Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Żywioł, stary samochód i woźnica
#1
Zbliżało się. Czuł drżenie przestrzeni. Nie tylko fizycznie. Wyczuwał, że za chwilę coś się stanie. Bał się. Jednocześnie coś w nim na to czekało. Był pobudzony i gotowy stanąć naprzeciw i nie cofnąć się. Był gotów spojrzeć mu w oczy, uwolnić za wszelką cenę. Ciało i umysł spięło się do granic wytrzymałości. Drżenie się wzmagało. Czekał.

Obudził się spocony jak zwykle w duszną i gorącą noc. Przewrócił się na plecy i otworzył oczy. Piekły go. Czuł, że jeśli je zamknie, obraz snu wróci do niego. Pościel nieprzyjemnie przylepiała się do ciała. Odchylił kołdrę i przez chwilę delektował się chłodnym powietrzem. Spojrzał na okno. Firanka podnosiła się i opadała, spinacze cicho przesuwały się po karniszu. Latarnia stojąca przed domem świeciła w oczy, widział tylko, że niebo jest jeszcze czarne i do wschodu słońca pozostawało kilka godzin. Wstał z łóżka czując ciśnienie w pęcherzu. Spojrzał na łóżko i zdziwił się nie widząc w nim żony. „Gdzie podziała się stara?” – pomyślał.

Deski trzeszczały pod ciężarem jego ciała. Brud przyczepiał się do bosych stóp. Wszedł do toalety, podniósł deskę, opuścił spodnie piżamy i patrzył na swoje żółte szczyny delektując się przyjemnością sikania. Spod rozpiętej piżamy wyglądał owłosiony duży brzuch. Strząsnął resztkę moczu i położył dłonie na brzuchu ważąc go przez chwilę.

Podniósł wzrok i spojrzał w lustro. Zobaczył parę bladoniebieskich zmęczonych oczu i nieogoloną twarz. Zbliżył się do lustra, wyszczerzył zęby i przyglądał im się przez chwilę z zainteresowaniem. Potarł je palcem wskazującym, pogładził sterczące, pożółkłe od papierosów wąsy i wyszedł z łazienki. Ziewał przeciągle nie zakrywając ust, gdy usłyszał szczekanie psów. Swojego psa już nie miał. Nie miał go kto karmić. Nasłuchiwał chwilę, ale nie zauważając, poza szczekaniem, niczego niepokojącego, poszedł się do kuchni. Z paczki leżącej na kredensie wyjął papierosa i włożył go do ust. Podszedł do kuchenki, podpalił gaz, nachylił się i zapalił papierosa na jednej trzeciej jego długości. Zaciągał się właśnie, gdy usłyszał jadący samochód. Psy zaczęły szczekać jeszcze głośniej, natarczywiej. Podszedł do okna i odsunął firankę strząsając nią przy okazji popiół z papierosa. Wóz zatrzymał się przed jego domem i mignął światłami.

- Co jest?
Wóz ponownie zamigał światłami.
- Pewnie jakiś dupek pomylił mieszkania.
Usłyszał dźwięk klaksonu.
- Skurwysyn nie ma co robić po nocach! Ludzi budzi.
Kierowca skryty w cieniu ponownie nacisnął klakson i trzymał go przez kilka sekund.
- Kurwa! Zaraz wsadzę mu ten klakson w dupę!

Odwrócił się od okna i szybkim krokiem przeszedł przez kuchnię. Otworzył szafkę i wyjął z niej wałek. Tymczasem kierowca trąbił raz za razem jakby chciał zagłuszyć ujadające psy. Mężczyzna włożył kapcie, otworzył drzwi i motywował się klnąc ciężko pod nosem. Trąbiącym samochodem okazała się bladoniebieska Warszawa FSO "Garbuska". Mężczyzna podszedł do furtki i krzyknął:
- Panie, kurwa, przestań pan trąbić, bo panu zaraz rozpierdolę tego grata!
Latarnia, pod którą stał samochód, zgasła, a klakson, jakby na rozkaz, przestał hałasować. Kierowca Warszawy otworzył okno, które trzeszczało przy tym mocno, i powiedział krótko grubym głosem:

- Wsiadaj!
- Co?
- Wsiadaj mówię. Głuchy jesteś grubasie?
„Grubas” zauważył, że psy nagle przestały szczekać. Wahał się. Kierowca znów się odezwał:
- Jeśli zaraz nie wsiądziesz, to będę musiał wysiąść, a wierz mi, że później obaj moglibyśmy tego żałować – i zamknął okno.
Dostał gęsiej skórki. Jego gniew gdzieś zniknął zostawiając miejsce dla strachu i ciekawości. Otworzył furtkę i podszedł do samochodu. Nie widział kierowcy.
- Wsiadaj – doszedł go stłumiony dźwięk.
Wsiadł.

Kiedy usiadł z tyłu i zamknął drzwi, uderzyła go cisza panująca w samochodzie. Nie słyszał żadnych dźwięków z zewnątrz. Było ciemno, tak ciemno, że ledwie widział kontury kierowcy i te wydały mu się dziwne. Wyglądało to tak jakby nosił na głowie jakiś niezwykły kapelusz. Poza tym w środku było chłodno. Wyczuwał zapach smażonych ryb, tytoniu i mokrej sierści. Kierowca tymczasem sięgnął do schowka. Szukał w nim czegoś przez chwilę. Zaszeleścił papier i folia. A potem „grubas” ze zdziwieniem stwierdził, że kierowca coś lizał. Wytężał wzrok jak tylko mógł, by zorientować się co też robi, ale mimo usilnych prób ułożenia, ze słabo oświetlonych kawałków, czegoś sensownego, nic takiego nie przychodziło mu do głowy. Płomień zasłonięty zręcznie przez kierowcę rozwiał domysły „grubasa”. „Zapalił papierosa” - pomyślał. Delikatna poświata oświetlająca kierowcę wzbudziła falę niepokoju w pasażerze. Poczuł jak, mimo chłodu, zaczyna się pocić.
Rozżarzona końcówka papierosa zatańczyła mu przed oczami. Spojrzał w lusterko szukając w nim twarzy kierowcy i napotkał pilnie wpatrujące się w niego błyszczące skośne oczy. Otworzył usta ze zdziwienia.

- Wybacz mój brak wychowania. Nie przywykłem do hmmmmm… nieważne. Zapalisz?
Chciał odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Odchrząknął i spróbował raz jeszcze:
- Nie… tak.
- Hmmmmmmm. Rozumiem.

Kierowca podał pasażerowi paczkę. „Grubas” z niepokojem przyjrzał się jego wyjątkowo włochatej dłoni i palcom, które jakoś nie specjalnie palce przypominały. Włożył papierosa do ust i czekał wpatrując się szeroko otwartymi oczami w dziwnego szofera. Ten sięgnął po zapalniczkę, zapalił gaz i zbliżył płomień do papierosa „grubasa”. Światło padło na łapę kierowcy. Pasażer poczuł jak włosy stają mu dęba na głowie. Papieros przykleił się do jego dolnej wargi i jakby wbrew sile grawitacji, nie chciał się od niej oderwać.
- No tak. Znów to samo – rzekł kierowca chowając zapalniczkę. Sięgnął po włącznik światła na suficie i wcisnął go.

Przez chwilę „grubas” nic nie widział oślepiony blaskiem. Otworzył oczy i przyzwyczajał wzrok do światła. Spojrzał przed siebie i zobaczył rudopomarańczowego, tłustego kota o skośnych oczach z pionowymi zielonymi źrenicami.
- Eureka! – powiedział kot wyszczerzając ostre zęby w quaziuśmiechu i zaśmiał się donośnie aż zatrząsł się samochód od ruchu masywnego kociego cielska.
- Tegoś się pewnie nie spodziewał. Hę? No pewnie. Nic to. Pierwsze lody mamy przełamane. Teraz, jako że spędzimy ze sobą trochę czasu, trzeba by się przedstawić. Jestem Melkuseroesteroelemenoremen. Do usług omni necessitate.
- Ma…hmmmhmmmhmmmmm…Marian jestem.
- Marianie, prawdziwie miło mi cię poznać. Tak. To będzie wspaniała noc. Czuję to w powietrzu. Gotów na przejażdżkę?

Marian miał pustkę w głowie. Pewnie dlatego, jak sobie później tłumaczył, potrafił wypowiedzieć tylko jedno słowo, które ledwie wydostało się z jego gardła, uruchomiło silnik i spowodowało wbicie się jego pleców w skórzaną tapicerkę siedzenia, a brzmiało ono:
- Tak.

Nim Marian ochłonął, auto mknęło już po mieście. Światła latarń odbijały się od lśniącej nowością karoserii. Kot kierowca miał ciężką łapę. Zakręty brał z piskiem opon, na prostej zaś mknął ile tylko mógł. Marian próbował znaleźć pas, ale bezskutecznie. Kot zauważył to i uśmiechnął się.

- Bądź pan spokojny, panie Marianie. Jeszcze nigdy nie miałem wypadku samochodoweeeeee – przeciągnął i gwałtownie skręcił kierownicę tak że autem mocno zarzuciło. Marian zauważył tylko długie oślepiające światła i dźwięk klaksonu. Kot błyskawicznie odbił kierownicą i wrócił na właściwy pas – go. To nic. – powiedział i zaciągnął się papierosem. Nie przejechali dwóch kilometrów, kiedy usłyszeli dźwięk syreny policyjnej i zobaczyli niebieskiego „koguta”.
Kot spokojnie spojrzał we wsteczne lusterko. Zacisnął łapy na kierownicy pokazując na chwilę pazury i powiedział spokojnie:
- Trzymaj się Marian. Będzie zabawa.

Otworzył okno, wystawił z niej łapę i machnął nią kilka razy jakby dawał znać, by samochód za nim mógł go wyprzedzać. Policyjny wóz szybko się zbliżył, bowiem kot zwolnił. Kiedy ten był tuż za nim, zajechał mu drogę i zaśmiał się donośnie.
- Gdzie skurczybyku jedziesz? Do tyłu!!! Apage!!!

Przyspieszał, zwalniał, zajeżdżał policji drogę i śmiał się w głos. Wiatr targał jego rudopomarańczowym futrem. Kiedy do pościgu dołączyły dwa kolejne radiowozy, kot zwolnił i pozwolił zrównać się jednemu z Warszawą. Policjant z wściekłością spojrzał na kierowcę Warszawy. Zobaczywszy uśmiechającego się do niego kota, zbladł i dotknął kierującego kolegi. Ten również spojrzał na kota. Całe zdarzenie obserwował z tylnego siedzenia Marian i miał dziwną satysfakcję widząc zachowanie policjantów. Ci zwolnili, zatrzymali się i w milczeniu patrzyli sobie w oczy.

Chwilę później zauważył dwa wozy policyjne stojące przy wjeździe na most. Pośrodku rozłożona była kolczatka. Kot wyłączył światła, chwycił pewniej kierownicę - wcześniej trzymał ją z nonszalancją zawodowca bawiącego się z dziećmi - i skręcił tuż przed mostem wjeżdżając w gęste zarośla.

Warszawa podskoczyła na wyboju. Gałęzie uderzyły o szyby i karoserię. Marian zamknął oczy i poczuł, że samochód stracił grunt pod kołami. Chwila ta ciągnęła się dziwnie długo. Nagle poczuł mocny wstrząs. Usłyszał plusk wody. Chwila ciszy, uderzenie i znów plusk. Wyjrzał przez okno i ze zdumieniem stwierdził, że znajdują się na środku rzeki. Woda uderzyła w szybę, wpadła przez okno do środka i ochlapała kota. Ten wzdrygnął się, zjeżył sierść i strząsnął wodę z siebie ochlapując przy tym Mariana, pochylił się do przodu i pilnie obserwował „drogę”. Poszybowali w górę, brzeg był coraz bliżej.

Marian jeszcze raz wyjrzał przez okno. Patrzył to na światło księżyca i latarń odbijające się od wody, to na przęsła mostu szybko przebiegające mu przed oczami. Realność doznań nie pozwalała mu wierzyć, że śni. Samochodem znów wstrząsnęło. Marian poczuł jak unosi się w górę i uderza głową w sufit. Udało mu się spojrzeć na to co dzieje się przed samochodem. Byli już w powietrzu. Brzeg zbliżał się niebezpiecznie szybko. Dalej były zarośla i ciemność. Chwycił się mocno kanapy, przywarł do niej i zamknął oczy. Usłyszał trzask łamanych gałęzi, zagłuszony głos kota wymawiający jakąś łacińską sentencje i przyjemny dźwięk opon szorujących po asfaltowej drodze. Podniósł się, wyjrzał za okno i stwierdził, że są już bezpieczni. Odetchnął z ulgą. Za nimi zdezorientowani policjanci wpatrywali się w wodne odmęty.

Marian patrzył na boczną szybę. Widział w niej odbijające się kocie futro i swoją twarz. Obraz za oknem przestał go interesować. Nie wiedział kiedy przestał zwracać uwagi na szczegóły. Niedawne przeżycia i niedospana noc dały o sobie znać…

Wiatr targał koronami drzew. Wyginał je, przyciskał niewidzialną siłą. Kłęby ciemnych ciężkich chmur przewalały się szybko po niebie. Szum stawał się głośniejszy. Drzewa jęczały atakowane kolejnymi zrywami wiatru. Kolejna fala podniosła z ziemi mniejsze rzeczy i odrywała słabsze gałęzie drzew. Szum przemienił się w ryk. Pierwsze drzewa zaczęły pękać. Bezlitosny wiatr dusił wszystko co napotykał na swojej drodze. Kolejne jego podmuchy wyrywały drzewa, zabijały, niszczyły. Ryk wzmógł się jeszcze. Wiatr zmieszany z deszczem, porozrywanymi fragmentami drzew, kamieni i ziemi przecinał przestrzeń. Był bezlitosny, mocarny, ponad sprawiedliwością. Zmęczona ziemia jęczała pod jego jarzmem.

Coś uderzyło go w twarz. Błysnęło oślepiając go. Przestraszył się, wzdrygnął i ocknął. Było mu zimno. Dostał gęsiej skórki. Oczy o pionowych źrenicach wpatrywały się w niego.
- Widać nie wyspałeś się. Wybacz, że wyrwałem cię z domu tak wcześnie. Ale cóż, vis maior, trzeba było.

Wjechali w gęsto zabudowany obszar. Wąskie drogi brukowane kamieniem, stare kamienice. Nie rozpoznawał ich, choć uważał, że dobrze zna stare miasto. Starał się kojarzyć, przypominać widziane miejsca, ale nic to nie dawało. Jakby był w innym mieście. Odrzucał jednak tą myśl jako absurdalną, bo był pewien, że nie odjechali tak daleko. Zdezorientowanie tłumaczył sobie godziną, niewyspaniem i swoją długą tu nieobecnością. Zatrzymali się przed starą kamienicą z podniszczoną szarą fasadą, która za lat swojej świetności miała zapewne czerwony kolor. Kot wyszedł z samochodu i ku zdziwieniu Mariana szedł na czterech łapach. Po bokach wejścia znajdowali się dwaj Atlasi podtrzymujący na barkach betonowe płyty balkonu. Przechodząc obok nich, zwrócił uwagę na ich ponure twarze i zmęczone oczy. Mieli nieproporcjonalnie do umięśnionego ciała duże brzuchy jakby opili się za wiele wina na uczcie u Bachusa.

- Chodź. Mistrz na nas czeka – powiedział do niego kot. Otworzył olbrzymim kluczem drzwi (nie wiadomo skąd go wyjął, bowiem nie miał na sobie żadnego ubrania) i zniknął w ciemności za nimi.

Marian usłyszał pstryknięcie przełącznika. Blade światło z brudnej żarówki oświetliło ściany klatki schodowej. Ujrzał dużą przestrzeń. Z sufitu zwisał zakurzony niedziałający żyrandol. Ściany wyłożone były boazerią a podłoga marmurowymi płytami z gęstwiną roślinnych wzorów.

Kot z niespodziewaną, jak na jego posturę, zwinnością wbiegł po schodach, odwrócił się na chwilę, syknął i zniknął na piętrze.
- Idę, już idę – odpowiedział przyciszonym głosem Marian.
Kot czekał już na niego przed dużymi drewnianymi drzwiami. Marian stanął obok niego próbując opanować ciężki oddech.

Melkuseroesteroelemenoremen zmierzył go krytycznie wzrokiem, pokręcił głową, coś mruknął pod nosem i zastukał w drzwi.
- Wejść.

Kot chwycił za dużą klamkę, otworzył drzwi i wpuścił przodem Mariana. Ten wszedł ostrożnie, jakby z pokorą. W pokoju było niemal ciemno. Jedynym źródłem światła była świeca znajdująca się za parawanem zakrywającym łóżko. Marian starał się robić jak najmniej hałasu. Spoglądał na ściany, na których wisiały stare obrazy przedstawiające odziane z francuska postacie dumnie i z nostalgią spoglądające ze starych płócien, skrzyżowane szable, katowski topór, afrykańskie maski plemienne, kobierce, Lipkowski buńczuk, mapa Rzeczypospolitej Obojga Narodów, złoty róg i wiele innych przedmiotów. Stanął dwa metry przed parawanem i czekał. W powietrzu unosił się zapach starych ksiąg - których Marian jednak nie mógł dostrzec - słodkawa woń maści, jaśminu i niestrawionego wina.
Na parawan padał cień leżącego mężczyzny. Marian domyślił się, że mężczyzna musiał znajdować się między źródłem światła a parawanem.

- Melkuseroesteroelemenoremenie, kogo do mnie przyprowadziłeś?
- Mistrzu. Przyprowadziłem tego, który pilnie obserwuje, słucha i choć często działa spontanicznie, to jednak szybko się uczy.
- Jaśniej.
Kot niewiadomo skąd wyciągnął świeczkę i już miał ją zapalać wyciągniętą, również z niewiadomego miejsca zapalniczką, gdy leżący mężczyzna rzekł:
- Nie w pomieszczeniu ma być jaśniej. Mów jaśniej. A jeśli zaczniesz mi powtarzać słowo jaśniej, wyrwę ci język i na tym skończy się twoja wielointerpretacyjna wysłowioność.
- Tak jest Mistrzu – odpowiedział kot i kpiarsko się uśmiechnął. – Jak szczegółowo mam mówić?
- Wystarczająco szczegółowo, bym nie stracił cierpliwości oraz nie na tyle szczegółowo, bym dowiedział się tyle ile trzeba.
- Tak jest Mistrzu – odpowiedział kot nie dając po sobie poznać wielointerpretacyjnej możliwości dania odpowiedzi. – Przyprowadziłem ci, Mistrzu, Mariana Zubrewskiego, syna Zbigniewa, nieżyjącego od piętnastu lat, trzech miesięcy, osiemnastu godzin i dwudziestu pięciu sekund, pracownika zakładów Cegielskiego, syna Bogdana, chłopa z Wileńszczyzny przesiedlonego w 1945 roku, syna Władysława, wywodzącego się ze schłopianej szlachty tatarskiej, syna…
- Przejdź do sedna. Możesz darować sobie miejsca grobów rodzinnych, przyczyn zgonów, terminy i okoliczności poczęcia kolejnych dzieci, nazwiska kobiety, która praZubrewskiego zaraziła chorobą weneryczną, terminów pierwszego nocnego moczenia chłopięcego, opisów perturbacji słonecznej w dniu sianokosów roku 1978, kątów załamania fali elektromagnetycznej przechodzącej przez okno do pokoju Almaczy syna Sumaka, który dowiedział się o wyprawie chana na Lachy, komety okrążającej ziemię, którą widział Aleksander Macedoński i związanego z tym opóźnienia czasowego wynikającego ze skończonej prędkości światła. Po prostu przejdź do sedna.
- Tak jest Mistrzu. Dnia 23 września, czyli podczas równonocy jesiennej Anno Domini 1956 Zbigniew Zubrewski wracał do domu z przyjęcia zorganizowanego przez jego znajomego Tadeusza Kobzę. Miał już mocno w czubie i chcąc skrócić sobie drogę poszedł przez las. Zmęczony godziną i alkoholem chciał już położyć się w leśnym runie i doczekać wschodu, gdy zerwał się nagle bardzo mocny wiatr, choć na niebie nie było żadnej chmury. Las wokół niego zaczął się niebezpiecznie pochylać. Zubrewski senior padł więc plackiem na ziemię, złapał się drzewnego konara i tak leżał słysząc i czując padające obok niego drzewa. Gdy wiatr zniknął równie nagle jak się pojawił, usłyszał niemowlęcy płacz. Pomyślał, że to omamy i zignorował dźwięki. Te jednak powtórzyły się i w końcu Zubrewski uwierzył, że to w istocie płacze dziecko. Jak przystało na Słowianina, szybko wytrzeźwiał i rozpoczął poszukiwania. Znalazł nagie dziecko płci męskiej pozostawione w wysokiej trawie (co ciekawe nie znalazł śladów osoby, która mogłaby dziecko zostawić, choć był myśliwym i wiedział jak ich szukać) nad Niemnem, niedaleko miejscowości Vilkija. Zabrał je do domu. Żona jego, Weronika z domu Siewałło będąc dobrą kobietą nie pozwoliła mężowi dziecka oddać.

Marian wsłuchiwał się w słowa kota i nie wierzył własnym uszom. Czuł jak pot spływa mu po czole, jak wypływa spod pach i moczy mu podkoszulkę. Kręciło mu się w głowie, ale nie mógł, czy nie chciał się poruszyć. Stał więc dalej i słuchał.
- Dziecku dano na imię Marian. Mały Marianek nie wykazywał jakichś specjalnych cech, czy to charakteru, czy fizycznych. Nie reagował źle na zielone kamienie, nie biegał szybciej niż lokomotywa, ba, nawet chłopak Karguli, choć kulawy, był szybszy, nie latał i nie widział przez ubranie. Raz jako 10 letni chłopak, chcąc nadrobić tę wadę, podejrzał nauczycielkę szkolną, pannę Wiesławę Borzohatą, 30 latkę z Wilna, podczas jej wizyty w wychodku, co ta zauważyła i nie biorąc pod uwagę ewentualnych surowych reperkusji rodzinnej, czyli ojca, naskarżyła, co skończyło się…
- Niepotrzebne nam te szczegóły – przerwał mężczyzna zza parawanu, który widocznie chcąc umilić sobie czas, nabił fajkę i palił ją z lubością. Puszczał przy tym z dymu różne figury geometryczne, które wylatywały zza parawanu i przelatywały obok Mariana i kota. Kot nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, od czasu do czasu gładził tylko przednią łapą swój łeb lub tylnią drapał się za uchem. Marian za to nie mógł oderwać oczu to od kółka, które na pierwszy rzut oka niczym specjalnym się nie wyróżniały od kółek, które sam robił, poza swą wytrzymałością, to od trójkąta, a nawet ośmiokąta. Raz zobaczył stożek, ten jednak szybko się rozpłynął w powietrzu.
- Oczywiście Mistrzu. Jak już wspomniałem Mariana nie cechowały jakieś wyjątkowe umiejętności, przynajmniej dla niewprawnego oka. Sam Marian miał wyjątkową słabość do wiatru i burz. Zawsze przeczuwał z niebywałą precyzją, kiedy ta ma przyjść i jaką będzie miała siłę. Kiedy burza przychodziła, zawsze odczuwał przy tym silne podniecenie, które przejawiało się w erekcji. Wykorzystywała to później jego dziewczyna a dalej żona, bowiem Marian jakby zmieniał się w kogoś innego. Przekraczał wszelkie granice, bariery, był wolny i swobodny. Tak, kiedy trwała burza, Marian czuł się inaczej. Lepiej. Czuł, że coś znaczy. Czuł swobodę, radość. Czuł drzemiące w nim tajemne moce. Raz będąc na zabawie tanecznej, wyczuł zbliżającą się burzę. Młodzież bawiła się w najlepszego a on poczuł przypływ rządzy. Myśli jego się rozjaśniły, ciało nabrało pewności. Wypatrzył najładniejszą na sali dziewczynę i poprosił ją do tańca. Znajomi dziwnie na niego patrzyli, wiedzieli bowiem, że Marian będąc nieśmiałym, nigdy tego nie robił. Wytłumaczono to sobie jego nietrzeźwością. Dziewczyna stała w towarzystwie koleżanek, które usłyszawszy propozycję Mariana zaczęły chichotać, jak to dziewczyny mają w zwyczaju. Marian nie zwracał jednak na nie uwagi. Wpatrywał się tylko w oczy Marty, która nie mogąc oprzeć się sile jego wzroku, pewności ruchów i dziwnego uśmiechu, zgodziła się, choć na sali znajdował się również chłopak uważany powszechnie za najlepszą partię w okolicy. Przystojny, dobrze zbudowany rozkochiwał w sobie dziewczyny a oponentów nokautował. Z płyty popłynęła właśnie piosenka Jerzego Połomskiego „Żyję ot byle jak”. Marian przycisnął Martę mocno do siebie, złapał ją pewnie za kibić i prowadził taniec po mistrzowsku, choć zazwyczaj tempa nie utrzymywał. Dziewczyna zaraz poddała się jego ruchom, objęła go ramionami a biodrami zataczała niewielkie kręgi.
- Bez…
- Tak jest Mistrzu. Mariana pobudziło to jeszcze bardziej. Pociemniało mu przed oczami i o nic się już nie troszczył czując, że wszystko może. Dłońmi…wziął dziewczynę za rękę i wyprowadził do pustego pomieszczenia. Tam szybko ją rozebrał, czego dziewczyna mu nie broniła, i przy rozpętującej się burzy, przy chórze piorunów i solo wiatru, kochał się z nią rozprawiczając się zarazem. Dziewczyna, po tym akcie, nie mogła dojść do siebie przez wiele tygodni… No ale to już specjalnie do opowieści nie należy. A i o tej przygodzie wspominam tylko dlatego, że rzuca nieco światła na naszego gościa. Później bywało, że gdy Marian przeżywał silne emocje, zrywał się silny wiatr. Tworzyły się małe zawirowania powietrza. Nagle spadała szklanka z kredensu, dachówka z dachu, to podwiewało dziewczynie sukienkę…
- Wystarczy. Dziękuję ci za wprowadzenie. Teraz, proszę, opuść nas. Chcę porozmawiać z naszym gościem na osobności.
- Tak jest Mistrzu.
Kot wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Marian odprowadził go wzrokiem, gdy odwrócił głowę, parawan był już odsunięty. Na niepościelonym łóżku leżał półnagi mężczyzna. Ubrany był jedynie w kalesony. Miał mocno zarośniętą pierś, na której wisiał srebrny medalion. Długie włosy opadały mu na ramiona. Ciemne oczy uważnie wpatrywały się w Mariana.
- Domyślasz się, czemu kazałem cię tu przyprowadzić?
- Nie mam pojęcia Mistrzu. – Marian, nie wiedzieć czemu, przyjął nazewnictwo kota za swoje.
- Słyszałeś kiedyś o Żywiołach?
- O Żywiołach? Nie Mistrzu.
- Teraz słyszysz. Nie będę ci wyjaśniał czym jest Żywioł, bo to tak jakby tłumaczyć orłowi, dlaczego lata, rzece, dlaczego płynie, gwiazdom, dlaczego świecą a ludziom, dlaczego żyją. Niektórzy filozofowie próbują odpowiadać na takie pytania, ale to na nic. - Zamilkł. Zamyślił się wpatrując się w świeczkę stojącą przy parawanie. - Miewasz ostatnio sny?
- Tak Mistrzu.
- Pamiętasz?
- Tak Mistrzu.
- Przywołaj je.
Marian zamyślił się. Spojrzał na pełgającą mimo braku wiatru lekko świecę i patrzył na pokój nie widząc go.

Bezlitosne fale wiatru biczowały poranioną ziemię. Żywioł był nienasycony. Jego ślepa furia nie znała litości i sprawiedliwości. Wszystkich traktowała równo. W sercu tragedii pojawiła się iskra świadomości. Czuła radość istnienia. Czuła bliskość swego stwórcy. Stanowiła jego część. Nie czuła ograniczeń, nie czuła bólu, nie czuła gniewu ni pychy. Była żywiołem par excellence. Jego najgłębszym jestestwem. W paroksyzmie narodzin przechodząc przez nieopisane napięcie nowego sensorium poczuła materializację. Coś w nim pulsowało. Coś się poruszało. Nieskończony byt zapadł się do materii. Wszystko co było jasne, pewne i jedno zostało zapomniane, przykryte. Czuł, że to gdzieś jest, że jest w nim, wokół niego, ale nie mógł tego uchwycić. Nic nie mógł w nieporadnym ciele. Musiał czekać. Wezbrane i przyduszone, potężne i bezsilne, świadome i nieświadome, pełne i puste. Czekało. Było wszystkim i niczym. I stało się…

Otrząsnął się i natychmiast znalazł w pokoju Mistrza. Patrzyli sobie w oczy.
- Zdmuchnij świecę – powiedział do niego.
Uśmiechnął się. Świeca zgasła. Sprzęty na ścianie zaczęły się poruszać. Włosy Mistrza zafalowały. Coś otworzyło okno i wyleciało z pokoju.

Mistrz wpatrywał się w dymiącą jeszcze świecę. Ta nagle zapaliła się. Mistrz uśmiechnął się i powiedział:
- Wejdź.
- Jestem Mistrzu.
- Teraz przyprowadź mi tego od ognia.
Odpowiedz
#2
przypomina mi to zadziwiająco "Mistrza i Małgorzatę" Potraktuj to jako komplement. Zadziwiająco dobre jak na nasze skromne realia. Nie znalazłem żadnych błędów. Czyta się przyjemnie. Pozostaje tylko pogratulować
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Nie dziwota, żeś "Mistrza i Małgorzatę" tu dostrzegł. W pewnej części ta książka mnie inspirowała. Nawiązania są dość oczywiste. Dzięki za gratulacje. Może mnie to nakłoni do tego, by coś popisać. Bywaj
Odpowiedz
#4
Tekst bardzo ciekawy, pomysł innowacyjny, nie miałem przyjemności przeczytac Mistrza i Małgorzaty, więc sie nie wypowiem nad podobieństwem. Błędów jako takich nie znalazłem, jedynie powtórzenia, mnogość powtórzeń.

"Ich ślepia błyszczały jasnością. Ich kopyta tratowały czarną ziemię." - trzecie zdanie i już powtórzenie.

"Konie były zaprzęgnięte do rydwanu. Woźnica trzymał w dłoni lejce i stał nic nie mówiąc. Zdawał się zlewać z rydwanem, tak jak rydwan zdawał się zlewać z końmi, tak jakby wszyscy stanowili jedność. Zbliżali się. Tętent stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej natarczywy. Ziemia drżała. Nie! To nie była Ziemia. Rydwan pędził po niebie. Kopyta pruły czasoprzestrzeń. Ślepia koni były gwiazdami. Rydwan był galaktyką. Woźnica był…" - rydwan, konie, rydwan, konie... powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia.

" i do wschodu Słońca pozostawało kilka godzin." - Słońce piszemy z dużej litery, gdy chodzi nam o nazwę własną tejże gwiazdy. W tym przypadku powinno być z małej litery.

"Wstał z łóżka czując ciśnienie na pęcherzu." - w pęcherzu.

A potem co i rusz powtórzenia. Przeczytaj ten tekst i popraw wszystkie, bo już nie chciało mi się ich wypisywać. Staraj się zamieniać powtarzające się wyrazy jakimiś synonimami, czy cuś.
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz
#5
Witaj. Powtórki były zamierzone. Ze słońcem masz rację, z pęcherzem chyba też. Dzięki za komentarz.
Odpowiedz
#6
Tekst został co nieco zredagowany, m.in. dzięki Twoim radom. Dzięki za nie. Bywaj

(03-02-2010, 14:36)Metatron napisał(a): Tekst bardzo ciekawy, pomysł innowacyjny, nie miałem przyjemności przeczytac Mistrza i Małgorzaty, więc sie nie wypowiem nad podobieństwem. Błędów jako takich nie znalazłem, jedynie powtórzenia, mnogość powtórzeń.

"Ich ślepia błyszczały jasnością. Ich kopyta tratowały czarną ziemię." - trzecie zdanie i już powtórzenie.

"Konie były zaprzęgnięte do rydwanu. Woźnica trzymał w dłoni lejce i stał nic nie mówiąc. Zdawał się zlewać z rydwanem, tak jak rydwan zdawał się zlewać z końmi, tak jakby wszyscy stanowili jedność. Zbliżali się. Tętent stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej natarczywy. Ziemia drżała. Nie! To nie była Ziemia. Rydwan pędził po niebie. Kopyta pruły czasoprzestrzeń. Ślepia koni były gwiazdami. Rydwan był galaktyką. Woźnica był…" - rydwan, konie, rydwan, konie... powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia.

" i do wschodu Słońca pozostawało kilka godzin." - Słońce piszemy z dużej litery, gdy chodzi nam o nazwę własną tejże gwiazdy. W tym przypadku powinno być z małej litery.

"Wstał z łóżka czując ciśnienie na pęcherzu." - w pęcherzu.

A potem co i rusz powtórzenia. Przeczytaj ten tekst i popraw wszystkie, bo już nie chciało mi się ich wypisywać. Staraj się zamieniać powtarzające się wyrazy jakimiś synonimami, czy cuś.
Odpowiedz
#7
"Zobaczył parę bladoniebieskich zmęczonych oczu i nieogolon(ą) twarz."

"Tymczasem kierowca trąbił raz za razem(,) jakby chciał zagłuszyć ujadające psy."

"Trąbiącym samochodem okazał się bladoniebieski samochód marki Warszawa." - powtórzenie.

Wyglądało to tak(,) jakby nosił na głowie jakiś niezwykły kapelusz.

"Kierowca tymczasem sięgnął do schowka. Szukał w niej czegoś przez chwilę." - w nim (schowku)

"A potem, potem „grubas” ze zdziwieniem stwierdził, że kierowca coś lizał." - raz "potem" wystarczy.

"Nie przywykłem do hmmmmm…nieważne." - proponuję: "Nie przywykłem do hmm… nieważne." (i spacja po wielokropku)

"- Nie…tak." - to samo, brak odstępu.

"- Ma…hmmmhmmmhmmmmm…Marian jestem." - tu też odstępy trza.

"(...) przeciągnął i gwałtownie skręcił kierownicę tak(,) że autem mocno zarzuciło."

"Marian zauważył tylko długie(,) oślepiające światła i dźwięk klaksonu."

"Nie wiedział kiedy przestał zwracać uwagi na szczegóły." - uwagę.

Z sufitu zwisał zakurzony(,) niedziałający żyrandol.

Ściany wyłożone były boazerią(,) a podłoga marmurowymi płytami z gęstwiną roślinnych wzorów.

"Kot nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, od czasu do czasu gładził tylko przednią łapą swój łeb(,) lub tylnią drapał się za uchem."

"Przystojny, dobrze zbudowany rozkochiwał w sobie dziewczyny(,) a oponentów nokautował."

"Dziewczyna zaraz poddała się jego ruchom, objęła go ramionami(,) a biodrami zataczała niewielkie kręgi." (to zadnie podrzędne, więc przed "a" przeciek.)

Tekst dobry, nawet bardzo dobry, jedyne co mi nie podeszło, to opis dzieciństwa Mariana.Co chwilę się w nim gubiłem... Ale poza tym jest great Wink
Odpowiedz
#8
Dzięki za propozycję zmian. Część z nich jest słuszna, część jednak nie:

"Także" znaczy tyle, co "również; "tak że" (z przecinkiem przed "tak", nigdy przed "że") to synonim "tak więc".

Z innymi sugestiami interpunkcyjnymi również się nie zgadzam. Tak czy owak dzięki za zainteresowanie i wnikliwe przeczytanie tekstu. Cieszę się, że Ci się podobało.

Pozdrawiam
Hic_est
Odpowiedz
#9
"poszedł się do kuchni" -> poszedł do kuchni

"aż zatrząsł się samochód od" - ten szyk przestawny tutaj psuje trochę rytm.

"lśniącej nowością karoserii" -> hmmm to był w końcu nowy samochód czy stary gruchot jak go Marian określił?

"wrócił na właściwy pas – go" -> o co kaman z tym "go"? Aaa już skapowałem... ale na Twoim miejscu nie robiłbym takich podziałów. To naprawdę dziwnie wygląda i mnie trochę skołowało...

"Wiatr targał koronami drzew..." -> dlaczego to jest napisane kursywą? Tesli nie ma to jakiegoś głębszego celu to nie podoba mi się to...

"i ku zdziwieniu Mariana szedł na czterech łapach" -> koty tak zwykle mają, jeśli chciałeś tym fragmentem zaznaczyć, że Marian myślał, że kot będzie szedł na dwóch łapach, a okazało się inaczej to powinieneś to jakoś inaczej napisać, bo teraz z tego zupełnie nie wynika.

"kółka" -> kółek

Ostatnie dwa dialogi są nieco niejasne. Nie wiadomo kto mówi i do kogo, kto się uśmiecha a kto nie.

Oceniając ten tekst jako całość jestem mile zaskoczony. Co prawda pojawiło się trochę pomyłek, ale nie przeszkodziły mi one aż tak w czytaniu. Odniosłem natomiast wrażenie, że świat, który wykreowałeś jest naprawdę szalony... ale szalony w pozytywnym względzie Wink Kot pirat drogowy, Atlas podtrzymujący balkon itd. W pewnym momencie poczułem, że jazda po mieście podobna jest do jazdy tego autobusu z 3 części Harrego Pottera. Całkowicie zwariowana i nieprzewidywalna, ale przy tym fajna i niesamowita.

Z początku przeszkadzała mi konstrukcja zdań, którą stosowałeś. Rozumiem chęć wprowadzenia do akcji pewnej dynamiki, ale taka forma byłaby do zaakceptowania przez chwilę, ale nie na dłuższym fragmencie tekstu. Chodzi mi tu o konstrukcje zdań polegającą na "wymienianiu" zdań prostych oddzielonych przecinkiem od siebie i w ten sposób tworzenie zdań złożonych. Parę razy tak, ale nie cały czas (ewentualnie rozbić ten styl pisania na większy fragment ale z mniejszym natężeniem stosowania tej formy).

Opowiadanie podobało mi się. Szczerze mówiąc polubiłem Kota, pomimo jego niesamowicie skomplikowanego i dziwnego imienia Wink Oceniłbym tekst na 80/100.

Pozdrawiam
Danek
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości