Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[+18] Miłośnik przyrody
#1
+18 Brzydkich słów i przemocy jako takich, jest bardzo niewiele, ale znajduje się tu jedna scena, która nie jest dla dzieci, ewentualnie może urazić czyjeś poczucie dobrego smaku. Więc tak na wszelki wypadek. (tylko nie zmieściła się całość)


        Deszcz przyniósł ze sobą chłód i ciarki. W mieszkaniu detektywa naszła go osobliwa aura straty. Martwił się o przyjaciela, inaczej nie przyszedłby z tą sprawą. Skądś wiedział, że Andrzeja spotkał los poprzednich ofiar. Odwrócił wzrok od makabrycznych zdjęć, by wyjrzeć przez okno. Deszczowe nitki tworzyły wzór, od jednej poszlaki do drugiej, od jednego ciała do drugiego. Było mokro, wietrznie i zimno, zbliżała się jesień. Piotr lubił taką pogodę, bo zestrajała się z jego wnętrzem – nigdy niewygasłą melancholią. Gdy nikt się nie patrzył, wychodził na deszcz z gołą głową i wystawiał twarz ku górze. Zła pogoda miała też tę właściwość, że odstraszała ludzi, a on niczego bardziej nie pragnął. Samotność i przyroda.
Piotr nie był nikim konkretnym z zawodu, z ledwością skończył liceum, nie ukończył studiów. Miał bardzo niewielu znajomych i tylko jednego przyjaciela Andrzeja. Można powiedzieć, że w wieku 26 lat nic nie osiągnął, ani na polu prywatnym, ani zawodowym, nigdy nie miał nawet dziewczyny. Był skrajnie nieśmiały i miał problemy z komunikacją. Stosunki międzyludzkie były wręcz opłakane. Bał się obcych ludzi i nowych miejsc. Naturalne było, że nie mógł znaleźć pracy. Nerwowy i roztrzęsiony nie potrafił podnieść głosu nad szept, przy rozmowie kwalifikacyjnej wyglądał, jakby miał zemdleć. Przerażało go możliwość wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności, tak więc nie mógł pracować przy maszynach, bo bał się, że je popsuje, a praca w zespole była wręcz niewykonalna. Przez całe życie uciekał przed odpowiedzialnością, znerwicowany i omotany egzystencjalnymi lękami, żył nieszczęśliwie i w poczuciu własnej bezwartościowości. Jego mama czasami pytała się, kiedy przyprowadzi dziewczynę, oszukując się, że chłopak po prostu jest za nieśmiały i ukrywa się przed rodzicami. Studia oblał w sposób dziwny, dostał załamania nerwowego na egzaminach ustnych, w połowie zadawanych pytań uciekł z sali. Dzięki pomocy wujka i ciotki zdał dwuletni kurs na fotografa, tak samo zafundowali mu bardzo drogi sprzęt, sami mieszkali i pracowali w Anglii, próbowali go ściągnąć, ale on za bardzo bał się wyjeżdżać. Oczywiście specjalistyczny sprzęt fotograficzny i papierek byle jakiej szkółki nic nie znaczy bez znajomości, albo chociaż asertywności. Nie ogłaszał się na fotografa weselnego, ani nie robił zdjęć na komuniach. Był przypadkiem beznadziejnym, którego marny los zmienił się przy spotkaniu z detektywem.
Pan Artur Leśny (którego nazwisko bardzo się podobało Piotrowi) wywarł wielkie wrażenie na chłopaku. Piotr nazywał go detektywem, ale był on czymś więcej. Czasami prowadził prywatne śledztwa, przy czym nie zawsze klient musiał mu płacić. Specjalista od portretów psychologicznych, śledczy psychiatra, ale przede wszystkim koroner. Pewnego dnia Artur wracał z żoną z zakupów, gdy nagle złodziej wyrwał jej torebkę i rzucił się do ucieczki. Policjant odruchowo złapał się za bok, chcąc wyciągnąć pistolet, którego oczywiście przy sobie nie miał. Podjął się pogoni za uciekinierem. Biegł i krzyczał „złodziej, zatrzymać go!”, lecz nikt nie chciał interweniować. Uciekinier przebiegał główną arterią miejską, jednakże tłum, jak bezosobowa masa pozbawiona woli, nie chciał mieszać się w nieswoje kłopoty. Gdy przestępca biegł na Piotra, ten odruchowo podstawił mu nogę. Tamten wyłożył się, przejechał twarzą po asfalcie i już o własnych siłach nie wstał.
Artur po krótkiej rozmowie z przypadkowym bohaterem, był pod wielkim wrażeniem. Aspołeczny, wylękniony outsider, kompletnie nietowarzyski, z licznymi fobiami, lękami i chorobami nerwicowymi, w odpowiednim czasie przełamał się i podjął wyzwanie. Wady niepozwalające Piotrowi żyć w społeczeństwie, nie przeszkadzały na polu śledczym. Nie bał się samotności, ciemności, ani wysokości, i co najważniejsze nie lękał się śmierci. Jedyną podjętą pracą do tej pory był zakład pogrzebowy.
Artur był ciekawym typem, prócz standardowej charyzmy i odpowiedniej twardości, niemal nigdy nie tracił dobrego humoru. Po czterdziestce, ogolony na łyso z wiecznym kilkudniowym zarostem, niski i gruby. Pomimo wielkiego brzuszyska, potrafił dotknąć dłońmi stóp bez zginania kolan i był okazem zdrowia. Bardzo szybko przejrzał i rozgryzł Piotra pomimo tego, że ten nie był wcale prostym przypadkiem, ale jako psychiatra od ciężkich przypadków, Artur miał już do czynienia z bardziej pokręconymi osobnikami. Przejawiał nieskończoną cierpliwość do mruczącego szeptem, albo jąkającego się nerwusa. Policjant wiedział, że nie wolno takiego osobnika strofować i narzekać na jego wady. Artur chwalił zdjęcia niezwiązane z pracą, ale zapytywał się, czy zamiast martwych nie wolałby czasem pstryknąć zdjęcia komuś żywemu, portfolio byłoby bardziej urozmaicone. Jako specjalista koroner zabierał „swego fotografa” na miejsca zbrodni, lub do prosektorium, by tam fotografował przed przystąpieniem do sekcji. Zwłoki, niegdyś ofiary zbrodni, były niejednokrotnie w makabrycznym stanie, bestialsko okaleczone. Tak jak przypuszczał koroner, jego osobisty fotograf dzielnie sobie radził. Prócz przydziałów odgórnych sam czasami zajmował się sprawami, które go osobiście zainteresowały. Tym razem było inaczej, prośba zbadania sprawy wyszła od Piotra. Na szczęście dla interesanta, Artur korzystał z kilkudniowego, zaległego urlopu.
Pewnego jesiennego, deszczowego poranka, osobisty fotograf odwiedził detektywa.
- O rany chłopie! Wyglądasz jak ta pogoda. - Zakrzyknął wesoło na widok przemokniętego Piotra.
- T-tak też się czuję... - Zaniemówił na widok fotek rozłożonych przez detektywa, najwyraźniej ten siedział nad nową sprawą. Artur zgarnął zdjęcia jak talię kart, postukał w nie, by równo się ułożyły i schował do szuflady.
- Macie chłopaki kawę, ty pewnie zmarzłeś. Hej nie mul się! - Zwróciła uwagę żona Artura, Arlena, grubo po trzydziestce i już przy kości, ale wyglądała tak, że każdemu robiło się ciepło. Na ten typ nauczycielki, koledzy Piotra mówili „brałbym, ino by gwizdało”. Naturalnie przy niej zwykle się jeszcze bardziej jąkał i czerwienił. Tym razem było inaczej, spokojnie się do niej odwrócił i stwierdził:
- To tylko... kontemplacja szyby... - Artur ryknął śmiechem, ale zaraz potem pokazał gest swojej żonie, by zostawiła chłopaka w spokoju, bo wyraźnie chciała go ganić za dziwne zachowanie. Wydął wargi i pokazał otwartą dłoń jak przeciwnikowi, z którym chce się ugodzić - „już spoko, jest luz”.
- Z czym przychodzisz? - Zwrócił się do gościa.
- Panie... mam sprawę... seryjne morderstwa... m-mój kumpel... - Tylko te słowa dotarły do uszu policjanta, gdy Piotr mówił. Na pewno zaczęło się od panie Arturze, bo Piotr tak zwykle mówił. Słuchający westchnął przeciągle i przybrał maskę cierpliwości, bo wiedział, że opowieść trwająca normalnie 5 minut, będzie w Piotrowym wydaniu trwała co najmniej pół godziny.
       Od najmłodszych lat kolegował się tak naprawdę tylko z jedną osobą, która dzieliła z nim wspólne zainteresowania. Andrzej był w wieku Piotra, razem chodzili do szkoły. Nie miał takich problemów interpersonalnych jak jego nieszczęsny druh, wręcz przeciwnie, energiczny i wesoły, błyszczał w towarzystwie. Wygadany, szczery, zabawny i inteligentny, był także najlepszy w sportach. Ten hiperaktywny chłopak zainteresował się wyrzutkiem społecznym. Dzięki temu Piotr był w ogóle tolerowany w szkolnej społeczności. Obydwoje uwielbiali przyrodę i zwierzęta. Klasowa zakała była odpowiedzialna za utrzymanie rybek w akwarium, tak więc był ekspertem przydatnym Andrzejowi, bo ten od zawsze chciał założyć sobie akwarium. Potem przyszedł czas na gołębie i gady w terrarium. Andrzej szczególnie uwielbiał węże. Obydwaj chcieli iść na swoje ukochane studia, na zoologie. Los Piotra był wiadomy, po wybraniu byle czego na kiepskiej uczelni prowincjonalnego miasta, w którym się urodził i żył, czyli ochrony środowiska, która ku jego wielkiemu rozczarowaniu nie miała nic wspólnego z zoologią - poległ. Andrzej zdał bez większych problemów. Wyjechał do Krakowa studiować, bo w ich rodzinnym mieście nie było wydziału. By się utrzymać na miejscu, pracował w hotelu, restauracji, był barmanem, pracował w ochronie (na nocnych zmianach pilnował pustego biurowca), a nawet odwoził pijaków z barów. Po obronie podjął pracę. Pierwszą fuchą była profilaktyka w Kenii. Ważył, mierzył i badał małe słoniątka, opatrywał ranne lewki, liczył stado gnu. Propozycje nie sypały się jak z rękawa, Andrzej musiał dużo się nachodzić z prośbami o sponsoring. Dochodząc do najważniejszej części historii, zbyt chaotycznej i rozwlekłej, by przytaczać ją w formie dialogu, Piotr zaczął wyłuszczać swoje obawy o kolegę.
Artur z dłońmi złożonymi na brzuchu, zdawał się być bardziej zasłuchany w deszcz, lecz praktyka zawodowa kazała mu nasłuchiwać z uwagą, bo być może jakieś mało istotne szczegóły z życia codziennego rzucą inne światło na sprawę.
- Andrzej... ostatnio złapał taką... spokojną fuchę... prowadził obserwacje fauny w państwowym parku narodowym... Biebrzański Park Narodowy... Ustawiał kamery z noktowizorem... łapał pojedyncze osobniki, znakował je... tego typu rzeczy...
- No i sprawy rzuciły go dalej, aż pod taką wieś małą, gdzie przepadł bez śladu, czy też kontakt się z nim urwał... - Podjął temat dalej na wdechu, by jak najmniej się jąkać.
- Rozumiem, że zgłoszono zaginięcie? - Zadał znudzonym tonem pytanie, po czym jednym ruchem wypił wystygłą kawę.
- Nie, z rodziną potrafił nie gadać nawet całymi tygodniami... Zawsze tak było, robił co chciał, byleby nie sprawiał kłopotów. A praca j-jego... nie musi codziennie się zgłaszać... Ale na dniach do niego zadzwonią i zobaczą, że nie ma w ogóle sygnału. Nie wiem jak do nich się dodzwonić...
- Kiedy z nim gadałeś?
- Dwa dni temu. Zapraszał mnie. Znalazł coś fascynującego. Nie chciał powiedzieć co to. Niespodzianka... r-rozwali mi to system, co odkrył. Tak mówił. Na pewno chodziło mu o jakieś zwierzę, bądź natrafił na dziwny ślad... takim głosem gadał, jakby miał się spuścić ze szczęścia... był nie... pod... podeks-s... podjaranyy... „Muszę wejść w to głębiej” to były jego ostatnie słowa. O-oczywiście nie było mowy żebym nie przyjechał... obiecał, że zasadzi mi takiego kopa, że stopa mu ugrzęźnie na samym dnie odmętów mej bagnistej dupy, jeśli... jeśli nie przyjadę. Dał mi wskazówkę, cobym mógł się pogłowić co tam takiego jest. Czy w necie, czy w książce m-mam poszukać o miejscowym f-folklorze, chodzi o tubylcze przesądy i takie miejscowe legendy, i jeszcze coś, co robiliśmy w wieku 12 lat między lutym i kwietniem, w co się bawiliśmy... mogę o tym poczytać... ale ja nie wiem co to było nie pamiętam... rzucał kamieniami w drzwi plebanii ale ja nie bo się bałem... namalował sprejem członka na ścianie szkoły... wsadził ręke w kupę i odbijał dłonie na drzwiach... chodził po nocy podglądać taką babę jak się kąpała... Nie pamiętam. I że mnie zainteresuje wypadek. Jest tam wielka wapienna skała, 15 metrów prawie i są jaskinie, w tej części kraju... bardzo niespotykane... u podnóża leżało ciało... policja mówi, że spadł... cały połamany ten facet był... ale miejscowi wygadali się przy piwku, że to pewnie morderstwo, bo w okolicy od 50 laty co najmniej znajduje się ciała młodych mężczyzn...
- Jak to? Nie kobiety, nie dzieci, tylko mężczyźni? I to młodzi?
- I to przyjezdni tylko... Starzy, dziady i baby mówią o czymś, przesądne wieśniaki, ale ludzie w średnim wieku myślą, że tu jakiś seryjny morderca od lat grasuje... albo w tych lasach się ukrywa jakaś rodzina psycholi... ciała jak po wypadkach, to nie ma kogo szukać... tylko że ci, co pamiętają mówią, że za dużo... dziwne to... Andrzej chciał mnie też w ten sposób przyciągnąć, bym zawodowo się wkręcił... Może szef się zainteresuje to bym nie musiał jechać sam... nikomu podejść nie pozwolono ale ci co trochę zobaczyli to mówili, że cholernie dziwnie to wyglądało... t-tak... mówił.
- A co szkodzi, zadzwońmy. - Artur robił coś, co nieporadnemu Piotrowi wydawało się prawie magią. Chwile pogadał z kimś, by coś dla niego sprawdził. Po kilku minutach ten człowiek oddzwonił, najwyraźniej podał numer telefonu, który detektyw zapisał. Zadzwonił pod podany numer i pytał się, kto jest szefem wydziału i poprosił o kolejny numer. Trzeci telefon był tym właściwym. „Czy wasz pracownik ma na imię...” Rozpoczął rozmowę z przełożonym Andrzeja. Opisał problem, wspomniał, że oddzwoni za pół godziny, a ludzie w wydziale mieli podjąć próby porozumienia się z Andrzejem. Po 30 minutach nieśpiesznej rozmowy, ponownie skontaktował się i byli faktycznie zaniepokojeni, bo zdarzały się zaniki sygnału co prawda, ale nie było nigdy tak, że człowiek pracujący w głuszy całkiem wyłącza telefon. Przesłano Arturowi faksem szczegółowy plan kartograficzny terenu, na którym miał działać zaginiony.
- Pod jaką wsią on się zaszył?
- () też pierwsze słyszę. Musi być niedaleko tego parku.
- Sprawdźmy... - Artur otworzył laptop i sprawdzał Google Earth.
- Pierwszym większym miastem jest Supraśl. To jutro jedziemy.
- D-do tego miasta? Czemu tam?
- Oddział patrolujący będzie stamtąd, te wiochy są za małe, muszą podlegać pod większe miasto. I na pewno zwłoki będą w tamtejszym wydziale trzymane.
Następnego dnia, wyruszyli niebieską Toyotą Corollą detektywa. Musieli przemierzyć niemal całą szerokość kraju, mając za punkt startowy Wrocław (do którego Piotr przeprowadził się za namową Artura).
Kraj w podroży, był piękny. Gdy dojeżdżali do parku Biebrzańskiego, Piotr skorzystał z chwilowego postoju i postanowił zrobić kilka zdjęć. Nad jeziorkami i bagnami skupiała się jeszcze poranna mgła o różowym odcieniu, wody były ciemnofioletowe, a w oddali gdzie horyzont się rozmywał, widniały nieuchwytne gamy kolorów od zielonego po niebieski. Z ciepłym wiatrem nadleciał krzyk żurawi.
- Prawdziwa magia... - Zagadał do detektywa, który paląc papierosa, przyglądał się, jakby chciał ocenić wartość rynkową terenu.
- Czuć więź z przyrodą... co nie? - Detektyw nie przejawiając zainteresowań młodego fotografa, rzucił peta na ulice, jakby podkreślając w ten sposób jego stosunek na ten temat.
- Może na emeryturze złapie mnie taka zajawka, jak będę chciał zamieszkać na wsi.
- „Wzgardziwszy dla twego dobra miastem, odwracam się w drugą stronę, istnieje inny świat” To taki pisarz powiedział, chyba Szekspir...
- Dobrze, że nie Mickiewicz. Nie lubię tych romantycznych pedałów.


     Zjeżdżając ze stromej górki w oddali widzieli ścianę gęstego, rozległego lasu. A więc ta monstrualnych wielkości masa zieleni to Puszcza Kruszyńska. Piotr czuł podskórny lęk, gdyż wydawało mu się, że jest małą rybką, która wpadnie w bezmiar oceanu zieleni. Utonie w jej otchłaniach, aż po samo dno, zespoli się z jej głębią i zatraci perspektywę swego ja. Zniknie ciało, nie będzie mógł w tym bezmiarze się odnaleźć, zespoli się z nią w jedno, po czym wypłynie odmieniony.
Gdy wjechali w las, miał mieszane uczucia. Teraz z kolei wyobrażał sobie, że to jest olbrzymi wieloryb, który w swych szczękach trzyma małą drogę, a on jedzie wprost w jego trzewia. Ta chwila kojarzy mu się z Odyseją, i przepływanie przez te skały, co tak złośliwie się zaciskały. Między przerwami w lesie pojawiły się piękne pola.
Będąc u celu prowincjonalnego miasteczka, rzucały się w oczy mały ruch, brak chamstwa na ulicy i ogólną powolność ludzi. Urząd, bank i wydział policji były niemal obok siebie.
      Komendant tamtejszego wydziału zapewniał, że podjęto poszukiwania Andrzeja i nie widział przeciwwskazań by pokazać ciało z wypadku. 17-nastoletni amator wspinaczek dowiedział się, że w lasach pobliskich wsi są skałki, bliżej mu było jak na Śląsk, więc wybrał się sam. Tamtejsza policja widziała w tym nieszczęśliwy wypadek, ciało mocno się potłukło ze względu na wysokość i twarde lądowanie, u podnóża były mniejsze skały. Takich przypadkowych ofiar śmiertelnych było całkiem dużo, ale to były wypadki na przestrzeni wielu lat, tak więc nie było podstaw, ani nawet podejrzanych. Zwłoki nigdy nie były okradzione, mściwie okaleczone, nawet nie było śladów gwałtu. Artur z Piotrem mieli okazję przejrzeć archiwum. Ciała potrącone przez samochody znajdowane na poboczach drogi, były najczęstszym przypadkiem.
- Społeczeństwo jest chore. Panie, patrz pan co za znieczulica. W tej okolicy, co ten chłopak spadł z tych skałek, jak tam trasa przez lasy leci, to statystycznie dwie ofiary śmiertelne są na rok. To już sarny rzadziej wpadają pod koła. No prawie. - Wyraził swoją opinię archiwista.
Gdy wyjęto ciało z zamrażarki, na pierwszy rzut oka nic nie świadczyło o napaści.
- ...ma głupi wyraz twarzy... - Stwierdził Piotr robiąc zdjęcia. Twarz nie była wykrzywiona strachem, widniał na niej raczej uśmiech. Siniak i otarcia były efektem upadku. Zdjęcia rentgenowskie pokazały liczne złamania. Według Artura były to dziwne złamania jak na upadek i potrzaskanie kości o skały. Według zdjęć było tam wiele ostrych skałek, lecz na ciele nie było ran, żadna pęknięta kość nie przebiła się przez skórę. Połamany był od stup do żeber łącznie z mostkiem. Sekcja wykazała, że niedotlenienie mózgu było spowodowane uduszeniem. Tamtejszy patolog stwierdził, że to efekt zmiażdżonej klatki piersiowej.
- Kości nie przebiły płuc.
- No tak, ale najwidoczniej to musiało być to, bo cóż innego.
- Nie ma śladów gwałtu? Tak trochę głupio, że spadły mu te portki. - Na zdjęciu z miejsca wypadku ciało miało spuszczone spodnie z przyrodzeniem na wierzchu. Na podstawie tych zdjęć Artur zastanowił się nad stanem ciała, a nierzadko ostrymi głazami.
Gdy zmierzali w kierunku ostatniego miejsca pobytu Andrzeja, detektyw zagadał do towarzysza.
- Co o tym sądzisz? Dla mnie to ciało wyglądało jak podrzucone, po to by ktoś pomyślał, że wypadek. Jeśli to robi seryjny zabójca, bądź grupa, to wtedy ciała porzucane na szosie też są podejrzane. Tylko nie ma motywu. Portfel i telefon nie ruszony, i kto zadałby sobie tyle trudu by zabijać w taki dziwny sposób. Na pierwszy rzut oka to nie ma sensu, ale jeśli popełniono przestępstwo, znajdziemy sprawcę. Nie ma morderstw doskonałych. Sądzę, że po prostu ktoś ma pod ręką dziwny przedmiot idealny do zadawania takich obrażeń. Widziałeś ten film na podstawie książki McCarthego? Miał bardzo długi tytuł, nie ważne, tam koleś zabijał w taki sposób, że miał butle pod ciśnieniem i jak policja zobaczyła dziurę w głowie, a w środku nie było kuli ani prochu, zastanawiali się czy ktoś nie wydłubał pocisku. Wydaje mi się, że to coś podobnego. - Rozgadał się detektyw podczas jazdy. Po chwili odebrał telefon od komendanta tamtejszej policji.
- Są nierzetelni, późno zrobili wywiad. Chłopak miał astmę i to pewnie był powód uduszenia. Dziwne też, że przy sekcji tego nie zauważyli. Ja bym zauważył. - Dumnie napuszył się koroner, konspiracyjnie się szczerząc przed towarzyszem podróży, lecz kompan wiedział, że to był specyficzny humor, bo nad dumę wybijał się u niego zdrowy rozsądek.
Od czasu, kiedy pochłonął ich kolejny zielony potwór, zbliżyli się do pierwszej wiejskiej osady.
       Była to bardzo ładna wieś, w której czas jakby się zatrzymał, ale też Piotr miał wrażenie, że ten stan rzeczy utrzymano w sposób sztuczny, jakby na siłę chciano przerobić miejscowość w skansen. Wspomnienie tradycji było aż zbyt wyraźne i przesadzone, mimo to żałował, że nie poczytał o tych osadach, bo wieś wyróżniała się kulturą, która z żadną inną mu się nie kojarzyła. Ani Górale, ani Ślązaki czy Kaszuby. To jest ten obszar o dużym skupisku wsi tatarskich. W niektórych książkach grozy, które czytał, zawsze był jakiś zagubiony podróżnik przejeżdżający przez mroczne i na wskroś złe wiochy z ponurymi i złowieszczymi ludźmi, na tle schorzałego krajobrazu. Poczuł nawet lekki zawód, miał nadzieje, że może coś takiego go spotka, ale pomyślał o tym chyba tylko dlatego, bo teraz czuje się bezpieczny. Nie, klimat grozy nie jest mu w tej chwili potrzebny.
- Wysiadamy. Trzeba zrobić „wizję lokalną.” Rozumiesz, he he...
- Taa... Taki żarcik... starego-o policjanta...
- E! Nie jestem stary! Jak byłem bachorem też myślałem, że to szczyt złego smaku mieć po czterdzieste i snuć się jak jakaś skamielina. Łysieje, ale to wada genetyczna. Już w wieku 18 lat zacząłem. I nie nazywaj mnie policjantem.
Przystanęli przy głównej drodze, bo szedł jakiś pochód.
- Widocznie natrafiliśmy na jakieś tutejsze święto. - Stwierdził Piotr i zaczął robić zdjęcia. W równym rzędzie szły dzieci kolorowo ubrane w tradycyjne stroje, dziewczynki miały śmieszne wysokie czapki przyozdobione kolorowymi kamieniami, a chłopcy mieli na sobie osobliwy czerwone stroje z kapeluszami na głowach. Bardzo ciekawe, będzie musiał kiedyś o tych ludziach poczytać, pomyślał fotograf. Kolumna doszła do dużego placu, tam było jeszcze więcej tak śmiesznie ubranych dzieci i masa ludzi. Za dużo jak na taką małą wieś, pewno jacyś turyści pomyślał sobie.
Gdy doszedł w to miejsce zauważył, że starsi ludzie sprzedawali własne wyroby, a także tradycyjne jedzenie i napoje.
To co go uderzyło w tym miejscu, to była natura, bardzo dzika, nie ujarzmiona. Małe domki były skupione gęsto wzdłuż drogi, ale już parę metrów dalej były mokradła, mnóstwo krzaków i gęsto skupionych drzew.
Zainteresowały go trzy domki na końcu drogi. Były drewniane, ze zdobieniami na drzwiach i oknach. Ktoś długo musiał w nich dłubać, były bardzo ładne, wyglądały jak małe dzieła sztuki. Trochę obok widać było wiatrak, ale z wyglądu chyba służył za ozdobę, wysoki na jakieś trzy metry. Wszystko było tu małe, wręcz miniaturowe, nawet skarłowaciałe drzewa były nie wiele większe od człowieka. To przez nie doznał złowróżbnych skojarzeń, gdy wiatr zatargał najbardziej wychylonymi gałęziami, które zwisały tuż nad dachem. Wyobraził sobie jak próbuje w takim domu spać, gdy wiatr wieje, gałęzie drapią dach i stukają w okna. A parę metrów dalej dzikie lasy i bagna. Pewnie ci ludzie nawet tego nie odczuwają.
- Ciekawe czy w pobliżu są wilki. Podobno w tych rejonach kraju występują. Było kilka zgłoszeń miejscowych, to dlatego Andrzej przyjechał... żeby sprawdzić. - Policjant z odznaką na wierzchu, przechodził od razu do rzeczy. Pokazywał zdjęcie Andrzeja. Większość osób go nie kojarzyła, słyszeli coś o wypadku, ale nic nie wiedzieli o innych zajściach śmiertelnych. Co do ludowych wierzeń, nikt się nie palił do opowieści. Starzy czy młodsi mieli jednakowe zdanie, że tutejsze przesądy są takie same jak gdzie indziej. Jeden facet w średnim wieku przyznał się, że pamięta Andrzeja i dziwny starzec na końcu drogi, przy ostatnim domostwie. Siedział na ławce przed swą drewnianą chatką, i przyglądał się obcym z lekkim uśmiechem.
Starzec, pamiętał młodego przyrodnika i słyszał o wypadku, na pytanie co myśli o innych incydentach, stwierdził:
- Lepiej oni jak my. Podobno sami młodzi, a więc głupi, nie uważają. Mówią miastowe, że my na wsi są głupi. - Piotr pokazał aparat fotograficzny i przyznał się, że jeździ po Polsce i zbiera stare legendy, co wyglądało zabawnie, jakby aparat miał być dowodem na potwierdzenie tej tezy.
- Wie pan... Legendy, mity takie rzeczy. Jeżdżę po kraju i odwiedzam mało znane miejsca.
- Mówią, że to pechowe miejsce. A wiele bajań jest. Wszystko co pomyślunek ludzki zdolen jest wymaginować i na przykład, że na cmentarzu w jakąś noc, ale nie pamiętam jaką, pojawia się demoniczny pies, piekielna bestia co to przeraźliwie wyje, czarna jak smoła, i wielkie to, a na szyj obroże z łańcuchem ma. Dawniej tam ludzie zamykali domy by nie weszła. Różne zwodniki, mamuny, co to ludzi złośliwie mamią tak, że drogi znaleźć nie mogą. Licho podobno robi echo w lesie. Mama zostawiała mleko w spodku za piecem, bo tam Mrucek siedzi, taki stworek, co nawet kota przypomina, a babcia, że w wodach topielce, co bym nie zaglądał do studni, och panie, dużo takich baj. I niektórzy w to nawet wierzą. Tylko mnie zastanawia sprawa, po co ludzie boją się jakichś wilkołaków, wampirów, strzyg, skoro pod nosem wilkowie są. To prawdziwe, a strach bierzy, gdy takiego spotkać. No i wiedźmy, ło tech to ja sam nie wiem, bo czarcie kręgi to sam żem widział. W te to bym mógł uwierzyć. Same dyjabelstwa mówię panu. Tu po sąsiedzku panowie zajrzą? No chłopok mówił, że tam się zatrzymał w gospodzie, gadał ze mną, o te wilki się pytał. Tylko niech panowie się nie zdziwią, bo sami dziwacy w tej drugiej wsi żyją. Takie buroki, nie to co nasze swojskie ludkowie. - Podziękowali i pojechali do sąsiedniej wsi. Poruszali się powoli wąską drogą, bez asfaltu, ale dobrze się jechało, bo była mocno ubita. Drzewa i krzaki napierały na drogę stukając gałęziami o dach i szyby. Droga nieśmiało się wiła i zakręcała pomiędzy nachalnym drzewostanem.
- Te lasy są jakieś dziwne. Jedyne w swoim rodzaju. - Stwierdził zlękniony Piotr. Po dwudziestu minutach dojechali do interesującej ich wsi. Ta miejscowość z kolei wyglądała bardzo przeciętnie i typowo. Tradycyjnych drewnianych domów tu nie było. Małe skromne domy z cegły, lub ze szlaki. Niektóre odznaczały się co najwyżej tym, że odpadał na nich tynk, i papa pozrywana była na dachach co niektórych bardziej zaniedbanych domów. Droga kończyła się przy sklepie, trochę dalej szła ścieżka, zawijała przy gospodzie i kończyła się przed kościołem. Zaparkowali przy gospodzie i poszli szukać właściciela. Przyznał, że Andrzej zapłacił tylko za jedną noc, miał przyczepę przy vanie i stwierdził, że będzie spał w lesie. Artur korzystał z łazienki, by jak sam mawiał „wysuszyć jaszczura” a Piotr wychodząc na zewnątrz natknął się na tubylców.
Pod sklepem stało kilku miejscowych, którzy z nieskrywaną ciekawością patrzeli się na przybysza. Były to jednak spojrzenia podejrzliwe, które go o coś posądzały, a na ich niechętnych twarzach było widać, że są nieufni, i wszelka konwersacja z obcym ich nie interesuje... Oprócz jednego osobnika pod 50-siatkę, a wyglądał na 60 ze względu na problemy z alkoholem.
- Policja? Niemiejscowi, pewnie szukacie tego gościa co tak tu ostatnio węszył. Postawcie piwo to pogadamy. - Dorzucił na końcu jak zaciekawiony Artur podszedł do nich. W gospodzie rozpoczęli rozmowę z Januszem, jak im się przedstawił. Właściciel twierdził, że Janusz tak naprawdę nie jest żadnym opojem, byłby gdyby nie rodzina. Mechanik urabia się po łokcie, ledwo wiążę koniec z końcem. Ma dwie córki i syna. Wszystko do szkoły jeszcze chodzi.
- Piłbym, ale wypłata przychodzi, to opłacić rachunki, coś dzieciom, no i na fajki. Mam wybór pić lub palić. Widać bez alkoholu się obejdę, ale jarać to muszę.
- Piwo lubi dym. - Stwierdził Artur i poczęstował go z paczki Marlboro. Po niezobowiązującej rozmowie Janusz przeszedł do sedna opowieści.
- Andrzej. Chyba nawet tak się przedstawił. Zagadywał nas jak tu żeśmy siedzieli. Też mi postawił. Twierdził, że tu żadnych watah nie ma. Pieprzone banialuki z tymi wilkami. Ale faktycznie ten dzień co mówisz dzwonił, że coś znalazł, nam też tak gadał, tylko nie mówił co. Musi sprawdzić, żeby się nie wygłupić, mówił. Ja zaś mu, żeby nie spał w przyczepie tam w lesie, bo no cóż, coś dziwnego w tych puszczach się dzieje. W dużych miastach to machają ręką. Przesadnie zlewają jakby bali się w ogóle trochę zastanowić nad tymi wypadkami. A i byliście u sąsiadów. Ci są naprawdę dziwni. Nic nie wiedzą, nic tu nie ma. Ja też jestem ogólnie nie wierzący, ale to nie musi być żadne ufo. Coś musi być na rzeczy. Cholera wie co, może jakie psychole. Niedawno słyszałem historię o kanibalu. Ponad czterdzieści lat zabijał ludziom pod nosem, samych takich łazików, a podobno bardzo spokojny człowiek to był. I co wy na to? Dlatego Andrzejowi mówiłem, żeby wziął i nie ryzykował. A co do tych ludzi, to widzicie mają nasrane w głowach. Chodzi o to, że oni bardzo konkretnie wierzą i milczą, żeby więcej ofiar było. Nie chodzi o to, że składają ludzi w ofierze, ale są pewni, że jak trzymają gęby na kłódkę to niczego nieświadomi przyjezdni padną ofiarą, a nie oni. Tak po prawdzie to się boją. Wypadki nasilają się jesienią. „Lepiej obcy jak my” coś takiego powiedział staruszek przypomniał sobie Piotr. Wnioski zmroziły go aż poczuł dreszcz.
- Biedni ludzie... oni czują się jak zakładnicy...
- Dokładnie tak jak mówisz Piotrek. W sumie żal mi ich. Nie wypuszczają się z chałup nocą, ani wieczorem. Chodzą w grupkach, a jak muszą sami, to zatykają uszy, bo tam coś nawołuje. Tylko chłopy, kobiety są bezpieczne. - Przed Piotrem stanął jak żywy obraz tego staruszka przy chatce. Czy było to możliwe, że wymuszony uśmiech i raczej nieśmiejące się oczy były na pokaz. Dużo dziewczynek i kobiet, mało mężczyzn. Nie widział nikogo w swoim wieku. Wyobraża sobie jak przestraszeni rodzice wysyłają chłopców do szkół z internatem. Nieliczni mężczyźni, starzy i garstka w średnim wieku zasypiają w tych drewnianych domach, przy bagnach i nawiedzonych lasach w których coś zabija. Nie ma znaczenia, że to zabobon, kiedy umysł wierzy, że to prawda.
- O mój Boże... Prawdziwy horror. Jak pomyśle, że musiałbym tam mieszkać... Nie dokończył Piotr ale słyszał te stukania w dach i okna dziwnych skarłowaciałych drzew przy wichurze. Wiatr przeciska się przez szpary i wyje, gwiżdże, a co jeśli z wiatrem usłyszy coś jeszcze, nawoływanie, i to nie byle kogo... A najstraszniejsze było to, że Piotr nie wiedział jeszcze czego ma się bać.
- To już nie kryminał... To horror. Prawdziwy thriller psychologiczny, duszny, czarny jak smoła podszyty wewnętrzną grozą przed nieznanym... Zdziwieni towarzysze gapili się na Piotra.
- Te chłopok lepiej spadaj z stąd. Ten Andrzej też taki był marzycielski, kompletnie odlatywał, tak jak ty bujał w obłokach. Takich właśnie ludzi to dopada.
- Ale co... w co ci ludzie wierzą?
- Dawniej gadali, że to Połoz. Wielki gad z jeziora. Ale teraz mówią, że to jakiś wężowy demon, nie pożera ciała tylko duszę. I on działa w spółce z wiedźmą. Ona nawołuje, on zjada.
- Ale bzdury... - Stwierdził detektyw. Fotograf też poczuł się lekko zawiedziony.
- Podbijcie do Onufrego. Jest już po sześćdziesiątce i rzadko rusza się z domu. Mieszka w tym piętrowcu, drugie piętro, mieszkanie trzecie. Jak miał dwadzieścia parę lat miał wypadek. Pogadacie sobie z jego żoną Apolonią, bo on jest niemowa.


      Szara, brzydka czynszówka, jedyna w całej wsi, miała trzy piętra i usytuowana była tuż przy lesie. Zapukali i cierpliwie czekali w ciemnym korytarzu, aż właściciel się doczłapie. Otworzył im uprzejmy, garbaty człowiek, którego uśmiech przebijał się przez ból. Piotrowi zdało się, że to nie cierpienie fizyczne, tylko duchowe trapią biednego starca, aż serce mu się ścisło z żalu. Pan Onufry machnął na nich ręką aby weszli, nastawił wodę w czajniku i w kuchni zachęcił ich by usiedli. Pokazał na swoje usta, że nie może mówić, następnie dał im do obejrzenia zdjęcie w ramce jego i żony. Na czarno białym zdjęciu widniała młoda, sympatyczna para. Po niecałej godzinie przyszła starsza pani. Domyśleli się, że była na jarmarku, a Onufry nie poszedł, bo tego dnia bolała go noga, wyraźnie kuśtykał, pokazał im to wszystko na migi. Detektyw wspomniał tylko, że są z policji, nie pokazywał odznaki.
- Martwiliśmy się, bo ze dwa dni go nie było. Szukaliśmy, ale bez skutku. I trzeciego dnia w południe ludzie się drą, że mój narzeczony się znalazł. Wyczołgał się z tych chaszczy ledwie żywy. Noga była brzydko złamana, kość udowa przy miednicy, kość strzałkowa, w piszczeli dwa złamania, trzy żebra pęknięte. Wiecie panowie ja już wtedy się uczyłam na pielęgniarkę. No i nie wiadomo co go wtedy spotkało, ale musiało to być coś potwornego... - Pani Apolonia spojrzała się na męża, zapewne w zapytaniu czy ma mówić dalej, najwidoczniej martwiła się czy temat nie jest zbyt bolesny dla niego. Zrobił obojętną minę i machnął ręką. Piotr był pod wrażeniem w jaki sposób zachowują się ci starsi ludzie. Instynktownie rozumieją się bez słów. Gesty, spojrzenia, mimika. Zazdrościł im intuicji i empatii względem siebie, nigdy jeszcze nie spotkał takiej pary.
- Coś strasznego. Stracił głos z szoku. Ale żeby się tylko na tym skończyło. Nie wiem co mu jest, ale kto lepiej mu pomoże jak ja. Nic tu po psychologach. Pracowaliśmy w mieście, w tym samym szpitalu, był złotą rączką. Niedobrze z nim było, źle sypiał, miał niedobre sny. I jakby ten koszmar nie mógł się skończyć, coś ciągle go tu ciągało. Co przyjeżdżaliśmy, to był spokojniejszy trochę. Wcześniej poszliśmy na emeryturę i postanowiliśmy zamieszkać znowu w tej wsi... On coś słyszy. Czasami wstaje w nocy i wygląda przez okno, a taki przestraszony jakby coś szło po niego, a mi samej zdaje się, że coś w nocy się skrada.
- Trzymasz się? Pamiętaj, że nie ma czego się bać. Twardy chłop jesteś. Większość z tych cwaniaczków co ich znasz, by zemdlało jakby widzieli rzeczy, którym ty bez problemu robiłeś zdjęcia. To są tylko bajki. - Na końcu mruknął detektyw do siebie. Piotr jeszcze nigdy w swoim życiu nie bał się tak jak tego dnia. Lękał się o przyjaciela, a teraz o siebie. Detektyw instruował go, że w śledztwie trzeba wejść w głowę zbrodniarza, wyczuć czym się kieruje. Piotr potrafił na odwrót. Identyfikował się z ofiarą i odczuwał jej przerażenie. Wiedział, że będą mu się śniły koszmary o starym Onufrym, jak budzi się, bo coś go nawołuje, coś co nie pozwoliło mu wraz z żoną osiąść w innym miejscu. Z przykrych rozmyślań wytrącił go detektyw.
- Nie idziemy do auta. Patrz jakie koło byśmy zrobili, pójdziemy na skróty. Stwierdził przyglądając się mapie. Mroczna, zbutwiała ściana drzew, wysyłała w ich stronę falę mroku i słodkiego zapachu gnicia. Poszczerbiony dach koron, spróchniałe, stare pnie, złośliwie rosnące gęsto przy sobie krzaki, zbyt miękko ściółka leśna, stara puszcza nie lubiła gości.
- Za gęsto tu, nieprzyjemne miejsce. Zdziczałe jakby ludzie w ogóle nie chodzili.
Skarlałe, poskręcane gałęzie dziwnie o tej porze były ogołocone z liści, zbyt często jak na tą porę roku. Las w górnej partii był pofalowany, a znad koron wystawały gałęzie w formie ramion, jakby to były jakieś drzewo ludy.
- Myślę, że to pradawny matecznik pamiętający być może czasy królów Piastów, dzięki zabobonom, niemalże nienaruszony przez ludzi. Pamiętam mapy z lekcji historii. Widziałem legendę z XV wieku. Puszcze były olbrzymie, a miasta i osady małe punkciki lub kreski. Fajnie wtedy musiało być, ale też strach było... - Bór, z daleka wydawał się być ścianą nieprzebytego cienia. Dopiero z bliska zaczęli odróżniać kolory i poszczególne kształty w drzewach. Znaleźli dogodną wyrwę w pierwszym rzędzie, ziała czernią, niczym wrota do krainy nocy. Krzaki były wyraźnie wyrwane dla małej ścieżki.
Po chwili doszli do muzułmańskiego cmentarza. Płyty nagrobne wystawały z ziemi, były wielkie i o przeróżnych kształtach. Owijały się wokół nich pnącza z małymi bladymi listkami. Kępy gęstego mchu zwisały z gruzłowatych konarów i gałęzi tworząc jakby woale z gnijącej roślinności i grube liany. Niektóre wężowate korzenie wijąc się w serpentyny, wchodziły do grobów przechylając kamienie nagrobne i powodując spękanie płyt. Surrealistyczna myśl pojawiła się Piotrowi w głowie, mianowicie, że drzewa żywią się szczątkami zmarłych.
- Patrz... nekro drzewa.
- Czarny humor wciąż na wysokim poziomie. - Podsumował detektyw suchar rzucony przez towarzysza. Wtem z nagłym krzykiem zerwał się jakiś duży ptak przestraszony nagłym najściem człowieka, a ponieważ wyleciał z kryjówki, koło której Piotr dopiero co przeszedł, ten przestraszył się niesamowicie, aż podskoczył ze strachu. Serce zabolało i w oczach pociemniało. Artur lekko podskoczył czujny i gotowy, by odeprzeć atak, lecz po chwili zaczął się głośno śmiać. Piotr zauważył, że echo w lesie jest bardzo słabe. Szedł dalej czujny i zdenerwowany. Ścieżka się skończyła przy zwalonym pniu, na którym rosła kępa groteskowych, brzydkich grzybów. Dopiero teraz zauważył, że żadne drzewo nie miało normalnej kory, były śliskie i mechate. Szli dalej prosto. Przez korony drzew przebijały się promienie słońca, niczym cienkie świetliste włócznie, ale niestety rzadko, więc było tam dość ciemno. Mroczne i stare miejsce, niewątpliwie bardzo ciekawe, ale nie nadające się do spacerów. Po chwili las zaczął się zmieniać.
Z dalszą drogą było coraz mniej niskich, karłowatych drzew. W dolnej części lasu zaczęło się robić bardziej luźno, drzewa były dużo wyższe, grubsze i miały równe pnie, nie tak schorzałe i pokręcone jak te poprzednie. Przez listowia przesączało się więcej światła, choć przyznać trzeba, że były dalej gęste i światło na dole było jakby zielone.
- To miejsce przypomina mi wielką sale z zielonym dachem i wieloma filarami. - Wytężając wzrok, po paru metrach leśny krajobraz niknął w mroku. Prócz szelestu liści, słychać było smętne nawoływanie jakiegoś ptaka, i czegoś jeszcze. Piotr przystanął i nasłuchiwał, jednocześnie przyglądając się czarnej przestrzeni między pochylonymi drzewami.
-Słyszę szum strumyka. - Gęste krzaki bardzo utrudniały gdy próbował tam się dostać, lecz z uporem przedarł się. Leśna rzeka szeroka na jakieś dwa metry, była czarna i płynęła dosyć wartko. Tutaj prócz cudownego szumu liści, szemrania strumyka, słychać było śpiew małych ptaków. Ciekawa sprawa, bo po drugiej stronie strumienia znowu było skupisko gęstych krzaków i małych wychudzonych drzew.
      Coś było dziwnego w tym mroku, biła z stamtąd groza pomieszana z natarczywą obserwacją, czyichś nieprzychylnych oczu. Z lękliwego stanu wyrwał go detektyw ponaglający do dalszej drogi. Nigdy nie mógł polegać na swoich przeczuciach ze względu na własne problemy nerwowe. Gdyby takie wrażenia odczułby ktoś mniej lękliwy i bardziej zrównoważony, to by mogło znaczyć, że faktycznie po drugiej stronie rzeki coś było. Detektyw nauczył go pewnego sposobu analizy faktów, gdy poszlaki były wątpliwe. Piotr najpierw odprężył się, pomyślał o meczu, wyobraził sobie, że gra w żużel menadżer i układał statystyki. Po takim odprężeniu starał się nie myśleć o niczym, ewentualnie skupiał uwagę na tym co jest tu i teraz. Świeże powietrze jako beznadziejnemu mieszczuchowi, kojarzyło się z odświeżaczem samochodowym o zapachu leśnym. Z oddali wśród ptasiego gwaru wyróżniał się pracujący dzięcioł. Chodziło o to by niezbyt skuteczny i w przypadku Piotra, mało zdyscyplinowany umysł świadomy oddał sprawę do analizy podświadomości. Wnioski same zaczęły się wyłaniać. Wzrokiem wyłowił wtedy ruch. Wśród ogólnej ciemni wychwytywał czarniejsze bryły, zapewne przedmioty znajdujące się bliżej. Zmiana w układzie kojarzyła mu się z ruchomym obiektem wycofującym się w głąb, jakby ktoś zrobił solidny krok w tył. Słuch zarejestrował delikatnie odmienną gamę w poszumie wiatru, jakby westchnienie. Nieprzyjemne uczucie obserwujących oczu musiało być wynikiem podrażnionej wyobraźni.
- Tam jak się gapiłeś są te skałki. Ale to kawał drogi stąd, miejscowi na pewno przeczesali już to miejsce porządnie. Za chwile dojdziemy do jego auta. - Stwierdził detektyw.
Las wyraźnie przerzedzony nabrał uroku i normalności. Schodzili stromo w dół, pomiędzy grubymi pniami widać było dolinę i drogę w oddali, którą niewątpliwie przyjechał Andrzej. Do połowy Bór wydawał się być stary i bardzo wilgotny, momentami zdało im się, że wleźli w matecznik, gdyż bywało bardzo gęsto, wilgotne próchno zapadało się pod butami, ciężko było złapać oddech, w dalszej części podłoże było twarde i suche, usiane wczesnojesiennymi liśćmi, choć w mieszanym lesie zaczęły wraz z dalszą drogą dominować drzewa iglaste, szczególnie sosny.
- Ja pieprze ale busz, ale warto szukać... Nie przejmuj się. Może leży gdzie nawalony. - Pocieszał detektyw swego kompana. Piotr wskazał przy pniu otwartą klatkę na mniejsze zwierzęta. Na pewno pozostawiona przez Andrzeja. Po kilku minutach znaleźli dużego vana z przyczepą. Detektyw zadzwonił do miejscowego komendanta w sprawie znalezionego wozu. W pobliżu nie było zaginionego. Komendant to wiedział, bo wcześniej już jego ludzie przeszukali wóz.
- Gliniarze już go przeszukali. Fajnie swoją drogą, że nam nie powiedzieli o tym. Nie lubię prowincjonalnych osłów. - Wewnątrz był bałagan, ale raczej nie zrobili tego policjanci, na pewno zadowolili się pobieżnym przeszukaniem. Piotr pamięta taki niekontrolowany chaos w pokoju Andrzeja. Bałagan u niego był od zawsze, pod tym względem nigdy się nie zmienił. Jako nastolatek otwierał do jego pokoju drzwi z trudem, bo jakieś rzeczy walały się po podłodze. Potem chodziło się po płytach, kasetach, pudełkach, książkach, zeszytach. Piłki, rakiety do tenisa i ping ponga, kij bejsbolowy, gazety, od popularnonaukowych po erotyczne i najfajniejsze, wielkie spękanie na ścianie z rozchodzącymi się kreskami od epicentrum, a pod spodem napis „terapia anty-stresowa wal tu głową”. Inaczej przedstawiało się pomieszczenie z terrarium i akwarium. Andrzej uwielbiał swoje rybki i gady. W przyczepie na małych drzwiczkach wisiały dwa kalendarze na 2016 rok, jakby nie mógł się zdecydować. Przedstawiały zdjęcia o odmiennych tematykach, naga kobieta i puchata biała foka. Detektyw przyglądając się rozebranej piękności analogicznie zadał pytanie z którym mu się skojarzyło zdjęcie.
- Andrzej miał dziewczynę?
- Na krótko przed wyjazdem zerwali ze sobą. Nic specjalnego, chodzili ze sobą może z rok. O nic też się nie pokłócili, po prostu znudziło im się.
- Pewnie też nie pomogły takie długie wypady. - Nim skończył mówić podniósł telefon z małego stolika na którym były też kolby, mała waga i mikroskop. Próbował włączyć ale był rozładowany. Otworzył szufladę i znalazł ładowarkę. Piotr fachowo z wprawą użył mikroskopu i przyjrzał się próbce. Jakaś obumarła komórka. Obok krzesełka w ciasnym pomieszczeniu był mały kufer, Piotr otworzył go i po raz pierwszy od dawna zmarszczył czoło wyraźnie skonsternowany.
- C-co d-do jasnej... dupy... - Wyjął z wnętrza dziwny przedmiot, jakby długą i szeroką płachtę wyraźnie poszczerbioną na brzegach.
- Co to za śmieć? - Spytał się obojętnie detektyw i zapewne taką protekcjonalną uwagę poświęcili poprzedni policjanci przeglądając samochód i przyczepę. Możliwe iż wzięli to za jakąś szmatę, tak na pierwszy rzut oka mógłby pomyśleć ten, kto nie dotknął owego przedmiotu.
- O... kurwa... - Spojrzał się fotograf na detektywa z ekscytacją i niepokojem. Podirytowany zachowaniem detektywa, który w tak doniosłej chwili szukał po sobie zapalniczki z tępa miną i niezapalonym papierosem w ustach, prawie syknął z przyganą w głosie.
- To skóra... węża. - Rozłożył ją na szerokość klatki piersiowej i nie musiał tłumaczyć, że jest to tylko mały fragment.
- Skąd on to wytrzasnął. Jest za duże. Dobra... już wiem. On se to przywiózł z Afryki... jakaś anakonda czy inne gówno. Chciał cię nabrać. O to mu chodziło. Usłyszał legendę o wielkim wężu, wypadki i tyle, chciał zrobić głupi kawał.
- Największe węże żyją w Amazonii... w tym Anakondy. Nie ma takich wielkich węży... Przynajmniej nie odkryto ich jeszcze... A ta skóra jest prawdziwa. Ja go znam, on nie zrobiłby mnie w wała. On kochał zwierzęta... i w tej sprawie nie robił by sobie jaj. Być może faktycznie wszedł na ukryte pl niewyjaśnione pl, czy inne chujstwo... to... nie wiem co powiedzieć... zatkało mnie. - Piotr wzburzony wyszedł z przyczepy i usiadł na pobliskim kamieniu. Detektyw podszedł ostrożnie do wylinki, sprawdził ją w palcach, potarł, po czym wyraźnie zbity z tropu (czego bardzo nie lubił) usiadł koło Piotra. Pogrążeni w ponurym milczeniu zdawali się dać już za wygraną. W końcu odezwał się detektyw, lecz rozmowa była monotonna i kręciła się wokół tego, jak bardzo to jest nieprawdopodobne żeby taki wąż żył w polskich lasach i jak bardzo jest niemożliwe żeby to on zabijał.
- Słuchaj, to jest po prostu krypto zoologia. Jak z Yeti albo potworem z Loch Ness.
- Ale skóra jest prawdziwa...
- Może jakimś dziwnym sposobem wszedł w posiadanie tego, ale to nie jest możliwe żeby tyle lat, zwierzę takich rozmiarów się tu ukrywało.
- Jest bardzo gęsto... duży teren... miejscowi się boją... zabobon...
- Ale nie tyle lat. Na pewno byłby jakiś ślad. Hej! W środku był mały telewizorek, a on nagrywał za pomocą kamery noktowizyjnej? - Na to pytanie Piotr się ożywił.
-Tak! Z-zupełnie zapomniałem. Ale p-pewnie wzięli tamci. - Okazało się, że nie skonfiskowano nagrań. Niestety nocne sesje były bardzo nudne, nawet oglądane w przyśpieszeniu. Po pewnym czasie Piotr usnął, lecz niezmordowany detektyw przeglądał dalej. Z nudów wypalił całą paczkę i nie mając co pić, jeść ani palić, był zły i rozdrażniony. Wszelkie poruszenie było spowodowane przez leśne zwierzęta. Błysk oczu, ruch i wychodziła łasica, zdziczały kot, szop lub sarna. Nagle, na skraju widzenia kamery, pojawiły się oczy, które świadczyły, że ich właściciel dziwnie się zachowuje. Detektyw wyłączył podgląd. Ciekawskie, bądź ostrożne zwierzęta podchodziły lub wycofywały się, ale działo się to szybko, te oczy nagle zatrzymały się gdy dojrzały kamerę, jakby ich właściciel wiedział czym jest kamera, albo ktoś nie pozwolił temu stworzeniu podejść bliżej. Wzrok niechętnie się wycofał i na sekundę między gałęziami jak wisiał wielki księżyc, pojawił się niepozorny cień... Detektyw zatrzymał nagranie. Na stop klatce – rozmazanej i w słabej rozdzielczości, dojrzał kształt, który nie dał się pomylić z niczym innym. W koronie drzew, na tle księżyca, była ludzka głowa. Profil kobiety o rozwianych włosach. Śledczy uznał, że kimkolwiek była, musiała być wysoka. Najpierw wzrok zwierzęcia wielkości sarny lub dużego psa, a potem kobieta. Mogła być z pobliskiej wioski, może lubi nocne spacery po lesie i dla bezpieczeństwa wzięła psa.
Nagły telefon do detektywa rozbudził Piotra. Tamten szybko wyłączył telewizor i schował nagranie z pendrivem.
- Idziemy. Znaleźli coś. Ubrania, chyba Andrzeja. Tu niedaleko auta. - Piotr i Artur nie natknęli się na rozrzucone ciuchy, bo szli z przeciwnej strony. Po niecałych 10 minutach dotarli do miejsca. Detektyw coś zapisał, a fotograf zrobił zdjęcie. Czekało na nich dwóch funkcjonariuszy.
- Kojarzysz je? - Zapytał się detektyw Piotra oglądając buty. Ubrania były porozrzucane w nieładzie jakby komuś się śpieszyło.
- To... Andrzeja... Na pewno... - Na te potwierdzenie tamci policjanci powiedzieli coś przez komunikator, dając znać bazie o identyfikacji przez znajomego. Rozpoczęli poszukiwania w czwórkę, lecz po chwili dołączyło do nich trzech funkcjonariuszy z psami tropiącymi. Wilczury zapoznawszy się z zapachem koszulki podjęły trop. Podążając w gąszcz nagle się ożywiły, ale zlęknione nie chciały iść w tamtą stronę, jakby się czegoś przestraszyły.


       Po dwóch godzinach mozolnych poszukiwań, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, dostali wiadomość o znalezionym. Dużo dalej od miejsca poszukiwań, na brzegu rzeki znaleziono ciało. Po dotarciu do grupy, która odkryła zwłoki, rozpoczęto oględziny. Nagie ciało leżało na boku wyłowione przez policjantów z rzeki. Natknęli się na nie, gdy te płynąc z nurtem rzeki, zaczepiło się o korzeń. Piotr od razu robił zdjęcia na miejscu. Rozpoznał Andrzeja, lecz nie dał po sobie poznać załamania. Mięśnie twarzy stężały, ruchy były szybkie choć nerwowe. Martwego mężczyznę przewieziono do miejskiej kostnicy, ale komendant nie pozwolił na sekcję, ani pobieżne badania, dopóki nie przyjadą rodzice na identyfikację. Był już wieczór i zrobiło się ciemno. Zastanawiali się co robić dalej, czy już wracać, czy zostać. Piotr uznał, że nic tu po nich tym bardziej, że nie chciał następnego dnia rano spotykać się z rodzicami przyjaciela. Artur chciał zostać, bo był już zmęczony, śpiący, głodny, chciało mu się palić i napić czegoś mocniejszego. To były główne powody, choć inaczej się wyraził.
- Skoro już tu jesteśmy, zbadajmy ciało. Jutro rano może coś się wyjaśni. - Zaszli do gospody, zjedli porządną kolację i kupili skromnie 0,5 Finlandię na dwóch. Wynajęli pokój w tej samej gospodzie, w której gadali z Januszem. Spędzili czas przy wódce do północy. Piotr wspominał kolegę, Artur śledztwa, które prowadził. Szybko zasnęli. Detektyw chrapał, jakby drwal za oknem ręczną piłą piłował drzewo.
Piotrowi śnił się koszmar. Chował się wraz z Andrzejem, przed potworem czającym się w gąszczu. Byli na starej, zalesionej strzelnicy w ich rodzinnej miejscowości. Strzelnica wojskowa, stała opuszczona między polami i lasami na zupełnym odludziu. Jak byli mali, lubili się tam bawić. Teraz umierali z trwogi. Wiedzieli, że gdzieś tam czai się wielki wąż. Zmierzchało, robiło się zimno. Cienie gęstniały i wydłużały się. Andrzej postanowił się poświęcić. Ujawni się, a Piotr ma w tym czasie uciec. Zanim zdążył się przeciwstawić, przyjaciel już wstał i zaczął biec. Ciemne bryły pochłonęły ludzką sylwetkę i w momencie gdy znikł mu z oczu, usłyszał ruch pośród krzaków i małych brzóz. Szybki ruch, miażdżenie i rozdzierający krzyk. Lęk sparaliżował go, nie mógł się poruszyć. Słyszał jak masywne cielsko się porusza. Chował się w bunkrze i gdy nieznacznie wyjrzał, widział zalesioną nieckę między wałami zwieńczonymi wysokimi drzewami i drutem kolczastym. W mrocznej gęstwinie dojrzał na chwilę obły, masywny kształt. Szybko przemieścił się na skraj pola widzenia, lecz szelest i szuranie było wyraźne. Coś zakotłowało się przy bunkrze, od ściany w której nie było okna widokowego. Pomału coś sunęło wzdłuż kwadratowego obiektu. Jeszcze nigdy nie czuł takie strachu. Panika, lęk, rozpacz. Obrzydliwy stan wyczekiwania, był już tak nieznośny, że pragnął targnąć się na własne życie. Nagle wyłonił się jakiś przedmiot. Ogon... ciało owinęło się wokół schronu. Ciężki, syczący oddech, dobywał się tuż zza jego pleców. Wystarczyło tylko się obrócić... Z przykrych snów wybudził go dziwny dźwięk. W środku nocy, spocony i czujny nasłuchiwał między interwałami chrapiącego. Dźwięk narastał, zbliżał się... wystarczyło się obrócić i spojrzeć w okno.
       Stary Onufry, także miał tej nocy niesamowity sen. Nie były to twórcze projekcie śniącego mózgu, wręcz przeciwnie, czynności, które robił były tymi na jawie, co nie umniejsza ich niezwykłości. Przyniósł żonie kwiaty i butelkę wina bez żadnej okazji. Wypili niewiele, pani Apolonia miała bardzo słabą głowę i po alkoholu szybko zasypiała kamiennym snem.
Z bukietu wyjął jedną różę, żona nie zwróci uwagi, przecież nie liczy poszczególnych sztuk.
Zabrał także ze sobą butelkę wina i dwa kieliszki. W nocy niepostrzeżenie wymknął się jak złodziej. Przeszedł przez wejście do lasu, to samo, którym poprzednio przechodzili fotograf i detektyw. Poszedł nad rzekę. Ktoś już czekał na niego po drugiej stronie. Nalał do kieliszków i wyciągnął jeden przed siebie, a smukła, kobieca dłoń wyłoniła się z ciemności i pochwyciła szkło. Idealnie gładka skóra, jędrna i bez zmarszczek, musiała należeć do młodej kobiety. Długie i ostre paznokcie były niepomalowane. Onufry wzniósł toast, nad rzeką szkła się złączyły na chwile w pozdrowieniu. Z jakiegoś powodu, każde z nich pozostawało po swojej stronie rzeki. Gdy wypili wino, starzec wyciągnął róże, a ta zwisła nad rzeką, czarną i szmerliwą. Stara pomarszczona dłoń trzymała kwiat za łodygę na końcu, kobieca dłoń trzymała ją za aksamitną głowę. Jedno starało się nie dotknąć drugiego. Z wiatrem nadleciało westchnienie od strony kobiety, które niosło ze sobą pocieszenie. W nieprzeniknionym leśnym mroku ktoś płakał z żalu, szloch szedł od jego strony rzeki. Starzec śnił dalej niespokojnie zdarzenie z własnego życia. Coś nawoływało z dzikich leśnych ostępów. On znał dobrze to śpiewne wołanie, lecz tym razem nie było do niego. W mroczny labirynt cudów i grozy kto inny miał się zapuścić.
Odpowiedz
#2
Dziwna sprawa z tym opowiadaniem - mimo że pod względem językowym mocno szwankuje, czytało mi się gładko. To zasługa niesamowitego, mrocznego, gęstego klimatu, który - jak zdążyłam zauważyć - jest Twoją wizytówką, Autorze. Fabuła świetna, czytałam raczej jak kryminał noir z elementami dreszczowca. Dopracowani bohaterowie przemawiający i reagujący jak prawdziwi ludzie, nie papierowe manekiny. Zamarzyło mi się, żeby kiedyś to opowiadanie przeczytać w formie papierowej albo chociaż e-booka. Po porządnej korekcie, oczywiście. Naprawdę warto.
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#3
W oknie przestraszył się twarzy, lecz to było jego odbicie. Na skraju mrocznej ściany dostrzegł światło, jakby ktoś trzymał lampę. Śpiewne nawoływanie było rytmiczne, przypominało bujanie huśtawki, albo jakąś prostą piosenkę dla dzieci. Dźwięk hipnotyzował i kusił. Mężczyzna poczuł euforię i zew, któremu nie mógł się przeciwstawić, ani z którym nie mógł walczyć. Niczym wirus hakujący sieć i przerywający firewall, mózg zainfekowany pieśnią, utracił tamy hamujące wyciek enzymów – szarą masę zalały dopamina i serotonina, odpowiedzialne za szczęście i stan totalnego odurzenia.  Ani alkohol, ani narkotyki nie spisałyby się lepiej. Istota wydająca hipnotyczne dźwięki, miała pełną władzę nad jego umysłem. Teraz nie różnił się niczym od psychicznie chorego. Postradawszy rozum, szybko się ubrał i ruszył na spotkanie.
     Mrok wydawał się władcą nie tylko lasu, ale też człowieczego serca. Skrywał tajemnicę, a ten, który próbował ją odkryć, ryzykował życie. Czuł się wolny i radosny. Dla trzeźwo myślącego człowieka, to byłby koszmar. Chore, pokrzywione drzewa, spowite w gęstą, szarą mgłę, śmierć czająca się w złowieszczym mroku. W oddali pojawiło się znowu nikłe światło. W jego blasku mgła się kotłowała, hebanowe, skarlałe drzewa pochylały się nad lampą jak wiedźmy chylące się nad olbrzymim świetlikiem. I on ciągnął tam, jak ćma nocna do latarni. Po chwili dotarł do rzeki. Z nurtem płynął zapalony lampion. Była po drugiej stronie, wystarczyło przeskoczyć w miejscu gdzie woda była płytka, a koryto najwęższe.
    W mroku zapłonęła kolejna lampa. Złoty blask ukazał mityczną istotę, wprost ze starożytnych legend. Spełnienie marzeń duszy szukającej ucieczki z szarego życia. Oto cud z antycznej Grecji. Już pamiętał w co się bawili z Andrzejem gdy mieli 12 lat. Byli detektywami, rozwiązywali śledztwa. Jeden wymyślał nieskomplikowaną intrygę, zostawiał ślady, takie jak plama krwi, drugi miał znaleźć zabójcę. Zaczytywali się wtedy w przygodach Sherlocka Holmesa, czytali Chandlera i Agatę Christie, potem odkryli Poego, a na końcu Lovecrafta i ten ostatni był objawieniem. Czysty horror. Zagnieżdżał się w psychice, powodował lęki, przynosił koszmary. Najulubieńszym opowiadaniem Piotra był „Dunwich horror”. Nieraz wspominał koledze jak wielkie wrażenie sprawiło na nim wstęp zacytowany z Charlesa Lamba - „Gorgony, Hydry, Chimery... mogą się odradzać w umyśle skłonnym do przesądów – lecz istniały w nim już wprzódy. Są to kopie, wzorce – wzorce zaś najpierwsze są w nas, i są wieczne. Jakżeż inaczej mogłyby wpływać na nas wymienione tu byty, skoro na jawie mamy je za nieprawdziwe? … Lęk o którym tu mowa ma naturę czysto duchową... wejrzeć w cienistą krainę preegzystencji”. Za karę Andrzej miał wystąpić w szkolnym teatrzyku. Herakles wykonywał 12 prac. Potem Odyseusz przepływał koło wyspy, gdzie zgubnie nawoływały mityczne hybrydy. Perseusz w mrocznych jaskiniach walczył z potworem zabijającym wzrokiem. Koledze tak się spodobało, że potem odgrywali te historie.
    Unosiła się nad nim i płynnie kołysała całym ciałem. Musiał spojrzeć w oczy pomimo, że bał się wzroku zamieniającego w kamień. Oczy były ludzkie, prawie normalne prócz tego, że lekko świeciły jak leśnym zwierzętom. Od pasa w górę była piękną, młodą kobietą, poniżej miała ciało węża. Była idealna pod każdym względem. Bardzo ładna twarz i sympatyczny uśmiech, długie brązowe włosy, inteligentne spojrzenie, smukła szyja, duże, idealne piersi, umięśniony brzuch.
Ludzkie ciało było szczupłe, smukłe i sprężyste. Poniżej, wężowy ogon był połyskliwy i mienił się kolorami. Zielone i szmaragdowe łuski tworzyły piękne wzory. Rozwarła ramiona, jakby chciała wziąć w objęcia dziecko. Była kompletnie naga, nigdy nie nosiła ubrań. Gdy ją dotknął okazała się zimna, jakby dotykał ruchomy posąg. Nie zraził się tym, postanowił, że sam ją ogrzeje własnym ciałem.
      Kobieta - Wąż, była przedstawicielką bardzo rzadkiej rasy. W antycznych czasach występowało wiele osobników jej gatunku, obecnie zostało już niewiele tych stworzeń. Wężowy lud żył obok ludzi od zarania dziejów. Być może na drodze ewolucji jakiś gatunek ssakokształtnych gadów w celach ochronnych, zaczął upodabniać się do największych i wyjątkowo krwiożerczych drapieżników, jakie kiedykolwiek nosiła ziemia. Takie teorie wysnuwał Andrzej. Wężyca nie znała początków swego gatunku. Inteligentne i spokojne, do tego ospałe i powolne ze względu na układ metaboliczny (były zmiennocieplne) w zimne dni potrafiły być wyjątkowo osowiałe – musiały sobie radzić w mniej agresywny sposób. Potrafili czytać ludzkie myśli i hipnotyzować siłą umysłu, przez spojrzenie lub za pomocą głosu. Najchętniej wężowy lud korzystał z sugestii niewidzialności. Manipulując umysłem, człowiek widział to co chcieli żeby widział. Stąd się wzięły legendy o niewidzialnych stworach, a hybrydyczne potwory na stałe zagościły w archetypicznych symbolach.
    Dawniej potrafiły żyć dłużej, dziś dożywają zaledwie 600 lat. Do tej dzikiej, niemal bezludnej krainy przybyła jej prababka, ciekawa świata i krain gdzie nikt się jeszcze nie zapuszczał. W tamtych czasach było też cieplej. Istoty te były ciepłolubne i najchętniej preferowały gorące kraje. Układ samiec i samica, był bardzo luźny i nie zawsze obydwoje rodzice wychowywali młode. Jej ojciec na starość odszedł na południe, matka została, bo upodobała sobie miejscowych mężczyzn. Ona robiła to samo. Przede wszystkim porozumiewała się emocjami, ale czasami rozmawiała za pomocą przesyłanych myśli, lecz często nie rozumiała niektórych pojęć, zjawisk, czy przedmiotów z wizji usidlonych mężczyzn. Kobiety - węże miały opiekuńczą naturę, były bardzo spokojne i wyrozumiałe.
   Greccy mitotwórcy byli nierzadko kochankami, a one często wplatały swoje pomysły w powstające historie. Jej praprababka splatała włosy w grube warkocze i wyglądała jakby miała węże na głowie, lubiła też nosić antyczną zbroje i była wyjątkowo agresywna jak na spokojny wężowy lud. Od niej powstała legenda o Meduzie. Wszystko to opowiadała Piotrowi za pomocą obrazów. Przestrzegła też, że kopulacja z nią jest ryzykowna. Dawniej nie było tyle przypadków śmiertelnych, teraz ludzie są chorowici, słabi i łamliwi. Ten podobnie jak poprzedni nie chciał zrezygnować.  
Gdy zbliżała się jesień było zimno, robiła się wtedy smutna i samotna. Wołała mężczyzn w swoim wieku, bo choć ma trochę ponad 200 lat, przekładając wiek na ludzką miarę miałaby dwadzieścia parę lat i tak też wyglądała. Najczęściej ściągała mężczyzn młodych, nieśmiałych, zakompleksionych i melancholijnych, bo z powodu jesiennej pogody taki też był jej śpiew. Czuła się jak ta pora roku i taki typ przeważnie do niej ciągnął. Ten ostatni był wyjątkiem. Mocno się zdziwiła, bo sam ją odkrył i zakochał się w niej bez jej ingerencji. Miał charakter płomienny jak ludzie z gorących krajów południa. Rozpalony, niesamowicie podniecony, rozebrał się do naga i ze stojącą kuśką biegł przez las jak człowiek pierwotny, lub bożek płodności. Był silny i zdrowy, miał grube, mocne kości, lecz okazał się idiotą, tłumaczyła się w ten sposób Piotrowi. Kopulował się aż do śmierci, nie potrafił przestać. Brak ubrania był dla niej problemem, chciała wrócić z ciałem i go ubrać, ale już ktoś się kręcił, więc wrzuciła ciało do rzeki.
    Poprzedni chłopak miał problemy z oddychaniem i choć się męczył i dusił, umierał szczęśliwy, tak jak wszyscy upojeni ekstazą. Ci co przeżyli nigdy o niej nie mówili, siłą woli pętała im języki. Bardzo polubiła Piotra, bo był miły, sympatyczny i miał pokrewne zainteresowania. Poprzedni niby też był ciekawy, ale był bucem. Czuła się przy Piotrze bardzo dobrze. On i Onufry byli jej ulubionymi mężczyznami. Niestety Onufry jest już stary, ale wciąż ją kocha. Gdy przybył do niej młody i piękny, wydawał się idealnym kandydatem. Wiele razy byli ze sobą, lecz pewnego razu był nieostrożny. Ona ma inną mentalność jak ludzie, bez zamęczania potrafi kopulować całą dobę i jest nieporównywalnie silniejsza, a w miłosnych uniesieniach nie panuje nad swą siłą. Onufry był tego dnia rozdarty, bo czuł, że oszukuje narzeczoną. To była kolejna abstrakcja dla niej, bo ludzie węże nie widziały nigdy problemu w wielu związkach, czy darzenie miłością erosa więcej jak jedną osobę. Onufry jednak miał wyrzuty sumienia i przez nieuwagę uległ wypadkowi. Nie rozumiała do końca jego pobudek, ale wiedziała, że się męczy i bardziej skłania się ku narzeczonej, więc wprowadziła zakaz stosunków cielesnych między nimi. Onufry pomaga jej czasem. Przynosi rożne ciekawe rzeczy, by jej dom był przytulniejszy. Jaskinia miała dość powierzchni, by zmieścił się w niej piętrowy domek. Z ulgą zauważył, że była przyjemnie ciepła i sucha. Lokum znalazła sobie pod wodospadem, gdy leśna rzeka wypływała z jeziora, by po chwili spaść kilka metrów w dół. Wejście zastawiała mechatym kamieniem, na tyle ciężkim, że człowiek sam jeden, nie miałby szans go przesunąć. Wewnątrz paliło się ognisko, pod ścianą było coś w rodzaju łóżka – legowisko wyglądało jak wielkie gniazdo, na wierzchu był wyściełany suchymi liśćmi. Na małym stoliku było zdjęcie młodego Onufrego, tusz i pióro. Nie mógł wyjść ze zdumienia, gdyż na zwojach pergaminu pisała po starogrecku i łacinie. Z matki na córkę przechodziły starożytne rękopisy. Co sto lat trzeba je przepisywać, bo papier się niszczy, tłumaczyła mu. W kufrze miała tego pełno.
     Nie lubi współczesności, ludzka technologia ostatnio rozwija się za szybko. Pewnego dnia weźmie najważniejsze zwoje i wyruszy na południe w celu znalezienia partnera, by spłodzić potomka. Ze związku człowieka i lamii (lub Meduzy jak kto woli) nie będzie dzieci, są odmiennymi gatunkami. Nasienie będzie z początku się łączyć, nastąpi zygota i mitoza komórkowa, lecz po dalszym podziale jej organizm wchłonie taki nienaturalny eksperyment, w zamian dając jej ciepło na wiele dni. Zmagazynowała już tyle nasienia, że spokojnie będzie mogła hibernować w zimę. Jeśli chodzi o dietę jest wszystkożerna, lecz nigdy nie jadła ludzkiego mięsa. Obecnie podróż przez kraje będzie ciężka z powodu zbyt gęstej sieci tras (ulice ją drażnią, miast nie znosi, a kamer nienawidzi) i coraz częstszego monitoringu. Nawet skupiska ludzkie nie są jej straszne. Przechodziła ludziom pod nosem w pobliskich wsiach i nikt jej nie widział. Mogła brać co chciała, ale najchętniej lubiła się zamieniać. Umiała ładnie szyć na drutach, choć sama nigdy nie miała potrzeby nosić odzieży, plotła koszyki, czy strugała w drzewie. Miała niewątpliwie duży talent. Siłą sugestii sprzedawca nie widział materializującego się przedmiotu w powietrzu, czy lewitującego własnego produktu lecz był pewien, że wyobrażony klient był u niego i nigdy nie miał wątpliwości po co zamieniał się na nieprzydatne, choć ładne rzeczy. Umysł świadomy łatwo oszukać, lecz ślad niepokoju zostawał w psychice i dręczył w niepewności. Takie osoby potem miały skłonność do zabobonów, widzenia duchów czy kosmitów. Obecnie hipnoza, dawniej była nazywana mesmeryzmem, lub magnetyzmem zwierzęcym. Siłą woli wpływała na magnetyczne fale w konkretnej części mózgu człowieka. Oczywiście im więcej ludzi tym trudniej nimi sterować. Lampiony przynosił jej Onufry, miała pełno tego w pomieszczeniu. Zapaliwszy kilka, wnętrze groty wypełnił ciepły blask starego złota.
     Chciała z nim spędzić normalnie czas, pogadać (telepatycznie), pośpiewać mu, lub zagrać na prostym, struganym flecie, tym bardziej, że już nie potrzebowała zapasów na zimę, a połączenie było ryzykowne. Groźby były jałowe i już tylko z przyzwyczajenia przestrzegała go przed ryzykiem stosunku. Ten podobnie jak wszyscy poprzedni nie mógł się oprzeć. Pierwotne impulsy brały górę nad rozumem.
    Początki były niespieszne. Długo się rozkręcała, powoli, choć namiętnie całowała. Wszystko co robiła, było bardzo zmysłowe. Powolność i niecierpliwość oczekiwania jeszcze bardziej podniecała mężczyzn. Jej ciało z początku zimne i trochę nieprzyjemne, z czasem się rozgrzewało, krew szybciej zaczęła krążyć, na ludzkiej skórze wyszedł pot. Śliska i rozgrzana, poruszała się znacznie szybciej. Nadzy i spleceni w miłosnym uścisku, rozpoczęli akt w pozycji siedzącej, ale nim zdążyła coś konkretnego zrobić, on wypuścił nasienie. Od razu zrozumiała, że był prawiczkiem co było dla niej dziwne, bo był już w dojrzałym wieku. Nawet ten młody, nieletni miał już niejaką wprawę. Wiele dla niej znaczyło to, że będzie jego pierwszą dziewczyną, i to ona go rozdziewiczy. Siedział na jej zwiniętym ogonie, a ona tuliła go do piersi. Byłaby bardzo wysoką kobietą nawet jakby miała nogi. Kiedy go nie całowała, on całował jej piersi, głaskał i pieścił je. Dotykali, pieścili, lizali i całowali, aż podniecona zaczęła się robić ostrzejsza. Położył się, a ona była na górze. Oplotła ogonem jego nogi. Pomału, coraz mocniej zaciskała na nim swe ciało. W pewnym momencie już trudno było się poruszać – zdawali się być przyklejeni do siebie. Gdy wszedł w nią, zaczęła coraz szybciej się poruszać.
Dłońmi dotykał jej ramion, wodził po ciele i tam gdzie się kończyła ludzka powłoka. Mięśnie w dolnej części ciała drgały, sprężały i rozprężały, zapewne w taki sposób poruszała się po podłożu. Był pod wrażeniem jej siły. Drgania przechodziły także przez jej kobiecą formę, widać było pod skórą jak mięśnie w ludzkiej części ciała pracują. W tamtej chwili najbardziej zmysłowe zdały mu się jej plecy z na przemian chowającymi się i wystającymi łopatkami. Ocierała się o niego coraz mocniej i szybciej, absurdalnie zdało mu się, że ona parzy i za chwile dojdzie do samozapłonu.
Zmieniła układ i przednią częścią ciała uniosła się tak, że widział jej piersi z których skapywał pot.
Piersi z nabrzmiałymi sutkami coraz energiczniej podskakiwały i co jakiś czas dotykały jego ust i twarzy. Naprężony brzuch ukazywał kaloryfer o jakim on próżno marzył. Łabędzia, smukła szyja, wyraźny obojczyk i przede wszystkim twarz – mimika pełna agresywnej pasji. Spletli swe dłonie i zaczęła go posuwać tak energicznie i brutalnie, że zwykłe, liche łóżko by tego nie wytrzymało. Gdy doszedł i ciepło rozeszło się w niej, połączyli się w spólnym orgazmie, tak intensywnym, że słowa nie potrafiłyby opisać emocji, gdyż zespoleniu uległy nie tylko ciała, ale też umysły. W ekstazie wygięła się do tyłu, a każdy cal jej ciała był idealny, jakby była doskonałą, grecką rzeźbą.
    Był już wycieńczony, a osłabione serce nienawykłe do wysiłku fizycznego, zaczęło się poddawać. Dla niej to był dopiero początek. Trwali spleceni w uścisku aż do następnego wzwodu i następnego wytrysku. I tak przez całą najpiękniejszą noc w jego życiu.

    Detektyw obudził się z lekkim kacem. Zwlókł ociężałe cielsko, by odebrać telefon, który tak brutalnie go zbudził. Przelotnie kątem oka spojrzał na zegarek. 7 rano. Komendant dzwonił w sprawie Andrzeja, przyjechali rodzice zmarłego, rozpoznali zwłoki i teraz czekają tylko na niego i Piotra. Ale ostatniego nigdzie nie było. Zdziwiony do granic możliwości, po chwili zrozumiał co się stało. Wiedział tyle, że Piotra żywego już nie spotka i na dniach znajdą jego ciało (z pękniętym żebrem, mocno podrażnionym przyrodzeniem, poobcieraną skórą i złamaną kością udową). Wyobraził sobie też twarz – kretyński uśmiech, jakby przed śmiercią przeleciał najgorętszą i najfajniejszą laskę na świecie. Wiedział to i zaśmiał się. Wybuchłby histerycznym, niepohamowanym śmiechem, gdyby w porę się nie opanował.
    Sprawa wypadków we wsiach Czarna Woda i Cicha Woda, kładły się upiornym cieniem na dalsze życie detektywa Artura Leśnego. Długie i mozolne wyjaśnienia na komendzie policji, potem przed rodzicami Piotra, aż po odnalezienie ciała uważał za najgorsze chwile ze swojego życia. Upiorna, niezrozumiała anomalia granicząca ze zjawiskami paranormalnymi, legła ponurym cieniem na dalsze poczynania detektywa. Długie terapie u kochającej żony pomogły mu się pozbierać, lecz jeszcze długo prześladowały go sny o istocie z nagrania kamery nocnej. Detektyw już do końca życia trzymał się z dala od wsi, przyrody i niewyjaśnionych przypadków.
      Gdy wydał ostatnie tchnienie, odebrała falę emocji - radość, spełnienie, miłość i niemieszczącą się w słowach wdzięczność. Bez problemu zrozumiała też ostatnie myśli. „Lepszy jeden dzień u jej boku jak sto lat samotności”. „ Jeden rok życia jest dobry. Sto lat życia jest dobre”. To też rozumiała, bo przecież kiedyś tak powiedział Budda. „Najpiękniejsza rzecz na świecie, móc usnąć u twego boku” a to było już jego. Jaka szkoda, taki miły chłopak. Słabe serce, od urodzenia z wadą wrodzoną, nie wytrzymało. Trzymała go w ramionach, lekko kołysząc. Głowę złożył na jej piersiach i zdawał się spać, lecz poczuła ostatnie uderzenie serca, a potem była już cisza.
„Mężczyźni teraz są tacy miękcy” pomyślała. Chciałaby żeby byli twardsi.
Odpowiedz
#4
Miranda Calle, bardzo dziękuję Ci, za tak ciepłe słowa. Nie ma milszej i bardziej podnoszącej na duchu wypowiedzi. Świadomość, że komuś się podoba to co robię i fakt, że ktoś to czyta jest nie do przecenienia. Nie ma też większego komplementu, jak chęć przeczytania opowiadania w formie e - booka, czy wydania na papierze. Ale o tym po cichu marzy chyba każdy, kto próbuje swoich sił w pisaniu. Tym bardziej, że op, spodobało się przed poznaniem końca. Mam nadzieję, że na końcu nie zawiodłem.
Życzę klimatycznego wieczoru, tym bardziej, że piszę to w chwili, gdy na dworze jest tak gęsta mgła.
Pozdrawiam.
Odpowiedz
#5
Będę Cię czytać, oj będę.
Pozdrawiam serdecznie.
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#6
Czytając opowiadanie początkowo moim wiodącym skojarzeniem był "True detective", pierwszy sezon. Dwóch panów w samochodzie, tajemnicze śledztwo, interesujące sylwetki psychologiczne; zapowiadało się bardzo ciekawie Big Grin . Podoba mi się hybryda kobiety-węża, lubię ten motyw, dlatego z zadowoleniem przeczytałam finał. Potrafiłam utożsamić się z bohaterami, są dobrze napisani, historia była interesująca, klimat po prostu miażdży, niektóre opisy, zwłaszcza sennego wpływu na mężczyzn odebrałam jako prawie psychodeliczne.

Niestety moim zdaniem to opowiadanie bardzo cierpi przez kiepską stylistykę. Znalazłam kilka błędów interpunkcyjnych, trochę ortograficznych, czasami musiałam się mocno skupić, żeby wiedzieć kto mówi do kogo w danym fragmencie. Rzeczą, która najbardziej wytrącała mnie z tego prawie transowego (dla mnie duży plus) klimatu były mocno kolokwialne wtrącenia. Czytając zdanie napisane przepięknie, prawie poetycko nagle natykałam się na mocno potoczne wyrazy i to kompletnie wybijało mnie z rytmu, niejako sprowadzało na ziemię. Moim zdaniem gdyby poddać tekst wnikliwej redakcji to po poprawkach technicznych i stylistycznych byłby naprawdę świetny.

Ze swojej strony chętnie przeczytałabym dalsze losy kobiety-węża, zaintrygował mnie Twój pomysł na zbudowanie historii tego gatunku Smile
Odpowiedz
#7
Dziękuje za przeczytanie i komentarz. Warsztat techniczny mam naprawdę kiepski i niestety od czasów szkolnych nic się nie zmieniło.
Nauczycielka chwaliła za pomysł, a kartka pokreślona na czerwono i 3+, albo 3-. Dlatego nawet nie ślęczę nad nim po napisaniu, bo nic konstruktywnego bym nie wymyślił. Z jednej strony liczę na pomoc, z drugiej trochę głupio mi, że psuje czytelnikom wrażenia i męczę grafomaniom.
True Detective, fajne skojarzenie. No jeśli klimat Cię miażdży czytelniku, to mam zaciesz na resztę dnia, bardzo się cieszę.
Pomieszanie klasycznego języka z gwarą, lub slangiem czasami faktycznie się gryzie. Już kiedyś spotkałem się z podobną krytyką, że to nie pasuje. Celnie zauważyłeś. Z tym niestety nie wiem co zrobić, aczkolwiek obiecuję jakoś posiedzieć nad formą i babolami, coby wrzucić tu za jakiś czas poprawioną wersję. Nic nie zrobię z przecinkami, gdyż to dla mnie czarna magia. Gdy prosiłem o pomoc w tej materii kolegę po studiach polonistycznych, też stwierdził, że przecinki to jego słaba strona, a nawet przedstawił tezę, że stanowią one prywatne upodobania pisarza. Podał jako przykład Haska (tego od Wojaka Szwejka) i Hrabala, gdzie ci panowie, stawiali przecinki w cały świat.
Koncept nadnaturalnej istoty wpadł mi do głowy w ciekawy sposób. Świeżo po ograniu trzeciego Wiedźmina, szukałem w bestiariuszu jakiegoś stwora, może sukkuba, na głównego złego. Gdy puściłem młodszej siostrze Clash of the Titans(film mi się nie podobał, wierności z mitologią grecką za grosz) myśląc, że nielogiczności i wykorzystanie mitów byle jak, dziecku nie przeszkodzą, zdziwiłem się, bo zdegustowana, krytykowała cały film. Ma dziecinną książeczkę o mitach grackich, gdzie więcej obrazków jak treści. Mogliby dać scenariusz bystremu dziesięciolatkowi, jednakże była dobra scena w podziemiach z Perseuszem i Meduzą. No i zauważyłem, że była całkiem ładna, przynajmniej z twarzy. Pomyślałem sobie, to takie oklepane, pogoń i zabójstwo. Czemu nie mogła by być sympatyczna? Albo chociaż, czemu nie próbowali się jakoś dogadać, porozumieć?
Niestety, kontynuacji nie będzie. Nawet sobie jej nie wyobrażam. Nie lubię jak się coś ciągnie, bo to zawsze zaniża później loty.
Od początku w zamierzeniu to miała być stand alone, taka samostojka.
Dziękuje za opinie i za uwagi. Pozdrawiam.

Eiszeit. Przepraszam bardzo za końcówki w zwrotach, ku twojej osobie. Nie zauważyłem. Myślałem, że zwracam się do osoby o płci męskiej. Po napisaniu postu zauważyłem gafę. Niestety mam dysortografię. Znaczy się nie rozumiem czytanego tekstu, nie umiem się skupić, chyba, że czytam bardzo wolno.
Jeszcze raz serdecznie pozdrawiam.
Odpowiedz
#8
Pozwolicie, że trochę popiszęSmile

Cóż, co już zauważyli moi poprzednicy - opko szwankuje technicznie. Pomyślałem, że to trochę jakby podać pyszne danie w formie nieapetyczniej kupki. Bo opko, rzeczywiście, pyszne.

Trochę się zawiodłem, bo po pierwszym fragmencie spodziewałem się jakiejś wodzącej duszyczki, stwora ze słowiańskiej mitologii. Ale w sumie opis meduzy - jak już się pogodziłem z powyższym faktem i moimi niespełnionymi oczekiwaniami - też mi się podobał.

Opowiadanie ma sporo potknięć technicznych. Parę powtórzeń, niektórych z łatwością można uniknąć (był fragment o wszelkich tamach, wszelkich hamulcach w mózgu). Sądzę też, że możliwie jak najczęściej należy unikać w beletrystyce zapisu cyfrowego liczb, czyli nie na 7, a na siódmą, itd. Tam też parę razy mnie ugryzł zbyt rzeczowy, zbyt techniczny zapis. Opis meduzy skojarzył mi się, prawie-że słyszałem głos Krystyny Czubówny. Sądzę, że powinieneś popracować nad - po pierwsze - skróceniu opisu, po drugie - nadaniu mu o wiele mniej technicznej formy (bo sam w sobie jest spoko, dostarcza fajnych informacji o stworze). Pamiętaj, że to "literatura piękna" a nie "literatura popularno-naukowa". Gdzieś też np. był ten opis jaskini, ja osobiście postarałbym się unikać zapisu, że ma powierzchnię 20m kwadratowych - już, moim zdaniem, lepszy byłby zapis (mocno tu przejaskrawiam sytuację) że np. zmieściłyby się w pomieszczeniu dwa słonie (że co? xD).

Pozwolę sobie też wrócić do pierwszego fragmentu, zwłaszcza, że było nie było dłuższy. Po pierwsze, fajnie że próbujesz stylizacji tych mieszkańców wsi, w ich wypowiedziach i innych, ale momentami wychodziło zbyt sztucznie, zwłaszcza że umieszczasz opowiadanie w miarę współczesnych realiach, a niektórzy wypowiadają się, jakby tłumaczyli coś swojemu seniorowi feudalnemu.
Też napiszę parę słów o tym detektywie, bo mi coś nie pasuje. Najpierw wydawał się rozumieć charakter tego chłopaka fotografa, a później zachowuje się tak, jakby był w tej (i paru innych kwestiach) gburem, ignorantem. Widzę tu trochę taki dysonans, nie spodobał mi się, zwłaszcza że udało mi się nawet w pewien sposób sympatyzować z Piotrem. Jeszcze rzecz z samym chłopakiem - w pewnych momentach zdawał mi się zbyt "ogarnięty" i zbyt mało jąkliwy (o ile jest takie słowo), jak na socjopatę i jąkałę w stopniu zaawansowanym.

No i na końcu, skoro wszyscy pisali już o skojarzeniach, napiszę i ja. Ta scena kopulacji w drugim fragmencie skojarzyła mi się trochę z Kobiercem Clive'a Barkera, trochę z Amerykańskimi Bogami Neila Gaimana, no ale po prostu były tam sceny z jednej strony uwiedzenia mężczyzn przez niewiadomoco, a z drugiej niepowstrzymany pęd tych właśnie mężczyznSmile.

Pierwszy fragment jakoś z niczym mi się nie kojarzył, może trochę z jakimś podaniem o bliżej nieznanym stworze, lichu; ale, jak wspomniałem, myślałem, że będzie "słowiańskie", a wyszło inneTongue.

Jak mówiłem, opowiadanie ciekawe, czytało się dość dobrze, czytałoby się jeszcze lepiej, gdyby popracować nad wspomnianymi przeze mnie usterkami.

Pozdrawiam, zapraszam też do mnieTongue
Odpowiedz
#9
Witam. Dziękuje za konkretny komentarz.
..." podać pyszne danie w formie nieapetyczniej kupki" a to mnie rozbawiło, sądzę, że lepiej tak, niż "czym jest ładny talerz z niczym?" Jakoś tak Jay i cichy Bob mówili w Sprzedawcach.
Zamysł na stwora ze słowiańskiej mitologi był od początku, op, ale jakoś tak plany się zmieniły.
Potknięcia techniczne, tu już moja wina i nie mogę tego zwalić na grafomanie, bo powtórzenia to mogłem wykryć, ale też muszę się przyznać, że po napisaniu tekstu, tracę nim zainteresowanie, czytałem go później kilka razy, ale nie mogłem się na nim skupić, bo znałem już treść i nudził mnie przez to. Nie potrafię określić nawet czy podoba mi się to co piszę, lubię każdy teks w procesie powstawania, a gdy taki pokraczny stworek wyjdzie na świat, już nic z nim nie umiem zrobić.
Od razu kolega mnie przejrzał, faktycznie książek powieściowych czytam mało, od dziecka uwielbiałem książki popularno naukowe, o zwierzętach, kosmosie itp. dlatego też lubię techniczny żargon. Najbardziej cenię sobie hard science fiction, gdzie opisy budowy statku kosmicznego zajmują parę stron. Ale wiem o co chodzi, słyszałem, że są dwa rodzaje narracji, ten, który proponujesz jest bardziej zalecany, plastyczny opis, zwarty, pozwalający czytelnikowi sobie samodzielnie coś wyobrazić, ten, który ja zastosowałem jest typem, że wszystko jest opisane co do centymetra.
Miałem dylemat co do opisu genezy nadnaturalnej istoty. Niedopowiedzenie skąd jest itd. zostawiałoby pole do wyobraźni, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać i wyłożyłem wszystko.
"zmieściłyby się w pomieszczeniu dwa słonie" Dzięki za podpowiedź! Bardzo fajny pomysł, dużo lepiej to brzmi jak wyliczanie metrów kwadratowych.
Wymowa tego staruszka. To był taki ekscentryczny typ, w żadnym wypadku nie uważam, że ludzie na wsi tak się wypowiadają, czy zachowują, on był jeden taki.
Kwestia detektywa. Naprawdę nie wyczułem, by był gburem, nie było moim zamysłem ani w trakcie, ani po napisaniu. Jak to z ludźmi, ktoś może być w porządku, ale pracując ze sobą, przebywając w swoim towarzystwie, czasami powie się coś, bywa zmęczenie druga osobą, czasem ma się gorszy dzień, ale to wymyślam sobie teraz, bo tak po prawdzie aż tak wnikliwie nie siedziałem nad ich profilami psychologicznymi.
Chłopak czasem się nie jąkał i podejrzanie nabierał odwagi, może napędzała go misja, by odnaleźć przyjaciela, ale też widzę teraz, że czasami zapominałem go jąkać i napływ odwagi i konkretności był mi na rękę, ciężko wymyślać historię mając za bohatera kogoś, kto się wszystkiego boi.
Dziękuje za konstruktywne uwagi, op, mnie trochę przerosło i to widać. Nie wiem jak działa policja, jak pracuję koroner, czy faktycznie może brać sobie ot tak sprawę i fotografa po zwykłym kursie. A kwestia, co by wykryli lekarze podczas autopsji, to już w ogóle nie mam pojęcia.
A teraz zauważyłem, że kolega też pisze. Zwykle omijam dział fantasy, bo nie przepadam. Po Tolkienie człowiek czuje, że wszystko już było, chociaż Wiedźmin miał momenty, bardziej nawet niż książki, wciągały mnie gry. No i Pratchett, bo tam chociaż było zabawnie. Ale obiecuję, że zajrzę, poczytam i się wypowiem.
Pozdrawiam.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości