Annie Marii
Pewnego razu był sobie świat. Świat wisiał w nieskończonym kosmosie i leniwie krążył wokół jednej z miliarda gwiazd w tej okolicy. Po jakimś czasie wykształciło się na nim życie. Mniejsza o to, jak. Po prostu – w bardzo słoneczny dzień, kiedy niebo było cudownie błękitne i najmniejszy podmuch wiatru nie zakłócał bezruchu powierza, powstało sobie i tyle.
Znowu minęło trochę nieistotnego dla tej opowieści czasu i życie ewoluowało w człowieka, który zaczął się rozmnażać i zasiedlać świat. Góry rosły, rzeki odnajdywały drogę do morza, lasy zamieniały się w węgiel, a człowiek cierpliwie się rozmnażał i rozprzestrzeniał, w tym odległym zakątku wszechrzeczy.
Czas biegł swoim własnym, odwiecznym rytmem. Życie się toczyło.
Człowiek zdobywał wciąż nowe tereny i nową wiedzę. Prowadził wojny i zawierał pokoje. Niszczył i budował. Zabijał i rozmnażał się. Nienawidził i kochał. Wciąż kochał i kochał. I ciągle było mu mało.
A czas, jak to on - powoli, acz nieubłaganie parł do przodu.
Aż pewnego razu, w taki a taki dzień, w wyniku takich a takich okoliczności, w takim a takim miejscu i o takiej a takiej godzinie narodził się chłopiec, o którym będzie ta opowieść. Dla świętego spokoju nazwijmy go po prostu Wędrowcem. Nosił, co prawda, zupełnie inne imię, ale jest ono całkowicie nieistotne.
Nić jego historii snuła się wraz z czasem, Wędrowiec dorastał i uczył się świata, najpierw od rodziców, później w szkole i tak dalej, jak to zwykle bywa w takich przypadkach. Jeszcze później, kiedy dojrzał i zaczął być świadomy, uczył się już sam, jako że los różnie karty rozdawał.
Wędrowiec był już mężczyzną i szedł przez życie, a Droga przed nim wiła się niemiłosiernie. Na niej spotykał ludzi; dobrych, złych, i tych zupełnie nijakich, a wszyscy oni podążali swoimi ścieżkami. Trafiał do różnych miejsc i tam również poznawał innych tak, jak tylko człowiek może poznać człowieka. W jednym z nich – a było to w czasach, kiedy spotkał już na Drodze wiele osób i przy różnych okazjach zdarzało mu się je odwiedzać – Wędrowiec natknął się na kobietę, zupełnie przypadkowo, bo taka karta akurat wypadła. Nazwijmy ją Stokrotką. Nosiła oczywiście inne imię, ale jest ono zupełnie nieistotne.
Minęło trochę odwiecznego czasu. Wędrowiec i Stokrotka szli przez życie razem. Różnie bywało, wiele razy znajdowali się na rozstajach i musieli wybierać, w którą stronę podążyć. Być może nie widzieli drogowskazów, być może nie przejmowali się nimi, a może po prostu czasem gubili Drogę. Dość powiedzieć, że pewnego ponurego i deszczowego dnia, kiedy ich oczom ukazało się kolejne rozwidlenie, nie mogli zadecydować, w którą stronę się udać. Koniec końców każde z nich poszło inną ścieżką. I każde z krwawiącym sercem i rozdartą duszą, bo zdążyli się bardzo pokochać i przyzwyczaić do siebie. Ciężko było im się rozstać.
Wędrowiec, ponieważ był już trochę zahartowany, nie poddawał się i uparcie szedł dalej. Droga wiodła go teraz przez ciemny i zimny las, gdzie wciąż panowała noc i nie było innych ludzi ani słońca. Czasem się gubił, czasem odnajdywał. Różnie bywało. Las wydawał się nie mieć końca. Wędrowiec w końcu przesiąkł mrokiem, którym spowita była okolica - mniej się śmiał, poszarzał i szedł teraz ze spuszczoną głową, ledwie powłócząc nogami. Dłonie mu wyraźnie drżały, a kostur, którym się podpierał, coraz częściej wypadał z ręki. Z czasem na Drodze zaczęli pojawiać się ludzie, ale Wędrowiec nie zwracał na nich uwagi. Ze wzrokiem wbitym w ziemię, krok za krokiem, mozolnie parł do przodu. Miał za złe. Miał cholernie za złe losowi, że tak rozdał karty na tamtym rozdrożu. Uważał, że los oszukiwał w grze. Że karty były znaczone. Wędrowiec czuł się zdradzony i opuszczony. Zwątpił w ludzi i przestał wierzyć w magię. I kiedy już niemal stracił wszelką nadzieję i czuł, że ta ołowiana kula, co nieubłaganie i wciąż, wciąż, bez końca rośnie w nim, zaraz rozerwie go na strzępy, wtedy właśnie stało się coś dziwnego.
W samym środku ciemnego lasu dostrzegł niewielką polanę. Wydawała się jasno oświetlona słońcem i porośnięta soczystą trawą. Wyglądała jak doskonałe miejsce na odpoczynek, a Wędrowiec był już bardzo zmęczony. Zszedł więc na chwilę z Drogi i rozłożył na trawie. Wokół nie było żywej duszy. Wędrowiec spędził tam jakiś, zupełnie pozbawiony znaczenia czas, wylegując się w pachnącej korzeniami ziemi i zbierając siły do dalszej podróży.
Pewnego dnia, przewracając się z boku na bok, po drugiej stronie polany, na jej zielonym tle zobaczył czarną plamkę. Zaciekawiony zerwał się na nogi i podszedł bliżej. Plamka okazała się średniej wielkości kwiatem. Z góry padał na niego, pojedynczy promień słońca. Była to jedyna taka roślina na polanie. Oprócz niej zieleniła się tu tylko trawa i ziemia pachniała korzeniami. Wędrowiec potarł brodę, zastanawiając się chwilę. W końcu usiadł po turecku przed kwiatem i zaczął mu się przyglądać. Kielich był cały czarny, łodyga natomiast miała nieco akwamarynowy odcień i była pozbawiona liści. Niestety, płatki były zwinięte i nie można było dostrzec, co znajduje się wewnątrz.
Zaintrygowany tym niecodziennym zjawiskiem Wędrowiec siedział i wpatrywał się w kwiat. Powoli zaczynał dostrzegać piękno czarnego kielicha i wyczuwał, że kwiat jest szczególny. Wyjątkowy. Do tego bardzo ładnie pachniał, chociaż jego słodka woń była ledwie wyczuwalna przez zamknięte płatki. Raz nawet nieśmiało musnął je palcami. Były aksamitne i bardzo delikatne w dotyku. Zdawało się, że rozsypią się przy większym nacisku, zabrał więc rękę. Ze zdziwieniem zauważył, że dłoń przestała mu się trząść.
Wędrowiec bardzo zapragnął odkryć serce kwiatu. W jednej chwili stało się jego marzeniem i obsesją, żeby zobaczyć, co kryje w sobie niezwykła roślina. Zaczął z nią rozmawiać. Cały dzień przesiedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami, cicho mówił i słuchał, co odpowiada kwiat. Kiedy poczuł się zmęczony, odszedł trochę dalej, żeby nie uszkodzić znaleziska. Nie za daleko jednak, żeby mieć je na oku w razie, gdyby coś – cokolwiek – się stało, wierzył bowiem, że wszystko się może zdarzyć. Położył się w pachnącej korzeniami ziemi i zasnął.
Gdy obudził się po jakimś czasie, który jest zupełnie nieistotny w tej opowieści, zebrał w dłonie rosę ze źdźbeł trawy wokół i pobiegł do czarnego kwiatu. Ze zdziwieniem odkrył, że płatki jakby trochę – ociupinkę – się rozchyliły, ale wciąż ciężko było dostrzec, co jest w środku. Skropił roślinę rosą, usiadł przed nią i znów zaczęli rozmawiać.
Mijały dni. Wędrowiec codziennie podlewał kwiat, który w zamian opowiadał piękne historie. Człowiek co jakiś czas uśmiechał się. Było mu dobrze. Czuł spokój i stopniowo zapominał o tym, co zdarzyło się na Drodze. Jego myśli zaczynały nabierać jasności, a ciemny las wokół zanikał powoli. Z każdym dniem kwiat coraz bardziej otwierał się przed Wędrowcem. Kiedy nachylał się ostrożnie nad rośliną, czuł przytulne ciepło bijące ze środka i wtedy jego myśli również nabierały rumieńców.
Po jakimś czasie czarne płatki rozchyliły się na tyle, że można było jednym okiem zajrzeć do środka. Z kielicha biło delikatne, pomarańczowe światło i coś tam majaczyło na samym dole, ale Wędrowiec wciąż nie potrafił stwierdzić, co to jest. Zaczął więc ze zdwojoną mocą pielęgnować roślinę, rozmawiać z nią i donosić wodę. Wszystko było teraz o wiele prostsze, bo myśli miał ciepłe i jasne, las wokół zniknął i jego miejsce zajęła rozległa, zielona równina, a na niebie pojawiło się słońce. Minęło kilka dni i dzięki wysiłkom Wędrowca płatki rozchyliły się na tyle, by wreszcie dostrzec, co znajduje w tak chronionym przez kwiat sercu. Człowiek skropił go resztką rosy, która została na opuszkach palców i z bijącym mocno sercem zajrzał do środka.
Zamarł.
W kielichu, w jego niedostępnym wnętrzu, znajdowała się kobieta. Miała czarne, aksamitne włosy, zupełnie tego samego koloru, co płatki kwiatu i była najpiękniejszym stworzeniem, jakie Wędrowiec kiedykolwiek spotkał na Drodze. To od niej biło życiodajne ciepło i to ona z nim rozmawiała poprzez kwiat. Człowiek całym sercem zapragnął wydobyć kobietę ze środka i podziękować za to, że rozjaśniła jego myśli i dała mu ciepło, ale płatki wciąż nie były wystarczająco rozchylone. Wstał. Zrobił kilka kroków. Zerwał źdźbło trawy i włożył je do ust, kładąc się na ziemi. Ni stąd ni zowąd zapachniało kasztanami. Wędrowiec wciągnął ten zapach głęboko do płuc i poprzysiągł sobie, że choćby miał spędzić na polanie resztę życia, to wyciągnie kobietę z kwiatu. Będzie go tak długo podlewał, pielęgnował i mówił do niego, aż kobieta wydostanie się na zewnątrz.
A wtedy zobaczymy, jakie karty rozda los, pomyślał i zamarzył się, spoglądając na cudownie błękitne niebo, na którym nie było ani jednej chmurki. Bezruchu powietrza nie zakłócał najmniejszy podmuch wiatru, a słońce beztrosko świeciło na Wędrowca, na kwiat i czarnowłosą kobietę zamkniętą w jego sercu, na Drogę, na ludzi i na cały ten świat, wciąż i od zawsze zawieszony w nieskończonym kosmosie i leniwie wirujący wokół własnej osi, po kres odwiecznego czasu, na samym skrawku wszechrzeczy.
Leeds, 11 03 2010
Pewnego razu był sobie świat. Świat wisiał w nieskończonym kosmosie i leniwie krążył wokół jednej z miliarda gwiazd w tej okolicy. Po jakimś czasie wykształciło się na nim życie. Mniejsza o to, jak. Po prostu – w bardzo słoneczny dzień, kiedy niebo było cudownie błękitne i najmniejszy podmuch wiatru nie zakłócał bezruchu powierza, powstało sobie i tyle.
Znowu minęło trochę nieistotnego dla tej opowieści czasu i życie ewoluowało w człowieka, który zaczął się rozmnażać i zasiedlać świat. Góry rosły, rzeki odnajdywały drogę do morza, lasy zamieniały się w węgiel, a człowiek cierpliwie się rozmnażał i rozprzestrzeniał, w tym odległym zakątku wszechrzeczy.
Czas biegł swoim własnym, odwiecznym rytmem. Życie się toczyło.
Człowiek zdobywał wciąż nowe tereny i nową wiedzę. Prowadził wojny i zawierał pokoje. Niszczył i budował. Zabijał i rozmnażał się. Nienawidził i kochał. Wciąż kochał i kochał. I ciągle było mu mało.
A czas, jak to on - powoli, acz nieubłaganie parł do przodu.
Aż pewnego razu, w taki a taki dzień, w wyniku takich a takich okoliczności, w takim a takim miejscu i o takiej a takiej godzinie narodził się chłopiec, o którym będzie ta opowieść. Dla świętego spokoju nazwijmy go po prostu Wędrowcem. Nosił, co prawda, zupełnie inne imię, ale jest ono całkowicie nieistotne.
Nić jego historii snuła się wraz z czasem, Wędrowiec dorastał i uczył się świata, najpierw od rodziców, później w szkole i tak dalej, jak to zwykle bywa w takich przypadkach. Jeszcze później, kiedy dojrzał i zaczął być świadomy, uczył się już sam, jako że los różnie karty rozdawał.
Wędrowiec był już mężczyzną i szedł przez życie, a Droga przed nim wiła się niemiłosiernie. Na niej spotykał ludzi; dobrych, złych, i tych zupełnie nijakich, a wszyscy oni podążali swoimi ścieżkami. Trafiał do różnych miejsc i tam również poznawał innych tak, jak tylko człowiek może poznać człowieka. W jednym z nich – a było to w czasach, kiedy spotkał już na Drodze wiele osób i przy różnych okazjach zdarzało mu się je odwiedzać – Wędrowiec natknął się na kobietę, zupełnie przypadkowo, bo taka karta akurat wypadła. Nazwijmy ją Stokrotką. Nosiła oczywiście inne imię, ale jest ono zupełnie nieistotne.
Minęło trochę odwiecznego czasu. Wędrowiec i Stokrotka szli przez życie razem. Różnie bywało, wiele razy znajdowali się na rozstajach i musieli wybierać, w którą stronę podążyć. Być może nie widzieli drogowskazów, być może nie przejmowali się nimi, a może po prostu czasem gubili Drogę. Dość powiedzieć, że pewnego ponurego i deszczowego dnia, kiedy ich oczom ukazało się kolejne rozwidlenie, nie mogli zadecydować, w którą stronę się udać. Koniec końców każde z nich poszło inną ścieżką. I każde z krwawiącym sercem i rozdartą duszą, bo zdążyli się bardzo pokochać i przyzwyczaić do siebie. Ciężko było im się rozstać.
Wędrowiec, ponieważ był już trochę zahartowany, nie poddawał się i uparcie szedł dalej. Droga wiodła go teraz przez ciemny i zimny las, gdzie wciąż panowała noc i nie było innych ludzi ani słońca. Czasem się gubił, czasem odnajdywał. Różnie bywało. Las wydawał się nie mieć końca. Wędrowiec w końcu przesiąkł mrokiem, którym spowita była okolica - mniej się śmiał, poszarzał i szedł teraz ze spuszczoną głową, ledwie powłócząc nogami. Dłonie mu wyraźnie drżały, a kostur, którym się podpierał, coraz częściej wypadał z ręki. Z czasem na Drodze zaczęli pojawiać się ludzie, ale Wędrowiec nie zwracał na nich uwagi. Ze wzrokiem wbitym w ziemię, krok za krokiem, mozolnie parł do przodu. Miał za złe. Miał cholernie za złe losowi, że tak rozdał karty na tamtym rozdrożu. Uważał, że los oszukiwał w grze. Że karty były znaczone. Wędrowiec czuł się zdradzony i opuszczony. Zwątpił w ludzi i przestał wierzyć w magię. I kiedy już niemal stracił wszelką nadzieję i czuł, że ta ołowiana kula, co nieubłaganie i wciąż, wciąż, bez końca rośnie w nim, zaraz rozerwie go na strzępy, wtedy właśnie stało się coś dziwnego.
W samym środku ciemnego lasu dostrzegł niewielką polanę. Wydawała się jasno oświetlona słońcem i porośnięta soczystą trawą. Wyglądała jak doskonałe miejsce na odpoczynek, a Wędrowiec był już bardzo zmęczony. Zszedł więc na chwilę z Drogi i rozłożył na trawie. Wokół nie było żywej duszy. Wędrowiec spędził tam jakiś, zupełnie pozbawiony znaczenia czas, wylegując się w pachnącej korzeniami ziemi i zbierając siły do dalszej podróży.
Pewnego dnia, przewracając się z boku na bok, po drugiej stronie polany, na jej zielonym tle zobaczył czarną plamkę. Zaciekawiony zerwał się na nogi i podszedł bliżej. Plamka okazała się średniej wielkości kwiatem. Z góry padał na niego, pojedynczy promień słońca. Była to jedyna taka roślina na polanie. Oprócz niej zieleniła się tu tylko trawa i ziemia pachniała korzeniami. Wędrowiec potarł brodę, zastanawiając się chwilę. W końcu usiadł po turecku przed kwiatem i zaczął mu się przyglądać. Kielich był cały czarny, łodyga natomiast miała nieco akwamarynowy odcień i była pozbawiona liści. Niestety, płatki były zwinięte i nie można było dostrzec, co znajduje się wewnątrz.
Zaintrygowany tym niecodziennym zjawiskiem Wędrowiec siedział i wpatrywał się w kwiat. Powoli zaczynał dostrzegać piękno czarnego kielicha i wyczuwał, że kwiat jest szczególny. Wyjątkowy. Do tego bardzo ładnie pachniał, chociaż jego słodka woń była ledwie wyczuwalna przez zamknięte płatki. Raz nawet nieśmiało musnął je palcami. Były aksamitne i bardzo delikatne w dotyku. Zdawało się, że rozsypią się przy większym nacisku, zabrał więc rękę. Ze zdziwieniem zauważył, że dłoń przestała mu się trząść.
Wędrowiec bardzo zapragnął odkryć serce kwiatu. W jednej chwili stało się jego marzeniem i obsesją, żeby zobaczyć, co kryje w sobie niezwykła roślina. Zaczął z nią rozmawiać. Cały dzień przesiedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami, cicho mówił i słuchał, co odpowiada kwiat. Kiedy poczuł się zmęczony, odszedł trochę dalej, żeby nie uszkodzić znaleziska. Nie za daleko jednak, żeby mieć je na oku w razie, gdyby coś – cokolwiek – się stało, wierzył bowiem, że wszystko się może zdarzyć. Położył się w pachnącej korzeniami ziemi i zasnął.
Gdy obudził się po jakimś czasie, który jest zupełnie nieistotny w tej opowieści, zebrał w dłonie rosę ze źdźbeł trawy wokół i pobiegł do czarnego kwiatu. Ze zdziwieniem odkrył, że płatki jakby trochę – ociupinkę – się rozchyliły, ale wciąż ciężko było dostrzec, co jest w środku. Skropił roślinę rosą, usiadł przed nią i znów zaczęli rozmawiać.
Mijały dni. Wędrowiec codziennie podlewał kwiat, który w zamian opowiadał piękne historie. Człowiek co jakiś czas uśmiechał się. Było mu dobrze. Czuł spokój i stopniowo zapominał o tym, co zdarzyło się na Drodze. Jego myśli zaczynały nabierać jasności, a ciemny las wokół zanikał powoli. Z każdym dniem kwiat coraz bardziej otwierał się przed Wędrowcem. Kiedy nachylał się ostrożnie nad rośliną, czuł przytulne ciepło bijące ze środka i wtedy jego myśli również nabierały rumieńców.
Po jakimś czasie czarne płatki rozchyliły się na tyle, że można było jednym okiem zajrzeć do środka. Z kielicha biło delikatne, pomarańczowe światło i coś tam majaczyło na samym dole, ale Wędrowiec wciąż nie potrafił stwierdzić, co to jest. Zaczął więc ze zdwojoną mocą pielęgnować roślinę, rozmawiać z nią i donosić wodę. Wszystko było teraz o wiele prostsze, bo myśli miał ciepłe i jasne, las wokół zniknął i jego miejsce zajęła rozległa, zielona równina, a na niebie pojawiło się słońce. Minęło kilka dni i dzięki wysiłkom Wędrowca płatki rozchyliły się na tyle, by wreszcie dostrzec, co znajduje w tak chronionym przez kwiat sercu. Człowiek skropił go resztką rosy, która została na opuszkach palców i z bijącym mocno sercem zajrzał do środka.
Zamarł.
W kielichu, w jego niedostępnym wnętrzu, znajdowała się kobieta. Miała czarne, aksamitne włosy, zupełnie tego samego koloru, co płatki kwiatu i była najpiękniejszym stworzeniem, jakie Wędrowiec kiedykolwiek spotkał na Drodze. To od niej biło życiodajne ciepło i to ona z nim rozmawiała poprzez kwiat. Człowiek całym sercem zapragnął wydobyć kobietę ze środka i podziękować za to, że rozjaśniła jego myśli i dała mu ciepło, ale płatki wciąż nie były wystarczająco rozchylone. Wstał. Zrobił kilka kroków. Zerwał źdźbło trawy i włożył je do ust, kładąc się na ziemi. Ni stąd ni zowąd zapachniało kasztanami. Wędrowiec wciągnął ten zapach głęboko do płuc i poprzysiągł sobie, że choćby miał spędzić na polanie resztę życia, to wyciągnie kobietę z kwiatu. Będzie go tak długo podlewał, pielęgnował i mówił do niego, aż kobieta wydostanie się na zewnątrz.
A wtedy zobaczymy, jakie karty rozda los, pomyślał i zamarzył się, spoglądając na cudownie błękitne niebo, na którym nie było ani jednej chmurki. Bezruchu powietrza nie zakłócał najmniejszy podmuch wiatru, a słońce beztrosko świeciło na Wędrowca, na kwiat i czarnowłosą kobietę zamkniętą w jego sercu, na Drogę, na ludzi i na cały ten świat, wciąż i od zawsze zawieszony w nieskończonym kosmosie i leniwie wirujący wokół własnej osi, po kres odwiecznego czasu, na samym skrawku wszechrzeczy.
Leeds, 11 03 2010
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams