11-04-2011, 18:19
Charlie i Ja przyszlismy na swiat tej samej sierpniowej nocy 1979 roku. Charlie urodzil sie pierwszy. Naoczni swiadkowie twierdza, iz przyszedl na swiat ze zdziwionym spojrzeniem i szelmowskim usmiechem przywarlym do kacikow ust. Nie plakal, nie wrzeszczal ani nie zawodzil. Usmiechal sie tylko jednym z tych szyderczych usmieszkow, ktorymi pozniej mamil niewiasty i wierzycieli, jakby od chwili narodzin urabial sobie swiat do wlasnych nikczemnych celow.
W dziesiec minut pozniej pojawilem sie ja, wyjac i wrzeszczac jakby obdzierano mnie ze skory.
Ojciec moj zwykl mawiac, iz w zyciu swym nie napotkal byl rzeczy bardziej wkurwiajacej i obrzydliwej, jak ja w chwili narodzin.
Charlie i ja przyszlismy na swiat w tej samej szpitalnej sali. Nasze matki lezaly obok siebie, w towarzystwie jeszcze kilkunastu innych ciezarnych kobiet. Bylo tam dosyc glosno i parno. Przez wielkie okno wychodzace na zachod dalo sie widziec ksiezyc w pelni i gwiazdy, ktore swiecily zimnym blaskiem, dawno poznawszy wszystkie tajemnice nocy, wieczne w swietle wlasnej niekonczacej sie smierci. Gwiazd oszukac nie udalo sie nikomu.
Byla to ostatnia noc mamy Charliego. Odeszla po cichu i na zawsze, nie majac nawet czasu aby nadac dziecku imie.
Po smierci zony, ojciec Charliego, popadl w czarne ramiona melakolii i przez nastepnych pietnascie lat nie wypowiedzial ani jednego slowa.
Siedzial w sypialni ogladajac w te i nazad czarno biale filmy z Charlie Chaplinem. Ulubione obrazy nieodzalowanej pamieci malzonki.
Maly Charlie, aby wywolac rzadki usmiech na licu rodzica przebieral sie za wloczege i nasladowal go tak dobrze, iz w wieku lat trzech, wszyscy znajomi zwali go Charliem. Tak oto Charlie zyskal imie, albowiem Babka wychowujac samotnie chlopca uznala iz przywilej nadania imienia nalezy sie ojcu. Ten jednak dryfowal w otchlani obledu.
Nasze rodziny mieszkaly w tej samej poniemieckiej kamienicy. Trzy pokoje, lazienka w korytarzu i wrzaski pijakow na klatce schodowej.
Charlie z babka i ojcem zajmowali poddasze, ja z rodzicami drugie pietro. Tuz pod Charliem.
Kiedy bywalo goraca, obaj uciekalismy na strych, wciagajac za soba drabine. Aby zniknac, ganiac sie pomiedzy rozwieszonym praniem, lub rzocac dachowkami w golebie siadajace na drutach wysokiego napiecia.
Charliego wychowywala babka. Byla madra i pelna dobroci kobieta. Siadywala w fotelu, zapalajac papierosa, ze szklaneczka koniaku na nocnym stoliku i godzinami opowiadala nam bajki. Ja najbardziej lubilem Pinokia. Charlie uwielbial mitologie grecka.
Jednakrze chwile te nie trwaly dlugo. Blogie cienie wieczorw zastraszajaco szybko przeistaczaly sie w ciemnosc nocy i klatka schodowa, miejsce dziennych zabaw, stawala sie amfiteatrem strachu. Nastawala infernalna kakofonia krokow i wezwanie z korytarza, po ktorym niczym skazaniec, idacy na smierc przemierzalem ceniac kazdy krok, cieple mieszkanko Charliego. Babka spuszczala wzrok, Charlie uciekal do swojego pokoju a ja odchodzilem w ciemnosc, i wszystko co w niej czekalo.
Pewnego popoludnia wybralismy sie do sadu, aby nabyc czeresnie prostym sposobem rachunku. Kustykalem, mocno spowalniajac nasz marsz. Slonce grzalo nieublaganie. Wdrapalismy sie na drzewo i siedzac w cieniu galezi poczelismy obgryzac czeresnie plujac daleko pestkami.
- Za kilka lat- powiedzial Charlie, wskazujac odlegly pagorek z trzema samotnie rosnacymi drzewami u szczytu- wybierzemy sie w dluga podroz, za tamtymi drzewami, beda jeszcze gory i jeziora, potem pustynia i za pustynia bedzie polana pelna skarbow. Byc moze nawet palac, ksiezniczka i zgraja murzynow z wachlazami.
- Po co murzynom wachlarze- zapytalem nie wiedzac.
- Jak to po co, zeby wachlowac ksiezniczke, bo tam jest bardzo cieplo przez caly rok. Ja, widzisz, sie z ta ksiezniczka ozenie i bede zyl w palacu, gdzie nie ma pijakow i nikt nie wrzeszczy po nocach, bede z nia tam siedzial w cieniu palm, a murzyni beda wachlowac i mnie.
- Nie lepiej ozenic sie z krolowa?
- Nie glupku, krolowa ma meza, a ksiezniczka jeszcze nie i siedzi tam na wiezy i czeka, az przyjdziemy.
- A skad bedziesz wiedzial jak tam trafic?
- Trzeba bedzie narysowac mape, isc tam gdzie te trzy drzewa, mowilem ci, pozniej za gory, dookola jeziora i przez pustynie...
- Bedzie nam potrzebny duzy plecak- powiedzialem madrze.
- I jakis noz- rzekl Charlie, po chwili namyslu
- Do czego nam noz?
- Jak to do czego, w razie jakby gdzies za pustynia byl smok. Nigdy nie wiadomo co mozna znalezc po drugiej stronie wzgorza. Musze sie wysrac, od tych czeresni rozbolal mnie brzuch- oznajmil Charlie, po czym zwinnie niczym baboon zgramolil sie z drzewa i zaszelescil w krzakach.
Wdrapalem sie wyzej, jako iz nizsze partie czeresni zdazylismy juz spustoszyc. Slonce gralo gama refleksow w koronie drzew, popoludnie wolno zamienialo sie w wieczor i dalo sie czuc na skorze delikatna bryze od karkonoszy. Bylo mi blogo i cicho, az na powrot uslyszalem krzaki.
- Lepiej sie pospiesz Charlie, bo obgryzlem nastepna galaz krzyknalem z gory.
- Ja cie zaraz kurwa obgryze szkodniku pierdolony- odrzekl mi wlasciciel sadu, tonem pelnym szlachetnej prostoty i poczol kolysac drzewem z calych sil. Zawislem na galezi niczym koala i ile pary w plucach wrzeszczalem ratunku. Ten jednak nie nadchodzil. Tracilem sile w rekach i bedac niemalze pewien zblizajacej sie smierci plotlem w myslach litanie do aniola stroza, modlac sie aby uslyszal wolanie me na swej chmurze, czy gdziekolwiek akurat rezydowal.
Wtem rozlegl sie gluchy stuk i donosne;
- Kurrrwaaaa- tymze samym szlachetnym tonem. Krzaki zaszelescily i kolejne kurwy, skurwysyny oraz chuje zdawaly sie dobiegac coraz to z wiekszych dystansow.
- Zlaz szybko, ten wiesniak za kims pogonil, musimy uciekac- powiedzial Charlie spod drzewa.
Zszedlem, a raczej spadlem i na gumowych nogach poczelismy uciekac w strone przeciwna do tej, z ktorej dobiegaly krzyki. Charlie zauwazyl rower porzucony nieopodal i konstatujac, iz nalezy on do wiesniaka przecial opony kawalkiem szkla znalezionym na ziemi, azeby spowolnic poscig.
Szarzujac wysokie trawy, dla siedmiolatkow niemal kazde sa wysokie, te jednak byly ogromne i siegaly z cztery glowy powyzej naszych, dobieglismy do plotu. Wyjawszy jedna z desek przedostalismy sie do lasku i popedzilismy dalej. Nagle zza drzewa wylonil sie chlopiec w naszym wieku i gestykulujac zywo poradzil nam aby podazyc za nim. Doprowadzil nas do studzienki sciekowej zbudowanej zapewne przez niemcow, odchylil wejscie i zszedl na dol. Wiele nie myslac podazylismy za nim.
Kurwy i huje zblizaly sie nieuchronnie. U dolu studzienki byl dlugi waski tunel. Chlopiec wszedl wen i na czworakach powedrowal przed siebie.
- Ja... sie... boje Charlie... co robimy?
Kurwy i huje zdawaly sie wisiec nam nad glowami. Charlie usmiechnal sie i poszedl przodem.
- Boisz sie studni, a chcesz mi pomagac zabijac smoki?
I popelzlismy w ciemny korytarz. Nie wiem jak dlugo bylismy w kanale, ale wydalo mi sie, ze wiecznosc. W pewnym momencie bylo na tyle wasko, iz musielismy sie czolgac i wtedy niemalze zaczalem plakac. Jednak glos Charliego zawsze dudnil echem i dodawal mi otuchy. Przez cala droge, stekajac opowiadal o ksiezniczce, skarbach, murzynach, arabach i przygodach w jakich wystapimy podczas naszej podrozy. W koncu wyjscie tunelu rozdarly promienie slonca. Dziwny chlopak wyciagnal nas po kolei za rece.
- Mieliscie szczescie, Szczepanowski ten stary chuj, nienawidzi jak mu objadac owoce- oznajmil nam wreszcie.
- Jestesmy ci wdzieczni przyjacielu- powiedzial Charlie zadowolony- czy jest cos czym moglibysmy Ci sie odwdzieczyc za ratunek.
- Wlasciwie to tak...- powiedzial rumieniac sie chlopiec
- Ja... tak se mysle... ze jak ksiezniczka jest twoja... a krolowa jego- tutaj wskazal na mnie- to mi wystarczy ten skarb, albo chociaz czesc. Jak bedziecie jechac, to ja bym chcial z wami... i mam noz- powiedzial wyciagajac z kieszeni przepieknie blyszczaca na letnim powietrzu finke.
- Z taka bronia i taka kompania- rzekl Charlie wyniosle- to zaden smok, ani Szczepanowski nas nie doscignie.
- Uwierz mi, smoki, to teraz wasze najmniejsze zmartwienie- powiedzial dziwny chlopiec przygladajac sie nam, po uszy umazanym w blocie.
Dziwny chlopiec odprowadzil nas do miasta. Mieszkal niedaleko. Z nieznanych wzgledow postanowil nie zdradzac nam wlasnego imienia, pozegnal sie i odszedl. Bylo bardzo pozno. Po cichu wtargnelismy na klatke schodowa. Nie zapalajac swiatla wdrapalismy sie po schodach.
- Co by nie bylo, pamietaj o skarbie, ksiezniczce i podrozy. Zobaczysz, wyjedziemy szybciej niz myslisz- powiedzial mi Charlie i z predkoscia swiatla zadudnil schodami.
Drzwi mojego mieszkania byly otwarte. Pas, deska i guma, oslawione elementy pedagogiczne czekaly rozlozone na stole w calej swej ezoterycznej rozciaglosci.
Zazwyczaj wybieralem gume. Tego jednak dnia podnioslem deske i rzocilem nia w skurwysyna, zrobilem w tyl zwrot i popedzilem ku drzwiom prowadzacym na korytarz. Te jednak zamknely sie z hukiem i byla to ostatnia rzecz jaka pamietam z tej nocy.
Ocknalem sie w szpitalu. Jacys ludzie krecili sie wkolo, zamaskowane twarze wirowaly przede mna w rozmazanych ksztaltach. Ponownie stracilem przytomnosc. Na dlugo.
Kiedy obudzilem sie ponownie, Charlie z babka siedzieli przy moim poslaniu. Babka czytala Pinokia. Rozplakala sie widzac, iz sie obudzilem. Jedno oko miałem zupełnie zamknięte opuchlizną, drugie w trzech czwartych.
Charlie zbliżył się uśmiechając posępnie, jednak trochę niepewnie.
- Teraz będziesz mieszkał z nami- powiedział, a babka gładziła mnie po obolałej głowie.
- Na ile...
- Już- odezwała się, ale przerwał jej Charlie.
- Aż dorośniemy na tyle, żeby sami zabijać, a wtedy... sam wiesz co będzie.
W dziesiec minut pozniej pojawilem sie ja, wyjac i wrzeszczac jakby obdzierano mnie ze skory.
Ojciec moj zwykl mawiac, iz w zyciu swym nie napotkal byl rzeczy bardziej wkurwiajacej i obrzydliwej, jak ja w chwili narodzin.
Charlie i ja przyszlismy na swiat w tej samej szpitalnej sali. Nasze matki lezaly obok siebie, w towarzystwie jeszcze kilkunastu innych ciezarnych kobiet. Bylo tam dosyc glosno i parno. Przez wielkie okno wychodzace na zachod dalo sie widziec ksiezyc w pelni i gwiazdy, ktore swiecily zimnym blaskiem, dawno poznawszy wszystkie tajemnice nocy, wieczne w swietle wlasnej niekonczacej sie smierci. Gwiazd oszukac nie udalo sie nikomu.
Byla to ostatnia noc mamy Charliego. Odeszla po cichu i na zawsze, nie majac nawet czasu aby nadac dziecku imie.
Po smierci zony, ojciec Charliego, popadl w czarne ramiona melakolii i przez nastepnych pietnascie lat nie wypowiedzial ani jednego slowa.
Siedzial w sypialni ogladajac w te i nazad czarno biale filmy z Charlie Chaplinem. Ulubione obrazy nieodzalowanej pamieci malzonki.
Maly Charlie, aby wywolac rzadki usmiech na licu rodzica przebieral sie za wloczege i nasladowal go tak dobrze, iz w wieku lat trzech, wszyscy znajomi zwali go Charliem. Tak oto Charlie zyskal imie, albowiem Babka wychowujac samotnie chlopca uznala iz przywilej nadania imienia nalezy sie ojcu. Ten jednak dryfowal w otchlani obledu.
Nasze rodziny mieszkaly w tej samej poniemieckiej kamienicy. Trzy pokoje, lazienka w korytarzu i wrzaski pijakow na klatce schodowej.
Charlie z babka i ojcem zajmowali poddasze, ja z rodzicami drugie pietro. Tuz pod Charliem.
Kiedy bywalo goraca, obaj uciekalismy na strych, wciagajac za soba drabine. Aby zniknac, ganiac sie pomiedzy rozwieszonym praniem, lub rzocac dachowkami w golebie siadajace na drutach wysokiego napiecia.
Charliego wychowywala babka. Byla madra i pelna dobroci kobieta. Siadywala w fotelu, zapalajac papierosa, ze szklaneczka koniaku na nocnym stoliku i godzinami opowiadala nam bajki. Ja najbardziej lubilem Pinokia. Charlie uwielbial mitologie grecka.
Jednakrze chwile te nie trwaly dlugo. Blogie cienie wieczorw zastraszajaco szybko przeistaczaly sie w ciemnosc nocy i klatka schodowa, miejsce dziennych zabaw, stawala sie amfiteatrem strachu. Nastawala infernalna kakofonia krokow i wezwanie z korytarza, po ktorym niczym skazaniec, idacy na smierc przemierzalem ceniac kazdy krok, cieple mieszkanko Charliego. Babka spuszczala wzrok, Charlie uciekal do swojego pokoju a ja odchodzilem w ciemnosc, i wszystko co w niej czekalo.
Pewnego popoludnia wybralismy sie do sadu, aby nabyc czeresnie prostym sposobem rachunku. Kustykalem, mocno spowalniajac nasz marsz. Slonce grzalo nieublaganie. Wdrapalismy sie na drzewo i siedzac w cieniu galezi poczelismy obgryzac czeresnie plujac daleko pestkami.
- Za kilka lat- powiedzial Charlie, wskazujac odlegly pagorek z trzema samotnie rosnacymi drzewami u szczytu- wybierzemy sie w dluga podroz, za tamtymi drzewami, beda jeszcze gory i jeziora, potem pustynia i za pustynia bedzie polana pelna skarbow. Byc moze nawet palac, ksiezniczka i zgraja murzynow z wachlazami.
- Po co murzynom wachlarze- zapytalem nie wiedzac.
- Jak to po co, zeby wachlowac ksiezniczke, bo tam jest bardzo cieplo przez caly rok. Ja, widzisz, sie z ta ksiezniczka ozenie i bede zyl w palacu, gdzie nie ma pijakow i nikt nie wrzeszczy po nocach, bede z nia tam siedzial w cieniu palm, a murzyni beda wachlowac i mnie.
- Nie lepiej ozenic sie z krolowa?
- Nie glupku, krolowa ma meza, a ksiezniczka jeszcze nie i siedzi tam na wiezy i czeka, az przyjdziemy.
- A skad bedziesz wiedzial jak tam trafic?
- Trzeba bedzie narysowac mape, isc tam gdzie te trzy drzewa, mowilem ci, pozniej za gory, dookola jeziora i przez pustynie...
- Bedzie nam potrzebny duzy plecak- powiedzialem madrze.
- I jakis noz- rzekl Charlie, po chwili namyslu
- Do czego nam noz?
- Jak to do czego, w razie jakby gdzies za pustynia byl smok. Nigdy nie wiadomo co mozna znalezc po drugiej stronie wzgorza. Musze sie wysrac, od tych czeresni rozbolal mnie brzuch- oznajmil Charlie, po czym zwinnie niczym baboon zgramolil sie z drzewa i zaszelescil w krzakach.
Wdrapalem sie wyzej, jako iz nizsze partie czeresni zdazylismy juz spustoszyc. Slonce gralo gama refleksow w koronie drzew, popoludnie wolno zamienialo sie w wieczor i dalo sie czuc na skorze delikatna bryze od karkonoszy. Bylo mi blogo i cicho, az na powrot uslyszalem krzaki.
- Lepiej sie pospiesz Charlie, bo obgryzlem nastepna galaz krzyknalem z gory.
- Ja cie zaraz kurwa obgryze szkodniku pierdolony- odrzekl mi wlasciciel sadu, tonem pelnym szlachetnej prostoty i poczol kolysac drzewem z calych sil. Zawislem na galezi niczym koala i ile pary w plucach wrzeszczalem ratunku. Ten jednak nie nadchodzil. Tracilem sile w rekach i bedac niemalze pewien zblizajacej sie smierci plotlem w myslach litanie do aniola stroza, modlac sie aby uslyszal wolanie me na swej chmurze, czy gdziekolwiek akurat rezydowal.
Wtem rozlegl sie gluchy stuk i donosne;
- Kurrrwaaaa- tymze samym szlachetnym tonem. Krzaki zaszelescily i kolejne kurwy, skurwysyny oraz chuje zdawaly sie dobiegac coraz to z wiekszych dystansow.
- Zlaz szybko, ten wiesniak za kims pogonil, musimy uciekac- powiedzial Charlie spod drzewa.
Zszedlem, a raczej spadlem i na gumowych nogach poczelismy uciekac w strone przeciwna do tej, z ktorej dobiegaly krzyki. Charlie zauwazyl rower porzucony nieopodal i konstatujac, iz nalezy on do wiesniaka przecial opony kawalkiem szkla znalezionym na ziemi, azeby spowolnic poscig.
Szarzujac wysokie trawy, dla siedmiolatkow niemal kazde sa wysokie, te jednak byly ogromne i siegaly z cztery glowy powyzej naszych, dobieglismy do plotu. Wyjawszy jedna z desek przedostalismy sie do lasku i popedzilismy dalej. Nagle zza drzewa wylonil sie chlopiec w naszym wieku i gestykulujac zywo poradzil nam aby podazyc za nim. Doprowadzil nas do studzienki sciekowej zbudowanej zapewne przez niemcow, odchylil wejscie i zszedl na dol. Wiele nie myslac podazylismy za nim.
Kurwy i huje zblizaly sie nieuchronnie. U dolu studzienki byl dlugi waski tunel. Chlopiec wszedl wen i na czworakach powedrowal przed siebie.
- Ja... sie... boje Charlie... co robimy?
Kurwy i huje zdawaly sie wisiec nam nad glowami. Charlie usmiechnal sie i poszedl przodem.
- Boisz sie studni, a chcesz mi pomagac zabijac smoki?
I popelzlismy w ciemny korytarz. Nie wiem jak dlugo bylismy w kanale, ale wydalo mi sie, ze wiecznosc. W pewnym momencie bylo na tyle wasko, iz musielismy sie czolgac i wtedy niemalze zaczalem plakac. Jednak glos Charliego zawsze dudnil echem i dodawal mi otuchy. Przez cala droge, stekajac opowiadal o ksiezniczce, skarbach, murzynach, arabach i przygodach w jakich wystapimy podczas naszej podrozy. W koncu wyjscie tunelu rozdarly promienie slonca. Dziwny chlopak wyciagnal nas po kolei za rece.
- Mieliscie szczescie, Szczepanowski ten stary chuj, nienawidzi jak mu objadac owoce- oznajmil nam wreszcie.
- Jestesmy ci wdzieczni przyjacielu- powiedzial Charlie zadowolony- czy jest cos czym moglibysmy Ci sie odwdzieczyc za ratunek.
- Wlasciwie to tak...- powiedzial rumieniac sie chlopiec
- Ja... tak se mysle... ze jak ksiezniczka jest twoja... a krolowa jego- tutaj wskazal na mnie- to mi wystarczy ten skarb, albo chociaz czesc. Jak bedziecie jechac, to ja bym chcial z wami... i mam noz- powiedzial wyciagajac z kieszeni przepieknie blyszczaca na letnim powietrzu finke.
- Z taka bronia i taka kompania- rzekl Charlie wyniosle- to zaden smok, ani Szczepanowski nas nie doscignie.
- Uwierz mi, smoki, to teraz wasze najmniejsze zmartwienie- powiedzial dziwny chlopiec przygladajac sie nam, po uszy umazanym w blocie.
Dziwny chlopiec odprowadzil nas do miasta. Mieszkal niedaleko. Z nieznanych wzgledow postanowil nie zdradzac nam wlasnego imienia, pozegnal sie i odszedl. Bylo bardzo pozno. Po cichu wtargnelismy na klatke schodowa. Nie zapalajac swiatla wdrapalismy sie po schodach.
- Co by nie bylo, pamietaj o skarbie, ksiezniczce i podrozy. Zobaczysz, wyjedziemy szybciej niz myslisz- powiedzial mi Charlie i z predkoscia swiatla zadudnil schodami.
Drzwi mojego mieszkania byly otwarte. Pas, deska i guma, oslawione elementy pedagogiczne czekaly rozlozone na stole w calej swej ezoterycznej rozciaglosci.
Zazwyczaj wybieralem gume. Tego jednak dnia podnioslem deske i rzocilem nia w skurwysyna, zrobilem w tyl zwrot i popedzilem ku drzwiom prowadzacym na korytarz. Te jednak zamknely sie z hukiem i byla to ostatnia rzecz jaka pamietam z tej nocy.
Ocknalem sie w szpitalu. Jacys ludzie krecili sie wkolo, zamaskowane twarze wirowaly przede mna w rozmazanych ksztaltach. Ponownie stracilem przytomnosc. Na dlugo.
Kiedy obudzilem sie ponownie, Charlie z babka siedzieli przy moim poslaniu. Babka czytala Pinokia. Rozplakala sie widzac, iz sie obudzilem. Jedno oko miałem zupełnie zamknięte opuchlizną, drugie w trzech czwartych.
Charlie zbliżył się uśmiechając posępnie, jednak trochę niepewnie.
- Teraz będziesz mieszkał z nami- powiedział, a babka gładziła mnie po obolałej głowie.
- Na ile...
- Już- odezwała się, ale przerwał jej Charlie.
- Aż dorośniemy na tyle, żeby sami zabijać, a wtedy... sam wiesz co będzie.