Cóż, miałem „okazję” obejrzeć reklamowany ostatnio „hit” – 2012… I się załamałem, dawno nie wiedziałem takiego braku logiki i tak przekombinowanego emocjonalnie filmu. „Efekcjarskie efekty” i „melodramatyczne melodramaty” bez sensu składu i ładu. Początkowo myślałem, że będzie to Fanfick – ale ciężko nazwać mnie fanem tego filmu, a do konkursu na „komercyjnego Ficka” zgłosić się nie mogę więc daję tu. Proszę o oceny. Jak na razie jakieś 50% przewidywanej całości.
2012,5
Kama właśnie skończyła nocna zmianę w szpitalu. Było już bardzo późno, chciała, więc szybko wrócić do domu. Od wybuchu epidemii opustoszałe, nocne ulice miasta przerażały ją. Szybko podeszła do stojącej na parkingu Toyoty, otworzyła drzwi i wsiadła. Torbę rzuciła na siedzenie pasażera i odpaliła silnik. Smugi światła z reflektorów na chwilę omiotły szare ściany szpitala, potem prowadziła po wyboistym parkingu, by chwilę później znaleźć się na drodze. Nie było widać żadnego innego samochodu. Wjechała na środkowy pas i przekraczając dozwoloną prędkość zmierzała w kierunku samotnej kawalerki, którą wynajmowała. Światła drugiego samochodu dostrzegła w lusterku, dopiero, gdy ten wjechał, kilkaset metrów za nią, na ten sam pas. Chwilę później, chyba z tego samego zaułka wyjechał drugi, znacznie większy pojazd. Tylko dzięki temu zobaczyła, że pierwszy z samochodów ma coś na dachu. Policja! Zwolniła do dozwolonej prędkości. Radiowóz zbliżał się dość szybko, zjechała na prawy pas w nadziei, że pomknie dalej. Niestety. Gdy tylko ją wyprzedził włączył „koguta”. Musiała się zatrzymać. Zatrzymała się na poboczu i wyłączyła silnik, czekając aż policjant do niej podejdzie.
- Proszę wysiąść z samochodu. – Głos policjanta był miły, ale stanowczy.
- Wracam z pracy, przepraszam, że jechałam nieco za szybko – mamrotała wysiadając i uśmiechając się szeroko.
- Proszę wsiąść do radiowozu. – Czyli chodziło im o alkomat…
Zauważyła, że duża ciężarówka, która wyjechała za policjantami z zaułka, zatrzymała się zaraz za nimi i zgasiła światła. Zauważyła też, że na tylnym siedzeniu samochodu, do którego ją prowadzono, ktoś siedział. Policjant nie zamknął za nią drzwi tylko się pochylił jakby chciał przykucnąć. W tej chwili poczuła ukłucie w ramię. Niemal natychmiast wszystkie jej mięśnie zwiotczały a obraz przesłoniła gęstniejąca mgła.
- Ratu… - głos uwiązł w gardle, oczy zeszkliły się od napływających łez rozpaczy.
Z ciężarówki wysiadło dwóch ludzi ubranych w białe kombinezony, podeszli do radiowozu i przy pomocy jednego z policjantów podnieśli wiotkie ciało dziewczyny.
- Niezła sztuka, warto było – powiedział jeden z nich przyglądając się kształtnej figurze ofiary. – Dawaj jej teczkę.
****
- Kapitanie, mamy tu chyba problem. Jest ze mną pan Dufe z ochrony linii. Chce z panem rozmawiać. – Nawet przez telefon, było słychać, że stewardesa jest zdenerwowana.
- Pan Dufe? A co to za jeden? – zapytał.
- Nie wiem, już go panu daję. – Przez chwilę było słychać jakieś trzaski, chwilę później odezwał się stanowczy, męski głos. – Witam, kapitanie. Mamy tu poważny problem. Trójka pasażerów jest zarażona, już to sprawdziliśmy. Proszę skontaktować się z kontrolą lotów i potwierdzić moją tożsamość. Mój numer to WJ54AH. Potem wejdę do kokpitu i przekażę panu dalsze instrukcje.
Drugi pilot spojrzał na niego pytająco. Skinął tylko głową. Bob latał z nim od prawie dwóch lat i rozumieli się niemal bez słów.
- Kontrola lotów, tu lot numer 572 do Vancouver, mamy na pokładzie człowieka o nazwisku Dufe, twierdzącego, że pracuje, jako agent ochrony. Jego numer to WJ54AH. Przesyłam numer identyfikacyjny z terminala. – Drugi przez chwilę stukał w klawiaturę, a potem nasłuchiwał wiadomości zwrotnej ze skupioną miną. Spojrzał na kapitana i skinął głową. – Szybko potwierdzili, ale wszystko się zgadza, Jack.
- Proszę wejść do kokpitu, panie Dufe – powiedział do mikrofonu.
Drzwi otworzyły się, wystraszona stewardesa przepościła przez nie niezbyt wysokiego jegomościa ubranego w trzyrzędowy garnitur. Wyglądał raczej na biznesmena niż na agenta.
- Kapitanie, proszę skierować się na te współrzędne. – Dufe podał mu kartkę przypominającą wizytówkę z zapisaną pozycją geograficzną.
- Co mam powiedzieć pasażerom?
- Nic, zaraz rozwiążemy ten problem. – Głos był bardzo spokojny. Właściwy człowiek na właściwym stanowisku. – Za chwilę przyjdzie mój współpracownik, zejdzie do luku. Musimy upewnić się, że na pokładzie nie wybuchnie panika. Lepiej, żeby wirus się nie rozprzestrzenił.
W drzwiach zmaterializował się kolejny mężczyzna ubrany w niemal identyczny garnitur z małym neseserem. Z wprawą otworzył luk w kabinie i wsunął się do niego.
- Proszę odizolować kokpit od reszty samolotu. Wprowadzimy środek usypiający do systemu klimatyzacji kabiny pasażerskiej. Lepiej dla nas wszystkich, by panowie pozostali przytomni. – Dufe nadal nie zmienił wyrazu twarzy.
- Chce pan uśpić pasażerów? To chyba nie jest standardowa procedura? – zapytał kapitan.
- Wie pan, że ma wykonywać moje polecenia. – We wzroku agenta pojawiła się natarczywość. – To tylko działania prewencyjne. Proszę nakazać wszystkim usiąść na miejscach i zapiąć pasy, także załodze.
Jack spojrzał na drugiego, ten tylko skinął smutno głową. Kapitan wykonał polecenie. Odczekali dłuższą chwilę. Kilka przełączników zmieniło położenie i kokpit został odizolowany od reszty samolotu.
Parę minut później w całym samolocie, pozostało tylko czterech przytomnych ludzi. Reszta pasażerów i załogi zapadła w błogi sen. Lot trwał niemal godzinę. W tym czasie agent nie odezwał się już ani słowem. Stał za fotelami i przyglądał się beznamiętnie pilotom.
Celem okazała się tyć stara, opuszczona baza lotnicza. To znaczy, powinna być opuszczona, ale przy końcu pasa, na którym lądował samolot zgromadziła się kawalkada samochodów. Były tam dziwne ciężarówki, kilka wojskowych samochodów, ale żadnych karetek.
Maszyna zatrzymała się przy pojazdach na końcu pasa.
- Świetne lądowanie kapitanie, zapewne nikogo nie obudziliśmy. – Zabrzmiało to niczym żart. – Proszę zaczekać w kabinie. Zaraz przyjdzie oddział medyczny, by panów zbadać. Proszę pamiętać, że nie możemy pozwolić na rozprzestrzenianie się wirusa – powtarzał to niczym mantrę.
Piloci spojrzeli na siebie ze zdziwieniem a agent wyszedł z kokpitu. Jedna z ciężarówek błyskawicznie podjechała do samochodu. Okazała się być ruchomym rękawem, przez który na pokład weszli ludzie w białych kombinezonach. Przez chwilę szeptali o czymś z agentem, a potem weszli do kokpitu. Podeszli do obu pilotów.
Jack zauważył tylko, że strzykawka, którą mu przystawiono do ramienia zawiera jakiś niebieskawy płyn. Chwilę później stracił świadomość.
Na płycie lotniska major Dufe podszedł do swego zwierzchnika.
- Dwieście szesnaście osób, razem z załogą – zameldował.
- Dobrze. Samolot nie wraca już do służby. Niech go odholują na stanowisko parkingowe.
- Tak jest. – Porucznik zasalutował.
****
Igor prowadził swój patrol po opustoszałych ulicach Murmańska. Zasypane śniegiem miasto było niemal wymarłe. Przez ostatnie trzy miesiące, zachorowało tu prawie 70% mieszkańców. Wszyscy zostali wywiezieni do szpitali w strefach kwarantanny. Szli środkiem pustej ulicy i szukali tych, którzy próbowali zarobić na nieszczęściu innych. Od czasu wybuchu epidemii, zamieszki były na porządku dziennym. Na początku, różnego rodzaju męty podburzały ludzi, by nie zgadzali się na przenoszenie chorych do szpitali. Potem pojawiła się masa szabrowników próbujących ukraść wszystko, co nie było trwałe przymocowane.
Przechodzili w pobliżu dużego sklepu komputerowego, gdy dostrzegli grupkę ludzi próbującą ukryć się w bocznej uliczce. Igor wskazał cywili ruchem ręki.
- Stać! Zatrzymać się! – krzyknął.
Szabrownicy chyba wiedzieli, że wojsko nie patyczkuje się z takimi jak oni. Zatrzymali się natychmiast i podnieśli ręce go góry. Trzech z nich przy okazji upuściło kilka kolorowych pudeł. Prawdopodobnie ostatnią zdobycz.
- My tylko zbieramy to, co nikomu się już ni przyda! – krzyknął jeden z mężczyzn.
- Dobra, dobra. Rączki do góry i idziecie z nami, pajace! Dziadek Mróz w tym roku nie przyszedł. Nie wiedzieliście? – Saszka energicznie zapędzał pojmanych na środek ulicy.
- Ale my nic… - tym razem tłumaczyć próbowała się jedna z dziewczyn.
- Cisza! Ruszać się! – Igor nie miał ochoty na wysłuchiwanie kolejnych wyjaśnień.
Do posterunku nie było daleko. Pojmani chyba pogodzili się ze swym losem, bo nie odezwali się słowem przez całą drogę. Gdy tylko dotarli na miejsce, zabrano ich na przesłuchanie i badania. Po kilku minutach, do patrolu podszedł oficer i jeden z tych gości od badań, ubrany w biały kombinezon.
- A co z nimi? Są zdrowi? – zapytał ten odziany na biało. Nieco zbyt mocno zaakcentował ostatnie słowo.
- Pewnie tak. Ale mamy i tak już za dużo patroli. – Oficer przyglądał im się tajemniczo.
- Jak to „za dużo”, panie poruczniku? – Igor był bardzo zdziwiony.
- Nie jesteście już tu potrzebni, ludzi coraz mniej. Przejdziecie badania i pojedziecie w inny rejon gdzie bardziej się przydacie.
- Tak jest.
- Proszę za mną. – Człowiek w bieli wskazał im boczne wejście do budynku, w którym mieścił się posterunek.
Szli za nim do wielkiej hali. Uwagę Igora zwróciła olbrzymia ilość prostokątnych skrzyń zalegająca pod ścianami. Każda z nich miała namalowany numer. Ten w kombinezonie wskazał im krzesła, przy każdym z nich stał tak samo ubrany człowiek.
Strzykawkę z niebieskim płynem dostrzegł chwilę po tym jak usiadł na wyznaczonym miejscu. Po ukłuciu, świadomość błyskawicznie uciekała. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że próbuje wykrzyczeć słowa protestu, gdy ogarniała go ciemność. Człowiek w bieli, który ich tu przyprowadził przyglądał się wiotczejącym ciałom żołnierzy.
- Ilu mamy do wysłania? – zapytał oficera, który właśnie podszedł.
- Z tymi od szabru… trzysta dwadzieścia siedem osób.
- Wezwijcie, więc transport, poruczniku. Trzeba ich już zabrać.
- Tak jest, panie kapitanie.
- A co robimy z ciałami?
- Jak zawsze, zakopcie na cmentarzysku.
- Tak jest.
****
Rahul przekładał na wpół świadomie plastikowe końcówki do otworów w dziwnych gumowanych pasach. Jego firma dostała intratne zamówienie rządowe. Setki tysięcy, a może nawet miliony instalacji tlenowych do nowoczesnych izolatek medycznych. Na świecie chorowało tylu ludzi, że takie urządzenia były bardzo potrzebne. Choroba atakowała ludzi w sile wieku. W niektórych tabloidach pojawiły się nawet doniesienia, że czym ktoś inteligentniejszy tym ma większe szanse na zarażenie. Kolejna plastikowa końcówka trafiła na swoje miejsce - pracował niczym automat, ale mimo to czuł się potrzebny. Możliwe, że w ten sposób, uratuje komuś życie. Sprawdził następną uszczelkę i włożył w nią plastikowy element. Jeszcze trzy miesiące temu rozpaczliwie szukał pracy Kalkucie, ale teraz wiedział że to będzie dobry rok. Miał dobrą posadę, wymagania nie były zbyt wielkie a płaca, więcej niż sowita, jak na takie stanowisko. Wszystko zaczynało się układać. Jeszcze jeden przezroczysty element znalazł się na swym miejscu. Za chwilę kończył zmianę, ktoś go zmieni przy przesuwającej się w nieskończoność taśmie produkcyjnej, a on wróci do domu, do rodziny.
Tym razem zmiana skończyła się nieco wcześniej, nie było dzwonka a zegar na ścianie hali wskazywał, że jest za dziesięć siedemnasta, gdy taśma się zatrzymała a z głośników rozległ się donośny głos:
- Wszyscy pracownicy sekcji „A”, zgłoszą się na kontrolę do sali medycznej na drugim piętrze. Powtarzam. Wszyscy pracownicy sekcji „A”, zgłoszą się na…
Automat beznamiętnie powtarzał komunikat. Rahul zdjął lateksowe rękawiczki ochronne. Szedł w niemym pochodzie za innymi pracownikami do końca chodnika wiodącego wzdłuż linii produkcyjnej. Tu rzucił zmiętą lateksową kulę do kosza na odpady. Kolejne badania. Badali ich co tydzień i zawsze ktoś dostawał czerwoną kartkę - był chory. Ale on czuł się dobrze, nie miał żadnych objawów. Maszerował więc pewnie, wraz z całym tłumem innych robotników. Miał nadzieję, że badania nie potrwają zbyt długo, że zdąży na przygotowaną przez żonę kolację. Nie wiedział, że kila godzin wcześniej pod blokiem w jednej z biedniejszych dzielnic miasta zatrzymało się kilka wielkich ciężarówek i białych nieoznaczonych vanów. Do budynku weszli ubrani na biało ludzie, uzbrojeni w pneumatyczne strzykawki z niebieskawym płynem. Gdy kończył pracę, w budynku, w którym mieszkał, nie było już nikogo.
Taki sam niebieskawy płyn sprawił, że on też stracił przytomność chwilę po tym jak mu go zaaplikowano. Dwóch odzianych w białe kombinezony ludzi ułożyło jego bezwładne ciało w prostokątnym pojemniku i nałożyło mu na twarz taką samą instalację medyczną, jaką jeszcze kilkanaście minut wcześniej montował. Sarkofag z uwięzioną wewnątrz, nieświadomą ofiarą został załadowany na ciężarówkę. Gdy ładownia samochodu zapełniła się, odjechał w nieznanym kierunku.
****
Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot kolejny, niewielki biurowiec zbudowany przez mało znaną firmę w całym szeregu podobnych budowli. Gdyby jednak ktoś mu się dokładnie przyjrzał, zauważyłby, że większość pracowników tej firmy nie wracała popołudniami do domów. Zapewne w nim mieszkali. Tylko dostawcy jedzenia i kurierzy z rzadka wchodzili do budynku. Mieli jednak dostęp tylko do recepcji. Zawsze tam zostawiali zamówione dostawy lub przesyłki, nie przeszkadzało im to, zwłaszcza, że zazwyczaj odprawiani byli z sowitym napiwkiem. Na frontowej ścianie budynku widniał napis „In Future”. Gdyby ktoś mógł dostrzec cokolwiek przez odblaskowe okna, zauważyłby także, że pracownicy firmy nosili dość swobodne stroje.
- Jak stoimy z planem? – zapytał na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna, stojący przy jednej z przeszklonych ścian, patrząc na niemal opustoszałą ulicę. Ubrany był w rozciągnięty bury sweter i wytarte jeansy.
- Po dwóch miesiącach mamy zapakowane niemal trzy czwarte ludzi w wieku produkcyjnym i nieco więcej dzieci. Tylko wśród starszych współczynnik jest niższy. Ale cała akcja przebiega szybciej, niż zakładaliśmy.
Jego rozmówca nie wyglądał na zadowolonego. Ot po prostu właśnie zakończył sprawozdanie dla przełożonego. To, że było pozytywne, nie miało w tych okolicznościach większego znaczenia.
- Dziękuję. – Nadal wpatrywał się w zalaną słonecznym blaskiem ulicę. Był dopiero początek lutego, ale ten rok zapowiadał się bardzo ładnie. Szkoda, że miał to być ostatni rok świata, jaki znał. Nie zareagował nawet na ciche stuknięcie, które oznaczało, że został sam w przestronnym biurze.
Zrobiło się tak spokojnie. I to nie tylko tu, wszędzie na świecie. Oficjalnie Epidemia szalała od pięciu miesięcy, mieli jeszcze kolejne trzy. Akcje prowadzili od czterech miesięcy. Mimo iż był jednym ze znających niemal wszystkie szczegóły, wiedział, że prawdą nie może podzielić się z nikim. Nie tylko ten, komu by ją przekazał, ale i on i wszyscy jego współpracownicy natychmiast zostaliby „zapakowani”. Rozumiał też, że to jedyny sposób. A i rozwiązanie okazało się być lepsze, niż początkowo sądził. Gdy zaczynali, pojawiały się protesty, demonstracje i różnego rodzaju teorie spiskowe. Jednak tym razem nie było problemu z eliminacją potencjalnych zagrożeń. Każdy propagator działalności która nie pasowała do planu, znikał błyskawicznie wraz z całym otoczeniem, zwolennikami a nawet demonstrantami. Tylko dzięki ulotnemu odbiciu na ciemnym szkle zauważył, że mimowolnie na jego twarzy zarysował się delikatny uśmiech. Jak bardzo ironiczne było to, że to między innymi takie demonstracje przysłużyły się prowadzonej operacji. Zresztą podobnie było z wszystkimi zgromadzeniami ludzi, wystarczyło zapakować wszystkich w jednym miejscu. Jeszcze nie tak dawno temu przerażały go przypadkowe ofiary. Teraz już rozumiał, że nie było alternatywy. To właśnie było zadanie jego i jego ludzi. Czym lepiej pracowali, tym akcje przebiegały sprawniej i bezpieczniej.
Na drodze pojawił się samochód, kierowca jechał powoli jakby czegoś szukał. Biały van zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy, na wprost wejścia do przychodni medycznej. Z wozu wysiadły dwie osoby, kobieta i mężczyzna, zapewne para. Byli zbyt daleko, by mógł im się dokładnie przyjrzeć ale widział, że byli zdenerwowani. Poganiany przez kobietę mężczyzna zabrał z tylnego siedzenia auta kilkuletnie dziecko. Potem szybko weszli przez obrotowe drzwi na których namalowany był duży czerwony krzyż. Przyjechali tu szukać pomocy, prawdopodobnie nie znali tej części miasta. Zapewne była to ostatnia czynna przychodnia w tej dzielnicy. Cała trójka zniknęła wewnątrz budynku. On wiedział, że już z niego nie wyjdą, sam wydał takie polecenia.
Powinien już wrócić do pracy, trzeba było przejrzeć raporty, rozesłać polecenia i przygotować kolejne operacje. Ale miał naprawdę świetny zespół, wiedział, że może jeszcze przez chwilę przyglądać się scenie z której zeszli wszyscy aktorzy. Kilka minut po tym jak rodzina zniknęła wewnątrz budynku, wyszedł z niego samotny, ubrany w szary mundur mężczyzna. Energicznie podszedł do stojącego na poboczu białego vana, wsiadł za kierownicę i nieśpiesznie odjechał, zapewne by odstawić samochód na któryś z parkingów. Jego właścicielom już się nie przyda. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi, jego promienie nieco przygasły. Sprawiło to że odbicie w szybie stało się wyraźniejsze. Wyglądało to tak, jakby jego eteryczna postać przyglądała się całemu zajściu niczym mistyczny olbrzym. Niczym bóstwo patrzące na swe dzieło. Nad lewym ramieniem odbicia majaczył jakiś napis. Nie dało się go odczytać, był lustrzanym odbiciem trzech rzędów złotych liter na szklanych drzwiach do jego gabinetu:
„Arturo Madane
Dyrektor operacyjny
Europa południowa”
****
„Zybcys662: Pomylka, jestes tam??”
Kolejny raz wstukał pytanie w komunikator. Odpowiedź nie nadchodziła. Od rana, pisał różne wersje tego samego pytania. Ale rozmówca z drugiego końca globu, nie odzywał się. I tak powinien już skończyć pracę, u nich była już… 22. Wczoraj pisał, że coś odkrył. Że coś widział. Że to większa sprawa. Że wie coś na temat Epidemii. Obiecywał, że dziś powie coś więcej, wieczorem miał coś sprawdzić. Dziś jego znajomy, nie odezwał się nawet słowem.
Marek Witewicz, był administratorem sieci klienckiej u jednego z dostawców Internetu. Roboty nigdy nie było zbyt wiele, a teraz gdy większość firm była zamknięta, a ludzie mieli inne zmartwienia niż niedziałający Internet, nudził się potwornie. Miał jednak pracę, musiał utrzymywać sprawność łącz. Sieć potrzebna była do koordynacji akcji ewakuacyjnych do stref kwarantanny, organizacji zaopatrzenia i wielu innych istotnych teraz spraw, rząd płacił za to sowicie. Tyle, że zazwyczaj całość działała bez zarzutu. Pogadać nie było z kim, w całej firmie pracowało już tylko kilka osób. Ale i tak wszyscy unikali bliższych kontaktów. Pewnie bojąc się zarażenia. Z jego znajomych, których nigdy nie miał zbyt wielu, chyba wszyscy byli już na kwarantannie. Matka wylądowała w szpitalu jako jedna z pierwszych. Nigdy nie był zbyt towarzyski, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak dużo dawały mu te pogaduchy w pracy. Dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę jak bardzo jest samotny. A do tego jeszcze ta nuda.
Jakiś czas temu próbował nawet sprawdzić swe zdolności hackerskie i włamać się do zaszyfrowanych kanałów informacyjnych. Skończyło się to dywanikiem u szefa i dość stanowczą prośbą by przestał zachowywać się jak „lamer”.
Wybawieniem, z tej trwającej od tygodni nudy, okazał się ktoś o ksywce „Pomylka_darwina”. Facet był polakiem, mieszkał i pracował na północy Australii, w mieście o nazwie Darwin.
Zaczęli ze sobą rozmawiać przez sieć, było to miłą rozrywką, nawet jeśli jeden musiał przychodzić wcześniej a drugi zostawać po godzinach. Obaj nie bardzo mieli dokąd wracać po pracy. Nie miał pojęcia jak tamten się naprawdę nazywał. Nie wiedział ile ma lat, choć chyba był nieco młodszy. Gadali o wszystkim, o pogodzie, polityce, grach, filmach, dziewczynach, Ufo, szkolnych latach… Długo by wymieniać. Ale chyba nigdy nie rozmawiali o sobie, nie rozmawiali też o Epidemii i o tym co się dzieje. Tak jakby unikanie tego tematu, podobnie jak odległość, miało zapewnić im bezpieczeństwo. Aż do kilku wczorajszych postów.
Dziś usiadł do komputera gdy tylko wpuszczono go do biura. Natychmiast napisał, że już jest. Ale nikt się nie odezwał. Innego kontaktu nie miał, ale chyba wiedział, że już nigdy nie dowie się co stało się z „Pomylka_darwina”.
- Panie Marku! – W drzwiach jego pokoju stała, pani Iwona. Podstarzała asystentka szefa, oczywiście z maseczką na twarzy. Ta to miała paranoję. – Dyrektor prosi by przyszedł pan do jego gabinetu.
Znowu wymyślili jakieś bezsensowne zajęcie. Dyrektor chyba też się nudził. A może w końcu doszli do wniosku, że nie ma poco go tu trzymać. Ale w sumie od czasu, gdy dostali kontrakt rządowy związany z tymi kanałami łączności, szef przestał narzekać na brak pieniędzy. Można by powiedzieć nawet, że stał się rozrzutny - pizza była na koszt firmy. Co prawda, w mieście, została tylko jedna pizzeria, ale darmowe jedzenie zawsze lepiej smakuje.
Nim wszedł do gabinetu, zauważył, że na głębokich fotelach w recepcji siedzi dwóch policjantów. W samym gabinecie prócz dyrektora siedział jeszcze jeden człowiek. Dyrektor był wyraźnie zdenerwowany.
- Panie Marku, czy mamy pewność, że sieć pozostanie sprawna bez obsługi? – zapytał bez zbędnych wstępów. Obcy spojrzał na niego badawczo.
Nawet jeśli chcą go wywalić, niewiele to zmieni. A naciąganie faktów zazwyczaj nie miało sensu.
- Tak. Od miesiąca nie mieliśmy żadnych problemów, a to co było wcześniej, to tylko drobne błędy w przekserowaniach. A teraz nawet to nie powinno się zdarzyć, wszystkie łącza są wykorzystywane w znikomym stopniu.
- Bardzo dobrze. Musimy się zabezpieczyć na wypadek gdybyśmy tu nie wrócili. – Dyrektor spojrzał na siedzącego w fotelu gościa.
- Tak, niestety istnieje taka możliwość. Podejrzewamy, że dostarczana do państwa żywność mogła być skrzona.
- Pizza? – Marek wtrącił się w rozmowę.
- Możliwe. Wszyscy pracownicy udadzą się na badania. Wie pan chyba, że jeśli okaże się, że mieliście styczność z wirusem nie wrócicie do biura – wyjaśnił obcy.
Marek miał wątpliwości, zwłaszcza po wczorajszej rozmowie z „Pomylka”, ale teraz nie było co tego roztrząsać. Wraz z całym, siedmio osobowym, personelem wsiadł do białego busa z czerwonym krzyżem. To nie była karetka pogotowia. Miała tylko siedzenia. Kilkanaście minut po tym jak dotarli do celu i weszli do budynku, wiedział już co odkrył „Pomylka”, wiedział też co się z nim stało. To, że wczorajsza rozmowa przyczyniła się do tego „badania”, było tylko jego podejrzeniem. Stracił przytomność.
****
Chang siedział przed swym domem, na starej spróchniałej ławeczce. Słońce powoli chyliło się już ku zachodowi, gdy daleko na polnej drodze zobaczył światła samochodów spowite w tumanie kurzu. Ktoś tu jechał i to zapewne cała kawalkada samochodów. Pewnie znowu rządowe samochody po odbiór żywności. Zaciągnął się tytoniem ze spękanej, zniszczonej fajki. Był już bardzo stary, nie mógł pracować, więc niemal całe dnie spędzał w tym miejscu. Jakoś nie był przekonany do tych nowoczesnych rozrywek, czasami posłuchał radia. Ale ten wielki, płaski telewizor, który dostał ostatnio za towar jego syn, to była już przesada. Możliwe, że oznacza to, że jest złym człowiekiem, ale Epidemia była dobra dla wioski. Dawniej za swoje zbiory dostawali grosze, a i sprzedać cokolwiek było ciężko. Teraz rząd odbierał wszystkie zapasy i suto za nie płacił. Wszystkie wioski w okolicy niemal z miesiąca na miesiąc stały się zamożne. Pojawiły się nie tylko nowe, eleganckie ubrania czy telewizory, ale nawet samochody. Rząd, przywoził za żywność, wszystko czego chcieli. Nie trzeba było nawet jeździć, co miasta. No raczej nie wolno było. W dolinie, przy skrzyżowaniu był posterunek. Żołnierze stali tam przez cały czas, dniem i nocą. Nie wpuszczali ani nie wypuszczali nikogo. Jeszcze nie tak dawno na drodze z miasta pojawiały się czasem cywilne samochody, zapewne ich właściciele próbowali na wsiach znaleźć schronienie przed chorobą. Ale wojsko nikogo nie przepuszczało, a przybysze wracali skąd przyjechali wraz z uzbrojoną eskortą. Chang nie dziwił się temu, co się dzieje. Miasta były pełne złych ludzi, to musiało się tak skończyć. Bóstwa pokarały te siedliska rozpusty. W tej okolicy nikt jeszcze nie zachorował. Spokojnie wykonywali swą pracę, tak jak robili to jego ojcowie, a jeszcze wcześniej dziadkowie. Tak jak było od wieków. A teraz wreszcie, otrzymywali za nią należytą zapłatę. Znowu spojrzał na drogę. Wzrok miał, jak na swój wiek, znakomity. Tym razem jechało tu naprawdę dużo samochodów. Na drodze widać było kolumnę wielkich ciężarówek, na jej początku i końcu znajdowały się mniejsze, białe pojazdy. Nie pamiętał jak na nie mówią. Auta właśnie wjeżdżały w dolinę, tam gdzie był posterunek. Ciekawe czy jadą tu, czy do południowej wioski.
Gdy samochody wyjechały z za wzgórza, było ich mniej. Najwyraźniej rozdzieliły się na skrzyżowaniu. Zaciągnął się mocnym tytoniem. Ciekawe, po co im tyle ciężarówek. W spichlerzu nie zostało już zbyt wiele. A do najbliższych zbiorów jeszcze kilka miesięcy. Ale zapewne sołtys wszystko uzgodnił. Ten to umiał się targować. Tuman kurzu przerzedził się nieco, gdy, konwój wjechał na kawałek betonowej drogi. Byli jakieś dwa kilometry od wioski, za chwilę znikną za kolejnym wzniesieniem i zapewne ich już nie zobaczy. Wzgórze i zabudowania wioski zasłaniały dalszą część drogi. Przez chwilę zastanawiał się czy nie pójść na rynek, ale dla niego te kilkaset metrów to prawdziwa wyprawa, został więc na swym posterunku.
Zmierzchało już na dobre, gdy na podwórko wszedł samotny ubrany na biało mężczyzna. Był młody i uśmiechał się przyjaźnie.
- Witajcie, dziadku. Co tak siedzicie?
- A co mam robić synku? – odpowiedział. Miał ten ich biały kombinezon, ale to, co zakładali na głowę zwisało na plecach. – A ty nie boisz się zarazy? Nie założyłeś tej czapki. A w telewizorze zawsze takie nosicie.
- Tu nie ma Epidemii. Przyjechaliśmy was tylko zbadać – odparł młodzieniec, pokazując jakieś dziwne urządzenie, które trzymał w ręku.
- A po co? U nas nikt nie zachorował. – Staruszek zaczął mu się uważniej przyglądać. To urządzenie przypominało mu pistolet. A broni nie lubił.
- Wszystkich badamy, takie rozporządzenia. – Podszedł jeszcze bliżej i powoli, patrząc w oczy starca przytknął urządzenie do jego ramienia.
- Ale, po co to synku, ja stary jestem. I tak pewnie długo nie pożyję. – Ukłucie było delikatne. Lata ciężkiej pracy i codziennych zmagań z życiem zahartowały stare ciało i uodporniły na ból.
Młody mężczyzna wstał i patrzył na pomarszczoną twarz.
Chang przestał mu się przyglądać, spojrzał na skrawek słońca chowający się za górami. Czerwone światło rozmywało się, tak jakby jego oczy napływały łzami. Bardzo chciał jeszcze raz zobaczyć zachód słońca, w końcu właśnie na to widowisko tu czekał.
Filigranowe, żylaste ciało starca osunęło się na małej ławeczce. Przewróciło opartą o nią laskę, a żarząca się fajka wypadła z bezwładnej ręki.
Młody mężczyzna, podniósł ją, wysypał tytoń i zgasił go podeszwą buda. Kiwnął na niewidocznych kompanów.
Zza najbliższego budynku wyszło dwóch żołnierzy, nieśli długą na ponad dwa metry aluminiową skrzynię. Przypominała trumnę. Położyli ją obok starca, otworzyli i z wprawą świadczącą o tym, że robią to nie pierwszy raz ułożyli wewnątrz jego ciało. Przez chwilę podłączali je do aparatury znajdującej się w skrzyni a potem ją zamknęli. Jeden z nich podłączył do małego gniazda, na jednym z boków, przenośny komputer i zaczął przeglądać się ekranowi.
- Żyje. Ale nie wiem czy ma większe szanse. Swoje już przeżył – powiedział smutno.
- Tu, nie ma żadnych szans – odpowiedział ten w bieli. – Ilu mamy?
- On był ostatni. Zgodnie ze spisem, mamy wszystkich. Czterdzieści osiem osób. – Drugi z żołnierzy chwycił jedną ręką, aluminiową trumnę i podniósł ją jakby sprawdzając wagę. – Jego możemy sami zanieść do ciężarówki. Staruszek dbał o figurę.
Ubrany na biało sanitariusz, skinął tylko głową. Patrzył na zachodzące słońce. Dziadek wybrał sobie bardzo dobre miejsce.
2012,5
Kama właśnie skończyła nocna zmianę w szpitalu. Było już bardzo późno, chciała, więc szybko wrócić do domu. Od wybuchu epidemii opustoszałe, nocne ulice miasta przerażały ją. Szybko podeszła do stojącej na parkingu Toyoty, otworzyła drzwi i wsiadła. Torbę rzuciła na siedzenie pasażera i odpaliła silnik. Smugi światła z reflektorów na chwilę omiotły szare ściany szpitala, potem prowadziła po wyboistym parkingu, by chwilę później znaleźć się na drodze. Nie było widać żadnego innego samochodu. Wjechała na środkowy pas i przekraczając dozwoloną prędkość zmierzała w kierunku samotnej kawalerki, którą wynajmowała. Światła drugiego samochodu dostrzegła w lusterku, dopiero, gdy ten wjechał, kilkaset metrów za nią, na ten sam pas. Chwilę później, chyba z tego samego zaułka wyjechał drugi, znacznie większy pojazd. Tylko dzięki temu zobaczyła, że pierwszy z samochodów ma coś na dachu. Policja! Zwolniła do dozwolonej prędkości. Radiowóz zbliżał się dość szybko, zjechała na prawy pas w nadziei, że pomknie dalej. Niestety. Gdy tylko ją wyprzedził włączył „koguta”. Musiała się zatrzymać. Zatrzymała się na poboczu i wyłączyła silnik, czekając aż policjant do niej podejdzie.
- Proszę wysiąść z samochodu. – Głos policjanta był miły, ale stanowczy.
- Wracam z pracy, przepraszam, że jechałam nieco za szybko – mamrotała wysiadając i uśmiechając się szeroko.
- Proszę wsiąść do radiowozu. – Czyli chodziło im o alkomat…
Zauważyła, że duża ciężarówka, która wyjechała za policjantami z zaułka, zatrzymała się zaraz za nimi i zgasiła światła. Zauważyła też, że na tylnym siedzeniu samochodu, do którego ją prowadzono, ktoś siedział. Policjant nie zamknął za nią drzwi tylko się pochylił jakby chciał przykucnąć. W tej chwili poczuła ukłucie w ramię. Niemal natychmiast wszystkie jej mięśnie zwiotczały a obraz przesłoniła gęstniejąca mgła.
- Ratu… - głos uwiązł w gardle, oczy zeszkliły się od napływających łez rozpaczy.
Z ciężarówki wysiadło dwóch ludzi ubranych w białe kombinezony, podeszli do radiowozu i przy pomocy jednego z policjantów podnieśli wiotkie ciało dziewczyny.
- Niezła sztuka, warto było – powiedział jeden z nich przyglądając się kształtnej figurze ofiary. – Dawaj jej teczkę.
****
- Kapitanie, mamy tu chyba problem. Jest ze mną pan Dufe z ochrony linii. Chce z panem rozmawiać. – Nawet przez telefon, było słychać, że stewardesa jest zdenerwowana.
- Pan Dufe? A co to za jeden? – zapytał.
- Nie wiem, już go panu daję. – Przez chwilę było słychać jakieś trzaski, chwilę później odezwał się stanowczy, męski głos. – Witam, kapitanie. Mamy tu poważny problem. Trójka pasażerów jest zarażona, już to sprawdziliśmy. Proszę skontaktować się z kontrolą lotów i potwierdzić moją tożsamość. Mój numer to WJ54AH. Potem wejdę do kokpitu i przekażę panu dalsze instrukcje.
Drugi pilot spojrzał na niego pytająco. Skinął tylko głową. Bob latał z nim od prawie dwóch lat i rozumieli się niemal bez słów.
- Kontrola lotów, tu lot numer 572 do Vancouver, mamy na pokładzie człowieka o nazwisku Dufe, twierdzącego, że pracuje, jako agent ochrony. Jego numer to WJ54AH. Przesyłam numer identyfikacyjny z terminala. – Drugi przez chwilę stukał w klawiaturę, a potem nasłuchiwał wiadomości zwrotnej ze skupioną miną. Spojrzał na kapitana i skinął głową. – Szybko potwierdzili, ale wszystko się zgadza, Jack.
- Proszę wejść do kokpitu, panie Dufe – powiedział do mikrofonu.
Drzwi otworzyły się, wystraszona stewardesa przepościła przez nie niezbyt wysokiego jegomościa ubranego w trzyrzędowy garnitur. Wyglądał raczej na biznesmena niż na agenta.
- Kapitanie, proszę skierować się na te współrzędne. – Dufe podał mu kartkę przypominającą wizytówkę z zapisaną pozycją geograficzną.
- Co mam powiedzieć pasażerom?
- Nic, zaraz rozwiążemy ten problem. – Głos był bardzo spokojny. Właściwy człowiek na właściwym stanowisku. – Za chwilę przyjdzie mój współpracownik, zejdzie do luku. Musimy upewnić się, że na pokładzie nie wybuchnie panika. Lepiej, żeby wirus się nie rozprzestrzenił.
W drzwiach zmaterializował się kolejny mężczyzna ubrany w niemal identyczny garnitur z małym neseserem. Z wprawą otworzył luk w kabinie i wsunął się do niego.
- Proszę odizolować kokpit od reszty samolotu. Wprowadzimy środek usypiający do systemu klimatyzacji kabiny pasażerskiej. Lepiej dla nas wszystkich, by panowie pozostali przytomni. – Dufe nadal nie zmienił wyrazu twarzy.
- Chce pan uśpić pasażerów? To chyba nie jest standardowa procedura? – zapytał kapitan.
- Wie pan, że ma wykonywać moje polecenia. – We wzroku agenta pojawiła się natarczywość. – To tylko działania prewencyjne. Proszę nakazać wszystkim usiąść na miejscach i zapiąć pasy, także załodze.
Jack spojrzał na drugiego, ten tylko skinął smutno głową. Kapitan wykonał polecenie. Odczekali dłuższą chwilę. Kilka przełączników zmieniło położenie i kokpit został odizolowany od reszty samolotu.
Parę minut później w całym samolocie, pozostało tylko czterech przytomnych ludzi. Reszta pasażerów i załogi zapadła w błogi sen. Lot trwał niemal godzinę. W tym czasie agent nie odezwał się już ani słowem. Stał za fotelami i przyglądał się beznamiętnie pilotom.
Celem okazała się tyć stara, opuszczona baza lotnicza. To znaczy, powinna być opuszczona, ale przy końcu pasa, na którym lądował samolot zgromadziła się kawalkada samochodów. Były tam dziwne ciężarówki, kilka wojskowych samochodów, ale żadnych karetek.
Maszyna zatrzymała się przy pojazdach na końcu pasa.
- Świetne lądowanie kapitanie, zapewne nikogo nie obudziliśmy. – Zabrzmiało to niczym żart. – Proszę zaczekać w kabinie. Zaraz przyjdzie oddział medyczny, by panów zbadać. Proszę pamiętać, że nie możemy pozwolić na rozprzestrzenianie się wirusa – powtarzał to niczym mantrę.
Piloci spojrzeli na siebie ze zdziwieniem a agent wyszedł z kokpitu. Jedna z ciężarówek błyskawicznie podjechała do samochodu. Okazała się być ruchomym rękawem, przez który na pokład weszli ludzie w białych kombinezonach. Przez chwilę szeptali o czymś z agentem, a potem weszli do kokpitu. Podeszli do obu pilotów.
Jack zauważył tylko, że strzykawka, którą mu przystawiono do ramienia zawiera jakiś niebieskawy płyn. Chwilę później stracił świadomość.
Na płycie lotniska major Dufe podszedł do swego zwierzchnika.
- Dwieście szesnaście osób, razem z załogą – zameldował.
- Dobrze. Samolot nie wraca już do służby. Niech go odholują na stanowisko parkingowe.
- Tak jest. – Porucznik zasalutował.
****
Igor prowadził swój patrol po opustoszałych ulicach Murmańska. Zasypane śniegiem miasto było niemal wymarłe. Przez ostatnie trzy miesiące, zachorowało tu prawie 70% mieszkańców. Wszyscy zostali wywiezieni do szpitali w strefach kwarantanny. Szli środkiem pustej ulicy i szukali tych, którzy próbowali zarobić na nieszczęściu innych. Od czasu wybuchu epidemii, zamieszki były na porządku dziennym. Na początku, różnego rodzaju męty podburzały ludzi, by nie zgadzali się na przenoszenie chorych do szpitali. Potem pojawiła się masa szabrowników próbujących ukraść wszystko, co nie było trwałe przymocowane.
Przechodzili w pobliżu dużego sklepu komputerowego, gdy dostrzegli grupkę ludzi próbującą ukryć się w bocznej uliczce. Igor wskazał cywili ruchem ręki.
- Stać! Zatrzymać się! – krzyknął.
Szabrownicy chyba wiedzieli, że wojsko nie patyczkuje się z takimi jak oni. Zatrzymali się natychmiast i podnieśli ręce go góry. Trzech z nich przy okazji upuściło kilka kolorowych pudeł. Prawdopodobnie ostatnią zdobycz.
- My tylko zbieramy to, co nikomu się już ni przyda! – krzyknął jeden z mężczyzn.
- Dobra, dobra. Rączki do góry i idziecie z nami, pajace! Dziadek Mróz w tym roku nie przyszedł. Nie wiedzieliście? – Saszka energicznie zapędzał pojmanych na środek ulicy.
- Ale my nic… - tym razem tłumaczyć próbowała się jedna z dziewczyn.
- Cisza! Ruszać się! – Igor nie miał ochoty na wysłuchiwanie kolejnych wyjaśnień.
Do posterunku nie było daleko. Pojmani chyba pogodzili się ze swym losem, bo nie odezwali się słowem przez całą drogę. Gdy tylko dotarli na miejsce, zabrano ich na przesłuchanie i badania. Po kilku minutach, do patrolu podszedł oficer i jeden z tych gości od badań, ubrany w biały kombinezon.
- A co z nimi? Są zdrowi? – zapytał ten odziany na biało. Nieco zbyt mocno zaakcentował ostatnie słowo.
- Pewnie tak. Ale mamy i tak już za dużo patroli. – Oficer przyglądał im się tajemniczo.
- Jak to „za dużo”, panie poruczniku? – Igor był bardzo zdziwiony.
- Nie jesteście już tu potrzebni, ludzi coraz mniej. Przejdziecie badania i pojedziecie w inny rejon gdzie bardziej się przydacie.
- Tak jest.
- Proszę za mną. – Człowiek w bieli wskazał im boczne wejście do budynku, w którym mieścił się posterunek.
Szli za nim do wielkiej hali. Uwagę Igora zwróciła olbrzymia ilość prostokątnych skrzyń zalegająca pod ścianami. Każda z nich miała namalowany numer. Ten w kombinezonie wskazał im krzesła, przy każdym z nich stał tak samo ubrany człowiek.
Strzykawkę z niebieskim płynem dostrzegł chwilę po tym jak usiadł na wyznaczonym miejscu. Po ukłuciu, świadomość błyskawicznie uciekała. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że próbuje wykrzyczeć słowa protestu, gdy ogarniała go ciemność. Człowiek w bieli, który ich tu przyprowadził przyglądał się wiotczejącym ciałom żołnierzy.
- Ilu mamy do wysłania? – zapytał oficera, który właśnie podszedł.
- Z tymi od szabru… trzysta dwadzieścia siedem osób.
- Wezwijcie, więc transport, poruczniku. Trzeba ich już zabrać.
- Tak jest, panie kapitanie.
- A co robimy z ciałami?
- Jak zawsze, zakopcie na cmentarzysku.
- Tak jest.
****
Rahul przekładał na wpół świadomie plastikowe końcówki do otworów w dziwnych gumowanych pasach. Jego firma dostała intratne zamówienie rządowe. Setki tysięcy, a może nawet miliony instalacji tlenowych do nowoczesnych izolatek medycznych. Na świecie chorowało tylu ludzi, że takie urządzenia były bardzo potrzebne. Choroba atakowała ludzi w sile wieku. W niektórych tabloidach pojawiły się nawet doniesienia, że czym ktoś inteligentniejszy tym ma większe szanse na zarażenie. Kolejna plastikowa końcówka trafiła na swoje miejsce - pracował niczym automat, ale mimo to czuł się potrzebny. Możliwe, że w ten sposób, uratuje komuś życie. Sprawdził następną uszczelkę i włożył w nią plastikowy element. Jeszcze trzy miesiące temu rozpaczliwie szukał pracy Kalkucie, ale teraz wiedział że to będzie dobry rok. Miał dobrą posadę, wymagania nie były zbyt wielkie a płaca, więcej niż sowita, jak na takie stanowisko. Wszystko zaczynało się układać. Jeszcze jeden przezroczysty element znalazł się na swym miejscu. Za chwilę kończył zmianę, ktoś go zmieni przy przesuwającej się w nieskończoność taśmie produkcyjnej, a on wróci do domu, do rodziny.
Tym razem zmiana skończyła się nieco wcześniej, nie było dzwonka a zegar na ścianie hali wskazywał, że jest za dziesięć siedemnasta, gdy taśma się zatrzymała a z głośników rozległ się donośny głos:
- Wszyscy pracownicy sekcji „A”, zgłoszą się na kontrolę do sali medycznej na drugim piętrze. Powtarzam. Wszyscy pracownicy sekcji „A”, zgłoszą się na…
Automat beznamiętnie powtarzał komunikat. Rahul zdjął lateksowe rękawiczki ochronne. Szedł w niemym pochodzie za innymi pracownikami do końca chodnika wiodącego wzdłuż linii produkcyjnej. Tu rzucił zmiętą lateksową kulę do kosza na odpady. Kolejne badania. Badali ich co tydzień i zawsze ktoś dostawał czerwoną kartkę - był chory. Ale on czuł się dobrze, nie miał żadnych objawów. Maszerował więc pewnie, wraz z całym tłumem innych robotników. Miał nadzieję, że badania nie potrwają zbyt długo, że zdąży na przygotowaną przez żonę kolację. Nie wiedział, że kila godzin wcześniej pod blokiem w jednej z biedniejszych dzielnic miasta zatrzymało się kilka wielkich ciężarówek i białych nieoznaczonych vanów. Do budynku weszli ubrani na biało ludzie, uzbrojeni w pneumatyczne strzykawki z niebieskawym płynem. Gdy kończył pracę, w budynku, w którym mieszkał, nie było już nikogo.
Taki sam niebieskawy płyn sprawił, że on też stracił przytomność chwilę po tym jak mu go zaaplikowano. Dwóch odzianych w białe kombinezony ludzi ułożyło jego bezwładne ciało w prostokątnym pojemniku i nałożyło mu na twarz taką samą instalację medyczną, jaką jeszcze kilkanaście minut wcześniej montował. Sarkofag z uwięzioną wewnątrz, nieświadomą ofiarą został załadowany na ciężarówkę. Gdy ładownia samochodu zapełniła się, odjechał w nieznanym kierunku.
****
Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot kolejny, niewielki biurowiec zbudowany przez mało znaną firmę w całym szeregu podobnych budowli. Gdyby jednak ktoś mu się dokładnie przyjrzał, zauważyłby, że większość pracowników tej firmy nie wracała popołudniami do domów. Zapewne w nim mieszkali. Tylko dostawcy jedzenia i kurierzy z rzadka wchodzili do budynku. Mieli jednak dostęp tylko do recepcji. Zawsze tam zostawiali zamówione dostawy lub przesyłki, nie przeszkadzało im to, zwłaszcza, że zazwyczaj odprawiani byli z sowitym napiwkiem. Na frontowej ścianie budynku widniał napis „In Future”. Gdyby ktoś mógł dostrzec cokolwiek przez odblaskowe okna, zauważyłby także, że pracownicy firmy nosili dość swobodne stroje.
- Jak stoimy z planem? – zapytał na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna, stojący przy jednej z przeszklonych ścian, patrząc na niemal opustoszałą ulicę. Ubrany był w rozciągnięty bury sweter i wytarte jeansy.
- Po dwóch miesiącach mamy zapakowane niemal trzy czwarte ludzi w wieku produkcyjnym i nieco więcej dzieci. Tylko wśród starszych współczynnik jest niższy. Ale cała akcja przebiega szybciej, niż zakładaliśmy.
Jego rozmówca nie wyglądał na zadowolonego. Ot po prostu właśnie zakończył sprawozdanie dla przełożonego. To, że było pozytywne, nie miało w tych okolicznościach większego znaczenia.
- Dziękuję. – Nadal wpatrywał się w zalaną słonecznym blaskiem ulicę. Był dopiero początek lutego, ale ten rok zapowiadał się bardzo ładnie. Szkoda, że miał to być ostatni rok świata, jaki znał. Nie zareagował nawet na ciche stuknięcie, które oznaczało, że został sam w przestronnym biurze.
Zrobiło się tak spokojnie. I to nie tylko tu, wszędzie na świecie. Oficjalnie Epidemia szalała od pięciu miesięcy, mieli jeszcze kolejne trzy. Akcje prowadzili od czterech miesięcy. Mimo iż był jednym ze znających niemal wszystkie szczegóły, wiedział, że prawdą nie może podzielić się z nikim. Nie tylko ten, komu by ją przekazał, ale i on i wszyscy jego współpracownicy natychmiast zostaliby „zapakowani”. Rozumiał też, że to jedyny sposób. A i rozwiązanie okazało się być lepsze, niż początkowo sądził. Gdy zaczynali, pojawiały się protesty, demonstracje i różnego rodzaju teorie spiskowe. Jednak tym razem nie było problemu z eliminacją potencjalnych zagrożeń. Każdy propagator działalności która nie pasowała do planu, znikał błyskawicznie wraz z całym otoczeniem, zwolennikami a nawet demonstrantami. Tylko dzięki ulotnemu odbiciu na ciemnym szkle zauważył, że mimowolnie na jego twarzy zarysował się delikatny uśmiech. Jak bardzo ironiczne było to, że to między innymi takie demonstracje przysłużyły się prowadzonej operacji. Zresztą podobnie było z wszystkimi zgromadzeniami ludzi, wystarczyło zapakować wszystkich w jednym miejscu. Jeszcze nie tak dawno temu przerażały go przypadkowe ofiary. Teraz już rozumiał, że nie było alternatywy. To właśnie było zadanie jego i jego ludzi. Czym lepiej pracowali, tym akcje przebiegały sprawniej i bezpieczniej.
Na drodze pojawił się samochód, kierowca jechał powoli jakby czegoś szukał. Biały van zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy, na wprost wejścia do przychodni medycznej. Z wozu wysiadły dwie osoby, kobieta i mężczyzna, zapewne para. Byli zbyt daleko, by mógł im się dokładnie przyjrzeć ale widział, że byli zdenerwowani. Poganiany przez kobietę mężczyzna zabrał z tylnego siedzenia auta kilkuletnie dziecko. Potem szybko weszli przez obrotowe drzwi na których namalowany był duży czerwony krzyż. Przyjechali tu szukać pomocy, prawdopodobnie nie znali tej części miasta. Zapewne była to ostatnia czynna przychodnia w tej dzielnicy. Cała trójka zniknęła wewnątrz budynku. On wiedział, że już z niego nie wyjdą, sam wydał takie polecenia.
Powinien już wrócić do pracy, trzeba było przejrzeć raporty, rozesłać polecenia i przygotować kolejne operacje. Ale miał naprawdę świetny zespół, wiedział, że może jeszcze przez chwilę przyglądać się scenie z której zeszli wszyscy aktorzy. Kilka minut po tym jak rodzina zniknęła wewnątrz budynku, wyszedł z niego samotny, ubrany w szary mundur mężczyzna. Energicznie podszedł do stojącego na poboczu białego vana, wsiadł za kierownicę i nieśpiesznie odjechał, zapewne by odstawić samochód na któryś z parkingów. Jego właścicielom już się nie przyda. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi, jego promienie nieco przygasły. Sprawiło to że odbicie w szybie stało się wyraźniejsze. Wyglądało to tak, jakby jego eteryczna postać przyglądała się całemu zajściu niczym mistyczny olbrzym. Niczym bóstwo patrzące na swe dzieło. Nad lewym ramieniem odbicia majaczył jakiś napis. Nie dało się go odczytać, był lustrzanym odbiciem trzech rzędów złotych liter na szklanych drzwiach do jego gabinetu:
„Arturo Madane
Dyrektor operacyjny
Europa południowa”
****
„Zybcys662: Pomylka, jestes tam??”
Kolejny raz wstukał pytanie w komunikator. Odpowiedź nie nadchodziła. Od rana, pisał różne wersje tego samego pytania. Ale rozmówca z drugiego końca globu, nie odzywał się. I tak powinien już skończyć pracę, u nich była już… 22. Wczoraj pisał, że coś odkrył. Że coś widział. Że to większa sprawa. Że wie coś na temat Epidemii. Obiecywał, że dziś powie coś więcej, wieczorem miał coś sprawdzić. Dziś jego znajomy, nie odezwał się nawet słowem.
Marek Witewicz, był administratorem sieci klienckiej u jednego z dostawców Internetu. Roboty nigdy nie było zbyt wiele, a teraz gdy większość firm była zamknięta, a ludzie mieli inne zmartwienia niż niedziałający Internet, nudził się potwornie. Miał jednak pracę, musiał utrzymywać sprawność łącz. Sieć potrzebna była do koordynacji akcji ewakuacyjnych do stref kwarantanny, organizacji zaopatrzenia i wielu innych istotnych teraz spraw, rząd płacił za to sowicie. Tyle, że zazwyczaj całość działała bez zarzutu. Pogadać nie było z kim, w całej firmie pracowało już tylko kilka osób. Ale i tak wszyscy unikali bliższych kontaktów. Pewnie bojąc się zarażenia. Z jego znajomych, których nigdy nie miał zbyt wielu, chyba wszyscy byli już na kwarantannie. Matka wylądowała w szpitalu jako jedna z pierwszych. Nigdy nie był zbyt towarzyski, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak dużo dawały mu te pogaduchy w pracy. Dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę jak bardzo jest samotny. A do tego jeszcze ta nuda.
Jakiś czas temu próbował nawet sprawdzić swe zdolności hackerskie i włamać się do zaszyfrowanych kanałów informacyjnych. Skończyło się to dywanikiem u szefa i dość stanowczą prośbą by przestał zachowywać się jak „lamer”.
Wybawieniem, z tej trwającej od tygodni nudy, okazał się ktoś o ksywce „Pomylka_darwina”. Facet był polakiem, mieszkał i pracował na północy Australii, w mieście o nazwie Darwin.
Zaczęli ze sobą rozmawiać przez sieć, było to miłą rozrywką, nawet jeśli jeden musiał przychodzić wcześniej a drugi zostawać po godzinach. Obaj nie bardzo mieli dokąd wracać po pracy. Nie miał pojęcia jak tamten się naprawdę nazywał. Nie wiedział ile ma lat, choć chyba był nieco młodszy. Gadali o wszystkim, o pogodzie, polityce, grach, filmach, dziewczynach, Ufo, szkolnych latach… Długo by wymieniać. Ale chyba nigdy nie rozmawiali o sobie, nie rozmawiali też o Epidemii i o tym co się dzieje. Tak jakby unikanie tego tematu, podobnie jak odległość, miało zapewnić im bezpieczeństwo. Aż do kilku wczorajszych postów.
Dziś usiadł do komputera gdy tylko wpuszczono go do biura. Natychmiast napisał, że już jest. Ale nikt się nie odezwał. Innego kontaktu nie miał, ale chyba wiedział, że już nigdy nie dowie się co stało się z „Pomylka_darwina”.
- Panie Marku! – W drzwiach jego pokoju stała, pani Iwona. Podstarzała asystentka szefa, oczywiście z maseczką na twarzy. Ta to miała paranoję. – Dyrektor prosi by przyszedł pan do jego gabinetu.
Znowu wymyślili jakieś bezsensowne zajęcie. Dyrektor chyba też się nudził. A może w końcu doszli do wniosku, że nie ma poco go tu trzymać. Ale w sumie od czasu, gdy dostali kontrakt rządowy związany z tymi kanałami łączności, szef przestał narzekać na brak pieniędzy. Można by powiedzieć nawet, że stał się rozrzutny - pizza była na koszt firmy. Co prawda, w mieście, została tylko jedna pizzeria, ale darmowe jedzenie zawsze lepiej smakuje.
Nim wszedł do gabinetu, zauważył, że na głębokich fotelach w recepcji siedzi dwóch policjantów. W samym gabinecie prócz dyrektora siedział jeszcze jeden człowiek. Dyrektor był wyraźnie zdenerwowany.
- Panie Marku, czy mamy pewność, że sieć pozostanie sprawna bez obsługi? – zapytał bez zbędnych wstępów. Obcy spojrzał na niego badawczo.
Nawet jeśli chcą go wywalić, niewiele to zmieni. A naciąganie faktów zazwyczaj nie miało sensu.
- Tak. Od miesiąca nie mieliśmy żadnych problemów, a to co było wcześniej, to tylko drobne błędy w przekserowaniach. A teraz nawet to nie powinno się zdarzyć, wszystkie łącza są wykorzystywane w znikomym stopniu.
- Bardzo dobrze. Musimy się zabezpieczyć na wypadek gdybyśmy tu nie wrócili. – Dyrektor spojrzał na siedzącego w fotelu gościa.
- Tak, niestety istnieje taka możliwość. Podejrzewamy, że dostarczana do państwa żywność mogła być skrzona.
- Pizza? – Marek wtrącił się w rozmowę.
- Możliwe. Wszyscy pracownicy udadzą się na badania. Wie pan chyba, że jeśli okaże się, że mieliście styczność z wirusem nie wrócicie do biura – wyjaśnił obcy.
Marek miał wątpliwości, zwłaszcza po wczorajszej rozmowie z „Pomylka”, ale teraz nie było co tego roztrząsać. Wraz z całym, siedmio osobowym, personelem wsiadł do białego busa z czerwonym krzyżem. To nie była karetka pogotowia. Miała tylko siedzenia. Kilkanaście minut po tym jak dotarli do celu i weszli do budynku, wiedział już co odkrył „Pomylka”, wiedział też co się z nim stało. To, że wczorajsza rozmowa przyczyniła się do tego „badania”, było tylko jego podejrzeniem. Stracił przytomność.
****
Chang siedział przed swym domem, na starej spróchniałej ławeczce. Słońce powoli chyliło się już ku zachodowi, gdy daleko na polnej drodze zobaczył światła samochodów spowite w tumanie kurzu. Ktoś tu jechał i to zapewne cała kawalkada samochodów. Pewnie znowu rządowe samochody po odbiór żywności. Zaciągnął się tytoniem ze spękanej, zniszczonej fajki. Był już bardzo stary, nie mógł pracować, więc niemal całe dnie spędzał w tym miejscu. Jakoś nie był przekonany do tych nowoczesnych rozrywek, czasami posłuchał radia. Ale ten wielki, płaski telewizor, który dostał ostatnio za towar jego syn, to była już przesada. Możliwe, że oznacza to, że jest złym człowiekiem, ale Epidemia była dobra dla wioski. Dawniej za swoje zbiory dostawali grosze, a i sprzedać cokolwiek było ciężko. Teraz rząd odbierał wszystkie zapasy i suto za nie płacił. Wszystkie wioski w okolicy niemal z miesiąca na miesiąc stały się zamożne. Pojawiły się nie tylko nowe, eleganckie ubrania czy telewizory, ale nawet samochody. Rząd, przywoził za żywność, wszystko czego chcieli. Nie trzeba było nawet jeździć, co miasta. No raczej nie wolno było. W dolinie, przy skrzyżowaniu był posterunek. Żołnierze stali tam przez cały czas, dniem i nocą. Nie wpuszczali ani nie wypuszczali nikogo. Jeszcze nie tak dawno na drodze z miasta pojawiały się czasem cywilne samochody, zapewne ich właściciele próbowali na wsiach znaleźć schronienie przed chorobą. Ale wojsko nikogo nie przepuszczało, a przybysze wracali skąd przyjechali wraz z uzbrojoną eskortą. Chang nie dziwił się temu, co się dzieje. Miasta były pełne złych ludzi, to musiało się tak skończyć. Bóstwa pokarały te siedliska rozpusty. W tej okolicy nikt jeszcze nie zachorował. Spokojnie wykonywali swą pracę, tak jak robili to jego ojcowie, a jeszcze wcześniej dziadkowie. Tak jak było od wieków. A teraz wreszcie, otrzymywali za nią należytą zapłatę. Znowu spojrzał na drogę. Wzrok miał, jak na swój wiek, znakomity. Tym razem jechało tu naprawdę dużo samochodów. Na drodze widać było kolumnę wielkich ciężarówek, na jej początku i końcu znajdowały się mniejsze, białe pojazdy. Nie pamiętał jak na nie mówią. Auta właśnie wjeżdżały w dolinę, tam gdzie był posterunek. Ciekawe czy jadą tu, czy do południowej wioski.
Gdy samochody wyjechały z za wzgórza, było ich mniej. Najwyraźniej rozdzieliły się na skrzyżowaniu. Zaciągnął się mocnym tytoniem. Ciekawe, po co im tyle ciężarówek. W spichlerzu nie zostało już zbyt wiele. A do najbliższych zbiorów jeszcze kilka miesięcy. Ale zapewne sołtys wszystko uzgodnił. Ten to umiał się targować. Tuman kurzu przerzedził się nieco, gdy, konwój wjechał na kawałek betonowej drogi. Byli jakieś dwa kilometry od wioski, za chwilę znikną za kolejnym wzniesieniem i zapewne ich już nie zobaczy. Wzgórze i zabudowania wioski zasłaniały dalszą część drogi. Przez chwilę zastanawiał się czy nie pójść na rynek, ale dla niego te kilkaset metrów to prawdziwa wyprawa, został więc na swym posterunku.
Zmierzchało już na dobre, gdy na podwórko wszedł samotny ubrany na biało mężczyzna. Był młody i uśmiechał się przyjaźnie.
- Witajcie, dziadku. Co tak siedzicie?
- A co mam robić synku? – odpowiedział. Miał ten ich biały kombinezon, ale to, co zakładali na głowę zwisało na plecach. – A ty nie boisz się zarazy? Nie założyłeś tej czapki. A w telewizorze zawsze takie nosicie.
- Tu nie ma Epidemii. Przyjechaliśmy was tylko zbadać – odparł młodzieniec, pokazując jakieś dziwne urządzenie, które trzymał w ręku.
- A po co? U nas nikt nie zachorował. – Staruszek zaczął mu się uważniej przyglądać. To urządzenie przypominało mu pistolet. A broni nie lubił.
- Wszystkich badamy, takie rozporządzenia. – Podszedł jeszcze bliżej i powoli, patrząc w oczy starca przytknął urządzenie do jego ramienia.
- Ale, po co to synku, ja stary jestem. I tak pewnie długo nie pożyję. – Ukłucie było delikatne. Lata ciężkiej pracy i codziennych zmagań z życiem zahartowały stare ciało i uodporniły na ból.
Młody mężczyzna wstał i patrzył na pomarszczoną twarz.
Chang przestał mu się przyglądać, spojrzał na skrawek słońca chowający się za górami. Czerwone światło rozmywało się, tak jakby jego oczy napływały łzami. Bardzo chciał jeszcze raz zobaczyć zachód słońca, w końcu właśnie na to widowisko tu czekał.
Filigranowe, żylaste ciało starca osunęło się na małej ławeczce. Przewróciło opartą o nią laskę, a żarząca się fajka wypadła z bezwładnej ręki.
Młody mężczyzna, podniósł ją, wysypał tytoń i zgasił go podeszwą buda. Kiwnął na niewidocznych kompanów.
Zza najbliższego budynku wyszło dwóch żołnierzy, nieśli długą na ponad dwa metry aluminiową skrzynię. Przypominała trumnę. Położyli ją obok starca, otworzyli i z wprawą świadczącą o tym, że robią to nie pierwszy raz ułożyli wewnątrz jego ciało. Przez chwilę podłączali je do aparatury znajdującej się w skrzyni a potem ją zamknęli. Jeden z nich podłączył do małego gniazda, na jednym z boków, przenośny komputer i zaczął przeglądać się ekranowi.
- Żyje. Ale nie wiem czy ma większe szanse. Swoje już przeżył – powiedział smutno.
- Tu, nie ma żadnych szans – odpowiedział ten w bieli. – Ilu mamy?
- On był ostatni. Zgodnie ze spisem, mamy wszystkich. Czterdzieści osiem osób. – Drugi z żołnierzy chwycił jedną ręką, aluminiową trumnę i podniósł ją jakby sprawdzając wagę. – Jego możemy sami zanieść do ciężarówki. Staruszek dbał o figurę.
Ubrany na biało sanitariusz, skinął tylko głową. Patrzył na zachodzące słońce. Dziadek wybrał sobie bardzo dobre miejsce.
Just Janko.