15-11-2023, 11:19
Śnię kilka kategorii snów, z których najgorsze są koszmary. Demony, będące uosobieniem przeraźliwego, okrutnego i niemal dotykalnego zła. Budzę się cały zlany potem i jeszcze po przebudzeniu czuje ich obecność. Boję się otworzyć oczy, żeby ich nie zobaczyć. Modlę się gorliwie do chwili, aż opuści mnie paraliżujący lęk i kłucie w klatce piersiowej. Wtedy postanawiam sobie, że muszę coś zrobić ze swoim życiem, zmienić, naprawić. Całe szczęście, że koszmary śnię bardzo rzadko.
Teraz śnię sen z trzeciej kategorii. Jestem w rodzinnym mieście i chcę wrócić do domu, ale jak zwykle mam z tym jakiś problem. Nie jestem sam. Jest nas kilku. Serdecznych kumpli z dzieciństwa. Ulica, której nie znam, pnie się do góry. Wyżej i wyżej. Idzie nam się coraz trudniej, aż w końcu ulica zamienia się w prawie pionową ścianę. Wspinamy się po niej, ale ziemia osuwa na się spod nóg. Jesteśmy na wysokości okien jakiegoś bloku. Moglibyśmy zapukać i spróbować pójść na skróty, przez mieszkanie, ale nikt nie chce nas wpuścić do środka. Musimy się wspinać.
Drugą kategorią są sny o zmarłych, o domu rodzinnym, którego już nie ma albo o szkole, którą skończyłem jakiś czas temu. Często śni mi się babcia, rzadziej mama, a tata bardzo rzadko. Prawie nigdy. Czasem przychodzi też do mnie we śnie mój najlepszy przyjaciel. Pamiętam, jak snuliśmy plany i wyobrażaliśmy sobie, jak będzie wyglądała nasza przyszłość. Nasza dorosłość. Kto by pomyślał, że wlaśnie tak? Obaj lubiliśmy muzykę. On miał dobry sprzęt. Może nie jakiś super profesjonalny, ale dobry.
Robiliśmy u mnie w liceum dyskoteki. Ludzie mieli pretensje, że nie puszczamy wolnych kawałków, tylko same szybkie, ale i tak dobrze się bawili. Ktoś nawet huśtał się na linie nad ich głowami, bo to było w sali gimnastycznej. Ktoś inny, korzystając z zamieszania, ukradł nam kasety z najlepszymi numerami. Niech mu będzie na zdrowie. Miałem wtedy fazę na tańczenie solo.
Teraz śnię sen z trzeciej kategorii. Jestem w rodzinnym mieście i chcę wrócić do domu, ale jak zwykle mam z tym jakiś problem. Nie jestem sam. Jest nas kilku. Serdecznych kumpli z dzieciństwa. Ulica, której nie znam, pnie się do góry. Wyżej i wyżej. Idzie nam się coraz trudniej, aż w końcu ulica zamienia się w prawie pionową ścianę. Wspinamy się po niej, ale ziemia osuwa na się spod nóg. Jesteśmy na wysokości okien jakiegoś bloku. Moglibyśmy zapukać i spróbować pójść na skróty, przez mieszkanie, ale nikt nie chce nas wpuścić do środka. Musimy się wspinać.