Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
81'
#1
Witam
Myślę że to odpowiedni dział na moją nazwijmy to "mikropowieść". Jest to pierwszy tekst jaki postanowiłem wyciągnąć z szuflady i w pewien sposób opublikować. Liczę że nie potraktujecie mnie łagodnie i postaracie się przebrnąć przez niego w całości. Starałem się unikać błędów merytorycznych. Liczę na konstruktywne opinię i wytykanie mi jak największej ilości pomyłek. Miejsce akcji to Karkonosze, w razie czego można posiłkować się mapą. To pierwszy rozdział. Dzięki za pomoc Smile

***

Zaczęło się niewinnie, jak zwykle w takich przypadkach. Jakiś głupek wcisnął guzik, zmuszając innych do wciśnięcia podobnych guzików. Zanim reszta się spostrzegła, świat, jaki znali przestał istnieć. Głowice latały tam i z powrotem jak piłki na korcie tenisowym. Niestety w trakcie tego meczu musiała ucierpieć publiczność. Prawie wszystko, co znaliśmy zniknęło, Pozostała jakaś część, niewielkie fragmenty, stały się oazą dla rozbitków. Jednak nie na długo. Lata ogłupiania społeczeństwa doprowadziły do tego, że w końcu sami siebie unicestwiliśmy.
Tak skończyła się Historia. Zaczął się kolejny rozdział, a może nawet kolejny tom. Wszystko musieliśmy pisać od nowa. Dziennik ten, a w zasadzie jego ocalałe fragmenty, to zapiski tego, co widziałem. Wszystkie wydarzenia, jakie tu opisuję naprawdę miały miejsce. Każdy z, nazwijmy ich – osobników, jaki tu występuje to autentyczna osoba, jaką spotkałem. Starałem się niczego nie przemilczeć.

13 grudnia 1981r.
Godzina 20:07,
Jelenia Góra,
Polska Rzeczpospolita Ludowa


Siedziałem w kuchni starając się zaparzyć trzecią już z kolei herbatę z tej samej torebki. Za oknem ciemne ulice miasta, żarówki w latarniach powypalane, w niektórych powybijane, praktycznie nikogo na ulicy. Cicho i spokojnie. W domu też ciemno, nie ma prądu. Ostatnio często odłączają zasilanie. Świec nie palę, szkoda mi, zresztą, co miałbym oświetlać. Jeden ciasny pokój, mała kuchnia i łazienka kiszka połączona z kiblem. I tak szczęście, że mam jakiekolwiek mieszkanie. Po dziadku. Zmarło się było staruszkowi dwa lata temu, a że byłem ulubionym wnuczkiem to przepisał na mnie. Oczywiście zachodu było z tym testamentem bardzo dużo, ciotki i inni cudem odnalezieni krewni, pojawili się, jak przysłowiowe grzyby po deszczu, starając się położyć łapy, chociaż na skrawku mieszkania. Na szczęście testament był tak sporządzony, że jednak mi się dostało rzeczone mieszkanko. Ciasne, ale jako to się mówi własne. Tak, więc siedziałem, jak wspomniałem wcześniej, w kuchni gapiąc się bezmyślnie w okno i do dziś wmawiam sobie, że to ja pierwszy zobaczyłem nadchodzącą zagładę.
Na bezchmurnym, nocnym niebie przesuwała się mała czerwona kreska. Wreszcie przydała się do czegoś stara radziecka lornetka, kurząca się od lat na szafie. Właściwie to przez tę lornetkę niewiele więcej spostrzegłem, ot kreska była odrobinę grubsza. Zafascynowany obserwowałem ją kilka chwil. Dziwne rzeczy się ostatnio działy, więc nie przejąłem się tym za bardzo. W spokoju moczyłem dalej herbacianego flaka we wrzątku czekając aż woda wyciągnie resztki esencji. Po kilku minutach w kuchni zrobiło się jaśniej. W zasadzie jaśniej to złe określenie. Zrobiło się jasno jakby właśnie wstawało słońce. Za oknem na północnym wschodzie, gdzieś za widnokręgiem, wschodziło słońce. O 20:26 wieczorem. Świeciło jakiś czas, rozświetlając całą okolicę, po czym stopniowo zniknęło. Wstałem, usiadłem, po czym znowu wstałem. Gdzieś w mieście zawyła syrena. U sąsiada zaczął szczekać pies. Ktoś krzyknął na ulicy. Chwila ciszy, przerwana odgłosem eksplozji z centrum miasta. Wszedłem pod stół, głupie, ale nic innego nie przyszło mi do głowy – spanikowałem. Znowu coś wybuchło, tym razem bliżej, aż zadrżał cały budynek, po meblach przesunął się poblask przez chwile oświetlając mieszkanie. Płacz dziecka zza ściany, krzyk jakiejś kobiety, kolejna eksplozja gdzieś daleko, z sufitu posypał się tynk. Stłumiony szum, jakby silnik rakietowy. A ja, siedziałem pod stołem nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zza okna dobiegł mnie huk wystrzału, nie wiem z karabinu czy z pistoletu, ale to mnie wyrwało z odrętwienia. Na czworakach podpełzłem do szafy, wyciągnąłem stary plecak, tak zwaną gruszkę. Wrzuciłem do niego wszystko, co zdołałem znaleźć do jedzenia, finkę, ubranie, jakieś buty, które zostały mi się jeszcze z wojska i stanąłem bezradnie zastanawiając się w zasadzie, co ja mam robić. Z miasta, po chwili spokoju, znów słychać jakieś strzały, wybuchy. Coś z ogromną prędkością przeleciało nad moim budynkiem, rycząc silnikiem odrzutowym i wprawiając wszystko w wibracje. Z nadwyrężonych ścian znów posypał się tynk, odpadając tym razem większymi płatami. Wszystko skąpane było w blasku ognia, wpadającego przez okno. Wybiegłem na korytarz, nawet nie zamykając drzwi, zbiegłem klatką schodową. Na ulicy czuć było swąd spalenizny, jacyś ludzie biegali, krzycząc w panice. Wszędzie dookoła tańczyły płomienie. Przed klatką sąsiad emeryt próbował odpalić trabanta. Silnik jęczał, kaszlał, krztusił się, ale w końcu zaskoczył. Podbiegłem do niego, bez namysłu otworzyłem drzwi i wskoczyłem na siedzenie. Przestraszyłem go tak, że o mały włos nie wyskoczył z samochodu, ale widząc moją gębę tylko kiwnął głową i ruszył bez słowa. Dobrze było żyć w zgodzie z sąsiadem. Wyjechaliśmy na ulicę Wojska Polskiego, tu dopiero zobaczyłem, co tak naprawdę się stało. Całe stare miasto płonęło. Niektóre budynki zniknęły całkowicie. W niebo biły kłęby gęstego, czarnego dymu.
– Panie Mietku, jedź pan na Szklarską Porębę! – Rzuciłem do emeryta. – Gdzieś w lesie się schowamy. – Ulica przed nami wypełniona była uciekającymi ludźmi, z trudem omijaliśmy grupki panicznie biegających osób. Kilka samochodów minęło nas jadąc w odwrotnym kierunku. Z przodu zobaczyliśmy milicyjną „nyskę” oddalającą się od nas. Nawet nie zatrzymali się, kiedy przednim zderzakiem zahaczyli o jakąś staruszkę, która padła na ziemię jak rażona gromem. W zasadzie nikt się tym nie przejął. My również, przejechaliśmy obok niej nawet nie zwalniając. W lusterku widziałem jeszcze jak powoli się podnosi. To dziwne, ale do dziś nurtuje mnie pytanie czy przeżyła. Nie mogę jakoś wyrzucić z głowy tego widoku.
Chyba jako jedyni skręciliśmy na drogę do Cieplic, dzielnicy Jeleniej Góry, za nami płonęła co najmniej połowa miasta. Ciche przekleństwo z ust pana Mietka oderwało mnie od tego przerażającego widoku. Przed nami na środku drogi stał czołg. Ot po prostu stał i patrzył na nas wylotem lufy. Na burtach wymalowane miał czerwoną farbą pięcioramienne gwiazdy. Gwałtownie, o ile można użyć takiego słowa w przypadku trabanta, skręciliśmy w boczną uliczkę. Lufa czołgu zagrzmiała rozdzierając asfalt ulicy, w miejscu, gdzie przed chwilą staliśmy. Pędziliśmy ile fabryka dała, czyli niezbyt szybko. Jednak mieliśmy przewagę nad czołgiem, mimo wszystko mydelniczka była o wiele bardziej zwrotna. Zresztą chyba i tak nas nie gonili, nie wiem, byłem zbyt przerażony żeby spoglądać do tyłu.
Kluczyliśmy po ulicach miasta starając się omijać największe pożary, kilka razy próbowali nas zatrzymywać przestraszeni ludzie, parę razy widzieliśmy wojskowe ciężarówki, z których wysypywali się żołnierze w radzieckich mundurach. Udało nam się unikać zarówno jednych jak i drugich. Nie wiem jak, chyba tylko cudem wyjechaliśmy z miasta. I tu nasze szczęście się skończyło, mydelniczka się zatrzymała i za nic w świecie nie dawała się uruchomić ponownie. Byliśmy w szczerym polu, na zmrożonej żwirowej drodze. Za nami trwała w spokoju gehenna miasta.
– Wysiadamy – rzucił krótko pan Mietek. – Ten złom dalej nie pojedzie, weź pan torbę z bagażnika. – Skinąłem głową i wysiadłem z samochodu. Sportowa torba była zaskakująco ciężka jak na swoje rozmiary i dość solidnie napakowana. Mój towarzysz zarzucił sobie na ramiona jakiś wytarty plecak, złapał za drugi uchwyt torbę i zarządził marsz. – Tu niedaleko jest stodoła, musimy tam dojść.
Teraz dopiero zorientowałem się, że jestem w samej koszuli. Zimno. Lepiej zimno niż martwo, pomyślałem. Ruszyliśmy, ciężko szło się po zamarzniętej ziemi, kilka niskich drzew i krzaków nie dawało praktycznie żadnej osłony przed wiatrem niosącym smród palonego miasta. Może wydać się wam to dziwne, ale płonące miasto wydaje specyficzny zapach, mieszanina palonej gumy, kurzu i ludzkich ciał. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to właśnie taki zapach. Pomimo zapewnień pana Mietka, że to niedaleko szliśmy jakieś czterdzieści minut. Czterdzieści minut na mrozie po traumatycznych przeżyciach wydawało się wiecznością. Co chwila przypadaliśmy do ziemi, kiedy z oddali dochodził do nas odgłos wybuchu, albo strzały. Raz przeleciał nad nami śmigłowiec, na szczęście do nas nikt nie strzelał. Zmarznięci i zasapani dotarliśmy w końcu do niskiego, drewnianego budynku, który swoje lepsze czasy dawno już miał za sobą, chyba nawet cześć dachu się zapadła. Emeryt wyciągnął pęk kluczy, chwile mocował się z kłódką, po czym otworzył wrota.
– Właź – zakomenderował, po czym sam zniknął w ciemnym wnętrzu. Rozejrzałem się dookoła, po czym ostrożnie przeszedłem przez próg. Po chwili ciemność rozświetlił blask latarki. Nędzne, żółte światło oświetliło wnętrze szopy wypełnionej starym zelżałym sianem i kawałkami drewna opałowego. Na środku stało coś, przykryte starym, wypłowiałym brezentem. Pan Mietek właśnie próbował go odrzucić.
– Tadziu, weź no chłopcze pomóż. – Po chwili szarpania się z przymarzniętymi linkami naszym oczom ukazał się motocykl. I to nie byle jaki motocykl. Stary, chyba jeszcze poniemiecki z koszem dla pasażera. – Poszukaj jakichś karnistrów, gdzieś tu powinny w sianie być.
– Ale skąd to? – Zapytałem, szczerze zdziwiony.
– Później Ci powiem, szukaj paliwa.
Karnistry, dwa, zagrzebane były w stercie siana, na szczęście nie musiałem długo szukać. Pośpiech był raczej wskazany, bo ze strony miasta słychać było coraz więcej eksplozji i strzałów. W końcu nie odeszliśmy na tyle daleko by czuć się bezpiecznie. Mój sąsiad oczyszczał motocykl z resztek, a ja uzupełniałem bak.
– A to w ogóle pojedzie? – Wyraziłem swój niepokój.
– Pewnie, że tak, jak zabieraliśmy go Niemcom to jeździł. – Emeryt kopnął w zapłon. Po kilku próbach silnik zaskoczył. – No co się gapisz? Codziennie prawie tu przychodziłem i dłubałem przy nim. Wskakuj do kosza, tylko torby wrzuć pod nogi i uważaj żeby się weki nie potłukły. – Po chwili siedziałem w środku i wyjechaliśmy przez bramę stodoły. Telepało i rzucało na każdym zakręcie. Wiatr targał ubraniem. Hałasu musieliśmy narobić na całą okolicę, ale kto by się teraz tym przejmował i tak przez ryk silnika przebijał się niedaleki odgłos nadlatujących samolotów. Odruchowo spojrzałem w niebo. Jest. Leci całkiem nisko, widać światła na kadłubie, ciężka wojskowa maszyna. Kieruje się na zachód. Założę się, że na skrzydłach ma namalowane czerwone gwiazdy.
Wjechaliśmy do lasu. Tu wszelkie odgłosy docierały do nas przytłumione, wiatr też już tak nie dmuchał. Snop światła z reflektora omiatał drzewa i krzaki pozbawione liści. Jechaliśmy leśną drogą, dwie koleiny wyżłobione przez traktory, motor ledwie zipał, silnik stękał, ale parliśmy do przodu. Niemiecka precyzja. Słoiki w sportowej torbie obijały się o siebie. W końcu wjechaliśmy na szczyt góry. Pan Mieczysław zatrzymał pojazd i wyłączył silnik. Wysiedliśmy. Ze szczytu rozciągała się panorama na całą kotlinę. Nie tylko Jelenia się paliła. Ognie widać było w różnych częściach doliny. Niebo przykryte było warstwą dymu i popiołów, zasłaniając gwiazdy i księżyc.
– Bydlaki, zniszczyli wszystkie strategiczne miejsca. O tam – wskazał ręką – Pali się fabryka papieru w Piechowicach.
– Możemy nie przedostać się w góry. Pewnie na drogach będą patrole.
– A czego tu pilnować, ruskich nie znasz? Przeszli zniszczyli, co mieli zniszczyć i idą dalej. Poczekamy ze dwa dni w lesie i zobaczymy.
– Ale dlaczego? Co się stało?
– No wojna, ruskie w końcu nie wytrzymali. Albo amerykance, kto ich tam teraz wie. Tak myślałem, że w końcu to nastąpi. Tylko czekałem. – Wzruszył ramionami. – Od lat gromadziłem weki i konserwy.
– I co?
– Co, z czym?
– No z tymi konserwami.
– O tam się grzeją – wskazał na płonące miasto. – A to co zostało jest w torbie.
– Gdzie teraz pojedziemy? – Zapytałem.
– Planowałem do rodziny, tu niedaleko, do Starej Kamienicy, ale to jednak za blisko. A Ty, masz jakiś pomysł?
– Nie wiem, rodzinę w zasadzie mam daleko, tu żyłem sam. – Naszą konwersację przerwała silna eksplozja, padliśmy na ziemię. Kiedy się podnieśliśmy, kolejny pożar ogarniał bliską nas dzielnicę miasta.
– Ciepłownia, kotły nie wytrzymały. – Skomentował mój sąsiad. – Nie ma co tu sterczeć, jedźmy, może uda się przedrzeć do tej Szklarskiej. W górach powinniśmy być bezpieczniejsi. – Usadowiliśmy się w motocyklu, pan Mietek odpalił silnik i ruszyliśmy.
Trasa, serpentyną prowadziła nas w dół. Na jakiś czas przerażający widok płonącej cywilizacji zniknął nam za wzgórzem. Cisza była jeszcze bardziej przerażająca. Nerwowo rozglądaliśmy się dookoła, czekając aż coś się wydarzy. Po jakimś czasie wjechaliśmy na górkę skąd było widać drogę prowadzącą do naszego celu. Chyba nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Ulicą pod nami jechało kilka samochodów, a ludzie w niewielkich grupkach, oddalonych od siebie, maszerowali szybkim krokiem. Każdy niósł plecak, a co poniektórzy pchali przed sobą wyładowane jakimiś rupieciami wózki.
– Niedobrze – Powiedziałem. – Przyciągną kłopoty, wolałbym teraz trzymać się od nich jak najdalej. – Nie miałem ochoty przyłączać się do uciekinierów.
Zimny wiatr znowu dał się nam we znaki. Opatuliłem się szczelniej nędzną koszulą, którą miałem na grzbiecie od ucieczki z domu. Emeryt chyba to zauważył, bo bez słowa otworzył swój plecak i podał mi z niego stary wełniany sweter.
– Załóż, dostaniesz jeszcze zapalenia płuc. Musimy jechać dalej. – Znowu ruszyliśmy. Nie zjechaliśmy na drogę, pojechaliśmy lasem. Grzbietem wzgórz biegła stara ścieżka, używana chyba przez leśników przy wycinkach. Coraz bardziej oddalaliśmy się od głównych tras. Trudno mi teraz powiedzieć, dokąd jechaliśmy, wysokie drzewa skutecznie uniemożliwiały nam orientację w terenie. Omijaliśmy każdą wioskę napotkaną na naszej drodze, starając się cały czas nie wyjeżdżać z pomiędzy drzew. Praktycznie już zamarznięci, klucząc po leśnych ścieżkach, wjechaliśmy na polanę. Po drugiej stronie, częściowo schowany w zaroślach, stał budynek. Właściwie, nie był zbyt okazały, ot mała drewniana chatka, jakich u nas w górach spotkać można kilka. Zbita z desek, pozbawiona prądu, wody i kanalizacji. Zbudowana pewnie jeszcze „za niemca”, służyła jako schronienie dla turystów, którzy nie zdążyli wrócić przed zmrokiem do miasta. Zaparkowaliśmy motocykl w krzakach i wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę drzwi. Były otwarte. Pan Mieczysław włączył swoją latarkę i oświetlił wnętrze. W jedynym pomieszczeniu stała drewniana prycza, stary, rozsypujący się piec typu „koza” i pełno śmieci walających się po podłodze, ale co najważniejsze nikogo w środku nie było. I to chyba od dawna. Kurz, wzbity naszymi butami, kłębił się i wiercił mi w nosie. Wrzuciliśmy nasze rupiecie z motocykla do środka i zamknęliśmy za sobą drzwi na zasuwę.
– Sprawdź czy wszystkie okna są pozasłaniane. – Zarządził mój towarzysz. – Nie będziemy palić w piecu, jakoś dotrwamy do rana. – Zabrałem się za wykonanie polecenia. Zgrabiałymi palcami dociągałem drewniane okiennice i wpychałem jakieś szmaty w szpary pomiędzy deskami. Po jakimś czasie wiatr w końcu przestał świstać i dobiegał nas tylko jego szum z zewnątrz. Pan Mietek zdążył w tym czasie przygotować nam miejsce do odpoczynku. Nie czułem tego wcześniej, ale teraz, kiedy emocje nieco opadły, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem zmęczony. Położyliśmy się spać opatuleni w ubrania, nie ściągając nawet butów. Dziś, nauczony doświadczeniem, pomyślałbym o jakimś stróżowaniu, ale wtedy byliśmy za bardzo na to zmęczeni. Usnęliśmy prawie natychmiast. Poeta pewnie napisałby, że wpadliśmy w objęcia Morfeusza, ale my po prostu zasnęliśmy.

...
Odpowiedz
#2
Przeczytałam.
Kurczę, pamiętam 13 grudnia.
Poza trzykrotnie parzoną herbatą, mydelniczką i topografią jeleniogórską (dałam radę bez mapy, moje strony) to dlaczego właśnie wtedy ta historia?

Cytat:– Bydlaki, zniszczyli wszystkie strategiczne miejsca. O tam – wskazał ręką – Pali się fabryka papieru w Piechowicach.

Strategiczny papier mnie powalił*. Rżałam. Słowo. Jeszcze o lufie było fajne, że zagrzmiała i grzmot zrobił dziurę w asfalcie.

Na poważny komentarz nie mam siły.
Bo to jest niedobre. Nudne. Masz pomysł, ale trzeba by jakoś ogarnąć świat przedstawiony, popracować nad językiem, żebym nie miała wrażenia czytania sprawozdania.

* ale to jest najbardziej realne z opowiadania! Przypomniało mi się, że dorabiałam jako studentka w 85 w WSWI w Wrocławiu i potrzebowałam maszynę do pisania i papier. Okazało się, że maszyna do pisania i papier maszynowy przysługuje tylko na tzw. "kartę uzbrojenia" (jak pistolet). Pewnie fabrykę maszyn do pisania tez trafili atomówką.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#3
1. Analiza

(06-11-2011, 20:42)grahnar napisał(a): [align=justify]Zaczęło się niewinnie, jak zwykle w takich przypadkach. Jakiś głupek wcisnął guzik, zmuszając innych do wciśnięcia podobnych guzików. Zanim reszta się spostrzegła, świat, jaki znali przestał istnieć.


Czytałem Metro 2033, czytałem.

Cytat:Głowice latały tam i z powrotem jak piłki na korcie tenisowym.


Piłka ma to do siebie, że wraca. Ta sama. Bomby się nie odbijają od ziemi i nie wracają do nadawcy.

Cytat:Prawie wszystko, co znaliśmy zniknęło, Pozostała jakaś część, niewielkie fragmenty, stały się oazą dla rozbitków.

Ten fragment do gruntownej poprawki.

Cytat:Tak skończyła się Historia. Zaczął się kolejny rozdział, a może nawet kolejny tom.

Straszna różnica.
Porównanie, niestety, budzi śmiech.

Cytat:Wszystko musieliśmy pisać od nowa. Dziennik ten, a w zasadzie jego ocalałe fragmenty, to zapiski tego, co widziałem. Wszystkie wydarzenia, jakie tu opisuję naprawdę miały miejsce. Każdy z, nazwijmy ich – osobników, jaki tu występuje to autentyczna osoba, jaką spotkałem. Starałem się niczego nie przemilczeć.

To też. Dziwnie napisane. Nie pasuje, coś zgrzyta. Trzeszczy.

Cytat:Ostatnio często odłączają zasilanie. Świec nie palę, szkoda mi, zresztą, co miałbym oświetlać.

A już myślałem, że czeka mnie dobry tekst! A tu proszę, znowu przeskok w czasie. Z przeszłego, do teraźniejszego... Noż *@!#!

Cytat:Zmarło się było staruszkowi dwa lata temu

Eeee...

Cytat:że jednak mi się dostało rzeczone mieszkanko.

Do zmiany albo wywalenia.

Cytat:Ciasne, ale jako to się mówi własne.

Audiotele: gdzie brakuje przecinka?

Cytat: Zrobiło się jasno jakby właśnie wstawało słońce. Za oknem na północnym wschodzie, gdzieś za widnokręgiem, wschodziło słońce.


Pooowtóórzenie!

Cytat:O 20:26 wieczorem.


Słownie zapisać trzeba.

2. Zestawienie
  • Język - Sprawozdawczy. Cudów nie ma, ale nie ma poważnych wtop. Czasem gubisz podmiot, ale nie ma sprawy, zdarza się, trzeba poprawić i już. Nie męczysz, przebrnąłem przez to raz ciach. Plus!
  • Logika - krótkie by mieć poważne błędy logiczne. Pozycja strategiczna - to było śmieszne. Ale więcej śmieszności nie zauważyłem.
  • Interpunkcja - Kuleje, błędy zdarzają się często.
  • Bohaterowie - Nie jest źle. Co prawda Pan Mietek to nieco za duży macho i tarzan, ale pal tam licho.
  • Pomysł - No tutaj cudów nie ma. Wojna w latach 80-tych. Żaden cud i nowość.

3. Podsumowanie

Ciekawie, ale wtórnie. Chcę jednak, byś czymś mnie zaskoczył. Jest na to szansa - to dopiero początek. Czekam, czekam na więcej.

4. Plusy i Minusy

Plusy:
  • Brak wyrazistych błędów
  • Ciekawi bohaterowie
  • Dobrze przedstawiona panika miasta

Minusy:
  • Ubogość emocjonalna
  • Wtórność pomysłu

OCENA NUMERYCZNA 1-10:

5/10
Jeżeli myślisz, że Twój tekst jest dobry, napisz do mnie.
Wszystko da się naprawić.

Odpowiedz
#4
Dziękuję bardzo za komentarze i pomoc Smile co do języka sprawozdawczego własnie taki miałem zamysł, forma dziennika, czy tez reportażu pasowała mi tu najbardziej. Może rzeczywiście za bardzo się na tym skoncentrowałem. Starałem się tez miejscami wprowadzać odrobinę, nazwijmy to roboczo, groteski, czy też humoru. Druga część tekstu jest już w zasadzie naszkicowana, jednak opublikuję ją tu po dokonaniu niezbędnych poprawek. Zanim zabrałem się do pisania starałem się poznać jak najlepiej realia tamtej epoki, tamtych czasów. Wszelkie pozycje geograficzne staram się podawać tak jak one powinny mieć miejsce w rzeczywistości. Przedstawione błędy poprawiłem, nad interpunkcją pracuję, sam wiem że wymaga dużo poprawek. Co do konkretnego czasu akcji to jest to po pierwsze data która utkwiła w pamięci i historii, po drugie był to czas zapalny, jak najbardziej pasujący do rozpoczęcia globalnego konfliktu. Może mieliśmy my jako naród wpływ na to co się stało? Smile Całość tego tekstu jako taka, istnieje już od dosyć dawna, w tej chwili wybieram tylko poszczególne elementy i rozbudowuje je do mniej więcej takiej formy, krótkich opowiadań, przedstawień dni w różnych miejscach. Jeszcze raz dzięki na zwrócenie mi uwag co do jakości tekstu.
Odpowiedz
#5
Grahnar
Może Ci to pomoże:

zrezygnuj z daty 13 grudnia.

To się da sprawdzić, ale w Polsce puszczono film "Nazajutrz" (wydaje mi, że w 80 roku). A krótko po tym było trzęsienie ziemi w Rumunii, które miało tak silne wstrząsy, że we Wrocławiu na 7 piętrze pojechała kanapa na kółkach i huśtał się żyrandol.
Wtedy ludzie sporo gadali: że mieliśmy wrażenie, jakby Nazajutrz się zaczynało, że to możliwe.

data 13 Cię załatwi, bo każdy będzie szukał symboliki wojny polsko -polskiej
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#6
"The Day After" Film z 83. kiedy go w Polsce nadali nie wiem dokładnie ale coś 84 - 86.
Odpowiedz
#7
Pewnie mi się poskładało coś w pamięci.
Bo to na pewno było przed 81, bo zmieniałam mieszkanie i potem nie mieszkałam w bloku.
Wydawało mi się, że to trzęsienie ziemi i film były razem.


Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#8
Trzęsienie ziemi było w 1977 Smile więc film jakby nie patrzeć był po Smile
http://pl.wikipedia.org/wiki/Trz%C4%99si...cie_(1977)

Ale to ciekawy pomysł do wykorzystania Smile
Odpowiedz
#9
Aha!
Wymyśliłeś formę pamiętnika, a jednocześnie nie wykorzystałeś jej należycie.
Po co Ci pamiętnik, skoro bohater nie ma zamiaru mieć własnych refleksji, komentarzy?
Skoro w nim nic się nie dzieje? Nie miał żadnych lęków, marzeń? Nie przeklinał, nie błagał? Nie ma przeszłości, która pamięta?
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#10
Rozumiem, bardzo dziękuje, jesteś niezmiernie pomocna, spróbuję okrasić to emocjami Smile

P.S. Z drugiej strony czy nie będzie źle kiedy bohater będzie zbyt emocjonalny? Za duża ilość emocji, refleksji i przemyśleń zrobi z tego przypowieść filozoficzną (chyba) Smile Boję się że to znacznie obniży dynamikę tekstu.
Odpowiedz
#11
Emocje są tutaj jak sos - czasem nawet szczypta może zaważyć o wzbogaceniu smaku. Polecam nieco przyduszenia czytelnika myślami. Krótko i efektywnie.
Jeżeli myślisz, że Twój tekst jest dobry, napisz do mnie.
Wszystko da się naprawić.

Odpowiedz
#12
Poprawiony zgadnie z sugestiami emocjonalnymi Smile Na razie kolejnej części (pomimo tego że jest gotowa) nie będę wrzucał.

Zaczęło się niewinnie, jak zwykle w takich przypadkach. Jakiś głupek wcisnął guzik, zmuszając innych do wciśnięcia podobnych guzików. Zanim reszta się spostrzegła, świat, jaki znali przestał istnieć. Głowice latały tam i z powrotem jak piłki. Niestety w trakcie tego meczu musiała ucierpieć publiczność. Prawie wszystko, co znaliśmy zniknęło, Pozostała jakaś część, niewielkie fragmenty, które stały się oazą dla rozbitków. Jednak nie na długo. Lata ogłupiania społeczeństwa doprowadziły do tego, że w końcu sami siebie unicestwiliśmy. Tak skończył się świat, który znaliśmy. Zaczął się kolejny rozdział, a może nawet kolejny tom.

13 grudnia 1981r.
Godzina 20:07,
Jelenia Góra,
Polska Rzeczpospolita Ludowa


Siedziałem w kuchni starając się zaparzyć trzecią już z kolei herbatę z tej samej torebki. Za oknem ciemne ulice miasta, żarówki w latarniach powypalane, w niektórych powybijane, praktycznie nikogo na ulicy. Cicho i spokojnie. W domu też ciemno, nie ma prądu. Ostatnio często odłączali zasilanie. Świec nie paliłem praktycznie nigdy, szkoda mi było, zresztą, co miałbym oświetlać. Jeden ciasny pokój, mała kuchnia i łazienka kiszka połączona z kiblem. I tak szczęście, że mam jakiekolwiek mieszkanie. Po dziadku. Zmarł, staruszek, dwa lata temu, a że byłem ulubionym wnuczkiem to przepisał na mnie. Oczywiście zachodu było z tym testamentem bardzo dużo, ciotki i inni cudem odnalezieni krewni, pojawili się, jak przysłowiowe grzyby po deszczu, starając się położyć łapy, chociaż na skrawku mieszkania. Na szczęście testament był tak sporządzony, że jednak udało mi się dostać to mieszkanko. Ciasne, ale jako to się mówi, własne.
Bardzo lubiłem mojego dziadka, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, szczególnie pod koniec jego życia. Opowiadał mi historie ze swojej młodości. Głównie o wojnie, o tych wszystkich okropnościach jakie przeżył. Za nic w świecie nie chciałbym żyć w takich czasach. Pod koniec trochę mu się pomieszało, myślał że znowu zbliża się wojna. Zastawiał okna meblami, prawie w ogóle nie wychodził z domu, może to i lepiej bo miał zwyczaj zakładać stary wojskowy hełm. Zbierał co tylko się dało, ubrania, buty, żywność. Cześć z tego zostało mi do dziś, zwłaszcza kolekcja książek. Miał obsesję na ich punkcie. Mój jedyny, niewielki zresztą pokój prawie po brzegi wypełniony był różnymi woluminami. Ze wstydem musze przyznać że niewiele z nich przeczytałem.
Tak, więc siedziałem, jak wspomniałem wcześniej, w kuchni gapiąc się bezmyślnie w okno i do dziś wmawiam sobie, że to ja pierwszy zobaczyłem nadchodzącą zagładę.
Na bezchmurnym, nocnym niebie przesuwała się mała czerwona kreska. Wreszcie przydała się do czegoś stara radziecka lornetka, kurząca się od lat na szafie. Właściwie to przez tę lornetkę niewiele więcej spostrzegłem, ot kreska była odrobinę grubsza. Zafascynowany obserwowałem ją kilka chwil. Dziwne rzeczy się ostatnio działy, więc nie przejąłem się tym za bardzo. W spokoju moczyłem dalej herbacianego flaka we wrzątku czekając aż woda wyciągnie resztki esencji. Po kilku minutach w kuchni zrobiło się jaśniej. W zasadzie jaśniej to złe określenie. Zrobiło się jasno jakby właśnie wstawało słońce. Za oknem na północnym wschodzie, gdzieś za widnokręgiem, zaczynał się dzień. O dwudziestej dwadzieścia sześć wieczorem. Świeciło jakiś czas, rozświetlając całą okolicę, po czym stopniowo zniknęło. Wstałem, usiadłem, po czym znowu wstałem. Gdzieś w mieście zawyła syrena. U sąsiada zaczął szczekać pies. Ktoś krzyknął na ulicy. Chwila ciszy, przerwana odgłosem eksplozji z centrum miasta. Wszedłem pod stół, głupie, ale nic innego nie przyszło mi do głowy – spanikowałem. Znowu coś wybuchło, tym razem bliżej, aż zadrżał cały budynek, po meblach przesunął się poblask przez chwile oświetlając mieszkanie. Płacz dziecka zza ściany, krzyk jakiejś kobiety, kolejna eksplozja gdzieś daleko, z sufitu posypał się tynk. Stłumiony szum, jakby silnik rakietowy. A ja, siedziałem pod stołem nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zza okna dobiegł mnie huk wystrzału, nie wiem z karabinu czy z pistoletu, ale to mnie wyrwało z odrętwienia. Na czworakach podpełzłem do szafy, wyciągnąłem stary plecak, tak zwaną gruszkę. Trzęsącymi się ze strachu rękoma wrzuciłem do niego wszystko, co zdołałem znaleźć do jedzenia, finkę, ubranie, jakieś buty, które zostały mi się jeszcze z wojska i stanąłem bezradnie zastanawiając się w zasadzie, co ja mam robić. Z miasta, po chwili spokoju, znów słychać jakieś strzały, wybuchy. Coś z ogromną prędkością przeleciało nad moim budynkiem, rycząc silnikiem odrzutowym i wprawiając wszystko w wibracje. Z nadwyrężonych ścian znów posypał się tynk, odpadając tym razem większymi płatami. Wszystko skąpane było w blasku ognia, wpadającego przez okno. Wybiegłem na korytarz, nawet nie zamykając drzwi, zbiegłem klatką schodową. Na ulicy czuć było swąd spalenizny, jacyś ludzie biegali, krzycząc w panice. Wszędzie dookoła tańczyły płomienie. Przed klatką sąsiad emeryt próbował odpalić trabanta. Silnik jęczał, kaszlał, krztusił się, ale w końcu zaskoczył. Podbiegłem do niego, bez namysłu otworzyłem drzwi i wskoczyłem na siedzenie. Przestraszyłem go tak, że o mały włos nie wyskoczył z samochodu, ale widząc moją gębę tylko kiwnął głową i ruszył bez słowa. Dobrze było żyć w zgodzie z sąsiadem, zresztą bardzo przypominał mi mojego zmarłego dziadka i szybko znaleźliśmy wspólny język. Jak się przyznał kiedyś nieopacznie był ukrywającym się pułkownikiem Armii Krajowej. Oczywiście w stanie spoczynku. Powiem szczerze, że nie bardzo wierzyłem w te zapewnienia, szczególnie że, podlane były pół litrem „Stołowej”.
Wyjechaliśmy na ulicę Wojska Polskiego, tu dopiero zobaczyłem, co tak naprawdę się stało. Całe stare miasto płonęło. Niektóre budynki zniknęły całkowicie. W niebo biły kłęby gęstego, czarnego dymu. Nie mieszkałem tu długo, ale zdążyłem się przyzwyczaić do starych kamieniczek z podcieniami. Teraz to wszystko zniknęło.
– Panie Mietku, jedź pan na Szklarską Porębę! – Rzuciłem do emeryta. – Gdzieś w lesie się schowamy. – Ulica przed nami wypełniona była uciekającymi ludźmi, z trudem omijaliśmy grupki panicznie biegających osób. Kilka samochodów minęło nas jadąc w odwrotnym kierunku. Z przodu zobaczyliśmy milicyjną „nyskę” oddalającą się od nas. Nawet nie zatrzymali się, kiedy przednim zderzakiem zahaczyli o jakąś staruszkę, która padła na ziemię, jak rażona gromem. W zasadzie nikt się tym nie przejął. My również, przejechaliśmy obok niej nawet nie zwalniając. W lusterku widziałem jeszcze jak powoli się podnosi. To dziwne, ale do dziś nurtuje mnie pytanie czy przeżyła. Nie mogę jakoś wyrzucić z głowy tego widoku.
Chyba jako jedyni skręciliśmy na drogę do Cieplic, dzielnicy Jeleniej Góry, za nami płonęła co najmniej połowa miasta. Ciche przekleństwo z ust pana Mietka oderwało mnie od tego przerażającego widoku. Przed nami na środku drogi stał czołg. Ot po prostu stał i patrzył na nas wylotem lufy. Na burtach wymalowane miał czerwoną farbą pięcioramienne gwiazdy. Gwałtownie, o ile można użyć takiego słowa w przypadku trabanta, skręciliśmy w boczną uliczkę. Lufa czołgu zagrzmiała, rozdzierając asfalt ulicy, w miejscu, gdzie przed chwilą staliśmy. Pędziliśmy ile fabryka dała, czyli niezbyt szybko. Jednak mieliśmy przewagę nad czołgiem, mimo wszystko mydelniczka była o wiele bardziej zwrotna. Zresztą chyba i tak nas nie gonili, nie wiem, byłem zbyt przerażony żeby spoglądać do tyłu.
Kluczyliśmy po ulicach miasta starając się omijać największe pożary, kilka razy próbowali nas zatrzymywać przestraszeni ludzie, parę razy widzieliśmy wojskowe ciężarówki, z których wysypywali się żołnierze w radzieckich mundurach. Udało nam się unikać zarówno jednych jak i drugich. Nie wiem jak, chyba tylko cudem wyjechaliśmy z miasta. I tu nasze szczęście się skończyło, mydelniczka się zatrzymała i za nic w świecie nie dawała się uruchomić ponownie. Byliśmy w szczerym polu, na zmrożonej żwirowej drodze. Za nami trwała w spokoju gehenna miasta.
– Wysiadamy – rzucił krótko pan Mietek. – Ten złom dalej nie pojedzie, weź pan torbę z bagażnika. – Skinąłem głową i wysiadłem z samochodu. Sportowa torba była zaskakująco ciężka jak na swoje rozmiary i dość solidnie napakowana. Mój towarzysz zarzucił sobie na ramiona jakiś wytarty plecak, złapał za drugi uchwyt torbę i zarządził marsz. – Tu niedaleko jest stodoła, musimy tam dojść.
Teraz dopiero zorientowałem się, że jestem w samej koszuli. Zimno. Lepiej zimno niż martwo, pomyślałem. Ruszyliśmy, ciężko szło się po zamarzniętej ziemi, kilka niskich drzew i krzaków nie dawało praktycznie żadnej osłony przed wiatrem niosącym smród palonego miasta. Może wydać się wam to dziwne, ale płonące miasto wydaje specyficzny zapach, mieszanina palonej gumy, kurzu i ludzkich ciał. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to właśnie taki zapach. Okropność, miałem wrażenie jakbym cały przesiąknął tym zapachem.
Pomimo zapewnień pana Mietka, że to niedaleko, szliśmy jakieś czterdzieści minut. Czterdzieści minut na mrozie po traumatycznych przeżyciach wydawało się wiecznością. Co chwila przypadaliśmy ze strachem do ziemi, kiedy z oddali dochodził do nas odgłos wybuchu, albo strzały. Raz przeleciał nad nami śmigłowiec, na szczęście do nas nikt nie strzelał. Zmarznięci i zasapani dotarliśmy w końcu do niskiego, drewnianego budynku, który swoje lepsze czasy dawno już miał za sobą, chyba nawet cześć dachu się zapadła. Emeryt wyciągnął pęk kluczy, chwile mocował się z kłódką, po czym otworzył wrota.
– Właź – zakomenderował, po czym sam zniknął w ciemnym wnętrzu. Rozejrzałem się dookoła, po czym ostrożnie przeszedłem przez próg. Po chwili ciemność rozświetlił blask latarki. Nędzne, żółte światło oświetliło wnętrze szopy wypełnionej starym zelżałym sianem i kawałkami drewna opałowego. Na środku stało coś, przykryte starym, wypłowiałym brezentem. Pan Mietek właśnie próbował go odrzucić.
– Tadziu, weź no chłopcze pomóż. – Po chwili szarpania się z przymarzniętymi linkami naszym oczom ukazał się motocykl. I to nie byle jaki motocykl. Stary, chyba jeszcze poniemiecki z koszem dla pasażera. – Poszukaj jakichś karnistrów, gdzieś tu powinny w sianie być.
– Ale skąd to? – Zapytałem, szczerze zdziwiony.
– Później Ci powiem, szukaj paliwa.
Karnistry, dwa, zagrzebane były w stercie siana, na szczęście nie musiałem długo szukać. Pośpiech był raczej wskazany, bo ze strony miasta słychać było coraz więcej eksplozji i strzałów. W końcu nie odeszliśmy na tyle daleko by czuć się bezpiecznie. Mój sąsiad oczyszczał motocykl z resztek, a ja uzupełniałem bak.
– A to w ogóle pojedzie? – Wyraziłem swój niepokój.
– Pewnie, że tak, jak zabieraliśmy go Niemcom to jeździł. – Emeryt kopnął w zapłon. Po kilku próbach silnik zaskoczył. – No co się gapisz? Codziennie prawie tu przychodziłem i dłubałem przy nim. Wskakuj do kosza, tylko torby wrzuć pod nogi i uważaj żeby się weki nie potłukły. – Po chwili siedziałem w środku i wyjechaliśmy przez bramę stodoły. Telepało i rzucało na każdym zakręcie. Wiatr targał ubraniem. Hałasu musieliśmy narobić na całą okolicę, ale kto by się teraz tym przejmował i tak przez ryk silnika przebijał się niedaleki odgłos nadlatujących samolotów. Odruchowo spojrzałem w niebo. Jest. Leci całkiem nisko, widać światła na kadłubie, ciężka wojskowa maszyna. Kieruje się na zachód. Założę się, że na skrzydłach ma namalowane czerwone gwiazdy.
Wjechaliśmy do lasu. Tu wszelkie odgłosy docierały do nas przytłumione, wiatr też już tak nie dmuchał. Snop światła z reflektora omiatał drzewa i krzaki pozbawione liści. Jechaliśmy leśną drogą, dwie koleiny wyżłobione przez traktory, motor ledwie zipał, silnik stękał, ale parliśmy do przodu. Niemiecka precyzja. Słoiki w sportowej torbie obijały się o siebie. W końcu wjechaliśmy na szczyt góry. Pan Mieczysław zatrzymał pojazd i wyłączył silnik. Wysiedliśmy. Ze szczytu rozciągała się panorama na całą kotlinę. Nie tylko Jelenia się paliła. Ognie widać było w różnych częściach doliny. Niebo przykryte było warstwą dymu i popiołów, zasłaniając gwiazdy i księżyc.
– Bydlaki, zniszczyli wszystkie strategiczne miejsca. O tam – wskazał ręką – Pali się fabryka papieru w Piechowicach.
– Możemy nie przedostać się w góry. Pewnie na drogach będą patrole.
– A czego tu pilnować, ruskich nie znasz? Przeszli zniszczyli, co mieli zniszczyć i idą dalej. Poczekamy ze dwa dni w lesie i zobaczymy.
– Ale dlaczego? Co się stało?
– No wojna, ruskie w końcu nie wytrzymali. Albo amerykance, kto ich tam teraz wie. Tak myślałem, że w końcu to nastąpi. Tylko czekałem. – Wzruszył ramionami. – Od lat gromadziłem weki i konserwy.
– I co?
– Co, z czym?
– No z tymi konserwami.
– O tam się grzeją – wskazał na płonące miasto. – A to co zostało jest w torbie.
– Gdzie teraz pojedziemy? – Zapytałem.
– Planowałem do rodziny, tu niedaleko, do Starej Kamienicy, ale to jednak za blisko. A Ty, masz jakiś pomysł?
– Nie wiem, rodzinę w zasadzie mam daleko, tu żyłem sam. – Naszą konwersację przerwała silna eksplozja, padliśmy na ziemię. Kiedy się podnieśliśmy, kolejny pożar ogarniał bliską nas dzielnicę miasta.
– Ciepłownia, kotły nie wytrzymały. – Skomentował mój sąsiad. – Nie ma co tu sterczeć, jedźmy, może uda się przedrzeć do tej Szklarskiej. W górach powinniśmy być bezpieczniejsi. – Usadowiliśmy się w motocyklu, pan Mietek odpalił silnik i ruszyliśmy.
Trasa, serpentyną prowadziła nas w dół. Na jakiś czas przerażający widok płonącej cywilizacji zniknął nam za wzgórzem. Cisza była jeszcze bardziej przerażająca. Nerwowo rozglądaliśmy się dookoła, czekając aż coś się wydarzy. Po jakimś czasie wjechaliśmy na górkę skąd było widać drogę prowadzącą do naszego celu. Chyba nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Ulicą pod nami jechało kilka samochodów, a ludzie w niewielkich grupkach, oddalonych od siebie, maszerowali szybkim krokiem. Każdy niósł plecak, a co poniektórzy pchali przed sobą wyładowane jakimiś rupieciami wózki.
– Cholera! – Zakląłem. – Przyciągną kłopoty, wolałbym teraz trzymać się od nich jak najdalej. – Nie miałem ochoty przyłączać się do uciekinierów.
Zimny wiatr znowu dał się nam we znaki. Opatuliłem się szczelniej nędzną koszulą, którą miałem na grzbiecie od ucieczki z domu. Emeryt chyba to zauważył, bo bez słowa otworzył swój plecak i podał mi z niego stary wełniany sweter.
– Załóż, dostaniesz jeszcze zapalenia płuc. Musimy jechać dalej. – Znowu ruszyliśmy. Nie zjechaliśmy na drogę, pojechaliśmy lasem. Grzbietem wzgórz biegła stara ścieżka, używana chyba przez leśników przy wycinkach. Coraz bardziej oddalaliśmy się od głównych tras. Trudno mi teraz powiedzieć, dokąd jechaliśmy, wysokie drzewa skutecznie uniemożliwiały nam orientację w terenie. Omijaliśmy każdą wioskę napotkaną na naszej drodze, starając się cały czas nie wyjeżdżać z pomiędzy drzew. Praktycznie już zamarznięci, klucząc po leśnych ścieżkach, wjechaliśmy na polanę. Po drugiej stronie, częściowo schowany w zaroślach, stał budynek. Właściwie, nie był zbyt okazały, ot mała drewniana chatka, jakich u nas w górach spotkać można kilka. Zbita z desek, pozbawiona prądu, wody i kanalizacji. Zbudowana pewnie jeszcze „za niemca”, służyła jako schronienie dla turystów, którzy nie zdążyli wrócić przed zmrokiem do miasta. Zaparkowaliśmy motocykl w krzakach i wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę drzwi. Były otwarte. Pan Mieczysław włączył swoją latarkę i oświetlił wnętrze. W jedynym pomieszczeniu stała drewniana prycza, stary, rozsypujący się piec typu „koza” i pełno śmieci walających się po podłodze, ale co najważniejsze nikogo w środku nie było. I to chyba od dawna. Kurz, wzbity naszymi butami, kłębił się i wiercił mi w nosie. Wrzuciliśmy nasze rupiecie z motocykla do środka i zamknęliśmy za sobą drzwi na zasuwę.
– Sprawdź czy wszystkie okna są pozasłaniane. – Zarządził mój towarzysz. – Nie będziemy palić w piecu, jakoś dotrwamy do rana. – Zabrałem się za wykonanie polecenia. Zgrabiałymi palcami dociągałem drewniane okiennice i wpychałem jakieś szmaty w szpary pomiędzy deskami. Po jakimś czasie wiatr w końcu przestał świstać i dobiegał nas tylko jego szum z zewnątrz. Pan Mietek zdążył w tym czasie przygotować nam miejsce do odpoczynku. Nie czułem tego wcześniej, ale teraz, kiedy emocje nieco opadły, uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem zmęczony. Położyliśmy się spać opatuleni w ubrania, nie ściągając nawet butów. Dziś, nauczony doświadczeniem, pomyślałbym o jakimś stróżowaniu, ale wtedy byliśmy za bardzo na to zmęczeni. Usnęliśmy prawie natychmiast. Poeta pewnie napisałby, że wpadliśmy w objęcia Morfeusza, ale my po prostu zasnęliśmy. Co za parszywy dzień!
Odpowiedz
#13
Tak kilka zdań, które mnie zraziły:

Cytat:Zrobiło się jasno jakby właśnie wstawało słońce. Za oknem na północnym wschodzie, gdzieś za widnokręgiem, zaczynał się dzień. O dwudziestej dwadzieścia sześć wieczorem. Świeciło jakiś czas, rozświetlając całą okolicę, po czym stopniowo zniknęło.

1. Jak coś dzieje się o 20:26, to jest absolutnie pewne, że ma to miejsce wieczorem, a nawet w nocy (grudzień). Nie potrzeba dodawać podkreślonego słowa.
2. Co "świeciło jakiś czas"? Ufo?

Cytat:Stłumiony szum, jakby silnik rakietowy. A ja, siedziałem pod stołem nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zza okna dobiegł mnie huk wystrzału, nie wiem z karabinu czy z pistoletu, ale to mnie wyrwało z odrętwienia.
1. Po zdaniu o stłumionym szumie powinien być koniec akapitu, ew. jakaś pointa np. słowem: "Chaos.", a od kolejnego: "Siedziałem pod stołem nie wiedząc... " itd.
2. Jeżeli dobiegł huk wystrzału, to "on" wyrwał, a nie "to wyrwało". W dodatku ładniej będzie wyglądało właśnie takie sformułowanie: "ale wyrwał mnie z odrętwienia".

Cytat:Na czworakach podpełzłem do szafy, wyciągnąłem stary plecak, tak zwaną gruszkę.
Zamiast przecinka po "podpełzłem do szaty" wstaw "i". Ponadto pełznie się na brzuchu, a nie na czworakach.

Cytat:Trzęsącymi się ze strachu rękoma wrzuciłem do niego wszystko, co zdołałem znaleźć do jedzenia, finkę, ubranie, jakieś buty, które zostały mi się jeszcze z wojska i stanąłem bezradnie zastanawiając się w zasadzie, co ja mam robić.
W mojej opinii to zdanie powinno wyglądać tak:
Trzęsącymi się ze strachu rękoma wrzuciłem do niego wszystko co zdołałem znaleźć do jedzenia, finkę, zapasowe ubranie, stare buty, które zostały mi jeszcze z wojska, a potem stanąłem bezradnie, zastanawiając się co dalej robić.

Cytat:Coś z ogromną prędkością przeleciało nad moim budynkiem, rycząc silnikiem odrzutowym i wprawiając wszystko w wibracje.
Jeżeli to "coś" ryczy silnikiem odrzutowym, to raczej nie będzie to śmigłowiec, rakieta czy sanie św. Mikołaja. Nie rób z bohatera idioty, który nie potrafi rozpoznać dźwięku lecącego samolotu. W dodatku jest noc, a postać nie wygląda przez okno, więc nie może ocenić, czy ta maszyna poruszała się z dużą czy małą prędkością. Napisz:

Jakiś samolot rycząc silnikiem odrzutowym przeleciał nad budynkiem wprawiając wszystkie przedmioty w mieszkaniu w wibracje.

Cytat:Wszystko skąpane było w blasku ognia, wpadającego przez okno.
Czyli okna w mieszkaniu bohatera były wybite, a na zewnątrz szalał tak wielki pożar, że płomienie wchodzimy mu przez nie do mieszkania?

To tylko niektóre, najbardziej rażące mnie wpadki, a tak jest, niestety, przez cały tekst. Niezręczne sformułowania, brak logiki w zdaniach, styl, błędy w szczegółach itp. psują odbiór całości.
Pisać każdy może - jeden lepiej, a drugi gorzej.

Moja twórczość:
Dobry interes
Problem
Dług

Program w którym piszę:
yWriter5 - z własnym tłumaczeniem.
Odpowiedz
#14
Cytat:Zaczęło się niewinnie, jak zwykle w takich przypadkach.
te stwierdzenie jest złe, porównanie rakiet balistycznych do piłek, a wojny atomowej do meczu tez jest złe.

Cytat:Pod koniec trochę mu się pomieszało, myślał że znowu zbliża się wojna. Zastawiał okna meblami, prawie w ogóle nie wychodził z domu, może to i lepiej bo miał zwyczaj zakładać stary wojskowy hełm. Zbierał co tylko się dało, ubrania, buty, żywność. Cześć z tego zostało mi do dziś, zwłaszcza kolekcja książek.
jakie to ma znaczenie dla fabuły?

ładny opis wybuchu

Cytat:Zza okna dobiegł mnie huk wystrzału, nie wiem z karabinu czy z pistoletu
pozwolisz, że zapytam, po ch*j? pewnie chciałeś dodać dramatyzmu, ale wyszło kiczowato

Wytłumacz mi dlaczego mieszkaniec Jeleniej Góry ucieka z Jeleniej Góry. Gdyby był mieszkańcem Wrocławia to bym zrozumiał. W Jeleniej Górze jest tajne laboratorium broni chemicznej, stacjonuje jednostka czołgów?

i jeszcze jedno kto normalny bombarduje Jelenią Górę?

Cytat:W lusterku widziałem jeszcze jak powoli się podnosi. To dziwne, ale do dziś nurtuje mnie pytanie czy przeżyła. Nie mogę jakoś wyrzucić z głowy tego widoku.
bo to jest zombie-apocalypsa

Boże, co za wojna! Z kim my walczymy z NRD czy z Czechosłowacją?

Pan Mieczu wszystko przewidział:p A poważnie to mi się podoba. Trochę akcja za szybka i przez to za naiwna, ale ogólnie spoko.

Cytat:Założę się, że na skrzydłach ma namalowane czerwone gwiazdy.
nie, różowe jednorożceSmile
a czemu to nie mogła być biało-czerwona szachownica? Nie mieliśmy lotnictwa w '81?

Cytat:- Bydlaki, zniszczyli wszystkie strategiczne miejsca. O tam – wskazał ręką – Pali się fabryka papieru w Piechowicach.
- a spójrz tam fabryka chusteczek jednorazowych tez płonie, nie będę miał czym wycierać nosa, skurwiele!

w góry? w zimę? to ja już bym wolał wstąpić do Wehrmachtu.

w miarę sprawnie poprowadzona narracja, bohater w miarę rozgarnięty i w miarę naturalny. Wydarzenie niewiarygodnie opisywane, ale widać, że masz potencjał. Ogólnie mi się podobało.
Odpowiedz
#15
Dzięki za odpowiedzi, po uwzględnionych poprawkach i sporym czasie opowiadanie troszkę się zmieniło, dlaczego akurat bomby na Jelenią? Wyjdzie w dalszej części Smile Zagłębiłem się trochę w historię tej okolicy i jest naprawdę ciekawa warta uwzględnienia na kartkach jakiegoś opowiadania Smile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości