- Widzioł żeś to, panie? - Wieśniak wskazał na drzewa wyrwane z korzeniami. - Toż to jaki potwór tędy przechodzić musioł.
- Potwór, nie potwór, ja się tym zajmę, panie Gierdych. - Wysoki, ubrany na czarno mężczyzna z zamaskowaną twarzą poklepał przysadzistego chłopa po ramieniu. - No, nic tu po was. Jak się z tym uporam, przyjdę do pańskiej chałupy i porozmawiamy o zapłacie. Umowa stoi?
- A ilo to będzie?
- A to już zależy od tego, co tam na mnie czeka, panie sołtysie.
- Dobrze, niechoj będo i tak. - Ukłonił się nisko i czym prędzej uciekł w stronę wsi znajdującej się kawałek przed lasem, przy którym właśnie stali.
Zamaskowany mężczyzna chwilę patrzył za oddalającym się wieśniakiem, bezwiednie głaszcząc głownię miecza przypiętego do pasa. Dopiero co przybył do tej małej wioseczki, a już, ledwo usiadł przy stoliku karczmy, sołtys porwał go i poprowadził pod to pobojowisko. Czyżby aż tak było widać, że nie jest zwykłym facetem? Chociaż, gdyby się głębiej zastanowić, co się dziwić głupim chłopom, zobaczyli ostrze i już ratunku przed „potworami” szukają. Jednakże mieli rację. W końcu, Messor nie był tu przypadkiem. Zakon od dłuższego czasu szukał tego, co prawdopodobnie się tu zagnieździło.
Mężczyzna podszedł z wolna do powalonych drzew. Fachowym okiem przyglądał się zniszczeniom, oceniając czy to rzeczywiście to, czego szuka. Pnie połamane w kilku miejscach lub powyrywane z korzeniami, gałęzie strzaskane i rozrzucone w promieniu paru metrów, liście niemal całkowicie opadły. Tak, dla wieśniaków to rzeczywiście musiało wyglądać na potwora, najpewniej kilkumetrowego trolla. Messor nie mógł się dziwić, że się bali, sam na ich miejscu pewnie czułby to samo, ale gdyby tylko wiedzieli, że potwory nie istnieją... Uratuje tych wieśniaków, przynajmniej będzie się starał.
Ze zdziwieniem odkrył, że udzielił mu się nastrój panujący we wsi. Karczma, która przeważnie jest tłumnie oblegana przez chłopów, zresztą tak jak w innych mieścinach – ten rejon słynął z wybornego piwa – świeciła teraz pustkami, a nieliczni klienci siedzieli w najdalszych kątach, pogrążeni w cichych dyskusjach. Ciągłe, ukradkowe spojrzenia rzucane przez zebranych, uciekanie oczami, byle tylko uniknąć kontaktu wzrokowego, to na kilometr zionęło strachem i przygnębieniem. Zasępił się, zmierzając ku głębi lasu.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów znalazł się na niewielkiej polanie, na której leżało sporo prawdopodobnie roztrzaskanych drzew. Prawdopodobnie, bo zniszczenia były tak wielkie, że równie dobrze mogły to być wióry wytworzone przez wieśniaków w trakcie ścinki i obróbki pni.
Podszedł do jednej z takich kupek opiłków i wylał na nie kilka kropel ciemnego płynu z wyciągniętego z kieszeni flakoniku. Przykucnął i czekał, co się stanie. Brak reakcji – nic niezwykłego, drewno zacznie kopcić – znalazł swój cel.
Czy to naprawdę jest tutaj? W końcu, po tylu latach poszukiwań znaleźli to, czego szukali? Aż usiadł z wrażenia, próbując uspokoić szybsze bicie serca. Kilka głębokich wdechów. Wystawił rękę przed siebie. Cała się trzęsła od nadmiaru adrenaliny krążącej w żyłach.
Przygotowywał się do tej chwili całe życie! Na jego długiej drodze nieustannie zmierzającej do celu stanęło już kilkunastu pomniejszych wrogów zakonu, ale pokonał ich bez najmniejszego zadrapania. A mimo to, teraz czuł strach. I to nie byle jaki. W tym miejscu, w ułamku sekundy, cała jego służba bractwu może zostać przekreślona. Przekreślona przez wroga, którego nawet nie można zobaczyć! Zasmucił i się, a wiara we własne umiejętności powoli uchodziła z jego wyćwiczonego ciała.
Wspominał dzień, w którym ojciec, emerytowany Żeniec Wiatru, oddał go pod opiekę swoim braciom zakonnym. Messor miał wtedy zaledwie pięć lat, a wciąż, mimo upływu ćwierci wieku, pamiętał to jak wczoraj. Dokładnie odtwarzał w myślach obrazy ogromnego, ceglanego klasztoru, łukowatych sklepień, setek korytarzy, którymi zmierzał do Wieszcza, by potwierdzić swoją przydatność. Pamiętał jak słowa wyrzucone w transie wywierały ogromne wrażenie na zebranych. Tylko on, mały chłopiec wśród starych mężczyzn, nic z tego nie rozumiał, bał się. Gdy już chciał stamtąd uciec, ojciec chwycił go za rękę i uśmiechnął się szeroko.
- Głowa do góry, zuchu – powiedział wtedy, przytulając go do piersi.
Łza spłynęła po policzku rodzica, a mały Messor starł ją, wiedząc, że to oznaka szczęścia, podświadomie, bo przecież nie znał jeszcze takiego określenia, ale które dziecko bałoby się łzy na rozradowanym obliczu ojca? Odwzajemnił uśmiech i wtulił się w ukochane ramiona.
Następne chwile były najgorszymi w jego życiu. Wiedział, że jeśli przejdzie próbę, zostanie w klasztorze, ale mimo to ledwo przeżył rozłąkę z ojcem. Kilkanaście pierwszych dni prawie nie jadł i nie spał. Jedynym regularnie powtarzanym zajęciem był płacz. Płakał w łóżku, w jadalni, na placu szkoleniowym, w bibliotece. Prawie wszędzie. W końcu wylądował u klasztornego lekarza. Wycieńczony spędził tam dwa tygodnie, a po wyjściu był już całkiem inny. Pogodził się z nową sytuacją i mimo młodego wieku, przykładał się do zajęć z całą swoją dziecięcą zawziętością.
Po roku przyzwyczaił się do życia zakonnika. Jedyne, czego mu brakowało, to kontaktu z innymi dziećmi, lecz jako następca Żeńca Wiatru był od nich odseparowany. Szkolenie tego wymagało – ciągłe skupienie, zero zabaw.
Cichy trzask wyrwał go z łap widm przeszłości. Spojrzał na drewno leżące przed nim – żadnych zmian. Już chciał wstać i rozejrzeć się po polanie, gdy poczuł na szyi zaciskającą się pętlę ze sznura. Spróbował wsunąć palce między gardło, a wrzynającą się w skórę śmierć – nic z tego. Coraz trudniej było mu złapać oddech. Wierzgał nogami, jak zwykły, niedoświadczony w walce berbeć.
„Psia mać, nie dam się pokonać zwykłym rzezimieszkom!” - wykrzyczał w myślach.
Nauczony wieloletnim szkoleniem wprowadził się w trans, by uspokoić reakcje ciała. Zamknął oczy, a w myślach powtarzał dobrze mu znane wersy. Serce zwalniało, oddech się wyrównywał. Już prawie nie czuł sznura pijącego w szyję. Szybkim ruchem ręki wysunął miecz i ciął przestrzeń za sobą, licząc na łut szczęścia. Niestety, zwolniono pętlę w momencie opuszczenia ostrza. Messor szybko poderwał się na nogi, chcąc dostrzec przeciwnika.
Chłop ubrany w szarą sukmanę stał kilka kroków od niego, szczerząc zęby w pogardliwym uśmiechu. Sznur trzymał w dłoni zaciśniętej na widłach ubabranych w gnoju. Żeniec wyprostował się i z politowaniem spojrzał na błazna, który myślał, że da radę wytrawnemu wojownikowi.
- Do reszty rozum ci odjęło, wieśniaku?
- To sołtysowi rozum odebrało, wiedźmaka zakichanego do wsi nam sprowodza! Mało to nam? Potwora jaka się zagnieździła, to jeszcze... – splunął na ziemię, wymownie spoglądając na Messora.
- Jak się nazywasz?
- A po kiego ci moje imię?! Jakieś czara będziesz odprawioł! A poszeł won!
- IMIĘ! - Gardłowy głos uderzył w mużyka jak cios pięścią.
- Jaa... - chłop, jakby zmniejszył się w sobie na ten dźwięk. - Zwo mnie Jędrek.
- Dobrze, Jędrku, powiedz mi jedną rzecz. Wolisz, żeby wiedźmak zabił potworę i sobie poszedł, czy żeby potwora zabiła wieśniaka?
- A co ty mi tu... Ja sam żem ubił niejednego stwora! Mojemi widłami, ot co!
- Ty? A jakiegoż to niby?
- Tyś pewno na oczy takich nie widział!
- Pewnie nie, więc jakie?
- Ja... - Wieśniak zobaczył nieustępliwość w oczach rozmówcy i zawahał się. - Pp... Południce!
- Widłami?
- A jakże! Sru ją na widły i w łognisko! Żeby to raz!
- Mhm, Południce mówisz. A coś więcej się trafiło?
- Tak, tak! Pewno, że tak!
- Mhm, to znaczy?
- Ly..l... Leszego! Raz, jak drwa żem rąbał w lesie, to mnie napadł. Ale wtedy to siekierą go capłem!
- Pewnie jakiś wąpierz też się trafił, co, Jędrku? - Messor bawił się coraz lepiej, patrząc jak wieśniak wysilał wszystkie szare komórki, by wydukać nazwę jakiegoś nieistniejącego potwora.
- Ażebyś wiedzioł! Taki jeden, on przejazdem w naszej wsi był i... I umarł se no, tośmy go pochowali. A następnego dnia grób pusty! To jakżem go znalazł, widłami do ziemi przygwoździł i kołkiem w serce, ot co! - Gwałtownie gestykulując, odegrał krótką scenkę ubicia wampira.
- Panie Jędrku, nie wstyd takie łgarstwa na poczekaniu wymyślać? - z trudem wydyszał Messor, próbując stłumić śmiech.
- Łgarstwa!? Ja cię szacunku nauczy! - Chłop zerwał się do biegu, opuszczając widły jak rycerz kopię.
Żeniec ocenił zdolności bojowe wieśniaka i nie męcząc się zbytnio, odsunął się spod rozpędzonych gabli. Chłop przebiegł obok w tempie błyskawicy i wyrżnął w ziemię parę metrów dalej, krzycząc przy tym „O psia jucha!”. Wstał, plując na wszystkie strony liśćmi i roztrzaskanym drewnem. Opuścił widły do kolejnej szarży, gdy usłyszał krzyk przeciwnika:
- Jędrek, czekaj, coś słyszałem! - wykrzyczał Messor, a ton jego głosu wyraźnie zabarwił się nutką niepewności.
Chłop zawahał się. Rozejrzał się po polanie – nic, cisza jak makiem zasiał, nie licząc delikatnego szmeru liści trącanych chłodnym wietrzykiem.
- Nie wymiga się tak łatwo, zarazo! - Wieśniak rzucił się w stronę oponenta, lecz w tym samym momencie, drzewo stojące po prawej eksplodowało, zasypując Jędrka gradem drewnianych odłamków. Chłop zasłonił się ręką, próbując ukryć delikatną skórę twarzy.
- UCIEKAJ! JUŻ! - Żeniec ponownie krzyknął gardłowym głosem.
Jędrek ze strachem spojrzał na przeciwnika, otrzepał się z wiórów i ruszył w stronę przeciwną do eksplozji. Obejrzał się jeszcze przez ramię i dostrzegł, że Messor przyklęknął i wbił miecz w ziemię przed sobą.
Żeniec Wiatru całe życie czekał na tę chwilę. Całe pokolenia wojowników przed nim nigdy nie miało okazji stanąć twarzą w... no właśnie w co? Wiatr przecież nie ma oblicza.
Messor ponownie zmuszony był uspokoić umysł i ciało, bo uwolnione hormony zaczęły wywierać niekorzystne teraz efekty. Musiał być skupiony w najwyższym stopniu, każdy mięsień miał odpowiadać na jego polecenia bez chwili wahania.
Przywołał z pamięci ojca i spojrzał na uśmiechnięte oblicze. Tak dawno go nie widział. Minęło już ponad dziesięć lat, odkąd ostatni raz pokazał się w domu. W jego pracy nie było urlopów, ciągle musiał zachowywać gotowość. Krążył po świecie niszcząc pomniejsze, demoniczne wiatry, które zakłócały spokój ludzi. A akurat dziesięć lat temu, traf chciał, że w wiosce jego ojca osiadł jeden z tych stworów. Niestety, emerytowany Żeniec nie może sam uporać się z takim problemem, kodeks tego zabrania.
Tyle czasu minęło, lecz teraz, w końcu stanął przed swoim ostatecznym wrogiem i już niedługo będzie mógł wrócić do rodzinnego domu, odwieszając miecz na ścianę.
Czuł odór śmierci, którą król wiatrów, Raangin, ciągnął za sobą. Miliony istnień, które za jego sprawą odeszły na tamten świat, krzyczało teraz jednym głosem mrożąc krew w żyłach dzielnego wojownika. Liście szumiały coraz głośniej, zwiastując przybycie niewidzialnego napastnika. Gałęzie trzaskały pod naporem z każdą sekundą silniejszych podmuchów.
Messor chwycił głownię miecza i delikatnym ruchem wyciągnął ostrze z ziemi. Spojrzał na klingę przeznaczoną do walki z wiatrem. Sekret wykucia takiej broni od lat spoczywał w klasztornym skarbcu i tylko kowal z jego zakonu potrafił go użyć. Metal przetopiony na ogniu rozdmuchanym demonicznym wiatrem nabierał specjalnych właściwości, pozwalających ranić bezcielesną istotę.
Obie dłonie zacisnął na mieczu, nabrał powietrza w usta i wbił wzrok w miejsce, z którego nadciągał wiatr – jego przeciwnik. Wicher przybierał na sile, targając każdą, nawet najmniejszą nitkę w ubraniu Messora. Mężczyzna z trudem utrzymywał się na nogach, lecz, dzięki powtarzanym w głowie mantrom, nie czuł strachu. Wiedział, że da radę, wierzył w to. Poprawił uchwyt i w momencie, w którym ruszył do przodu, trzy drzewa naprzeciwko padły na ziemię powalone siłą jego przeciwnika. Zwinnie uniknął padających pni i rzucił się biegiem w stronę przeciwnika, starając się zachować równowagę.
Porażający huk przetoczył się po łące, a ręce Żeńca mimowolnie wypuściły miecz, zasłaniając i tak już poranione uszy. Padł na kolana, przetaczając zamglonym wzrokiem po polanie. Odjął dłonie od głowy, a krew dostrzeżona na ich wierzchach nie wróżyła niczego dobrego.
”Straciłem słuch!” rozpaczliwie krzyknął w myślach.
Wstał, podnosząc miecz z ziemi. Rozejrzał się panicznie w poszukiwaniu swojego przeciwnika. Jak ma walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem bez słuchu?!
Wydawało mu się, że kątem lewego oka dostrzegł ruch pomiędzy drzewami, lecz w tym samym momencie potężne uderzenie w plecy ścięło go z nóg. Zdezorientowany, upadając na brzuch, nadział się bokiem na własny miecz, który wykręcił młynka w powietrzu. Żeniec zakasłał, a zielona trawa przed nim zaszła szkarłatem.
”Nie dałem rady... Jakim cudem?” ostatnie myśli uderzały z wyrzutem.
Z wysiłkiem obrócił się na plecy. Chciał widzieć swój koniec. Nie ma zamiaru umrzeć, będąc wypiętym do swojego przeciwnika. Przetarł czoło, po którym spływała strużka krwi, zalewając oczy. Zamrugał kilka razy, by złapać ostrość. Powoli błądził wzrokiem po polanie. Co raz trudniej mu było utrzymać głowę w górze, a ze wszystkich stron nadciągała ciemność. Ostatkiem sił obrócił głowę w prawą stronę i, na moment przed upadkiem, dostrzegł Jędrka, biorącego zamach widłami.
Żeniec opadł na plecy. Oddech był z sekundy na sekundę płytszy.
”Niebo jest wyjątkowo czyste, jak na tę porę roku” pomyślał. „Król wiatrów pewnie przegonił wszystkie chmury... Król... Żaden listek nie drga...”
Obrócił głowę w prawo.
”Jędrek... naprawdę...”
Uśmiechnął się.
- Potwór, nie potwór, ja się tym zajmę, panie Gierdych. - Wysoki, ubrany na czarno mężczyzna z zamaskowaną twarzą poklepał przysadzistego chłopa po ramieniu. - No, nic tu po was. Jak się z tym uporam, przyjdę do pańskiej chałupy i porozmawiamy o zapłacie. Umowa stoi?
- A ilo to będzie?
- A to już zależy od tego, co tam na mnie czeka, panie sołtysie.
- Dobrze, niechoj będo i tak. - Ukłonił się nisko i czym prędzej uciekł w stronę wsi znajdującej się kawałek przed lasem, przy którym właśnie stali.
Zamaskowany mężczyzna chwilę patrzył za oddalającym się wieśniakiem, bezwiednie głaszcząc głownię miecza przypiętego do pasa. Dopiero co przybył do tej małej wioseczki, a już, ledwo usiadł przy stoliku karczmy, sołtys porwał go i poprowadził pod to pobojowisko. Czyżby aż tak było widać, że nie jest zwykłym facetem? Chociaż, gdyby się głębiej zastanowić, co się dziwić głupim chłopom, zobaczyli ostrze i już ratunku przed „potworami” szukają. Jednakże mieli rację. W końcu, Messor nie był tu przypadkiem. Zakon od dłuższego czasu szukał tego, co prawdopodobnie się tu zagnieździło.
Mężczyzna podszedł z wolna do powalonych drzew. Fachowym okiem przyglądał się zniszczeniom, oceniając czy to rzeczywiście to, czego szuka. Pnie połamane w kilku miejscach lub powyrywane z korzeniami, gałęzie strzaskane i rozrzucone w promieniu paru metrów, liście niemal całkowicie opadły. Tak, dla wieśniaków to rzeczywiście musiało wyglądać na potwora, najpewniej kilkumetrowego trolla. Messor nie mógł się dziwić, że się bali, sam na ich miejscu pewnie czułby to samo, ale gdyby tylko wiedzieli, że potwory nie istnieją... Uratuje tych wieśniaków, przynajmniej będzie się starał.
Ze zdziwieniem odkrył, że udzielił mu się nastrój panujący we wsi. Karczma, która przeważnie jest tłumnie oblegana przez chłopów, zresztą tak jak w innych mieścinach – ten rejon słynął z wybornego piwa – świeciła teraz pustkami, a nieliczni klienci siedzieli w najdalszych kątach, pogrążeni w cichych dyskusjach. Ciągłe, ukradkowe spojrzenia rzucane przez zebranych, uciekanie oczami, byle tylko uniknąć kontaktu wzrokowego, to na kilometr zionęło strachem i przygnębieniem. Zasępił się, zmierzając ku głębi lasu.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów znalazł się na niewielkiej polanie, na której leżało sporo prawdopodobnie roztrzaskanych drzew. Prawdopodobnie, bo zniszczenia były tak wielkie, że równie dobrze mogły to być wióry wytworzone przez wieśniaków w trakcie ścinki i obróbki pni.
Podszedł do jednej z takich kupek opiłków i wylał na nie kilka kropel ciemnego płynu z wyciągniętego z kieszeni flakoniku. Przykucnął i czekał, co się stanie. Brak reakcji – nic niezwykłego, drewno zacznie kopcić – znalazł swój cel.
Czy to naprawdę jest tutaj? W końcu, po tylu latach poszukiwań znaleźli to, czego szukali? Aż usiadł z wrażenia, próbując uspokoić szybsze bicie serca. Kilka głębokich wdechów. Wystawił rękę przed siebie. Cała się trzęsła od nadmiaru adrenaliny krążącej w żyłach.
Przygotowywał się do tej chwili całe życie! Na jego długiej drodze nieustannie zmierzającej do celu stanęło już kilkunastu pomniejszych wrogów zakonu, ale pokonał ich bez najmniejszego zadrapania. A mimo to, teraz czuł strach. I to nie byle jaki. W tym miejscu, w ułamku sekundy, cała jego służba bractwu może zostać przekreślona. Przekreślona przez wroga, którego nawet nie można zobaczyć! Zasmucił i się, a wiara we własne umiejętności powoli uchodziła z jego wyćwiczonego ciała.
Wspominał dzień, w którym ojciec, emerytowany Żeniec Wiatru, oddał go pod opiekę swoim braciom zakonnym. Messor miał wtedy zaledwie pięć lat, a wciąż, mimo upływu ćwierci wieku, pamiętał to jak wczoraj. Dokładnie odtwarzał w myślach obrazy ogromnego, ceglanego klasztoru, łukowatych sklepień, setek korytarzy, którymi zmierzał do Wieszcza, by potwierdzić swoją przydatność. Pamiętał jak słowa wyrzucone w transie wywierały ogromne wrażenie na zebranych. Tylko on, mały chłopiec wśród starych mężczyzn, nic z tego nie rozumiał, bał się. Gdy już chciał stamtąd uciec, ojciec chwycił go za rękę i uśmiechnął się szeroko.
- Głowa do góry, zuchu – powiedział wtedy, przytulając go do piersi.
Łza spłynęła po policzku rodzica, a mały Messor starł ją, wiedząc, że to oznaka szczęścia, podświadomie, bo przecież nie znał jeszcze takiego określenia, ale które dziecko bałoby się łzy na rozradowanym obliczu ojca? Odwzajemnił uśmiech i wtulił się w ukochane ramiona.
Następne chwile były najgorszymi w jego życiu. Wiedział, że jeśli przejdzie próbę, zostanie w klasztorze, ale mimo to ledwo przeżył rozłąkę z ojcem. Kilkanaście pierwszych dni prawie nie jadł i nie spał. Jedynym regularnie powtarzanym zajęciem był płacz. Płakał w łóżku, w jadalni, na placu szkoleniowym, w bibliotece. Prawie wszędzie. W końcu wylądował u klasztornego lekarza. Wycieńczony spędził tam dwa tygodnie, a po wyjściu był już całkiem inny. Pogodził się z nową sytuacją i mimo młodego wieku, przykładał się do zajęć z całą swoją dziecięcą zawziętością.
Po roku przyzwyczaił się do życia zakonnika. Jedyne, czego mu brakowało, to kontaktu z innymi dziećmi, lecz jako następca Żeńca Wiatru był od nich odseparowany. Szkolenie tego wymagało – ciągłe skupienie, zero zabaw.
Cichy trzask wyrwał go z łap widm przeszłości. Spojrzał na drewno leżące przed nim – żadnych zmian. Już chciał wstać i rozejrzeć się po polanie, gdy poczuł na szyi zaciskającą się pętlę ze sznura. Spróbował wsunąć palce między gardło, a wrzynającą się w skórę śmierć – nic z tego. Coraz trudniej było mu złapać oddech. Wierzgał nogami, jak zwykły, niedoświadczony w walce berbeć.
„Psia mać, nie dam się pokonać zwykłym rzezimieszkom!” - wykrzyczał w myślach.
Nauczony wieloletnim szkoleniem wprowadził się w trans, by uspokoić reakcje ciała. Zamknął oczy, a w myślach powtarzał dobrze mu znane wersy. Serce zwalniało, oddech się wyrównywał. Już prawie nie czuł sznura pijącego w szyję. Szybkim ruchem ręki wysunął miecz i ciął przestrzeń za sobą, licząc na łut szczęścia. Niestety, zwolniono pętlę w momencie opuszczenia ostrza. Messor szybko poderwał się na nogi, chcąc dostrzec przeciwnika.
Chłop ubrany w szarą sukmanę stał kilka kroków od niego, szczerząc zęby w pogardliwym uśmiechu. Sznur trzymał w dłoni zaciśniętej na widłach ubabranych w gnoju. Żeniec wyprostował się i z politowaniem spojrzał na błazna, który myślał, że da radę wytrawnemu wojownikowi.
- Do reszty rozum ci odjęło, wieśniaku?
- To sołtysowi rozum odebrało, wiedźmaka zakichanego do wsi nam sprowodza! Mało to nam? Potwora jaka się zagnieździła, to jeszcze... – splunął na ziemię, wymownie spoglądając na Messora.
- Jak się nazywasz?
- A po kiego ci moje imię?! Jakieś czara będziesz odprawioł! A poszeł won!
- IMIĘ! - Gardłowy głos uderzył w mużyka jak cios pięścią.
- Jaa... - chłop, jakby zmniejszył się w sobie na ten dźwięk. - Zwo mnie Jędrek.
- Dobrze, Jędrku, powiedz mi jedną rzecz. Wolisz, żeby wiedźmak zabił potworę i sobie poszedł, czy żeby potwora zabiła wieśniaka?
- A co ty mi tu... Ja sam żem ubił niejednego stwora! Mojemi widłami, ot co!
- Ty? A jakiegoż to niby?
- Tyś pewno na oczy takich nie widział!
- Pewnie nie, więc jakie?
- Ja... - Wieśniak zobaczył nieustępliwość w oczach rozmówcy i zawahał się. - Pp... Południce!
- Widłami?
- A jakże! Sru ją na widły i w łognisko! Żeby to raz!
- Mhm, Południce mówisz. A coś więcej się trafiło?
- Tak, tak! Pewno, że tak!
- Mhm, to znaczy?
- Ly..l... Leszego! Raz, jak drwa żem rąbał w lesie, to mnie napadł. Ale wtedy to siekierą go capłem!
- Pewnie jakiś wąpierz też się trafił, co, Jędrku? - Messor bawił się coraz lepiej, patrząc jak wieśniak wysilał wszystkie szare komórki, by wydukać nazwę jakiegoś nieistniejącego potwora.
- Ażebyś wiedzioł! Taki jeden, on przejazdem w naszej wsi był i... I umarł se no, tośmy go pochowali. A następnego dnia grób pusty! To jakżem go znalazł, widłami do ziemi przygwoździł i kołkiem w serce, ot co! - Gwałtownie gestykulując, odegrał krótką scenkę ubicia wampira.
- Panie Jędrku, nie wstyd takie łgarstwa na poczekaniu wymyślać? - z trudem wydyszał Messor, próbując stłumić śmiech.
- Łgarstwa!? Ja cię szacunku nauczy! - Chłop zerwał się do biegu, opuszczając widły jak rycerz kopię.
Żeniec ocenił zdolności bojowe wieśniaka i nie męcząc się zbytnio, odsunął się spod rozpędzonych gabli. Chłop przebiegł obok w tempie błyskawicy i wyrżnął w ziemię parę metrów dalej, krzycząc przy tym „O psia jucha!”. Wstał, plując na wszystkie strony liśćmi i roztrzaskanym drewnem. Opuścił widły do kolejnej szarży, gdy usłyszał krzyk przeciwnika:
- Jędrek, czekaj, coś słyszałem! - wykrzyczał Messor, a ton jego głosu wyraźnie zabarwił się nutką niepewności.
Chłop zawahał się. Rozejrzał się po polanie – nic, cisza jak makiem zasiał, nie licząc delikatnego szmeru liści trącanych chłodnym wietrzykiem.
- Nie wymiga się tak łatwo, zarazo! - Wieśniak rzucił się w stronę oponenta, lecz w tym samym momencie, drzewo stojące po prawej eksplodowało, zasypując Jędrka gradem drewnianych odłamków. Chłop zasłonił się ręką, próbując ukryć delikatną skórę twarzy.
- UCIEKAJ! JUŻ! - Żeniec ponownie krzyknął gardłowym głosem.
Jędrek ze strachem spojrzał na przeciwnika, otrzepał się z wiórów i ruszył w stronę przeciwną do eksplozji. Obejrzał się jeszcze przez ramię i dostrzegł, że Messor przyklęknął i wbił miecz w ziemię przed sobą.
Żeniec Wiatru całe życie czekał na tę chwilę. Całe pokolenia wojowników przed nim nigdy nie miało okazji stanąć twarzą w... no właśnie w co? Wiatr przecież nie ma oblicza.
Messor ponownie zmuszony był uspokoić umysł i ciało, bo uwolnione hormony zaczęły wywierać niekorzystne teraz efekty. Musiał być skupiony w najwyższym stopniu, każdy mięsień miał odpowiadać na jego polecenia bez chwili wahania.
Przywołał z pamięci ojca i spojrzał na uśmiechnięte oblicze. Tak dawno go nie widział. Minęło już ponad dziesięć lat, odkąd ostatni raz pokazał się w domu. W jego pracy nie było urlopów, ciągle musiał zachowywać gotowość. Krążył po świecie niszcząc pomniejsze, demoniczne wiatry, które zakłócały spokój ludzi. A akurat dziesięć lat temu, traf chciał, że w wiosce jego ojca osiadł jeden z tych stworów. Niestety, emerytowany Żeniec nie może sam uporać się z takim problemem, kodeks tego zabrania.
Tyle czasu minęło, lecz teraz, w końcu stanął przed swoim ostatecznym wrogiem i już niedługo będzie mógł wrócić do rodzinnego domu, odwieszając miecz na ścianę.
Czuł odór śmierci, którą król wiatrów, Raangin, ciągnął za sobą. Miliony istnień, które za jego sprawą odeszły na tamten świat, krzyczało teraz jednym głosem mrożąc krew w żyłach dzielnego wojownika. Liście szumiały coraz głośniej, zwiastując przybycie niewidzialnego napastnika. Gałęzie trzaskały pod naporem z każdą sekundą silniejszych podmuchów.
Messor chwycił głownię miecza i delikatnym ruchem wyciągnął ostrze z ziemi. Spojrzał na klingę przeznaczoną do walki z wiatrem. Sekret wykucia takiej broni od lat spoczywał w klasztornym skarbcu i tylko kowal z jego zakonu potrafił go użyć. Metal przetopiony na ogniu rozdmuchanym demonicznym wiatrem nabierał specjalnych właściwości, pozwalających ranić bezcielesną istotę.
Obie dłonie zacisnął na mieczu, nabrał powietrza w usta i wbił wzrok w miejsce, z którego nadciągał wiatr – jego przeciwnik. Wicher przybierał na sile, targając każdą, nawet najmniejszą nitkę w ubraniu Messora. Mężczyzna z trudem utrzymywał się na nogach, lecz, dzięki powtarzanym w głowie mantrom, nie czuł strachu. Wiedział, że da radę, wierzył w to. Poprawił uchwyt i w momencie, w którym ruszył do przodu, trzy drzewa naprzeciwko padły na ziemię powalone siłą jego przeciwnika. Zwinnie uniknął padających pni i rzucił się biegiem w stronę przeciwnika, starając się zachować równowagę.
Porażający huk przetoczył się po łące, a ręce Żeńca mimowolnie wypuściły miecz, zasłaniając i tak już poranione uszy. Padł na kolana, przetaczając zamglonym wzrokiem po polanie. Odjął dłonie od głowy, a krew dostrzeżona na ich wierzchach nie wróżyła niczego dobrego.
”Straciłem słuch!” rozpaczliwie krzyknął w myślach.
Wstał, podnosząc miecz z ziemi. Rozejrzał się panicznie w poszukiwaniu swojego przeciwnika. Jak ma walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem bez słuchu?!
Wydawało mu się, że kątem lewego oka dostrzegł ruch pomiędzy drzewami, lecz w tym samym momencie potężne uderzenie w plecy ścięło go z nóg. Zdezorientowany, upadając na brzuch, nadział się bokiem na własny miecz, który wykręcił młynka w powietrzu. Żeniec zakasłał, a zielona trawa przed nim zaszła szkarłatem.
”Nie dałem rady... Jakim cudem?” ostatnie myśli uderzały z wyrzutem.
Z wysiłkiem obrócił się na plecy. Chciał widzieć swój koniec. Nie ma zamiaru umrzeć, będąc wypiętym do swojego przeciwnika. Przetarł czoło, po którym spływała strużka krwi, zalewając oczy. Zamrugał kilka razy, by złapać ostrość. Powoli błądził wzrokiem po polanie. Co raz trudniej mu było utrzymać głowę w górze, a ze wszystkich stron nadciągała ciemność. Ostatkiem sił obrócił głowę w prawą stronę i, na moment przed upadkiem, dostrzegł Jędrka, biorącego zamach widłami.
Żeniec opadł na plecy. Oddech był z sekundy na sekundę płytszy.
”Niebo jest wyjątkowo czyste, jak na tę porę roku” pomyślał. „Król wiatrów pewnie przegonił wszystkie chmury... Król... Żaden listek nie drga...”
Obrócił głowę w prawo.
”Jędrek... naprawdę...”
Uśmiechnął się.