Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
26 listopad 2012, poniedziałek (89.)
#1
Sta­ram się o nim nie pi­sać. Tak jak­by był jedną z ta­jem­nic, które trze­ba zacho­wać tyl­ko dla siebie. Cho­ciaż - nie przeczę - są mo­men­ty, kiedy chciałabym, żeby cały świat usłyszał, ja­ka jes­tem szczęśli­wa.
Nie za­pisuję tych chwil. A mi­mo to pot­ra­fię wy­liczyć każdą z nich. Wyszczególnić każdy mo­ment. Na no­wo się za­kochać. Trwać tak. Zgu­bić ze­gary. Płakać, że zno­wu muszę wrócić.
Właści­wie to stąd wiem, że jeszcze nig­dy się tak nie czułam. Za każdym ra­zem kiedy ma­my się spot­kać (tu muszę wy­jaśnić, że dzieli nas pew­na od­ległość. W do­bie gdzie ma się sa­mochód, pracę, to wca­le nie prob­lem. Ale my - stu­den­ci - nie ma­my ta­kich luk­susów) układa­my ja­kieś gra­fiki. Roz­pla­nowu­jemy swo­je zajęcia i obo­wiązki tak, by móc nawza­jem nałado­wać so­bie ba­terię i od no­wa tęsknić.
To zaw­sze mnie do­bija. Kiedy zbliża się godzi­na, w której każde jedzie w swoją stronę. Pa­miętam. Obudziłam się wte­dy i wie­działam. Za­raz będę się pa­kować. Za­raz zniknę. Za­raz to wszys­tko zos­ta­wię za sobą. To był naj­gor­szy mo­ment. Każde za­raz roz­sy­pywało się we mnie, za­bierając resztki siły, by pow­strzy­mać ten po­tok w oczach. Al­bo wte­dy gdy pi­liśmy wi­no. Też nie pot­ra­fiłam pow­strzy­mać łez. Al­bo i te­raz, kiedy to piszę. Po pros­tu nie umiem inaczej.
By­liśmy raz w ki­nie. To dość niefor­tunne zda­nie, bo do ki­na chodzi­my ciągle. Ale by­liśmy raz w ki­nie, na ja­kimś fil­mie o bliżej niepa­miętnym ty­tule, i był wte­dy ta­ki mo­ment. Spoj­rzałam mu w oczy. Do dziś nie wiem jak opi­sać te parę se­kund, które spra­wiły, że tam w środ­ku wszys­tko... Każda tkan­ka, żyła, komórka, przed­sionek, mi­limetr skóry, język, śli­na, ząb, kończy­na, paz­no­kieć roz­szerzyły się, bo dosłow­nie za­tonęłam w tym spoj­rze­niu. (Proszę, nie każ mi kiedyś mu­sieć o tym za­pom­nieć.)
Lu­bię za­mykać oczy. Układać się w łóżku. Myśla­mi być przy nim. Uda­wać, że sie­dzi za mną i ob­serwu­je, co zno­wu piszę. Uwiel­biam wra­cać do tam­te­go par­ku. Do tej sym­bo­liki pier­wsze­go po­całun­ku, do ciepła dłoni, do je­sieni, do rodzi­ny, która ema­nuje szczęściem, do obiet­ni­cy, że i ja kiedyś będę częścią ta­kiej gro­mady. Ubóstwiam je­go uśmiech i te wszys­tkie zmar­szczki, które po­jawiają się na je­go twarzy. I bródkę. I to spoj­rze­nie. I jak gra na gi­tarze, cho­ciaż ciągle uni­ka jed­nooso­bowe­go kon­certu.
Byłam wte­dy po pier­wszej zmianie. Strasznie zmęczo­na położyłam się spać. I od­sy­piałam pop­rzed­ni dzień dość długo. Zdążył już wstać, pomóc ma­mie, i pob­rzdąkać w kącie, by­leby nie chodzić po po­koju i mnie nie obudzić. Wiesz? Leżałam wte­dy w łóżku i słuchałam.
Os­tatnio dos­tałam list. Ta­ki praw­dzi­wy. Pi­sany piórem. Ale o tym nie umiem mówić. Umiem mil­czeć. Jak bar­dzo. I że w ogóle. Dos­tałam też książkę, którą po­pisał. Ce­lowo oczy­wiście. Kiedy ją czy­tałam naj­więcej cza­su schodziło mi na wpat­ry­wanie się w te li­tery. W znacze­nie tych li­ter. W zda­nia. W uczu­cie.
Budzę się i za­sypiam. Wstaję. Pra­cuję. Dzień w dzień prze­mie­rzam drogę, która dop­ro­wadza mnie do frus­trac­ji. Ten sam bus. To sa­mo biuro. Ta sa­ma pra­ca. Ciągle na wczo­raj. I żad­ne­go dziękuję. Do te­go stu­dia. Pro­jekt za pro­jek­tem. Ter­min go­ni ter­min. I on. Tak po pros­tu - w tym wsta­waniu przed trze­cią ra­no, w każdą nockę kiedy ja zaczy­nam życie, a on zaczy­na swój błogi sen, w każdy weekend, który nie na­leży do nas, bo to stu­dia, to próba, to jeszcze coś in­ne­go - jest. Po pros­tu jest.
Zam­knięci w pik­se­lach z cza­sem łączy­my tyl­ko trzy barwy...

© Wszelkie prawa zastrzeżone.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości