zjawiła się ona. Weszła do baru i usiadła na hokerze z gracją dzikiego kota. Jasne włosy bujną kaskadą spływały na odsłonięte plecy, a pełne, smukłe ciało opinała czerwona, sięgająca połowy ud skromna sukienka, w jakiś sposób jednak podkreślająca jej urodę. Po chwili kelner podał jej drinka, wtedy obróciła się, by zobaczyć, kto jeszcze jest w barze. Niemal od razu skierowała swój wzrok na niego.
- Panie Brotchinsky! – Usłyszał niespodziewanie swoje nazwisko. – Telefon do pana!
Lekko zdumiony, podszedł do aparatu, wiszącego na ścianie tuż za barem; dało się stąd widzieć wnętrze, samemu widocznym nie będąc. Podniósł słuchawkę.
- Halo?
Po drugiej stronie nikt nie odpowiadał. Słuchawka raczyła go jedynie cichym szumem, ale nie dobiegał z niej żaden głos.
- Halo?!
Kątem oka zauważył, jak ktoś siada przy jego stoliku. Spojrzał uważniej: to była ta kobieta! Założyła nogę na nogę, skraj sukienki jeszcze bardziej powędrował w górę.
- Halo! To ty, Des? Słuchaj… - zawiesił na niej wzrok. Nie widział stąd jej twarzy, patrzyła w stronę lobby. – Muszę kończyć. Zadzwoń później, ok?
Odłożył słuchawkę. Poprawił koszulę, przygładził włosy i wrócił powoli do stolika. Nieznajoma obejrzała się, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Głos uwiązł mu w gardle, rozłożył więc tylko ręce w bliżej nieokreślonym geście.
- A więc to pan jest Brotchinsky – powiedziała, wyjmując papierosa z leżącej na stoliku paczki marlboro. Miała ciepły, przyjemny głos. – Co za zbieg okoliczności, że pana zawołano. Ma pan ognia?
Usiadł, a właściwie klapnął na krzesło, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Od jej dekoltu; była po trzydziestce, ale Boże, pomyślał! Co za cycki! Idealne, jędrne, na pewno nie leżałyby w dłoni jak zeschnięte jabłko. Tuż pod szyją srebrzył się krzyżyk na krótkim łańcuszku; dolina między dwoma apetycznymi krągłościami zdawała się aż wołać, kusiła Billa, by uległ ciekawości i zajrzał głębiej.
Odkaszlnął.
- Nie. Niestety nie mam.
- Trudno – westchnęła. – I tak próbuję rzucić.
- Czy… mogę pani jakoś pomóc?
- Słyszałam o panu w radiu – schowała papierosa z powrotem do paczki. – Także w gazecie była notka, że dziś pan wystąpi. Dużo się o panu mówi – podniosła swojego drinka do ust i za jednym podejściem wypiła niemal połowę. – Talent znikąd. Wróżą panu wielką karierę.
- Cóż…
- Da mi pan autograf? – Zapytała tak naturalnie, jakby chodziło o godzinę. – Póki jeszcze można się do pana dostać. Za jakiś czas będzie pewnie wart fortunę, ale wtedy będzie pan już nieosiągalny.
- Dla pięknych kobiet zawsze jestem osiągalny – odpowiedział zgrabnie, czym zdziwił samego siebie. Jeszcze kilka dni temu język stanąłby mu w gębie kołkiem i nic by z siebie nie wydusił.
- Pójdziemy do pana? Mój mąż… gdzieś się tu kręci – odwróciła się na moment, nieśpiesznie lustrując wnętrze baru. – Załatwia te swoje interesy. Stary, nudny i zazdrosny pryk. Były wojskowy. Staje mu raz na pół roku, ale najchętniej przywiązałby mnie łańcuchem jak psa do budy.
Wstała, zatoczyła się i przytrzymała stołu; zdecydowanie nie był to jej pierwszy dzisiaj drink. Śmiała się, patrząc zalotnie na komika.
- Oczywiście – Brotchinsky oprzytomniał, czując przypływ nowej energii; wstał i z uśmiechem podał jej dłoń, mówiąc: – Pozwoli pani, że pomogę jej wejść na piętro.

- Widział pan moją żonę?
Mężczyzna, na oko już przed sześćdziesiątką, był na twarzy aż różowy ze złości. Siwy wąs podrygiwał, kiedy mówił, jakby nie lubił podniesionego głosu ani jego właściciela, i trząsł się nerwowo, kiedy tylko ten zaczynał mówić głośniej.
- Na pewno tu była! Blondynka, koło trzydziestki, ubrana jak dziwka i pewnie już pijana! Cholera, nie kojarzy pan? Tak? Widział pan, dokąd poszła?
Na to pytanie barman już nie potrafił odpowiedzieć. Nie miał czasu ani ochoty śledzić, chociażby i tylko wzrokiem, ludzi przewijających się przez hotel. Miał inne rzeczy do roboty.
- Goddamned… - mężczyzna zaklął pod nosem, lustrując spojrzeniem bar, lobby i ulicę za oknem. Dosłownie aż drżał ze złości.
- Chyba ja również widziałem pańską żonę – usłyszał czyjś spokojny głos. Obejrzał się; przy barze właśnie siadał elegancki, starszy mężczyzna w białym garniturze do czarnej koszuli. Czarne włosy poznaczone były pasami siwizny, nie wyglądał jednak przez to starzej, raczej dostojniej. Biały kapelusz z czarnym paskiem położył na blacie, o bar oparł laskę z ciemnego drewna.
- Wyszła z tym komikiem, Brotchinsky’m – wyjaśnił z uprzejmym uśmiechem. – Słyszał pan o nim? Chciała go chyba prosić o autograf.
- Autograf? – Zaperzył się mężczyzna, jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. – Na cholerę jej jakiś przeklęty autograf?! Powinniśmy już być w drodze na spotkanie, a ona lata za byle autografem? – Wymówił to słowo z taką pogardą, jakby mówił o co najmniej autografie matkobójcy.
- Och, dobrze pan wie, po co tam poszła.
Facet na moment znieruchomiał, wpijając w rozmówcę nienawistne spojrzenie. Oczy niemal wyszły mu z orbit, zacisnął szczęki niczym w ataku epilepsji.
- Co pan sugeruje?! – Wycedził wściekle.
- Ten Brotchinsky to jest pies na baby – odpowiedział nieznajomy. – Nie chcę tu podważać reputacji pańskiej żony, ale może chyba potrzebować pańskiej pomocy.
Wąsacz rąbnął pięścią w blat, aż brzęknęły ustawione na końcu baru kufle, po czym bez słowa niemal wybiegł z baru. Zatrzymał się jeszcze w recepcji, pytając o coś recepcjonistkę, i gdy uzyskał odpowiedź szybkim krokiem ruszył ku schodom.
Mężczyzna w białym garniturze uniósł do ust szklaneczkę whiskey. Uśmiechnął się, i była w tym uśmiechu groza, taka, jaka czyha na zagubionego wędrowca wśród ciemnego lasu, jaką czuje uciekający, kiedy słyszy wycie ogarów.
- Tylko go odbezpiecz, staruszku.

Kiedy drzwi pokoju otwierają się z hukiem, słychać najpierw jej krzyk, a zaraz potem podniesiony, pełen złości głos jakiegoś mężczyzny pytającego, gdzie on jest. Co tu robisz, drze się intruz, jesteś dziwką i nigdy się nie zmienisz. Ona płacze, drżącym głosem stara się przepraszać, próbuje coś wyjaśnić, ale on nie słucha. Grozi jej, że to ostatni raz, kiedy puszcza się z kimś pod jego nosem. Słychać płaski, soczysty odgłos uderzenia i zduszony jęk.
Bill uchyla drzwi łazienki i widzi niewysokiego, siwego mężczyznę odwróconego doń plecami. Stoi przodem do łóżka, na którym trzymając się za twarz leży ona, sukienka w gwałtownym ruchu zadarta aż do czarnych stringów. On wciąż krzyczy, prawą dłoń układa w pięść, w lewej trzyma pistolet. To nie może się dobrze skończyć.
Wciąż stojąc w drzwiach, Bill owija dłoń foliową torebką z kosza na śmieci i sięga na niewielki, stojący pod ścianą szklany stolik. Podnosi ciężką, rzeźbioną w kamieniu popielniczkę.
Teraz.
Cios.
Całkowicie zaskoczony mężczyzna wydaje z siebie głuche stęknięcie, osuwa się na kolana. Bill uderza drugi raz, tamten już klęczy, zamroczony, prawą ręką przytrzymuje się drewnianej płyty w nogach łóżka.
Weź.
Szybkim ruchem wyjmuje pistolet z dłoni nieznajomego; chłodny ciężar natychmiast dopasowuje się do dłoni, jakby od zawsze był przedłużeniem jego ręki. Ona patrzy, przerażona, tusz spływa jej po twarzy razem z łzami, na lewym policzku czerwienieje ślad po uderzeniu.
Dalej.
Bill podnosi broń, czuje jej głód. Otwór lufy, wiecznie spragnione ludzkiego życia, wiecznie nienasycone monstrum z cielskiem z oksydowanej stali szuka ofiary swym żarłocznym, cyklopim okiem. Wreszcie znajduje ją, drobną, kruchą, nie będącą w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Jak zahipnotyzowana, nieprzytomnym wzrokiem patrzy w czarną przepaść na dnie źrenicy potwora, gdzie znaleźć można tylko śmierć.
Strzały przywodzą na myśl otwierane z hukiem butelki szampana.

Gdy spędziwszy większość dnia na zwiedzaniu okolicznych barów z Desmondem wrócił późnym popołudniem do hotelu, natychmiast zaczepiło go dwóch policjantów w cywilnych ubraniach. Ledwo zdążył odebrać klucze, a wyrośli obok niego i mignęli legitymacjami.
- Pan William Brotchinsky?
- Czy to pan zamieszkał w pokoju trzysta trzy?
- Tak – odpowiedział uprzejmie, bez śladu niepokoju. – Coś się stało?
- Bardzo nam przykro. Niestety pod pana nieobecność doszło w pańskim pokoju do morderstwa.
- Rozmawiał pan z żoną tego człowieka…
- Facet miał już długą kartotekę, policja z Chestwood, skąd pochodzili…
- Groźby, awantury, bójki, także z poprzednimi żonami…
- Pewnie chciał pana dopaść w pańskim pokoju. Przestrzelił zamek…
- Nie zastał pana i najwyraźniej wpadł w szał. Oboje byli pijani. Uderzył, a następnie zastrzelił swoją żonę…
- Gdy dotarło do niego, co tym razem zrobił, popełnił samobójstwo. Strzelił sobie w łeb. Miał pan wielkie szczęście…
- Mój Boże – twarz Billa zastygła w grymasie przerażenia. – W moim pokoju? Jaki człowiek mógł zrobić coś takiego?
- Kierownik już przygotował panu nowy apartament. Jeśli zechciałby pan podpisać tylko krótkie oświadczenie…
- Tak. Oczywiście.

Wieczorem, po drzemce i kawie, zamówił taksówkę i pojechał do Repertory Actors Theatre na kolejny swój wielki wieczór. Tak, otwierał dziś niewielki, ale ważny kabaretowy wieczór. Będą ważni ludzie, będzie telewizja. Przypadł mu zaszczyt przygotowania swoim występem publiczności na numery i żarty większych nazwisk; nazwisk, które wkrótce przerośnie i przegoni. Od dziś będzie patrzył, jak przy nim maleją. Ludzie potrzebowali kogoś nowego; potrzebowali jego. Wspomniał widok dwóch martwych ciał leżących w jego pokoju. Dzień, który tak ciekawie się zaczął, na pewno także ciekawie się skończy.
Jeszcze przed wyjściem za scenę upatrzył sobie drobną szatynkę, siedzącą w pierwszym rzędzie, na jednym z miejsc przeznaczonych dla prasy i ważniaków. Rozmawiała z jakimś blondynem, dryblasem z przygłupim wyrazem twarzy. Nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na nią; rozbierał ją wzrokiem. Później, po imprezie, porówna te szacunki ze stanem faktycznym. Wsadzi jej o same migdałki, będzie ssać aż miło, podczas gdy jej jasnowłosy chłoptaś będzie czekał za drzwiami przekonany, że chodzi tylko o krótki wywiad… o tak, już on się postara, by nie wyszła od niego zbyt prędko. Albo i wcale. To będzie ich wieczór. Już był.
Uśmiechnął się drapieżnie, wychodząc na scenę. Burza oklasków wypełniła salę w odpowiedzi na charyzmatyczną zapowiedź prowadzącego. Szkoda, przeszło jeszcze Brotchinsky’emu przez myśl, że nie ma tu dziś tego fiuta Hopkinsa. Król mógłby wtedy patrzeć, jak na jego pomniku pojawiają się pierwsze, małe pęknięcia.
Chwycił mikrofon, drugą ręką pozdrawiając publiczność. Czas zacząć show. Nabrał tchu.
- A znacie ten…

Koniec.
Odpowiedz
#7
Lekko długawe. Przeczytałam tylko pierwszą część, ale szybko się zmęczyłam, bo pisałeś niemal cały czas o nienawiści bohatera do Hopkinsa. Nie zaciekawiłeś mnie z początku więc nie czytałam dalej.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości