16-08-2011, 19:47
Skulona, zapierając się z całej siły dłońmi, wyciągając ostrożnie w tył przykurczone nogi, milimetrowymi kroczkami wchodziłam sobie po ścianie. Zawsze tyłem do przodu, czyli z głową w dół. Włosy opadały mi na twarz i chroniły przed światłem. Widoczność miałam ograniczoną, ale wystarczała mi.
Słyszałam, że się zbliżają. Stanęli gdzieś przede mną, ale nie za blisko. Powiedzieli mi: obróć się i idźże po ludzku! A ja odparłam dawno nie używanym głosem: ja przecież po ludzku, jak najbardziej – przecież muszę widzieć, co za sobą zostawiam, tam w dole. Muszę przecież czasem przystanąć i spuścić się tam, jak pająk, posiedzieć, poprzekładać z miejsca na miejsce, pooglądać to, co już znam na pamięć, aż mi się od nadmiaru wspomnienia zacierają…
Dziwili mi się: przecież to już było, czego ty od tego wszystkiego chcesz? Zostaw, bierz nowe! A ja kręciłam głową z poirytowaniem: jak to, przecież to moje, zdobyłam, albo dostałam, jak prezent! Takich rzeczy się nie wyrzuca! Odchyliłam głowę, żeby zrugać ich spojrzeniem. Oderwałam jedną,szponiastą dłoń od ściany i pogroziłam im palcem. Załamywali dłonie i krzyczeli na mnie: odwróć się wreszcie! Postaw stopy na ziemi! Nie chodź tyłem jak rak, nie zamieraj, nie zatrzymuj życia, spuszczając się na nitce jak pająk, a potem wspinając się tą samą drogą po raz kolejny! Tyłem! Gdzie się znajdziesz, jeśli nie widzisz, dokąd zmierzasz? Ja odpowiedziałam: widzę drogę za sobą, widzę, czego się nauczyłam, a oni mi przerwali: ale nie widzisz jej przed sobą! Nauki się skończyły, została ci wiedza, to z niej masz korzystać!
Już się nie odzywałam, tylko przycupnęłam na ścianie i zaczęłam tkać sobie kokon. W miarę, jak skupiałam się na coraz okazalszych efektach mojej pracy, coraz słabiej ich słyszałam. Cieszyłam się, że tak dobitnie okazuję ignorancję ich komentarzom i dobrym radom. Skoro tak im działam na nerwy, to zamilknę ostatecznie, zniknę. Jakie cudowne będzie ich życie beze mnie,jakie cudowne będzie moje życie bez nich…
Nie skończyłam jeszcze zalepiać wejścia, kiedy co najmniej dziesięć pięści przebiło moją misterną i czasochłonną robotę. Potem te silne pięści otworzyły się – jak kwiaty – w dłonie, chwyciły mnie, uniosły, jakbym ważyła tyle, co zeschły listek i pociągnęły do przodu. Oderwały mnie od ściany i ustawiły w dziwnej pozycji, po czym pracowicie zaczęły zrywać ze mnie resztki kokonu. Wciąż skulona, jak osesek, wyprostowałam nogi, kręgosłup, na końcu wyciągnęłam głowę do góry. Poczułam się ciężka. Moje stopy przywarły do podłoża. Moje zesztywniałe ręce chciały dotknąć wszystkiego, co znajdowało się dookoła mnie. Nie wiedziały, od czego zacząć. Odkryłam, że nadają się lepiej do tego, niż do odpychania od ściany. Popatrzyłam na ścianę - była ponura, brudna. A tutaj - kolory, ciepło, pełno różnych stworzeń i ludzi. Odrzuciłam włosy do tyłu. Jak to dobrze widzieć! Moje powieki zacisnęły się, chroniąc odwykłe od światła dziennego oczy. Podtrzymywali mnie, żebym nie upadła. Stopy, chociaż słabe, chciały mnie nieść na pierwszy, wiosenny spacer.
Tak? Podoba się zakończenie? Urocze, ale nieprawdziwe.
Zalepiłam wejście, ogłuchłam i ociemniałam. Już tylko trwałam. Ja i moje wspomnienia, które także się tu zmieściły. Żywiłam się nimi, aż w końcu przestały dawać mi siłę. Widocznie wyssałam z nich wszystkie soki. Patrzyłam na ich dziwne pancerzyki, ich własne imitacje. Poszturchiwałam je doputy, dopóki nie rozpadły się w pył. Nie podobało mi się to. I w ogóle przestało mi się chcieć czegokolwiek.
Przetrwał we mnie instynkt samozachowawczy i to on kazał mi wyprostować nogi. Nie próbując nawet roztrząsać, po co to robię, wykonałam polecenie. Oczywiście było mi ciasno i musiałam napierać na kokon. Odpychałam się od ściany długo i mocno, nie wiedząc dlaczego, ale z rosnącym przeświadczeniem, że to jest ważne. Wreszcie powłoka pękła i fikołkiem wypadłam na zewnątrz. Wylądowałam na plecach. Bolało, już zapomniałam, jakie to uczucie. Popatrzyłam chwilę w białe, zachmurzone niebo. Przewróciłam się na bok, skuliłam i wstałam. Chwiałam się, ale jednak miałam dość siły, żeby się utrzymać. To mi dawało satysfakcję. Rozejrzałam się. Było zupełnie pusto. Już dawno sobie poszli. Ostre powietrze szczypało moją skórę i oczy. Mrucząc pod nosem jakąś starą piosenkę, którą chyba lubiłam i palcami przytrzymując sobie kąciki warg, żeby nie opadały, kroczek po kroczku – ruszyłam z miejsca.
Obolała byłam jeszcze długi czas. Podobno jak boli to znaczy, że żyję.
Słyszałam, że się zbliżają. Stanęli gdzieś przede mną, ale nie za blisko. Powiedzieli mi: obróć się i idźże po ludzku! A ja odparłam dawno nie używanym głosem: ja przecież po ludzku, jak najbardziej – przecież muszę widzieć, co za sobą zostawiam, tam w dole. Muszę przecież czasem przystanąć i spuścić się tam, jak pająk, posiedzieć, poprzekładać z miejsca na miejsce, pooglądać to, co już znam na pamięć, aż mi się od nadmiaru wspomnienia zacierają…
Dziwili mi się: przecież to już było, czego ty od tego wszystkiego chcesz? Zostaw, bierz nowe! A ja kręciłam głową z poirytowaniem: jak to, przecież to moje, zdobyłam, albo dostałam, jak prezent! Takich rzeczy się nie wyrzuca! Odchyliłam głowę, żeby zrugać ich spojrzeniem. Oderwałam jedną,szponiastą dłoń od ściany i pogroziłam im palcem. Załamywali dłonie i krzyczeli na mnie: odwróć się wreszcie! Postaw stopy na ziemi! Nie chodź tyłem jak rak, nie zamieraj, nie zatrzymuj życia, spuszczając się na nitce jak pająk, a potem wspinając się tą samą drogą po raz kolejny! Tyłem! Gdzie się znajdziesz, jeśli nie widzisz, dokąd zmierzasz? Ja odpowiedziałam: widzę drogę za sobą, widzę, czego się nauczyłam, a oni mi przerwali: ale nie widzisz jej przed sobą! Nauki się skończyły, została ci wiedza, to z niej masz korzystać!
Już się nie odzywałam, tylko przycupnęłam na ścianie i zaczęłam tkać sobie kokon. W miarę, jak skupiałam się na coraz okazalszych efektach mojej pracy, coraz słabiej ich słyszałam. Cieszyłam się, że tak dobitnie okazuję ignorancję ich komentarzom i dobrym radom. Skoro tak im działam na nerwy, to zamilknę ostatecznie, zniknę. Jakie cudowne będzie ich życie beze mnie,jakie cudowne będzie moje życie bez nich…
Nie skończyłam jeszcze zalepiać wejścia, kiedy co najmniej dziesięć pięści przebiło moją misterną i czasochłonną robotę. Potem te silne pięści otworzyły się – jak kwiaty – w dłonie, chwyciły mnie, uniosły, jakbym ważyła tyle, co zeschły listek i pociągnęły do przodu. Oderwały mnie od ściany i ustawiły w dziwnej pozycji, po czym pracowicie zaczęły zrywać ze mnie resztki kokonu. Wciąż skulona, jak osesek, wyprostowałam nogi, kręgosłup, na końcu wyciągnęłam głowę do góry. Poczułam się ciężka. Moje stopy przywarły do podłoża. Moje zesztywniałe ręce chciały dotknąć wszystkiego, co znajdowało się dookoła mnie. Nie wiedziały, od czego zacząć. Odkryłam, że nadają się lepiej do tego, niż do odpychania od ściany. Popatrzyłam na ścianę - była ponura, brudna. A tutaj - kolory, ciepło, pełno różnych stworzeń i ludzi. Odrzuciłam włosy do tyłu. Jak to dobrze widzieć! Moje powieki zacisnęły się, chroniąc odwykłe od światła dziennego oczy. Podtrzymywali mnie, żebym nie upadła. Stopy, chociaż słabe, chciały mnie nieść na pierwszy, wiosenny spacer.
Tak? Podoba się zakończenie? Urocze, ale nieprawdziwe.
Zalepiłam wejście, ogłuchłam i ociemniałam. Już tylko trwałam. Ja i moje wspomnienia, które także się tu zmieściły. Żywiłam się nimi, aż w końcu przestały dawać mi siłę. Widocznie wyssałam z nich wszystkie soki. Patrzyłam na ich dziwne pancerzyki, ich własne imitacje. Poszturchiwałam je doputy, dopóki nie rozpadły się w pył. Nie podobało mi się to. I w ogóle przestało mi się chcieć czegokolwiek.
Przetrwał we mnie instynkt samozachowawczy i to on kazał mi wyprostować nogi. Nie próbując nawet roztrząsać, po co to robię, wykonałam polecenie. Oczywiście było mi ciasno i musiałam napierać na kokon. Odpychałam się od ściany długo i mocno, nie wiedząc dlaczego, ale z rosnącym przeświadczeniem, że to jest ważne. Wreszcie powłoka pękła i fikołkiem wypadłam na zewnątrz. Wylądowałam na plecach. Bolało, już zapomniałam, jakie to uczucie. Popatrzyłam chwilę w białe, zachmurzone niebo. Przewróciłam się na bok, skuliłam i wstałam. Chwiałam się, ale jednak miałam dość siły, żeby się utrzymać. To mi dawało satysfakcję. Rozejrzałam się. Było zupełnie pusto. Już dawno sobie poszli. Ostre powietrze szczypało moją skórę i oczy. Mrucząc pod nosem jakąś starą piosenkę, którą chyba lubiłam i palcami przytrzymując sobie kąciki warg, żeby nie opadały, kroczek po kroczku – ruszyłam z miejsca.
Obolała byłam jeszcze długi czas. Podobno jak boli to znaczy, że żyję.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej
W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze
W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze