To już? Dziś jest dziś?!?!
#16
To myślenie o trylogiach mnie przeraża. To dla mnie abstrakcyjna niedojrzałość. Bo co, bo Tolkien wydał trylogię, to i ja powinienem? Wszyscy uparli się na trzy części, jakby to był przepis na szczęście. A prawda jest taka, że trylogia to dla wyd. jeszcze większe ryzyko. Po pierwsze najpewniej będziesz musiał pokazać im próbki pozostałych części, bo nikt na słowo Ci nie uwierzy. Po drugie, co zrobi wyd. jak pierwsza książka wgl. się nie przyjmie, a trzeba jeszcze wyłożyć kasę na dwie? U nas to by nie przeszło.

Ale za granicą? Może. Nie wiem, nie jestem przecież regularnym bojownikiem na tamtejszych polach wydawniczych bitew. Ale patrząc na to co napisałem przed chwilą... Za duże ryzyko. No i prosty wniosek - stać Cię na przetłumaczenie trzech części? Nikt debiutantowi nie uwierzy na słowo, nie przyklaśnie radośnie - jakie to wspaniałe - i nie da papierów do podpisania. Takie rzeczy to tylko w książkach Smile

Pierwsza książka zawsze jest sprawdzianem. Jeżeli uda Ci się ją wydać - super sprawa. Jeżeli jednak pójdziesz do parunastu wydawnictw i tam powiedzą Ci, że książka jest do bani, że ble, fe, a Ty wciąż będziesz próbować choćby z e-bookami... wniosek oczywisty. Niemoc pogodzenia się z porażką. Idąc do wydawnictw trzeba być czujnym. Szarpać się o wytłumaczenia (chociaż mało które w ogóle odpisze).
W ten sposób, przy tej pierwszej próbie, zyskujesz wiedzę - czy piszesz o sprawach na które jest popyt? Czy trafiasz w 'target'? Czy masz odpowiedni, przyswajalny dla ludzi styl?
Jeżeli jesteś dobry, w końcu Ci się uda, chyba że masz pecha. Ale wtedy należy tekst wysłać do jakiegoś pisarza i poczekać. Wtedy jeszcze raz: jeżeli tekst jest dobry - odpisze. Jeżeli nie, może go zmiażdży, albo całkiem oleje. Ale wtedy wiesz na czym stoisz.

Co do zarobienia na wydanie - jak się człowiek bierze za to na poważnie, to nie ma przebacz. Marzenia są dla wytrwałych, a zwłaszcza te o forsowaniu rynku za granicą. Jeżeli ktoś jest w czepku urodzony, to może pisać do Michaela Kandla, by ten być może zajął się tłumaczeniem jego powieści. Ale jeżeli nie znajduje się na każdej polanie czterolistnej koniczynki - można sobie to odpuścić. Już łatwiej wygrać w totka.
Dlatego mówię: jeżeli jest samozaparcie, to człowiek te kilka tysięcy zarobi. Dostanie trzech kawałków i wskoczenie na rynek może być wystarczającym punktem wyjścia. Łatwiej dołożyć dwa tysiące, które można wydoić nawet od rodziców, niż wyłożyć całe pięć. Upiecze się dwie pieczenie na jednym ogniu.

Jeżeli ktoś się na to skusi, jedna rada: nawet nie mówcie o tym, że coś wydaliście w Polsce. Zapytają o nakład...

Btw. dlaczegóż by nie spróbować przetłumaczyć czegoś na język niemiecki? Albo czeski? Wiem, że rynek niemiecki jest wymagający i nieco ksenofobiczny, zwłaszcza apropos nas, ale jeżeli ktoś urodził się z niemiecko brzmiącym nazwiskiem... Ale tu wchodzimy może nawet w rasizm, albo (z pewnością) w dyskryminację. Faktem jest jednak to, że to tłumaczenie daje nam 128 mln. potencjalnych nabywców (Niemcy, Austria, kantory Szwajcarii). Nieco więcej niż 40 mln niechętnie czytających Polaków? Myślę więc, że powinniśmy zacząć od podboju, nie kolonizacji - Polska nie ma, niestety, od czasów Lema, pomijając Sapkowskiego, jakiegoś towaru eksportowego. Dlatego wpierw należy zająć się sąsiadami, zamiast pchać się w chłonny, ale wymagający dla nas rynek anglosaski.
Odpowiedz
#17
Pozwól, że zacznę od czterech liter strony Wink

Dlaczegóż nie tłumaczyć czegoś na język niemiecki, czy czeski? Potencjalna liczba odbiorców i rynek zbytu! Tłumacząc na angielski zapewniasz sobie możliwość dotarcia do kilku dużych populacyjnie krajów. Wystarczy załapać wydawcę np. w UK i jeżeli nas wyda... prawdopodobnie będzie łapał możliwości wydania w innych krajach przez partnerów biznesowych i to bez większych ingerencji w redakcję tekstu. Ponadto, niemcy, czesi, japończycy i inne narodowości mogą po książkę chwycić (jeżeli go znają), ponieważ w chwili obecnej j. angielski jest dominującym językiem świata (w dużej mierze zapewnione przez hegemonię gospodarczo-militarną USA) i standardem komunikacji międzynarodowej.

Tolkien nie napisał trylogii, nie powielaj popularnego mitu Smile Napisał sześcioksiąg, który został wydany w trzech tomach, raz ze względów wydawniczych, a dwa ekonomicznych - pieniądze x3. Czy powinieneś? Nikt Cię do tego nie zmusza, rynek sam weryfikuje sytuację. Niemniej potencjalna szansa da wydawcy (zagranicznego) w wydojeniu z klienta dodatkowych pieniędzy dzięki kolejnym tomom na pewno jest kusząca i na plus. Całość historii - streszczenie - i tak przedkładasz agentowi, oni doskonale orientują się w rynku i jego potrzebach. Ponadto kontrakt jest podpisywany, a obie strony zobligowane do zrobienia tego do czego się zobowiązały, a ryzyko, jak w każdym biznesie istnieje. Niemniej prawdą jest, że przydałoby się mieć najpierw całą historię już spisaną. Muszę oddać honor, że w związku z kosztami tłumaczeń, przynajmniej utworów debiutanckich, kompletna, jednotomowa książka ma większą szansę przebicia, chociażby z punktu finansowego.

Co do wydawnictw, w Polsce równie dobrze możesz iść do kilkunastu wydawnictw i wrócić z kwitkiem. Masz szansę go dopracować lub po prostu opublikować za free i próbować następny. Idąc do zagranicznych wydawców musisz być pewien siebie i być pewny swojego dzieła. Jeżeli nie uda Ci się wydać w żadnym wydawnictwie w kilku, tak naprawdę, krajach, albo raczej Twojemu Agentowi się nie uda, to zawsze możesz opublikować eBook. Tak jak z grami komputerowymi są duzi wydawcy i rosnący ruch indie, który nie zarabia może tak ogromnych sum, ale robi coś dla idei i sukcesywnie się rozwija.

Zgadzam się, że biorąc się na poważnie nie ma przebacz, trzeba przecierpieć swoje, ale to chyba nie znaczy, że mamy wykorzystywać dobre pomysły, aby wydać je wyłącznie na Polskim rynku? Ponadto, chcąc dorobić się tych wspomnianych 3000, to trzeba minimum 3-5 dobrych książek (licząc z debiutem), aby uzbierać na tłumaczenie następnej. Nie wiem czy chciałbym w taki sposób zmarnować potencjalnie dobrą historię i świecić oczyma przed wydawcami z zagranicy, czy jestem debiutantem, a jeżeli nie - co wydałem i w jakim nakładzie... Tu trzeba konsekwencji. Albo jedziemy za granicę i wracamy ukontentowani do Polski, albo szturmujemy Polski rynek i walczymy o swój kawałek sera, bo tort już dawno podzielony.

Zauważmy, że mało pisarzy zaczyna młodo. 15-letni Paolini, autor Eragona opiewany następcą Tolkiena? Mając rodziców, którzy prowadzą własne niewielkie wydawnictwo i znający światek od środka + znajomości, też dawno wydałbym książkę Smile Większość pisarzy zaczyna dosyć późno, zwykle po latach doświadczeń, pracy w innych zawodach, mający dostatecznie dużo samozaparcia by zacząć coś nowego. W realiach Polski ma to również odzwierciedlenie finansowe, gdyż idąc do pracy możemy odłożyć na tłumaczenie po drodze dopieszczając historie.
Odpowiedz
#18
Wobec tego Sienkiewicz napisał sześcioksiąg. Dlaczego więc wszyscy mówią, że to trylogia? - teraz ja zacząłem od środka, ale już wracam do początku:

Przepraszam, ale czy cztery kraje Europy Środkowej i Zachodniej, oraz niektóre obszary kolejnych, to dla Ciebie za mało? Wobec tego proponuję odejście od j. angielskiego i najazd na Chiny czy Indie - nie popadajmy w paranoję i nie myślmy o kulturze anglosaskiej jako o Eldorado! Jest przecież kompletnie nie skolonizowany przez nas rynek j. hiszpańskiego i portugalskiego - idąc na liczby, to daje nam znacznie więcej potencjalnych nabywców. Owszem, możemy spierać się o standard życia, ale naprawdę, proponuję podróż samochodem, nie samolotem. Mamy ciekawy rynek za zachodnią miedzą. Zyskajmy status lokalnego magnata! Dlaczego nie mielibyśmy zyskać nazwiska na rynku niemieckim i rzucić się później na Anglię, jak to już kiedyś, kto inny i w innej sprawie, wykoncypował? Ryzyko podobne, ale koszta mogą być niższe, bo i więcej starszych ludzi w Polsce zna język niemiecki - więc o tłumacza na ten język łatwiej. Załatwianie formalności oraz czegokolwiek(!) innego, także byłoby znacznie łatwiejsze, prawda?

W takim wypadku model - wydam się w Polsce i tak zarobię na tłumaczenie - staje się realniejszy. Nie powinnyśmy skupiać się tylko na dwóch alternatywach - albo po polsku, albo po angielsku. Popatrzmy też na to, co jest pomiędzy. A wystarczy zerknąć na mapę, by stwierdzić, że pomiędzy są Niemcy.

Co do eBooków - nie traktowałbym ich jako sukces, tylko jako kolejny etap do wydania na papierze. Wpierw człowiek powinien opublikować swoje opowiadania na forach literackich. Później brać udział w konkursach/próbować szczęścia w czasopismach. Wtedy zebrać swoje kawałki w antologię i wydać eBooka, a dopiero po tym udać się do wyd. Tam oni zobaczą jak piszesz, ale Ty wcześniejszymi działaniami, zyskasz nie tylko doświadczenie, ale przede wszystkim nazwisko i czytelników - oczywiście, jeśli zrobisz to z głową. Odradzam jednak prób wydania eBooka, jako rekompensaty, za niepowodzenia w wydawnictwach. To da nam niestety znikome korzyści w porównaniu z wyd. papierowym.

Zgubinie, nie ma też tak, że na pierwszej książce nie zarobisz nic. Te 3-5 książek do zarobienia na tłumacza, to przesada. Wystarczy jedna, dobra.
Mówisz, że traci się w ten sposób dobre pomysły? Co za problem przetłumaczyć to po odniesieniu sukcesu gdzie indziej? Żaden, jeżeli popatrzysz dokładnie na to, co podpisujesz. Warto wybadać, czy aby nie zastrzegasz możliwości, że tylko dane wyd. może wydawać Twoją powieść. Albo że zrzekasz się praw autorskich na ich rzecz - spotkałem się z takim przypadkiem i to, uwaga, w Niemczech!
Mówisz o konsekwencji. Ja tu widzę maksymalny rozwój, bądź stagnację. Awers albo rewers. Aby odnieść sukces, trzeba próbować różnych sposobów. Pierwszą powieść zawsze można wznowić. A co, gdy ona wejdzie i dostanie jakąś nagrodę? Wtedy występujesz już jednak z innej rangi - autora docenionego na krajowym podwórku. To może być karta przetargowa, ale na pewno nie w USA - tam jakiekolwiek wrażenie robi na wydawcach książka o nakładzie liczonym w setkach tysięcy. A w debiucie możesz liczyć na max. 20 kawałków. I to skrajnie, skrajnie optymistyczna wersja.

Nie porównujmy rynku zachodniego z naszym. Paolini to przypadek, który podkreśla różnicę - tam może chwycić cokolwiek, nawet 'dzieło' które jest mixem rupieci i zasysaczem pomysłów innych. Na naszym podwórku mamy podobny wiekowo (szczęście, że nie jakościowo) przypadek - w 1989 roku pan J. Dukaj napisał opowiadanie i wysłał je do 'Nowej Fantastyki' - ujrzało tam światło dzienne. Autor miał 14 lat. Tak samo Michalina Olszańska i jej 'Dziecko Gwiazd Atlantyda". Dziewczyna miała 14 lat, jest teraz w moim wieku bodajże, a już ma za sobą debiut. W jednym z krakowskich empików widziałem całą półkę jej książek. A w nich, prócz kartek, płytki z całkiem przyjemnymi utworkami (no nie wszystkimi), bowiem nasza debiutantka, to zdolna dziewczyna i na skrzypcach też wywija, że miło. Ale czy odnieśli taki sukces w tak młodym wieku? Polemizowałbym. Polemizował i powiedział: nie. Zasady rynków są inne i podawanie tutaj jego przypadku jest błędem, bo w Polsce nie odniósłby on zapewne żadnego sukcesu!, i jego powieść trafiłaby do kosza, jako kolejny tolkienowski fanfic. Więc zgadzam się - widać, że większość zaczyna po latach, bo wtedy jest korzystniejsza sytuacja finansowa. Ale im wcześniej człowiek zacznie, tym lepiej. Cholera wie, może wystarczy nieco kombinatorskiej natury, by to kiedyś o kimś mówiono: drugi Archanioł - kolejny 18-letni debiutant?
Odpowiedz
#19
O krajach anglosaskich przede wszystkim mówię pod względem ekonomicznym i potencjalnym rynku zbytu książki. To są bogatsze, bardziej oczytane kultury niż np. kraje ameryki łacińskiej, nie umniejszając oczywiście mieszkańcom owych krajów. Są to również bardziej chłonne rynki, żądne nowych doznać, często walające się między kulturą masową, a sztuką bardziej wyszukaną (toteż i pisanina wszelkiej maści ma szansę zaistnieć).

Dlaczego nie niemiecki? Powtarzam - ile osób włada niemieckim, a ile angielskim? Potencjalny rynek zbytu oraz jego chłonność ma wpływ na szanse wydawnicze. W tym zestawieniu niemiecki legnie. Czy łatwiej o wydanie czy też przetłumaczenie? Pierwsze, być może, drugie wątpliwe. Ilość osób starszych znających niemiecki wcale nie oznacza, że będzie łatwiej przetłumaczyć, a tłumaczy angielskiego jest bardzo wielu.

Chiny, Indie? Być może, ale w naszym - Europejskim regionie są to języki niszowe, mało znane, mniej tłumaczy i prawdopodobniej znacznie drożej wyjdzie tłumaczenie. Ponadto są to kultury na tyle odmienne, że prawdopodobnie byłby problem z wydaniem nawet większy niż w Polsce Wink Wystarczy popatrzeć na gry czy kinematografię. Niby podobieństwa są, ale jak wiele różnic!

Nie stawiam również szali z wyłącznie dwoma wyborami, to wybór na start. Niestety w kontekście debiutu, jako autor najczęściej nie masz szans na renegocjacje kontraktu. To wydawca podchodzi od strony silniejszego i najczęściej jest to wóz albo przewóz, włącznie z zapisami mniej sprzyjającymi (jak ograniczenie możliwości wydawniczych autora poza granicami kraju bez współudziału wydawcy). Zaś jedna, dobra książka i wysoka kwota? Wyjątki, bardzo nieliczne i najlepiej na taką sytuację nie liczyć, to jak wygrana w totka. W przypadku ciągle spadającego poziomu czytelnictwa w Polsce, takie sytuacje jak opisane przez Ciebie, nie będą się zdarzać specjalnie często. Jeżeli nie będziesz musiał dopłacać do pierwszej książki, zwykle oznacza to już sukces. I jeżeli to się uda... Ilu Cię pozna? 2000? 4000? Bo to są realne liczby sprzedanych egzemplarzy.

Sądzę, że w przypadku wydania anglojęzycznego można liczyć spokojnie ok. 10000 - włącznie ze sprzedażą online na całym świecie poprzez sklepy internetowe, aukcje etc. Zatem gdzie szybciej wyrobisz sobie markę, nazwisko? Gdzie szybciej dotrzesz ze swymi opowieściami i przesłaniami, do największej liczby ludzi?

Obawiam się, że jak bardzo wiele osób źle postrzegasz eBooki. Tak, papier i druk na nim jest bardziej luksusowy oraz mniej dostępny, przez to na pewno można liczyć na bardziej wartościowy produkt, ale... nie zawsze tak jest! To może być taki sam ruch indie wobec skostniałego systemu wydawniczego, jak w świecie gier komputerowych. Ponadto często autor może po prostu nie chcieć wiązać się z wydawcami, opierając swój zysk na nowoczesnych modelach dystrybucji oferując produkt (w tym przypadku książkę) nie gorszej jakości (czytniki ebooków są powszechnie dostępne), a np. taniej, zwiększając grono potencjalnych nabywców. Na korzyść takiego modelu, na pewno może działać wykorzystanie języka bardziej uniwersalnego niż Polski, Niemiecki czy Czeski.

Tworząc sobie markę na podwórku, na pewno łatwiej wydać się zagranicą, ale tu mówimy o wyrabianiu sobie nazwiska. W kontekście debiutu, mając możliwości (czyt. mając odpowiednią kwotę na tłumacza) znacznie większe możliwości masz za granicą szczególnie w krajach, gdzie językiem urzędowym jest angielski. W przypadku sukcesu, fama rośnie nie na małym podwórku, ale globalnie, a wydawca nie będzie szczędził kwot na marketing, reklamy itp. Stopień ryzyka jest wyższy i wkład własny większy, ale owoce mogą być znacznie słodsze!

Pytanie, o jaki rodzaj sukcesu też chodzi, bo może on mieć postać rozmaitą.
Odpowiedz
#20
(12-03-2011, 23:04)Zguba napisał(a): Dlaczegóż nie tłumaczyć czegoś na język niemiecki, czy czeski? Potencjalna liczba odbiorców i rynek zbytu! Tłumacząc na angielski zapewniasz sobie możliwość dotarcia do kilku dużych populacyjnie krajów. Wystarczy załapać wydawcę np. w UK i jeżeli nas wyda... prawdopodobnie będzie łapał możliwości wydania w innych krajach przez partnerów biznesowych i to bez większych ingerencji w redakcję tekstu. Ponadto, niemcy, czesi, japończycy i inne narodowości mogą po książkę chwycić (jeżeli go znają), ponieważ w chwili obecnej j. angielski jest dominującym językiem świata (w dużej mierze zapewnione przez hegemonię gospodarczo-militarną USA) i standardem komunikacji międzynarodowej.

To brzmi naprawdę bardzo rozsądnie. Nawet jeśli ci partnerzy biznesowi brzmią idealistycznie, to rynek zbytu już jest realny.
Mężczyźni mówiący ordynarne rzeczy milkli, gdy wchodził Dorian Gray.
Odpowiedz
#21
Owszem, liczba osób mówiących językiem angielskim jest znacznie większa. Ale zauważ też, Zgubo, że nie jesteśmy obywatelami makropaństwa i przelot, zamieszkanie, czy życie w Uk, a w Niemczech, z racji prostej odległości, są mniej uciążliwe u tych drugich. Ja rozumiem parcie na myślenie ogólnoświatowe, ale proponowałbym ryzykować po mniejszej linii oporu. Dlaczego ta linia - tłumaczenia na niemiecki - miałaby być mniejsza? Bo łatwiej nam dotrzeć do kogoś z Niemiec, kto miał kontakt z profesjonalną literaturą, niż z analogiczną osobą w Anglii.
Zaraz zapytasz - ale o co Ci chodzi? Po co szukać kontaktu z kimś z tamtejszego rynku?
Ja w odpowiedzi zadam fundamentalne pytanie - lepiej by nasz tekst tłumaczył polak znający j.obcy, czy obcokrajowiec znający nasz język? Co zapewni mu wyższą jakość? I czy potencjalna różnica zrekompensuje prawdopodobnie wyższe koszty tłumaczenia? Ale to dywagacje. Bardziej interesuje mnie fakt, że dużo osób ma rodziny w Niemczech. Przebywających tam od dłuższego czasu, żyjących. Także więcej Niemców przybywa do Polski i większy mamy odsetek lud. etnicznie niemieckiej, niż angielskiej. Więc prawdopodobieństwo doszukania się po znajomości kogoś kto mógłby nam z przymknięciem oka coś takiego przetłumaczyć, jest wyższe. Patrzę tutaj na to czysto subiektywnie - wiem po prostu, że tłumacza na j. niemiecki załatwiłbym sobie po okazyjnej cenie w max. tydzień. Ale na angielski, który jest domeną młodych i żądnych pieniędzy ludzi? Mam wątpliwości.

Jednak głupi bym był, gdybym nie dostrzegł przewagi rynku ang. nad niem. Ale spójrzmy na to realnie:
Jedziemy do USA. Tam nasz agent zajmuje się naszym dziełem. I słyszy w wydawnictwie coś takiego: Polska? Gdzie to jest? Co to jest? Czy ten ktoś ma już coś wydanego? Nie? No to dziękujemy, za duże ryzyko.
Jedzie do Kanady - tak samo. Do Australii - jeszcze bardziej.
Jesteśmy zadupiem kosmosu, kraikiem w środkowej Europie, który potencjalnym czytelnikom z USA, Kanady czy Australii nie kojarzy się z żadną pozycją literacką. Kiedy były złote czasy Lema! Kto już takie rzeczy pamięta? Czym mamy 'przekupić' wydawcę? Zastrzykiem nowości? Przecież wyd. to biznes - wszędzie. Oni chwytają się tego co sprawdzone.
Wyobraź też sobie drogę przez mękę z całą papierową robotą, gdyby Ci się nawet udało. Być może musiałbyś nawet tam polecieć, by spr. podpisać i uprawomocnić kogo trzeba. Przynajmniej raz, bo żaden agent się Tobą nie zajmie, gdy mu powiesz: Panie, książkę chcę wydać! Więc jak, pomożecie?
W związku z tym do kosztów tłumaczenia dolicz sobie za bilet lotniczy do USA. A o Australii przestań marzyć, bo będziesz musiał sprzedać samochód by tam wgl. polecieć i żyć na ulicy.
Zostaje więc UK. Tam będziesz musiał spróbować swych sił na początek - bo tam jest najbliżej i najkorzystniej. Ale tam jest ponad 50 mln obywateli. W Niemczech 80.
Bliżej, taniej i... jednak więcej? Powiesz że wyd. po angielsku to bardziej przyszłościowe. Oczywiście możesz mocniej zaryzykować. Ale szanse te same, a koszty mniejsze z jez. naszych sąsiadów. A po nich przecież możesz brać się za Austrię. A później prostą linią sprzedawać prawa do tłumaczenia krajom ościennym.
Cała historia wojen pokazuje nam, że aby spróbować tknąć UK, trzeba wziąć się pierwej za Europę kontynentalną.

Najkorzystniej byłoby jednak napisać powieść na 200 stron i przetłumaczyć ją i na to i na to. Aha - że dwieście stron to nie książka, a książeczka? Proponuję wziąć do rąk "Powrót z Gwiazd", albo "Solaris". Albo Wattowskie "Ślepowidzenie". Nooo, tomiszcza, że półki skrzypio! Co więcej, zlecenie tłumaczenia na dwa języki u jednej firmy daje możliwość negocjowania kosztów. A znalezienie samej osoby, która potrafiłaby, mając doświadczenie, przetłumaczyć tekst na oba te języki, da nam jeszcze większy upust.

Apropo rynków egzotycznych - one są marzeniem i kompletną niewiadomą. Różnice kulturowe robią swoje, więc jak ktoś myśli o szturmie na Chiny, czy Indie - powodzenia, bierz sztandar i prowadź, wodzu, na Czumulungmę. Podczas gdy tłumaczenia na j. niemiecki z racji położenia i ang z racji uniwersalności, są najtańsze, tak te z dalekiego wschodu są znacznie, znacznie bardziej kosztowne.

Zgodzę się z Tobą na temat wydania w Polsce. Efekt jest mizerny w porównaniu z tym co oferuje nam zachód... Ale każdy od czegoś zaczynał. Sapkowski "Wiedźminem" dorobił się miana hegemona polskiej fantastyki, a wszystko z powodu konkursu czasopisma obecnie nazywanego "Nowa Fantastyka". Niestety, to jednak rozbija się o 'jakość' naszej książki. Nie tyle stylu, co pomysłu. I to jest motyw na inną dyskusję.

Piszę tutaj o debiucie na naszym rynku jako o środku na zarobienie na tłumacza i poznanie własnych sił w tym zakresie. Człowiek w ten sposób zyska po prostu doświadczenie, przetarcie, a także nową pozycję w stosunku Tłumacz - My, a także Agent - My. Nie jest prawdą, że owi agenci biorą wszystko bez sprzeciwu. Tekst musi im się spodobać, to fakt, ale treść wiadomości do nich, brzmiąca:

"Witam, jestem autorem..."

wobec

"Witam, jestem amatorem..."

robi różnicę, prawda?

eBook, eBook. Mam wątpliwości. Bo kto czyta eBooki? Głównie młodzież i starsi pasjonaci literatury. To zawęża nam pole działań. Sprawia, że powieść nie może być głęboka, filozoficzna i taka 'życiowa', opisująca losy bohatera po czterdziestce. Wtedy już trzeba trafić w 'target'.
Odpowiedz
#22
eBook nie jest specjalnie popularny właśnie w Polsce! Ponieważ jest on postrzegany w taki sposób, w jaki go przedstawiasz. Na świecie biznes literatury rozprowadzanej elektronicznie rośnie, i najprawdopodobniej sporo przegoni tradycyjną książkę. Jestem co prawda książkofilem, chcę mieć utwór drukiem, ale nie neguję coraz większego wpływu cyfrowych rozwiązań wydawniczych. Wcale nie ogranicza się do młodzieży i starszych pasjonatów, mówisz definitywnie z punktu widzenia naszego kraju, który technologicznym liderem raczej nie jest, a koszty nowych zabawek i rozwiązań technologicznych to często ceny dwukrotnie wyższe od produktu na rynku zachodnim. Świat przechodzi coraz intensywniej w stronę cyfryzacji i daje olbrzymie możliwości dotarcia do całej gamy czytelników. Link do krótkiego newsa: http://www.frazpc.pl/aktualnosci/474821,...ictwa.html

Wydanie w j.niemieckim - niemal mnie przekonałeś. Niemal, bo wciąż niska uniwersalność języka nie pozwala na szeroki atak rynkowy. Ponadto faktycznie, wpływ na decyzję może mieć miejsce zamieszkania. Ze względu na wschodnią granicę (moja mieścina) niemiecki ma bardzo niską popularność, zatem zdobycie tłumacza w ang i ger byłoby równie trudne. Dla mnie to nie miałoby znaczenia, a polowałbym na jak najszerszy rynek.

Czy lepiej aby tłumaczył polak czy obcokrajowca, sądzę, że ten drugi, ale znowu - wychodzi tutaj rachunek zysków i strat. Ty być może masz znajomość odpowiednich osób, czy dostęp, ale spora liczba ludzi nie będzie tego miała. Być może właśnie w Twoim wypadku sensowniej byłoby celować w kraje germańskie. Jednak nie zgodzę się z argumentem co do liczby mieszkańców. Wciąż, dobrze sprzedająca się książka może być stosunkowo szybko wydana w innych krajach anglojęzycznych (jeżeli sprzedaje się w jednym z nich, łatwiej wydać w innych) oraz rynek światowy, zamawianie książek przez internet etc. Plus dla uniwersalności.

Propozycja książki na dwa języki i tłumaczenie na obydwa? To byłaby najlepsza opcja, uniwersalność + lokalizm, i tutaj na pewno są pewne możliwości manewrowania, oraz podwójnego zwiększania rynku zbytu.

Czy wydawca będzie bardzo się zastanawiał skąd autor pochodzi? Przyjeżdża do niego doświadczony agent, zachwala utwór, pokazuje manuskrypt. U zatwardziałych lokalnych patriotów masz przechlapane (patrz: Niemcy są znani z silnego patriotyzmu krajowo-lokalnego w biznesie Wink ), ale żądny pieniędzy wydawca poleci na pomysł, historię i na wszystko co może sprzedać z zyskiem. Potem trwa promocja, kreacja autora, po czym mało kogo będzie obchodzić skąd pochodzisz. Koszty przelotu do USA? Pisałem już o większym ryzyku i smaczniejszych owocach? Big Grin

Za to muszę zwrócić uwagę, że stwierdziłeś jaki to problem wydać w Polsce, przetłumaczyć i wydać gdzie indziej. Otóż (potencjalne myśli wydawcy): Czy jeżeli książka była wydawana, to w jakim nakładzie się rozeszła, jaką popularność zdobyła. Wydawcę będą interesować liczby, nie będzie się interesował jaka jest sytuacja w kraju nadwiślańskim. I tu pytanie, czy bardziej zaryzykowałby wydać utwór dziewiczy, ale pełen obietnic, czy książkę która rozeszła się w... śmiesznym nakładzie (pomijając utwory wybitnie dobre, których nakład będzie siłą rzeczy wyższy)?

Sapkowski zaczynał tylko od Polski, zgadzam się ale nie przyrównuj tamtych czasów do obecnych. Zmiany technologii, priorytetów i spadek czytelnictwa w Polsce oraz niewielkie prawdopodobieństwo na szerszą reklamę raczej nie pozwolą Ci wyrobić nazwiska bardziej niż na własnych grządkach. Ilu obecnych konkursowiczów tak naprawdę wydaje książki? Pojedyncze jednostki. Bardzo często konkursy wygrywają "łowcy konkursów", czyli osoby które po prostu się utrzymują z konkursowych wygranych, co niewątpliwie zmniejsza ich rangę. Niewątpliwie, konkursy są świetnym sposobem sprawdzenia samego siebie, ale ich obecne znaczenie jest o wiele niższe.

W żadnym poście nie stwierdziłem, że agenci biorą wszystko bez sprzeciwu Smile Niewątpliwie bycie już drukowanym autorem jest sporym plusem dla takowego, ale brak nie eliminuje Cię w przedbiegach. Oni doskonale orientują się w rynku, targetach, mają kontakty w wydawnictwach, jeżeli już wezmą patronat nad danym utworem to już znaczy, że może być z tego coś bardzo dobrego. Prawda, że musisz zainteresować ich nie tylko książką, ale również własną osobą oraz potencjalną przyszłą współpracą - czyli tym, że jeżeli wypromują to w przyszłości jeszcze będą w stanie się przyssać do kolejnych zysków.



Niemniej, jak na pewno milczący obserwatorzy zauważyli, dwie odmienne nieco ścieżki, a nawet trzy: tłum. na angielski, tłum. na niemiecki i wydawanie w Polsce mają sporo plusów oraz minusów, problemów do rozwiązania i nadziei. Wciąż obstaję przy swoim jednak, patrzę może nieco bardziej globalnie. Ma na to wpływ bardzo wiele uwarunkowań, aczkolwiek wierzę, że dobry pomysł na pewno się sprzeda i wypromuje, otwierając odrzwia do dalszej kariery. Wciąż też sądzę, że wydanie po angielsku daje większe pole do manewrów, bo jeżeli nie druk to wersja elektroniczna, co w Polsce, jak na razie, nie ma prawa bytu ze względu na niski poziom czytelnictwa i stosunkowo drogi dostęp do wygodnych technologii sprzyjających ebookom (chyba, że ktoś jest masochista i czyta z monitora siedząc przy biurku lub z kilku-kilowym klocem na kolanach Wink ).

Każdemu jednak życzę powodzenia na drodze profesjonalnego pisarstwa. Jak widać jest usiana trudnościami, ale jak sami widzicie, posiadamy wiele możliwości, wystarczy po nie sięgnąć Wink
Odpowiedz
#23
eBook - uparłeś się przy tym, ale muszę zaatakować. Skoro eBooki nie są popularne w naszym kraju (póki co), to co chciałbyś nimi osiągnąć? Wydać się z nimi za granicą? A co to za interes, skoro na tłumacza musiałbyś wydać tyle samo? Mówisz z perspektywy człowieka bardziej świadomego potencjału eBooka, nie zaprzeczę. Ale ja w tym sporze prezentuję te konserwatywne, nieco zacofane spojrzenie naszych obywateli na tę nowinkę techniczną. Gdy to się zmieni, sam dołączę do piewców tego 'bajeru', ale póki co, niestety, sprawa nie napawa mnie optymizmem. Dla mnie na chwilę obecną eBook w hierarchii stoi pod książką papierową.

Podsumowując nasze rozważania na temat tłumaczeń, stwierdzę, że zadecydować powinien sam autor. Prezentujemy tutaj stanowiska oparte na subiektywnej ocenie - niech tak też zrobią ludzie myślący o wydaniu własnej powieści. Tak jak to ująłeś - przedstawiliśmy trzy wizje, a są nimi:
  • wydanie książki w Polsce
  • wydanie książki na rynkach lokalnych
  • wydanie książki na rynkach najbardziej chłonnych

Muszę jednak ostudzić zapaleńców - w pisarstwie nic nie jest łatwe. Człowiek pracuje z myślą, że nieważne co zrobi to i tak ponosi ogromne ryzyko, że jego praca zostanie niedoceniona. Prawda jest bolesna. Pisarstwo, choć to zawód artystyczny, wymaga jednak od nas przebiegłości i trzeźwego umysłu. Wszędzie czają się na nas pułapki, wszędzie można popełnić niewybaczalne faux pas. Jest nim choćby chwalenie się zagranicą, że jest się już po debiucie. Uwierzcie mi - to droga donikąd. Zguba tutaj słusznie rozwinął rozpoczętą przeze mnie wcześniej myśl - pytania o nakład pojawią się na pewno. A liczba 10 tys. sprzedanych pozycji, przyprawi wydawcę w USA o palpitacje serca - ze śmiechu. Chwaląc się takim 'osiągnięciem' jeszcze wpędzicie tego człowieka do grobu.

Polskie realia są jakie są. Prezentujemy tutaj pogląd, że nie warto zatrzymywać się na naszym podwórku, ale już teraz planować przyszłościowo. Widać jednak jak trudno byłoby wybić się za granicą z tekstem opublikowanym już w Polsce. Dlatego droga: wydać by zarobić na tłumacza, jest dla ludzi, którzy mają wiele pomysłów, są pracowici i trzymają w szafie dwie, trzy powieści, z którymi mogliby pobiec do wydawnictwa od tak.

Dla niektórych liczba trzech powieści mogłaby wydać się abstrakcyjna. Ale, jak mówię - pisarstwo to zawód, profesja. W nim też liczą się zlecenia, oraz różnorodność ofert. W wypadku sukcesu po prostu warto mieć coś, czym można by popchnąć ów sukces do przodu. Być może będziemy mieli swoje pięć minut - i ani sekundy więcej. Więc jeżeli już atakować zagraniczne rynki - lepiej być przygotowanym do uderzenia frontalnego. W naszym interesie leży bombardowanie czytelnika swoim nazwiskiem, tak by ten idąc w księgarni, spostrzegł właśnie je.

Jedyną receptą na to wszystko jest dobry pomysł i dobre wykonanie. Reszta to kwestia losu, któremu możemy pomóc trzeźwością swojego umysłu. Pamiętajcie - biznes jest bezlitosny! Jeżeli będziemy chcieli korzystać z agenta - warto porozglądać się w przepisach prawnych państwa, którego jest obywatelem. Wszystko po to by zmniejszyć ryzyko zrobienia nas w konia. Jestem na to uczulony odkąd znajomy pisarz przez wątpliwy zapis w umowie z wydawcą zrzekł się czasowo swych praw autorskich. Wtedy wydawnictwo nadało książce nowy tytuł i puściło w dwóch seriach - z tyt. oryginalnym i zmienionym. W nakładzie, powiedzmy, umownie 1:10. Całe szczęście historia się później nie powtórzyła. Ale! Uważajcie!

To Ty, autorze, kształtujesz swoją przyszłość. To Twoje wybory sprawią, że staniesz się pisarzem zaściankowym, albo rozpoznawalnym niemal na całym świecie. Jeżeli masz głowę na karku możesz sobie dać radę. Mam nadzieję, że nasza dyskusja pomogła rozjaśnić nieco sprawy wydania, bądź tłumaczenia książek.

Dla mnie była to czysta przyjemność, bo także pod jej wpływem wpadłem na pomysł powieści liczącej właśnie dwieście, trzysta stron. Życzcie mi powodzenia Smile
Odpowiedz
#24
Przeczytałam dyskusję tylko pobieżnie, ale pozwolę sobie się wtrącić.
Cytat:Czy lepiej aby tłumaczył polak czy obcokrajowca, sądzę, że ten drugi
niby gdzie znajdziesz obcokrajowca, który dostatecznie dobrze zna polski? A ilu z kolei jest Polaków, którzy naprawdę dobrze znają języki obce? Z pewnością więcej.
Druga rzecz, odnośnie wydawania się: nie sądzę, by przyszłego debiutanta stać było na agenta, więc nie wiem, o czym tu w ogóle mowa. Początkujący autorzy muszą raczej sami dobijać się do wydawnictw. Na logikę biorąc, na pewno nie przyjmą do druku książki kogoś, kto jeszcze totalnie nic nie opublikował. Tzw wyrabianie sobie nazwiska polega raczej na wygrywaniu rozmaitych konkursów (są takie, gdzie nagrodą jest właśnie publikacja utworu), wysyłaniu opowiadań do czasopism (oczywiście - o ile je wydrukują) itp. Ewentualnie publikacje na necie, pod warunkiem, że zdobędą dużą popularność. Wtedy dopiero można iść i móc się czymś pochwalić. A do wydawnictwa powinno się powędrować z:
- dziełem, które zamierzasz wydrukować oczywiście,
- szkicem kolejnego a najlepiej kilku (bądźmy optymistami i załóżmy, że książka zostanie wydrukowana i zdobędzie rzesze czytelników, którzy będą chcieli kolejnych - nie będą czekać wieczność Wink ),
- listą dotychczasowych publikacji, tzn własnie tych w czasopismach czy coś.
Nie mam zielonego pojęcia o wydawnictwach i wydawaniu książek, ale na zdrowy rozum tak bym się za to zabrała, gdybym chciała coś wydać.
Odpowiedz
#25
Księżniczko i tu jest właśnie istota działania agentów w UK/USA. Oni Ci pomagają, poprzez zakontraktowanie procentu od przyszłych zysków, jeżeli w ogóle podejmą tą robotę. To jest również ich ryzyko. Jeżeli nie załatwi niczego - ni dostaje pieniędzy, bo nawet 30% od 0, będzie zerem. Na pewno nie wszyscy tak działają, ale zwykle tak jest. Wydawnictwa zaś z autorami samymi w sobie nie będą nawet rozmawiać Smile Na zachodzie agent jest pierwszą linią oceniającą pracę.

W polskich realiach faktycznie debiutant musi radzić sobie sam Smile

PS. Rozumiem patriotyzm, ale sam wiem, że tłumaczenie z czegoś jest łatwiejsze od tłumaczenia na coś Smile
Odpowiedz
#26
Księżniczko, ja podpisuję się pod słowami Zguby i dodam więcej: nikt się nie zainteresuje spisem Twoich pomysłów. Masz kawę na ławę dać im tekst, oni go przeczytają. Czy Ty myślisz, że tam jest poczekalnia, a z niej wchodzi się do gabinetu i mówi: no, dzień dobry, chciałabym przedstawić swój pomysł na książkę, tutaj tekst, tutaj wygrane konkursy. Co to rekrutacja? Że CV trzeba napisać? Jeżeli masz głośne nazwisko, oni już o nim wiedzą! A jeżeli nie wiedzą, to znaczy że wygrało się zaściankowe konkursy i to jest dla nich tyle co nic.
Odpowiedz
#27
Cytat:PS. Rozumiem patriotyzm, ale sam wiem, że tłumaczenie z czegoś jest łatwiejsze od tłumaczenia na coś
to nie patriotyzm.

Nie, nie myślę, że to wygląda jak rekrutacja, ale jeśli zainteresuje ich ten konkretny tekst, będą chcieli też wiedzieć, czy masz inne. Arche, co rozumiesz przez głośne nazwisko? I w jaki niby inny sposób zamierzasz zdobyć rozgłos przed debiutem?
Odpowiedz
#28
Księżniczko, ludzie z wydawnictw to ludzie siedzący w rynku, obejmujący patronatami przeróżne konkursy. Jeżeli wygrywasz w konkursie np. "Nowej Fantastyki" to uwierz mi, że najpewniej Cię rozpoznają. To znaczy, że masz głośne nazwisko - rozpoznawalne dla ludzi w branży. A i tak pomysł o tym, by liczyć na cokolwiek takiego jak autoreklama wobec nich jest nietrafiony. Jesteśmy jednymi z dziesiątek tysięcy. To tekst jest reklamą, konkurs to ledwie dodatek.

Jeżeli zainteresuje ich ten tekst to do Ciebie napiszą z zapytaniem. Jak wyślesz im takie wiadomości tak na zapas, to mogą Cię nawet uwalić za zbytnią pewność siebie.
Odpowiedz
#29
Cytat: Jeżeli wygrywasz w konkursie np. "Nowej Fantastyki" to uwierz mi, że najpewniej Cię rozpoznają.
Toż przecież własnie o tym piszę.
Cytat:Jeżeli zainteresuje ich ten tekst to do Ciebie napiszą z zapytaniem. Jak wyślesz im takie wiadomości tak na zapas, to mogą Cię nawet uwalić za zbytnią pewność siebie.
Ta-ak. Cholerne skróty myślowe, nie chodziło mi przecież o to, żeby wysyłać im od razu CV, pamiętnik i pomysły na kolejne 10 powieści, ale o to, żeby w ogóle je mieć. Znaczy, te pomysły.
Odpowiedz
#30
No to oczywiście zmienia postać rzeczy. Myślałem, że chodzi Ci o wysyłanie wszystkiego na raz. Ale też myślenie, że to im się na coś przyda... cudem będzie jak się jednym tekstem zainteresują.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości