Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#1
Wersja poprawiona wstawiona na prośbę Autora 15.07.2011///księżniczka

Prolog



Ciemne zaułki Zgorzeli od zawsze uchodziły za miejsce, którego porządni obywatele Imperium powinni unikać. Zbierały się tam wszystkie szumowiny z całego miasta: dilerzy opium, sutenerzy, ich podopieczne oraz zwykli bandyci i menele. Nocne patrole policji niewiele dawały – poza koniecznością zakupienia kilku nowych radiowozów w miejsce zniszczonych w zamieszkach. Podobno nikt nawet nie próbował odzyskać wypalonych wraków z rąk lokalnego mafiozo, chełpiącego się ogrodzeniem z niebieskiej blachy.

Co więcej – stali mieszkańcy Zgorzeli wiedzieli, że są miejsca, gdzie nawet oni nie powinni się zapuszczać.

Na przykład na porośnięte chaszczami i otoczone młodym laskiem pogorzelisko zakładów mięsnych „BuffaloBeef”. Szczególnie gdy spośród nagich, sczerniałych ścian, poprzez puste framugi okien dało się dostrzec światła reflektorów, a ryk potężnych silników mieszał się z ogłuszającą muzyką.

Oznaczało to jedno: egzekucję.

Tym razem rzecz była poważna – czerwony pickup z masą chromu i zadaszoną skrzynka pełną głośników na pace, strzeżony przez trzech ogolonych na łyso drabów należał do jednego z najbogatszych ludzi w dzielnicy. A Leon Teratosso nie zwykł załatwiać byle błahostek osobiście. Miał od tego ludzi – swoje „dobre chłopaczyny”.

Trójka przy półciężarówce nie miała najlepszych humorów: omijało ich widowisko, termometr z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem padł, co oznaczało -10 stopni – co najmniej, a o pierwszej w nocy nikt nie miał ochoty dostarczyć im rozrywki. Musieli pilnować, by nikt nie wylazł z lasu za ich plecami i podprowadził wozu szefa. Przez to nie mogli podziwiać jak Leon tłumaczy dziwce gdzie jej miejsce i powinność. A jeżeli prawdą było to, co opowiadał Bury, to musiało być tam ciekawie. Jedna z dziwek była bardzo rozmowna w czasie pobytu na komendzie. A już po kilku dniach dwie chłopaczyny odeszły na kilka lat, a dwie inne na wieczność.

Jeden z wartowników upuścił papierosa i rozdeptał peta. Gdzieś w oddali zawył pies. Pewnie w Parku Skrajnym, tam dzikie watahy zawsze były niebezpieczne. Nieraz znajdowano ludzi z bronią gotową do strzału, czasem nawet z leżącym obok ścierwem kundla ze sterczącymi żebrami. Ale strzelec był już bez bebechów.

- Tylko tych sukinsynów nam tu brakuje... - skomentował przedłużający się skowyt palacz, zaraz jednak się poprawił – Skurwysynów, bo ich matki, to i tak były suki... No, nie?

- Ha, ha. - odrzekł ironicznie jego kolega, który rozsiadł się na ziemi przy tylnym kole. - Ty se tu jaja robisz, a jaką radochę mają ci w środku... Ale zasłużyła suka... Za Długiego i Baraninę.

Uśmiechnął się, słysząc dzikie wrzaski dobiegającej z ubojni. Leon lubił zostawiać po sobie porządek – a kafelki i wąż do spłukiwania krwi i odpadów zawsze mu w tym pomagały.

- Ty, Wyspiarz, nie zapominaj o Polewie i Grubym... Ci długo jeszcze słonka nie pooglądają. A o psy się nie martw... Jutro szef znowu jedzie na łowy, to i parę łbów przywiezie...

- Jajcarz, swoją drogą... - zagadnął trzeci, ubrany w skórzaną kurtkę z napisem na plecach głoszącym „Jestem bogiem! Zgadnij czego...” – Wiesz, że dym tytoniowy szkodzi na jaja?

- Serio?

- Pewnie. To dlatego twoje żarty są ostatnio do dupy, hehe. Trzeba ci będzie nową ksywkę wymyślić za niedługo. Co powiesz na Makaron? Bezjajeczny?

Jajcarza zamurowało. Jego kolega spod koła rechotał jak opętany...

- Toś mu, Stary dołożył! Ciekawe co odpowie, jak mu już szczena od kolan się odlepi...

- Nie wiem, ale dam mu czas do namysłu... Za ten czas się wyleję, o tam, w krzakach. Szefowi powiedzcie, że ktoś się kręcił i poszedłem go zaje... - Stary ziewnął, żałując, że nie mogą chociaż puścić muzyki z głosików bryki szefa. Taki bogaty a akumulator ładował raz na rok. Po chwili zniknął w krzakach, a Wyspiarz wyciągnął z kieszeni dresu zapalniczkę i zaczął ogrzewać sobie nią dłonie. Kurwnął na samego siebie, że nie wziął nic cieplejszego. W dodatku Jajcarz otrząsnął się z szoku i wrócił do swoich żarcików.

- O, chłopaczyna z zapalniczką... Jakby nie to że cię znam, to te włoski by mnie zmyliły i pomyślałbym, że trafiłem do bajki tego Duna.

- Zaraz ci przyjebie. - warknął Wyspiarz i wyciągnął skręta z pozłacanej papierośnicy.

- A skąd takie cacuszko u ciebie? - spytał Jajcarz, znając zamiłowanie kolegi do drogich wozów i drogich kobiet.

- U jubilera byłem i mi sie do ręki przylepiło, jak pokazałem facetowi, że do drugiej przylepiła mi się klamka, to zrozumiał mój kłopot i oddał za darmo... Chcesz?

Jajcarz wyciągnął się przez maskę i złapał wystawiony zwitek papieru z zielem. W tym momencie coś twardo wylądowało na pace, podbijając przód samochodu – już i tak dużo za lekki w porównaniu z nagłośnieniem z tyłu.

Skręty i chłopaczyny posypały się po zmarzniętej ziemi. Papierośnica wpadła pod koło wozu, który wracał właśnie do normalnej pozycji. Brzękła miażdżona pozłacana blacha.

- Co to, kurwa, było?! - wrzasnął Jajcarz, wyciągając zza pasa pistolet.

- Nie wiem, kurwa, latająca, kurwa, krowa, kurwa! - wrzeszczał Wyspiarz, mocno spanikowany, patrząc na zgruchotany tył. To, co wylądowało na pace, przetoczyło się kilka metrów dalej. Jajcarz wstał i trzymając w jednej ręce broń, w drugiej zapalniczkę podszedł do „latającej krowy”. Zaraz jednak płomyk zgasł i sytuację uratowała latarka ze schowka. Wyspiarz nie był zachwycony tym, co zobaczył.

- T-t-to j-jes-s-s-t... - nie dokończył, zwrócił kolację i poświecił drugi raz, by się upewnić. Wtedy Jajcarz dojrzał białe litery, jedyne widoczne spod krwi, jaką umazany był bezręki i beznogi kadłub: „GIEM! ZGAD”.

- Stary... - jęknął, lekko szczerząc zęby - co go tak...

- Z czego się ryjesz, kurwa, leć po resztę... - Wyspiarz stał w rozkroku, nad kałużą hamburgera i coli. Celował w coś w konarach drzew. Zdawało mu się, że zobaczył tam jakiś ruch.

- Bogowie są nieśmiertelni, z tego się ryję. Ale idę już, idę, bo nas pieski zjedzą... - zaraz jednak urwał, przypominając sobie, jak skończyło trzech kolesi z innej ekipy, po tym jak sfora dopadła ich nad fantami. Nie było co zbierać. Ale fanty zostały – wiedział, bo to on ze Starym ich znaleźli (reagując zresztą tak jak Wyspiarz przed chwilą). Zaczął powoli iść w kierunku ruin – nie chciał biegiem sprowokować psów. Nagle coś przyszło mu do głowy: jak psy mogły miotać kilkudziesięciokilowym kawałem człowieka?

Za jego plecami zlały się w jedno skowyt, wystrzał, krzyk Wyspiarza, urywający się cichym gulgotem.

Wbiegł między resztki zabudowań – nigdy nie był w Ubojni, ale wiedział gdzie szukać: smród robił za przewodnika lepiej niż wydeptane ścieżki. Gdy dotarł w końcu do pokrytego kafelkami pomieszczenia, oniemiał. Pięć stuwatowych żarówek aż nadto oświetlały trójkę jego szefów.

Leon Teratosso nie znęcał się nad młodą dziwką. Leżał w rogu, z głową zwisającą luźno na tym co zostało z karku. Krew spływała po skórzanym kombinezonie, w kałuży krzepnącej cieczy leżał odbezpieczony rewolwer. Dwa przydupasy leżały po kątach w nie lepszym stanie, jedynie ręka jednego zwizytowała środek pokoju. Dziwki nie było. Dał się za to słyszeć lekki stukot pazurów o kafelki.

Jajcarz podniósł wzrok. Kropla krwi skapnęła mu do oka.

Cofnął się za framugę.

Coś wylądowało miękko przed nim. Było wyprostowane, mógł patrzeć temu w oczy.

Złe, żółte, wilcze. Ostatnia rzecz, jaką widział w życiu.


Jajcarza znaleziono dwa kilometry dalej. Godzinę później był już w szpitalu na oiomie. Nikogo nie powiadomiono, ale mimo to zjawił się u niego bogato ubrany jegomość z walizką motywacji dla personelu medycznego.

- Co mu jest? - Nie miał chyba zamiaru przybywać w szpitalu długo, jakby zaraz miał spotkanie biznesowe. Rozsiadł się w sali lekarskiej i położył otwartą motywację na stole.

Lekarz prowadzący Jajcarza mocno się zmieszał, ale zaraz olał tajemnicę lekarską.

- Ogólnie jest w szoku. - powiedział lekarz, częstując gościa papierosem i koniakiem. - Ale musimy kontrolować stan jego oczodołów, boimy się zakażenia w nich i ranach wokół nich.

- A co z oczami, gałkami ma się rozumieć, proszę pana? - oburzył się gość, zbliżając rękę do walizki. - Nic z nimi nie zrobicie? Są już stracone? Czy zostały amputowane?

Lekarz chwilę dobierał słowa. To był nietypowy pacjent, gdy zrobią co w ich mocy, będzie musiał się nim zająć psychiatra.

- Znaleziono go już bez gałek. Ktoś już je amputował - niezbyt delikatnie. Ma potężne rany szarpane na piersi i ramionach. Trzymano go chyba grabiami, gdy się wyrywał.

- Zrobili mu to na żywca?! - Oczy biznesmena zrobiły się wielkie jak spodki. Ale tylko na moment, zaraz jednak przypomniał sobie, kim jest i z kim rozmawia. Po chwili milczenia poprawił się, już zgodnie z szykiem godnym przedstawiciela Starych Rodów: - Czy daje mi szanowny pan do zrozumienia, że został okaleczony w stanie pełnej świadomości? Zostawiam mój numer telefonu. Gdy tylko będzie zdolny opowiedzieć co się stało, proszę mnie powiadomić. Byłbym wdzięczny PODWÓJNIE, gdybym mógł się przekonać co ma do powiedzenia, nim zrobi to miejscowy pretor. Możemy chyba pójście na taki układ doktorze...

- Dom. Grzegorz Dom.

- O, jakie proste nazwisko! - Napięcie i duma ustąpiły miejsca tonowi, jaki doktor Dom znał z rzadkich odwiedzin ważnych osobistości, chcących przed kamerami udawać spoufalonych z ludem. - Nie myślał pan o zmianie na jakieś obcojęzyczne?

Było to modne zjawisko wśród Białogórzan, którzy awansowali w hierarchii społecznej. Za jedyny milion Żelazny stawał się Iron'em, Mędrek Bonim, a Kruk Corvusem, by nie razić klientów ze stolicy, czy jakiejś bardziej cywilizowanej prowincji szeleszczącym i trzaskającym nazwiskiem.

- Myślałem o nazwisku z wyspiarskiego, ale to by niewiele zmieniło, prawda? „House"? Kojarzy się z ujadaniem psa. Hau, hau haus!

- Święta racja. Czyli jesteśmy omówieni? Tu jest moja wizytówka.

- Dobrze, panie Teratosso.

I



- Jesteście państwo ABSOLUTNIE pewni, że chcecie wynająć TĘ kawalerkę? - Agent nieruchomości kilka razy spoglądał raz na wysokiego, potężnie zbudowanego blondyna, raz na zgrabną blondynkę z lekko skośnymi, acz wyraźnie niebieskimi oczami.

- Nie, panie Rivieri, chcemy KUPIĆ tę kawalerkę... - mężczyzna był zadziwiająco zdecydowany.

- Proszę państwa, osoby z państwa dochodami, z taką pozycja społeczną na pewno stać na lepsze lokum niż ten elegancki, bo elegancki, ale jednak zaledwie kącik. - kontynuował Antonio Rivieri, pewien że sprzedaje właśnie kawalerkę jakiejś bohemie od siedmiu boleści.

„Na Merkurego!" - pomyślał ze zgrozą - "Zaraz zaczną się tu dzikie balangi i tylko czekać aż w pijackim widzie spalą kawalerkę, jako rzekomego konia z Illionu.”

- I ten kącik nam się podoba, proszę pana. - blondynka musnęła palcami komodę, jedyny pozostały w sypialni mebel po poprzednim właścicielu. - Jaka jest cena?

- Sześćset tysięcy, to około sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt solidów za metr kwadratowy. - poinformował, wiedząc, że za dwa razy wyższą cenę mogli spokojnie miesięcznie opłacać spory apartament na Kowalach. - Nasza agencja...

Blondyn przerwał mu.

- Dajemy osiemset tysięcy. I bez dyskusji. - rzucił, kończąc w tradycyjny sposób negocjacje. Od kiedy padły trzy ostatnie słowa, dobrze wychowany plebejusz mógł jedynie czekać, aż szlachcic zrezygnuje sam z siebie. - Proszę przygotować papiery.

- Jak sobie państwo życzą, ale... - Do pokoju wszedł woźny – chudziutki staruszek z fryzem na jeża i zaczął spokojnie wycierać podłogę nowym mopem.

- Witam państwa. Mogłaby pani stanąć gdzie indziej? Tu też trzeba przetrzeć.- rzucił, szorując jakby nigdy nic.

- Panie Juliuszu, nie teraz... - zganił go Rivieri, wywołując uśmieszek na twarzach zarówno klientów, jak i dozorcy.

- A jak nie kupią? - oburzył się pan Juliusz, wskazując palcem parę, teraz juz zapewne niedoszłych nabywców. - To będzie niepowycierane i potem któryś z was znowu będzie marudził, że to zaniża ocenę lokalu. Umyte musi być i basta!

- To ja pójdę po dokumenty... - tupet dozorcy wytrącił Antonia z rytmu i musiał ukryć zakłopotanie. - Państwo może się rozejrzą i może zmienią zdanie...- Agent niemal wybiegł do samochodu zaparkowanego na trawniku przed blokiem.

W tym czasie blondynka podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Mężczyzna przechadzał się po niewielkiej kuchni, krzywiąc się lekko na widok niewielkiego piecyka węglowego.

- Potem będzie można zainstalować kuchenkę gazową albo elektryczną jak kto woli. - Pan Juliusz kończył już w przedpokoju i przechodził powoli do salonu – Tyle że wtedy kuchnia chyba straci nieco uroku... Mało już jest pieców węglowych w kuchniach, bardzo mało.

- Jak mało? – spytał z ciekawości mężczyzna, wykazując dziwne zainteresowanie lokalnym przeżytkiem epoki węgla i stali.

- Bardzo mało, teraz wszyscy przestawiają się na gaz. - westchnął dozorca, rozkładając ręce, za nim stanęła blondynka – Podobno jest tańszy i bezpieczniejszy... Ale tu, na Łęgach i w ogóle nad rzeką, jest zbyt zwarta zabudowa i żeby pociągnąć rury, będą musieli kopać pośrodku ulicy. Chyba prędzej będzie jakiś punkt sprzedaży butli. A wtedy tylko czekać, aż któryś z tych pijaków wysadzi siebie i pół bloku.

- Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o kasę... - mruknął klient, przykucając przy piecyku. Drzwiczki do piecyka udekorowane były starym herbem Białogóry – białą wieżą z blankami na zielonym tle. - Ale w sumie piecyk bardzo ładny. Stary, prawda?

- I to jak! Ma już chyba ze sto lat! - niemal krzyknął pan Juliusz, wskazując na drzwiczki. - Poprzednio mieszkał tu jeden z tutejszych wykładowców, ale tych jak to na nich się niedawno mówiło - „dorobkiewiczów”. Zbierał różne takie – antyki, stare książki. A piecyk chciał zachować, bo kojarzył mu się z jednym przesądem... Zresztą nieważne... Ale jak byście chcieli obejrzeć tę jego kolekcje, to jest u nas na strychu. - wymownie wskazał palcem sufit, podświadomie uznając, że lepiej będzie przypomnieć, o czym mówi na wypadek, gdyby ludzie po przekroczeniu pewnej sumy dochodów, zaczęli nazywać strych piwnicą, a piwnicę strychem.

- Nie sprzedaliście tego? - zdziwił się mężczyzna, znający widać przepisy: takie graty miały zostać albo sprzedane, albo zutylizowane.

- A gdzie tam! Profesor jeszcze dwa miesiące temu płacił rachunki, ale potem dorwała go jakaś choroba i musiał zrezygnować z mieszkania tutaj. Przez klimat. Ale nawet po tym szef zabronił cokolwiek wyrzucać, bo można sprzedać mieszkanie drożej, ale już umeblowane. - rozejrzał się, ściszył głos i wyznał – Ale myślę, że ten cały Rivieri to najchętniej sam by to mieszkanie wziął, razem z całym majdanem... I dlatego tak się stara państwa zniechęcić!

Blondynka uśmiechnęła się i spytała:

- Kiedy byśmy mogli obejrzeć ten... cały majdan?

- A choćby zaraz! Klucze zapasowe do mieszkania mam, to możemy spokojnie się przejść. Tylko szybko, ten urzędas pewnie jeszcze zapali cygaro i będzie klął na wszystkich bogów, że mu się taka klientela trafiła niewybredna.

- No to chodźmy. - zaproponował mężczyzna i wyszedł na klatkę z partnerką – Na mieszkanie już jesteśmy zdecydowani, tylko trzeba się jeszcze zastanowić, co weźmiemy z Villa Aurora.

- O, państwo aż stamtąd? - zdziwił się woźny, walcząc z zamkiem w drzwiach. - Trzeba będzie ustrojstwo wymienić...

- Tak to pana dziwi? - mężczyzna już wspinał się po schodach.

- I to jak! - przyznał woźny. - To stare budownictwo – grube mury, z dala od centrum, ale jest jak dojechać na Akademię. Ale żeby przeprowadzać się ze Złotych Domów? To nie te standardy co tam! Na przykład tutaj są normalne, nie kuloodporne szyby. I klamki, a nie gałki. I oczywiście ogólnie wszystko jest o wiele tańsze. Będą pewnie chcieli państwo zainstalować drzwi antywłamaniowe?

- Oczywiście, solidne drzwi to podstawa. - odparła blondynka – Po tej historii z młodym Teratosso niczego nie można być pewnym.

- Co to było? - Juliusz kojarzył skądś nazwisko, wyraźnie facet był ze Starych Rodów.

- Straszna historia – Kobieta pokręciła głową. – pół roku temu biedaka znaleźli rozszarpanego w jakimś pogorzelisku. Podobno zabójcy byli tak na niego zawzięci, że zdemolowali nawet jego samochód.

- Rozszarpanego? A tak, ten mafiozo... - przypomniał sobie dozorca, skinąwszy głową drobnej staruszce schodzącej z góry. Wymienili uwagi na temat zapachu płynu do podłóg (śmierdział bananami i pomarańczami, choć miał być cytrynowy – wyszło coś żółtego i cytrusowego). Gdy lokatorka odeszła, blondynka spytała się, jak długo pracuje tu jako woźny.

- Uf, będzie ze dwanaście lat. Tak, a pewno, bo wtedy urodził się ten smark spod siódemki, ten co teraz założył „kapelę”. Tłuką po beczkach w garażu i nazywają to próbami. Ale tak – cały tuzin lat. A w ogóle, to skoro jesteście państwo zdecydowani – Julek jestem! Do mnie ze wszelkimi usterkami i opłatami.

- Marek Aureliusz de Marcia – przedstawił się mężczyzna, zaraz jednak z uśmiechem dodał – Marco.

- Alicja Maria Canissi – dygnęła blondynka – Znajomi mówią mi Ala.

- Krzyżowiec? - zagadnął Julek, mrużac szare oczy.

- Tak. - odparła dumnie kobieta, wiedząc, jak alergicznie reaguje wielu ludzi na chrześcijan, zwanych też krzyżowcami.

- No, to pamiętaj, że kapliczka dwie przecznice stąd jest czynna od świtu do zmierzchu. O, te drzwi po lewej to już strych.

Podszedł do białych drzwi bez wizjera i wygrzebał z pęku kluczy największy, z ogromnym, zdobionym uchem. Trochę nim pomanipulował w zamku, ale niewiele to dało.

Staruszek chwilę spoglądał na drzwi, mierząc je wzrokiem. W końcu energiczny kopniak otworzył im drogę na strych.

- Zapraszam do królestwa profesora Starobrzeskiego!

Alicja wpadła pierwsza i zaraz westchnęła z zachwytu – stare, może stuletnie szafy, potężne dębowe biurko z mosiężnymi gałkami. I książki – stosy książek przykryte folią - na podłodze, półkach i okrągłym stoliczku z lwimi łapami.

- Profesor miał chyba problemy z upchnięciem tego na szafce? - zażartował Marek, odkrywając jeden ze stosów na podłodze. Ku jego zdziwieniu całą kupkę stanowiły egzemplarze jednego wydania jednej książki. Tanie wydawnictwo „Fantasmagoria” ozdobiło okładkę stustronicowego traktatu wielkim wilczym łbem z wyszczerzonymi zębami.

- Ta, to dlatego musiał wyjechać ze Złotych Miast. - Julek kiwnął głową i wziął jedną z książek do ręki. - Żadne sensowne wydawnictwo nie chciało wydać „Wilków z Białogóry”. Nowobrzeski wykładał na Akademii Imperialnej, bodajże na socjologii historycznej. Potem dostał szmergla na punkcie wilków i bajań ludowych. Oczywiście pisał wcześniej książki, ale były to raczej nudne kawałki o tym dlaczego rząd królestwa Zadupczyc musiał ograniczyć import zboża z Zadupia Średniego, bo jakiś wieśniak ze szwagrem zablokowali Szlak Królewski. No, ale jak napisał „Wilki” to go wywalili z uczelni i musiał szukać pracy na Wyspach Psich.

- A te książki nie powinny być w księgarniach?

- Owszem, ale nim zdążyli je tam wysłać, ktoś z uczelni dowiedział się, o czym to jest i zablokował wysyłkę. Pewnie ktoś ważny, bo zapłacił za te całe dwadzieścia tysięcy, co już wydrukowali. Tylko nie dostał tego tysiąca, co jest tutaj. Zawsze dają mniej więcej tyle, żeby autor dał autograf i rozesłał do bibliotek.

- Stary profesor Casanova napisał powieść erotyczną i nawet go nie upomnieli, pomimo protestów Rady Studenckiej. - przypomniała Alicja – O czym to jest, że tak oburzyło profesorów?

- O buncie Lupusa z Białogóry. - wyjaśnił Juliusz, podając jej książkę – To wszystko jest w praktyce wasze, więc możecie to sprzedać lub rozdać. A już przez samo to że ta książeczka tak wściekła wykładowców pewnie będzie zbyt na campusie.

- Studiuję historię i nigdy o niczym takim jak bunt Lupusa nie słyszałem? - zdziwił się Marek, zaglądając na chybił trafił. Trafił na stronę ze zdjęciami jakichś trzech marmurowych popiersi i jednej płaskorzeźby w topornym stylu królestw wchodu.

- Profesor wyjaśnia to na końcu. Wiem, bo czytałem. - Pochwalił się Julek, mrużąc oko. - A książka by przeszła, gdyby pisała tylko o tym, że był jakiś tam bunt na terenie Białogóry. Ale profesor moim zdaniem nieco zaszalał. Uznał, że ten cały Lupus był krzyżówka człowieka i wilka. Wilkołak, rozumiecie? - Juliusz zaśmiał się głośno, ukazując niezwykle zadbane zęby. - Aha, już słyszę jak sapie na schodach pan Rivieri. Pewnie będzie się wściekał, że opowiedziałem wam o profesorze. Bo któż normalny wierzy teraz w wilkołaki, no, nie?

Młodzi chwile milczeli, patrząc po sobie i zaraz wybuchnęli nieco wymuszonym śmiechem.



Świt nad Białogórą mógł się wydawać piękny, szczególnie z perspektywy dwudziestego pietra luksusowego apartamentowca na Doma Magna: słońce ledwie wychyliło się zza masywu akropolu, prześwitując przez wykusze ruin prastarego zamku, oślepiało światło odbite od wielkich szklanych ścian biurowców w centrum. Jednak, gdy pomyślał ile jeszcze dzisiaj roboty – na wykopaliskach, w Skrajnym i przy przygotowaniu wystawy, widok tracił wiele ze swego uroku. Ciemnowłosy człowiek w czarnych spodniach, szarym bezrękawniku i wytatuowaną na ramieniu lambdą przeciągnął się i wyszczerzył w uśmiechu rząd białych zębów.

Dużo pracy, mało czasu i raczej nikt mu w tym nie pomoże...

Mimo to drobną radość sprawiał mu fakt, jak bardzo zdziwiłby się dozorca budynku, gdyby wiedział, jak nietypowego lokatora ma dach najbardziej snobistycznej konstrukcji w okolicy. Wielki kwadratowy klocek miał być nowoczesną wersją domów rodzinnych z uboższych dzielnic (budowano go w tym krótkim okresie, gdy godziło się marnotrawić pieniądze na dokarmianie sierot i budowę domów opieki). Tak więc wokół kwadratowego placu z elegancką fontanną wznosiły się ściany z czerwonej cegły, przetykane wielkimi – a nawet wielgachnymi – szybami w białych ramach z PCV. Każde piętro składało się z trzech lub czterech dwustumetrowych lokali na najwyższym poziomie. Dach – tak jak w oryginałach na Łęgach, czy Zgorzeli – został niezabudowany.

Tak więc zamiast jakiegoś apartamentu godnego Cesarza i zajmującego go Króla Parówek czy Szczotek do Toalety, siedzibę miał tu ktoś, kogo każdy mieszkający pod nim nazwałby jednym, tradycyjnym słowem – plebs.

Plebs zamieszkujący drewnianą szopę na dachu, korzystał ze wszystkich dobrodziejstw – posilał się w kuchni restauracji „Imperia” (kto by się doliczył jednego, czy dwóch pomocników w kuchni więcej, czy mniej?) , jego śmieci (zazwyczaj foliowe torebki – wybitnie passe w wyższych sferach) lądowały na dnie tego samego zsypu co resztki kawioru pana rajcy miejskiego. Problem z potrzebami fizycznymi rozwiązał wstręt mieszkańców do klas niższych. Bo czy hydraulik, czy (brońcie bogowie!) akwizytor miałby korzystać z toalet w mieszkaniach? Bzdura! Architekt przewidział na ostatnim piętrze niewielką klitkę z sedesem i umywalką. Tyle powinno starczyć obsłudze. A jak komuś daleko po schodach to niech kupi kluczyk do windy.

Przez trzy miesiące wytrzymał na dachu, ale za niedługo trzeba będzie się zbierać. Ktoś może w końcu zauważyć obcego jakoś dziwnie pałętającego się w okolicy – nie jak inni menele czy plebs – po całym mieście. A już nowy szef kuchni w „Imperii” mógł się okazać bardziej spostrzegawczy od poprzednika. W dodatku zbliżała się najgorętsza pora roku i siedzenie na dachu groziło udarem, a od przebywania w budce można było dostać klaustrofobii. Kto by pomyślał, że miasto na tym poziomie nie ma sieci przekaźników radiowych?

„Aj,” - pomyślał – „Jedna wielka wieś to całe Imperium i tyle: co z tego, że rozciąga się przez prawie cały kontynent?”

Z budki dobiegło ciche brzęczenie radiotelefonu.

Wszedł do środka, próbując przypomnieć sobie, gdzie posiał słuchawki. Mimo niewielkiego dobytku udało mu się solidnie zagracić osiem metrów kwadratowych pryczą, skrzynią z najważniejszymi przedmiotami, nieużywaną butlą z płynnym gazem i stertą rysunków (wiele w ogóle nie związanych z pracą, znikoma część stanowiła własność Uniwersytetu Bath). Na szczęście nie musiał szukać dwumetrowej kolumny anteny, pełniącej rolę podpory stropowej.

Kilkanaście kolorowych kabelków podłączonych zwykłą, czarną taśmą izolacyjną łączyło panel kontrolny anteny odbierającej sygnał telewizyjny dla okolicy z niewielkim aparatem z dwoma okrągłymi przyciskami. Obok leżały słuchawki z mikrofonem – choć próżno szukać tego modelu w jakimkolwiek sklepie w Imperium. Mężczyzna nacisnął „odbiór” i nasłuchiwał.

Jak zwykle przeczekał pierwsze szmery, gdy rozmówca po drugiej stronie na gałce starego radia szukał odpowiednich fal – nieużywanego pasma, daleko poza możliwościami tutejszych nadajników (antena dopiero po odpowiednich modyfikacjach zaczęła je odbierać). W końcu usłyszał znajomy głos, przedzierający się przez zakłócenia.

- Eryk?? Eryk? Jesteś tam?

Eryk podniósł słuchawki i założył je na głowę, zdjął osłonkę z mikrofonu i przystawił go do ust.

- Jestem, nie panikuj szefie. Coś się stało? - szorstki, jakby przepity głos musiał brzmieć jeszcze gorzej w głośnikach zmodyfikowanego radia.

- Nie mam czasu, wszystko powiem ci na miejscu. Przyjedź szybko pod wieżę i przynieś kamień. Rozmontuj aparaturę i zwiń cały majdan z dachu.

- Coś bardzo poważnego? - Nawet nie udawał, że to go nazbyt interesuje. Ciągle pojawiały się pilne sprawy, ktore trzeba było rozwiązać przy jego pomocy.

- Poza kontrolą z Akademii – nic takiego. Pośpiesz się.

Trzask odkładanej słuchawki urwał rozmowę. Eryk zdjął słuchawki i spod koszulki wyjął srebrny łańcuszek z kluczem, którym otworzył zamek skrzyni. Pod wiekiem znajdował się woreczek z wrażliwym na wstrząsy materiałem wybuchowym. Goście (nie żeby takowych zapraszał, ale zawsze mógł się przypałętać jakiś strażnik albo funkcjonariusz pretorii z łomem) nie powinni tu zaglądać – przynajmniej jeśli mieli jakieś plany dotyczące górnych partii ciała.

Wyjął spory, szary otoczak i walizkę. Spośród papierów wybrał kilkanaście rysunków detali architektonicznych wieży oraz parę kartek pokrytych koślawym pismem. Po chwili walizka była pełna, kamień umocowany w specjalnej kieszonce. Skrzynia została pozbawiona zabezpieczenia. Eryk podszedł do butli, zerwał plombę i odkręcił zawór. Gaz zaczął rozprężać się, z sykiem opuszczając butlę. Odczekał chwilę i wyszedł z walizką przed szopę, blokując drzwi cegłówką, tak by nie zatrzasnął ich wiatr.

Zmarszczył brwi, skupiając uwagę na przestrzeni między dachem na Doma Magna, a polanką w Parku Skrajnym. Tatuaż na ramieniu pulsował jasnobłękitnym światłem.

- No to – hop! - rzucił, gdy uznał, że jest zdolny wykonać sztuczkę „spalony bezdomny”.

Cisnął woreczkiem do wnętrza. Szopa eksplodowała niebieskimi płomieniami, rozsypując się na tysiąc części, a cała dzielnica straciła dostęp do telewizji.

Gdy po kilku minutach na dach wdrapał się woźny, zwany „administratorem budynku ds. porządkowych” znalazł resztki dzikiego siedliska, nadal wyczuwał gaz. Z żalem popatrzył na szczątki anteny i wzruszył ramionami – nie jego wina, że jakiś menel zwiedza teraz okolicę jako popiół. A antena był na szczęście ubezpieczona, to może nawet na nim zarobili. Bo to chyba podpada pod „wandalizm, z wyjątkiem działalności artystycznej”?



Dzikie wysypisko na polanie w Parku Skrajnym dawno zostało oczyszczone ze wszystkiego, co godne było uwagi złomiarzy. Zostały tu tylko stare, drewniane meble, jakieś plastikowe butelki i mnóstwo folii wszelkiego gatunku. Taśmy magnetofonowe wiatr porozwieszał na drzewach niczym paskudne, czarno-brązowe pajęczyny. Wszystko nabierało cech post-apokaliptycznego krajobrazu w znikomym świetle wschodzącego słońca, przedzierającego się przez konary starych dębów.

Zdziczały kundel, ostatni ze sfory, która wpadła w zasadzkę hycli, przeszukiwał sterty pustych opakowań po pizzy. Zapach, dzieło raczej jakiegoś chemika niż wybitnego kucharza kłamał – już nic tam nie było od dobrych paru lat.

Nagle pies nastawił uszu, podkulił ogon i wyszczerzył zęby, czując nienaturalne pulsowanie powietrza. Zerwał się do biegu, gdy polankę zasnuło błękitne światło.

Po chwili, ze sterty butelek po jabolach podniósł się Eryk.

Łeb, rozpychany od środka przez mózg, pulsował, dając do zrozumienia, że ludzkie ciało nie jest stworzone do przemieszczania się z taką prędkością. Zaraz zaczął mu wtórować żołądek, dręczony ponadto bezmięsnym postem.

Gdy zwrócił niewielką kromkę z serem, odszukał walizkę. Zamek wytrzymał lot, można było się zbierać. W barakowozie będzie mógł wyczyścić się do porządku i wysłucha, czego chcą od nich ci idioci z Akademii.

W końcu to nie ich wina, że przyjechali z Knaufsbergu i odkryli resztki warowni sprzed tysiąca lat! Ci pseudonaukowcy dawno by ją znaleźli, gdyby nie to że woleli przeszukiwać rodzinne kolekcje Starych Rodów, jednocześnie zabiegając o nowe fundusze. Ciekawe, na co wydają te kokosy, skoro nie spenetrowali nawet najbliższej okolicy?

Chwiejnym krokiem dotarł do wykopalisk. Pod wielkim, brezentowym namiotem, krył się długi na sto i szeroki na pięćdziesiąt metrów wykop. Niemal nikogo nie było – pierwsza zmiana zaczynała dopiero o szóstej. Wokół stało kilka barakowozów, i jeden kontener z bezwartościową ziemią. Jedna przyczepa z anteną radio-telewizyjną na dachu stanowiła apartament i biuro profesora Cristiano Canem. Sam profesor czekał już przed wejściem do namiotu, w swojej ukochanej kraciastej koszuli, sztruksowych spodniach, z nieodłącznym notatnikiem.

- W końcu jesteś. - żachnął się Canem z ironicznym uśmieszkiem na wąskich wargach okolonych siwym zarostem. Długie, szpakowate włosy sięgały mu do ramion i teraz swobodnie powiewały na wietrze. Spod okularów błyskała para szarych, bystrych oczu. - Co, daje po łbie taka podróż? Leć do mnie, zmyj z siebie ten ser i przyjdź zaraz na piątkę. Masz ten kamulec? No, jasne - bez niego nie wyrobiłbyś czternastu kilometrów w pięć minut.

- Ci kontrolerzy muszą być strasznie ważni, skoro tak się rozgadałeś, szefie... - jęknął, wiedząc, jak milkliwy wykładowca potrafił zatruć atmosferę niewyczerpanym potokiem słów - szczególnie gdy tracił kontrolę nad sytuacją.

- Sam rektor i jeden z tych nadętych balonów, zwanych dla hecy archeologami. Życzliwy dodał, że chodzi o teren. Twierdzą, że właściciel nie wyraził zgody. Wyjaśnię ci, jak przestaniesz cuchnąć niestrawionym chlebem.

W przyczepie Eryk zastanowił się nad konsekwencjami tej kontroli. Miał pewność, że nic nie znajdą – choćby bardzo chcieli. Ci, którzy ich wysłali byli pod względem papierów wręcz pedantyczni. Chyba że sami też coś planują. A najważniejszy kontroler, jaki mógł ich skontrolować raczej nie będzie się zapowiadać... A już na pewno nie pozwoli, by Eryk dowiedział się o jego wizycie zbyt wcześnie.

- Niedobrze... - warknął sam do siebie. Mogli sobie przypomnieć o poprzednich wyczynach ekspedycji „naukowej”. A to oznaczało, że nie wyślą byle kontrolerczyny z jakąś instrukcją od rektora. Prędzej on sam zwizytuje tak sensacyjne odkrycie.

Przy resztkach żłobu sprzed milenium czekał już na niego niezbyt zaskakujący widok. Potwierdziły się jego najgorsze obawy: Rektor Białogórskiej Uczelni Wyższej przeglądał dokumentację z ostatniego miesiąca z niezbyt zadowoloną miną. Gęste, zrastające się nad nosem brwi, szeroki nos, skośne oczy i gładko wygolony kwadratowy podbródek wykrzywione były grymasem wściekłości.

- Nic nie znaleźliście? - spytał spokojnie, co oznaczało, że jest nieźle wpieniony.

- Nic nie wiedzieliśmy o sprawie, panie Lupem! - Kolejna Wielka Rzeka Słów wytrysnęła z ust Cristiano, zaraz jednak wizytator postawił tamę.

- Nawet masz rację. - przyznał, odkładając papiery na polowy stolik, na którym już czekały kawa i bułki – Naprawdę nic nie wiecie? - trzasnął pięścią w plastikowy blat. Raport plasnął miękko na ziemię, kubek roztrzaskał się o jakiś wystający kamień, bułki chwycił Eryk, pojawiając się nagle za plecami Canem. Jedna sztukę pieczywa połknął za jednym gryzem, drugą odłożył na stolik.

- Szkoda, żeby się tak głupio zmarnowało. - wyjaśnił, siadając na niskim pieńku naprzeciw rektora.

- Czemu nie zauważyłem, żebyś przechodził obok mnie, po tym jak zeżarłeś moją bułkę, a przed tym jak się rozwaliłeś jak pasza, nawet ze mną nie witając? - spytał cierpko Lupem, zaciskając pięści.

- Bo chciałem poćwiczyć, Franko. - palnął, wyciągając rękę po drugą bułkę.

- A ja wolałbym, synu, żebyś ćwiczył po drugiej stronie granicy. - Franko Lupem trzasnął go po palcach, po czym przeszedł się kawałek po pniak dla siebie. Na pewno był wygodniejszym siedziskiem niż rozchybotane plastikowe krzesło. Canem stał z boku, nie ryzykując, że stanie pomiędzy tą dwójką, gdy skoczą sobie do gardeł.

- Nie moja wina tatuśku, że po prostu czasem muszę sobie obniżyć ciśnienie. - Eryk wyszczerzył dwa szeregi niezwykle białych zębów. - Ale o co chodzi. Bo raczej nie o tę kontrolę?

- Moje geny są chyba byt inteligentne. - oznajmił Lupem i wyciągnął z kieszeni zgięty w czworo żółty papier. Podał go Erykowi – To do ciebie. Z samej góry.

- Z jakiej wysokości?

- Ze szczytu Czarnej Góry, z drugiego piętra Pałacu Chanatu. Teratosso szmuglują broń na masową skalę. Blisko pięćset karabinów w ubiegłym roku. Masz to ukrócić. O głowę albo dwie. Przynajmniej jeden z trojaków ma zostać przy życiu, żeby ten stary zgred nie marudził, że mu całe potomstwo wybiliśmy. Już to że ten tam został ukatrupiony w tej rzeźni, jest dla niego plamą na honorze. Do czego doszło, żeby potomek sławetnego Lupusa zajmował się mokrą robotą? - westchnął, dochodząc (jak tysiące pokoleń przed nim) do wnosku, że świat schodzi na psy.

- Wszystko jest możliwe, przynajmniej od kiedy starsi o jedno pokolenie potomkowie sławetnego Lupusa szwendają się po świecie, rozrzucając nasienie i nie przejmując się losami potomstwa. - uśmiech nie znikał z twarzy Eryka, gdy czytał rozkaz, podpisany zamaszystym pismem Wielkiego Chana. Rozkaz w znacznym stopniu pokrywał się z jego osobistymi planami na najbliższe miesiące. Zignorował uwagę Lupem'a o należnym starszym szacunku i wstał, przechadzał się przez chwilę po stanowisku.

- W końcu cię wyciągnąłem z tej cholernej wyspy!

- O dwanaście lat, dwa dni i jeden pogrzeb za późno.

Franko w końcu podszedł do niego i powalił go ciosem pięścią w twarz. Mógł pyskować, mógł być bezczelny – ale nie mógł się uchylić przed tak błyskawicznym ciosem.

- Kończymy tutaj te wykopki, chwalicie się na wystawie, likwidujesz synów Chana Zachodu i spieprzamy. - rozkazał władczym tonem, wysuwając ku leżącemu Erykowi rękę.

- Ale jeszcze załatwię jedną sprawę. - Eryk jak zwykle chciał mieć ostatnie słowo.

- Jaką, u diabła?

- Poszukam rodzeństwa! - Eryk złapał wyciągniętą dłoń i szarpnął do siebie.

Canem już dobrą chwilę obserwował tą scenę i z ulgą przywitał dzwonek telefonu. Odszedł, by nie zakłócać rozmowy targami o cenę wody dla archeologów i nie być świadkiem rodzinnej awantury.

Gdy wrócił, Eryk zasłaniał się przed nawałą ciosów Franka. Wyglądało to tak, jakby ktoś puścił film karate z dziesięciokrotnym przyspieszeniem. Starszy z walczących miał poszarpaną marynarkę i zadrapanie nad lewym okiem. Pod prawym okiem Eryka zaczynała kwitnąć sporych rozmiarów śliwa.

- Panowie: dobre nowiny! - oznajmił Cristiano, mając nadzieję na chwilowe zażegnanie sporu.

- Jakie? - pytanie Lupem'a zbiegło się z potężnym prawym sierpowym Eryka. W ostatniej chwili twarz Franko ocalił unik, jego kontra ogłuszyła przeciwnika, który zachwiał się i upadł.

- To skoro juz pogadaliście: kontroli nie będzie! - gromko odpowiedział Canem, widząc, że Eryk szuka czegoś nieokreślonego na nieboskłonie – ale raczej był przytomny.

- Co się stało? - zdziwił się Franco - Przecież tutaj kontrola to jak pielgrzymka do Meddin – być musi!

- Rektora wezwano, jako eksperta od materiałów wybuchowych na polecenie pretora. Chcą się dowiedzieć, jak wysadził się jakiś bezdomny na Doma Magna.

- To jest historyk, czy fizyk w końcu ten cały rektor Ludi? - Lupem gubił się już w plątaninie tytułów naukowych i specjalizacji.

Cristiano wzruszył ramionami. Jako odpowiadający za zatuszowanie wielu rzeczy znał wszystkich prawdopodobnych kontrolerów, ich źródła dochodu i lewe interesy.

- Zależy, za co mu aktualnie płacą. Pewnie oderwali go od robienia tej galaretki. Jak to temu było... Palma? Napalm?

"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#2
I




Mieszkanie po przeniesieniu ze strychu mebli zyskało wiele uroku – widać było że profesor był wielkim estetą. Po ustawieniu wszystko komponowało się w harmonijną całość, ślady na ścianach sugerowały wieloletnie, sprawdzone ustawienie mebli. Dodatkowo sąsiedzi pomogli ustalić dawny porządek, przynosząc zdjęcia. Okazało się bowiem, że osiedlowy zespół ludowy, którego dwie wokalistki mieszkały nad nimi, miał specyficzną umowę ze Starobrzeskim: w zamian za udostępnienie lokalu i pianina do prób, muzycy pomagali mu odtworzyć zapomniane i nigdy nie nagrane utwory lokalnej kultury. Przy okazji robiono sobie wiele zdjęć w strojach po prapraprababci. Znaleźli nawet zdjęcie profesora – niskiego, chudego człowieczka z czupryną gotową do ogłoszenia się niezależną republiką. Pianino zaraz wpadło w oko Alicji, która grać lubiła, choć musiała się pogodzić z tym, że (zdaniem większości słuchaczy) – nie umiała.

Już dwa dni po zakupie mieszkania, postanowili wydać tradycyjną parapetówkę. Oczywiście tradycyjną w sensie zaproszenia gości, przyjęcia nieproszonych sąsiadów z otwartymi rękami i wypicia kieliszka szampana za nowy lokal – czyli była to dość snobistyczna impreza. Tradycyjna parapetówka z Łęgów co do oblewanego lokalu, to jedynie się tam zaczynała, potem się przenosiła w różnych, nieprzewidzianych przez żadną ustawę o imprezach masowych kierunkach. I NIGDY, ŻADEN szanujący się gospodarz przyjęcia nie zafundowałby gościom marnego kieliszka szampana. A przynajmniej nie jednego.

Marek nalegał, by wydać dwie parapetówki: dla sąsiadów i dla znajomych z Doma Aura. Jako najpoważniejszy powód podawał konieczność zaproszenia Luciano Palicotto.

- Dlaczego mamy go zapraszać? - zdziwiła się Alicja, ślęcząca nad kartką z listą zaproszonych. Całe mieszkanie zawalone było kartonami z talerzami, zasłonami, lampami, lustrami i sprzętem elektronicznym, które po wyeliminowaniu zbędnych gratów wciąż wymagały solidnych czystek. Kuchenny stół jako jedyny nadawał się do położenia na nim kartki.

- Wyszukał nam tę kawalerkę. - Marek też nie był zachwycony, jednak Luciano był nieco nadpobudliwy i gdy tylko usłyszał o ich chęci przeprowadzki, nawet nie spytał się, czy jego pomoc będzie potrzebna. - Poza tym pomógł nam podnająć apartament... Nie krzyw się. Też nie lubię dupka.

- Wyrażaj się! - Alicja żartobliwie pogroziła mu palcem. - Bo każę ci szorować język mydłem. Dobra, niech będzie. Ale: jeśli tym razem będzie się uganiał za dziewczynami z gumowym...

- Osobiście wybiję mu to z głowy tłuczkiem do mięsa. - obiecał Marek, przeciągając się. Tłuc tego oszołoma mógłby bez żadnego poważnego powodu. - A co z Ewą i Lidią?

- Już je wpisałam. Pewnie przyjadą limuzyną, nie? - Alicja skrzywiła się na myśl o tym, jak piekielnie drogi wóz będzie obijał się o piekielnie wysokie krawężniki na podjeździe. Ugryzła ekologiczną bułkę posmarowaną ekologicznym masłem przykrytym ekologiczną szynką. Wszystko inne cuchnęło jej na kilometr konserwantami i słodzikami. – Podobno mają nowych narzeczonych?

- Coś mi się obiło o uszy. - Mężczyzna wyjrzał przez zakratowane okno na trzepak obwieszony dziećmi i dywanami. - Ostatnio nie zajmowałem się sprawami towarzyskimi... Zresztą to narzeczeństwo może być już mocno nieaktualne. Ostatnio Ewa zrugała mnie, że nie wiedziałem o tym że zerwała z młodszym Pisci całe pięć minut wcześniej.

- Racja. Czyli mamy już chyba... - Alicja ponumerowała listę gości nie mieszkających w pobliżu, stawiając przy ostatnim nazwisku cyfrę XV - Piętnaście osób. W sumie zrobimy dwie imprezy dla trzydziestu osób. Pan Juliusz pozwolił nam urządzić grilla koło placu zabaw, więc mogą dojść przypadkowi świadkowie. Ale raczej nie znajdziemy się w „Plotce” pod „Największe imprezy tygodnia”.

- I dobrze. - oznajmił z uśmiechem Marek, wiedząc, że sama obecność Luciano spowoduje, że w okolicy będzie się kręcić więcej paparazzi niż stałych mieszkańców. - Pamiętaj, że wraz ze wzrostem ilości gości bałagan rośnie a portfel maleje. Chociaż jeśli sprzedamy te książki... Myślałaś o tym?

- Ja tu nie jestem od bezsensownego myślenia, tylko od działania. - oburzyła się dziewczyna – W akademiku już wisi odpowiednie ogłoszenie. Zaraz idę do rektoratu poinformować o zmianie adresu, to zajrzę do Mercatora i spytam, kto się zapisał na listę.

Marek obrzucił wzrokiem zagracające przedpokój pudła z głośnikami.

- Ja w tym czasie pozbędę się jakoś części nagłośnienia, rozdam po sąsiadach trochę staroci i może rzucę okiem na tę książkę. - Skinął głową w kierunku ich prywatnego egzemplarza „Wilków z Białogóry”. - Ciekawe to chociaż?

- Całkiem-całkiem... Nie mam głowy do dat, a tam ich było w chole... Dużo ich było. A skąd wiesz, że czytałam?

- Bo całą noc nie spałaś i nie wychodziłaś z domu. A twoja ulubiona zakładka jest już za tylną okładką.

- A ty żałujesz, że nie pomogłeś mi inaczej spędzić tej nocy? - Alicja uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy – Pamiętaj: najpierw ślub, potem...

To było dla niego najciekawsze w ich związku. Mieszkali razem, od kiedy skończyli liceum, zaręczyli się rok temu, a spali w osobnych pokojach. Owszem, nieraz słyszeli plotki, o tym z kim się to niby zdradzają, ktoś oberwał po głowie za rozpowiadanie o tym, jak Alicja pracuje w nocnym klubie. Wielu nie rozumiało, że to Alicja ma miłować swoich nieprzyjaciół, a Marek, jako niezbyt religijny osobnik nie miał żadnego moralnego zakazu bicia ludzi, którzy obrażają jego narzeczoną.

- Przyjemności... Wiem, wilczku. Ale nie wyglądasz na kogoś, kto nie spał całą noc. - zauważył Marek, gdy nie dostrzegł u niej śladów niewyspania, najwyżej objawy zmęczenia oczu lekturą.

- Jutro wychodzę na noc. Rano zrobię ci śniadanie do łóżka. - Powinna powiedzieć raczej „do fotela”, bo Marek zawsze upierał się poczekać, aż wróci. I zawsze przysypiał. - Tylko nie zamykaj okna od środka. Kiedy mają nam ściągnąć te kraty?

- Za dwie godziny przyjdzie znajomy pana Juliusza. Mówił, że normalnie zajmuje to godzinę, ale dla nas wyrobi się w pół. - Marek był lekko zaskoczony ilością znajomości, jakie zawarli za pośrednictwem starego woźnego. - A nawet jakby się trochę przeciągnęło, to tak policzy. Od której otwierają rektorat?

- Od dziesiątej. - Dziewczyna rzuciła okiem na zegarek - Rany, już dziewiąta? Lecę, bo zaraz będzie tam stało pół akademiku...

W chwilę później z wieszaka zniknęło niebieskie palto, a drzwi wyjściowe trzasnęły. Marek postanowił dokończyć za nią bułkę. Może i nie było w niej nic sztucznego, ale smakowała paskudnie.


Komisarz Seweryn Turski był dumny z kilku rzeczy: nienagannej, dwudziestoletniej służby w Straży Pretoriańskiej Białogóry, nieco tylko starszego wozu zwanego przez wszystkich „Pradziadem wszystkich aut” oraz rozbicia bandy dilerów ze Zgorzeli, zaopatrującej niemal połowę miasta w prochy, strzykawki i tabletki.

Mimo iż ukręcił wtedy łeb sporej organizacji przestępczej, to nie dostał awansu, a śmierć dwóch pretorian poszła na marne za sprawą łaskawego prokuratora Augusta Maximusa Gladi, solidarnie sabotującego wszelkie akcje przeciw prawdziwym szefom szajek. Bandami mogli zawiadywać może dorobkiewicze z Łęg czy Zgorzeli, ale jak mają to robić, instruowali ich mieszkańcy elitarnych dzielnic, gdzie na zakup byle kawałka chodnika trzeba było mieć papiery szlacheckie.

Członkowie Starych Rodów uważali się za pępek świata od dnia, gdy dwieście siedemdziesiąt pokoleń temu Aureliusz z dziesięciorgiem rodzeństwa założył Jedenaście Złotych Miast. Mimo wszystko należał do tych miłych władców – zamiast pozbyć się reszty rodzinki za pomocą fachowców w czerwonych kapturach, postarał się, by każde miało odpowiednio dużą prowincję pod panowaniem. Stare Rody uważały się za bezpośrednich potomków i spadkobierców tej radosnej gromadki, a do tego właścicieli wszystkiego, co kiedykolwiek weszło w ich posiadanie. A że jedenaście gąb do wyżywienia to nie mało, Aureliusz podbił połowę znanego podówczas świata, nim zmarł w jakimś pojedynku (archeolodzy, którzy zbadali mumię Wielkiego Założyciela, wspominali coś o zawale serca lub innej chorobie, ale wersja z zapaleniem ślepej kiszki nie pasowała do romantycznej legendy, więc została zakazana ustawą dwieście lat temu).

I jak na nadętych bufonów przystało, kryli swoich gdzie się dało: w polityce, w nauce, w mediach, a nawet w pretorii. Jakimś cudem zgodzili się całe trzydzieści lat temu dopuścić do służby osoby spoza Listy Starych i Wielkich Rodów. Gdyby Turski urodził się dwadzieścia lat wcześniej ,zostałby najwyżej hyclem – bo czymże więcej jest praca w Milites? Łapie się pijaczków i psy. I do niedawna jeszcze dziwki, ale teraz to prawo zwala całą winę na alfonsów. A ci zostają zatrzymani, dopiero jak pobiją swoje „dziewczęta”. A niektórzy odpowiedzą przed sądem dopiero jak inny sąd pozbawi ich szlachectwa – ostatni taki wypadek odnotował jakiś historyk bodajże sto lat temu.

Jest jeszcze drogówka: ale to by była jeszcze gorsza robota. Zatrzyma się takiego małolata po prochach, ten tylko poświeci sygnetem rodowym i powoła się na immunitet szlachecki. A jak nie puścisz, to możesz szukać nowej pracy. Na innym kontynencie.

Teraz Turski wracał z przeglądu wozu i musiał przyznać, że mechanik pretorii Dionizy zrobił wszystko, co obiecał. Pradziad Wszystkich Aut jechał cicho, jakby dopiero co opuścił fabrykę. Nowy, brązowy lakier lśnił jak w dniu zakupu. Ponadto za sporą nieostrożność przy pakowaniu do radiowozu jednego z zaopatrujących syna Dionizego dilerów (nieostrożność drobną - zakończoną zaledwie pobytem delikwenta w szpitalu, gdzie wydarzył się kolejny przykry, losowy wypadek – biedak spadł z łóżka i połamał obie nogi) zamontował on w prywatnym samochodzie Seweryna radio działające na częstotliwości zarezerwowanej dla pretorii. Turski nie musiał już nosić ze sobą olbrzymiego przenośnego telefonu służbowego, a i tak w samochodzie, lub w jego okolicach spędzał większość czasu, gdy był poza domem. A jak już był w domu, to zawsze mógł być znaleziony pod numerem stacjonarnym.

Radio właśnie odezwało się skrzekliwym głosem pani prokurator o bardzo trafnym nazwisku Brutus:

- Turski, gdzie jesteś? Gdzie jesteś, Turski?

Komisarz podniósł z niechęcią mikrofon.

- Na Cesarza Bucika. Stoję na światłach na skrzyżowaniu z Bohaterów Wojny Wschodniej, więc może pani się nie spieszyć. Mam jakieś pół godziny. A co się dzieje?

- Mów, do cholery, że jesteś na Augusta Cezariona...

- Ale mówili na niego Bucik... Bo był tępy jak... - Turski w duchu przeklął panią prokurator, której nazwisko wyjątkowo pokrywało się z wszelkimi pasującymi do niej przydomkami(1).

- Dobra, nie gadajmy o kimś, kto nie żyje od pół milenium... Mamy świeższe trupy. Na tyłach „Melanżu”, adres Zgorzelska 13. Strzelanina, jakieś pół godziny temu... Hoża już tam jest, macie tę sprawę razem.

- Aim on maj wej, mis prokiurejtor! - Turski ze spokojem odłożył mikrofon. Wiedział, że trochę czasu minie nim Brutus znajdzie ten zwrot w „Rozmówkach imperialno-saksońskich” i domyśli się, że to nic obraźliwego. Jest to jedyny język obcy, jakiego jest w stanie nauczyć się przeciętny mieszkaniec Złotych Miast, a ona nadal uważa, że tłumacz dodaje człowiekowi powagi. Ciekawe, u jakiego plemienia w buszu? Może u kanibali – zawsze to jeden obiad więcej.

Zielone światło dla pieszych zamrugało, przez ulicę przebiegła jeszcze jakaś blondynka w niebieskim palcie. Wtedy Turski wyciągnął na dach kogut, włączył syrenę i ruszył, by sprawdzić nowe osiągi wozu.



„Melanż” uchodził za lokal średniej klasy: mimo iż położony był w centrum miasta, to jednak nie był ulubionym miejscem spędzania weekendu przez szanujących się obywateli. Stał przy ruchliwej, hałaśliwej drodze, bez wystarczającej ilości miejsc parkingowych, by obsłużyć większą ilość zamożnych gości. Ponadto, zdarzały się tu burdy z udziałem typów dobrze znanych raczej z działalności w uboższych dzielnicach. Powszechnie uważało się, że jest to zwykła melina, gdzie na zapleczu planuje się przekręty na wielką skalę. A obecność skąpo - acz drogo - ubranych pań, niezbyt oryginalnie, za to bardzo profesjonalnie proponujących co bogatszym bywalcom „zabawę na jedną noc” tylko potwierdzały tę opinię.

A już na pewno gwoździem do trumny „Melanżu” jako przykrywki dla mafijnych interesów był widok, jaki zastała nadinspektor Zofia Hoża. Pięć osób z ranami postrzałowymi porozrzucanych dookoła stołu zastawionego gotówką w grubych plikach i jeszcze grubszymi workami z kokainą raczej nie zginęło przy obliczaniu datków dla sierotek.

Turski przyjechał na miejsce w pięć minut. Nie był to jego rekord, ale w końcu były godziny szczytu i nie wszyscy mieli ochotę usuwać się z drogi samochodu na sygnale. Sam zawsze ustępował karetkom i straży pożarnej. Co do strażaków, to nigdy nie wiedział czy to nie jego dom się pali. A karetki były dla niego święte, bo sam raz był o włos od śmierci, a wioząca go erka utknęła w korku.

Hoża już czekała na niego przed głównym wejściem. Od razu podała mu niemal pustą teczkę z numerem sprawy. W środku był tylko odpis ze zgłoszenia telefonicznego o strzelaninie w klubie.

- Dzień dobry, Młoda. Co to jest? - Wbrew zwyczajowi, zamiast zasalutować, tylko podał jej rękę.

- Dzień dobry, panie komisarzu. Akta tej sprawy. Mamy się zająć jeszcze jedną sprawą, bo Brutus pomyślała, że to ten sam sprawca. - Hoża przeszła przez przytrzymane przez komisarza drzwi i wskazał na wejście na zaplecze. - Cała akcja była godzinę temu, nasi nic nie robili, bo nie wiedzą kogo szukać. Lokal zamknęliśmy, zaraz będzie tu brat właściciela.

- A co z właścicielem?

- Jest na zapleczu. Strzał z czegoś na kształt obrzyna z bardzo bliskiej odległości. W twarz. Ja spróbuję wydobyć od nich nagranie z monitoringu. - Zofia wskazała drzwi, których próg obficie spryskany był czymś mokrym i śmierdzącym jak mocz. Podejrzewał, że ten, kto znalazł właściciela lokalu, nie rozumiał powagi sytuacji i zmył ewentualne dowody na przestrzeni jakiegoś metra kwadratowego. Mimo wszystko nos Turskiego przeżył wkroczenie do śmierdzącego papierosami, prochem i szczynami pokoju.

- To skąd wiecie, że to właściciel? - spytał czysto retorycznie dokumentującego miejsce zbrodni fotografa po spojrzeniu na kostno-mięsno-krwistą mieszankę na głowie jednego z trupów. Wszyscy pozostali mieli twarze – komisarz niezbyt się zdziwił, rozpoznając w jednym z nieboszczyków Michaela Calisianusa, zwanego Twardym. Twardy zwiał kilka tygodni temu spod opiekuńczych skrzydeł jednego z bossów z Kwartii, dziwnie zbiegło się to z istną czystką dokonaną przez tamtejszych pretorian w szeregach jego byłych kolegów. Musiał więc zaczepić się u kogoś dość znacznego, aby uchronić siebie i żonę przed gniewem tych, którzy uniknęli łapanki. Tak jak trzech kolegów leżał na podłodze, kule trafiły go w klatkę piersiową, potem ktoś profilaktycznie wbił im coś ostrego w podbródek. Sejf był otwarty na oścież, ale nie nosił żadnych śladów włamania. Turski podszedł do trupa bez twarzy.

Był to olbrzymi - na pewno ponad dwumetrowy - mężczyzna w eleganckiej marynarce i firmowej koszulce klubu. Pozostali nosili uniformy ochrony z kaburami pod lewą pachą. Z uszu zwisały złote kółka, mocno kontrastujące z obrzydliwym widokiem sieczki między nimi. Za denatem ścianę i drzwiczki sejfu zbryzgało to, co wylatujące z czaszki odłamki śrutu pociągnęły za sobą. Cud, że facet zachował czerep. Potężne, owłosione ręce zdobiła biżuteria: na obydwu, zwisających swobodnie nadgarstkach spoczywały ciężkie bransolety ze szczerego złota.

- Facet ma na sobie ze dwadzieścia moich wypłat – westchnął, postanawiając poszukać czegoś na stole. Na pewno nie był to napad rabunkowy: banknoty na stole pokrywały rdzawe plamy. Nadal były poukładane w zgrabne kupki po około dziesięć tysięcy w każdej. Czyli kasa leżała na stole, gdy zaczęła się jatka, a nawet jakby coś było stąd ubierane, to gospodarze raczej nie protestowali. Może już się dogadali, wymienili towar na kasę i dopiero wtedy tamci otworzyli ogień? Hałas zaalarmował ochronę i nie mieli czasu brać forsy?

Spojrzał na jednego z kompanów właściciela. Ci trzej zostali postrzeleni zwykłymi kulami, na ich szefa przygotowano śrut. Porachunki między gangami? Zaraz sięgnął ku prawej dłoni tego na krześle. Nie zastał rodowego sygnetu na serdecznym palcu. Ale Turski od razu rozpoznał nieboszczyka.

Młody Camillo Teratosso słynął z odgryzionego przez psa środkowego palca, rodowy sygnet nosił na palcu wskazującym. Ale ten został odcięty niedawno razem ze złotym pierścieniem ozdobionym głową węża z obnażonymi zębami jadowymi. Turski wiedział, że mają jakiś klub w mieście – i że prowadzą interesy niezbyt przystojące członkowi Wielkiego Rodu. Co nie przeszkadzało temu staremu szakalowi Valentino, by uważać ich za godnych nadawanego przez głowę rodziny oficjalnego tytułu „Nadzieja Rodu”.

Komisarz zaraz wyłowił z pamięci obraz czwórki młodych Teratosso: urodzeni jednego dnia, z jednej matki. Biedaczka nie przeżyła porodu – lekarze zdziwili się, gdy zdecydowała się rodzić siłami natury. Czwórka niezwykle dużych noworodków przyszła na świat w prywatnej klinice w Emiracie Marcii i wróciła do kraju w wieku bodajże siedemnastu lat – już wtedy Camillo był zwany Dziewięciopalcym. Zaraz stali się stałymi bywalcami aresztów, z których regularnie wychodzili na mocy immunitetu Wielkich Rodów. Ledwo dwa lata temu jeden z czworaków zginął w wypadku samochodowym koło parku Skrajnego, a kilka miesięcy temu coś rozerwało na strzępy Leona. W pretorii nikogo to specjalnie nie zdziwiło: denat lubił zapolować na bezpańskie psy, zwoził ich łby do domu i wypychał. W końcu musiało się to tak skończyć. A jednego z jego ludzi ktoś pozbawił oczu – to zwalono na konkurencję w ciemnych interesach. Wtedy sprawę szybko wyciszono, a Valentino Teratosso wymusił w ratuszu zagospodarowanie ruin rzeźni, gdzie znaleziono jego syna. Obecnie był tam skwer z niewielką tabliczką upamiętniającą „młodego, ambitnego człowieka, którego przedwczesna śmierć pogrążyła w smutku i żalu całe miasto”. Mimo iż oficjalnie był to „Park Sosnowy”, to wszyscy mówili na niego „Psi Raj”. Chyba na cześć psinek, które tak trafnie rozpoznały złego człowieka.

- Mam coś ciekawego. - Hoża wyrwała go z zamyślenia. Z jej twarzy wyczytał podobne myśli, do tych jakie go trapiły: to będzie delikatne śledztwo, Teratosso będą chcieli sprawiedliwości szybko i okrutnie, góra będzie chciała się pochwalić wynikami, a jakby coś nie wyszło, to cała wina spadnie na nich.

Kamera ukryta w ścianie zwrócona była na Teratosso, siedzącego na tle sejfu. Perspektywa powiększała już i tak spore wały nadczołowe Camilla, a twarz nabierała jeszcze bardziej małpiego wyglądu. Nie widać było stołu, a co za tym idzie jego niezgodnej z prawem zawartości – taśma nijak nie mogła służyć za dowód rzeczowy. Wyglądało to tak, jakby właściciel lokalu przeliczał miesięczny utarg w towarzystwie co najmniej jednego ochroniarza. Nagle ochroniarz zaczął się szarpać z kaburą. Teratosso śmiał się. Zaraz jednak zrzedła mu mina – widoczny w kadrze goryl upadł na podłogę, mignęła czyjaś ręka, coś ciemnego zachlapało ścianę. Teratosso znowu się śmiał – chyba był naćpany. Zaraz jednak kamera zarejestrowała rękę z wymierzoną w twarz bronią.

- Lupara – Turski rzadko widywał taką broń, ale od czasu sławetnej, nagłośnionej przez media wendety dwóch stołecznych rodów mafijnych znał ja chyba każdy obywatel Imperium. Lupara na ekranie wystrzeliła, masakrując twarz Teratosso, której ostatnim wyrazem był przeraźliwy strach. - Dopiero teraz się wystraszył, jakby usłyszał coś nieciekawego...

- Nie ma dźwięku? - Seweryn zagadnął ochroniarza, który pokazał pretorianom pokój z monitoringiem, ale ten nadal wychodził z szoku. Pewnie dlatego w ogóle się dowiedzieli że jest tam coś takiego jak kamera. Młody bramkarz tylko pokręcił głową, odpowiedziała Hoża.

- Nie ma dźwięku. - potwierdziła Hoża, równie zawiedziona co on. - Monitoring był chyba tylko po to, by nikt nie podbierał kasy z sejfu. Poza tym nagrania z tego pokoiku pomogłyby rozwiązać połowę naszego archiwum. Patrz dalej.

Trup Camillo tylko chwilę podrgał. Wtedy w zasięg kamery wszedł sprawca: nie widzieli jego twarzy, za to na pewno wyróżniał się w tłumie: długi, skórzany płaszcz, czarny kapelusz. Złapał swoją ofiarę za prawe ramię – nie widzieli, co nim robi, zaraz jednak ręka opadła luźno a morderca znikł z widoku, zasłaniając twarz rondem kapelusza. Zaraz jednak wrócił i uklęknął gdzieś koło jednego z postrzelonych. Po chwili zniknął znad podrygujących zwłok – to jednak on podobijał rannych. Hoża wyłączyła monitor.

- Kamera na korytarzu zarejestrowała to samo: płaszcz i kapelusz. I kelnerkę, która wchodzi na zaplecze. Mijała się z nim, ale nie zwróciła na niego uwagi. Ofiary to...

- Camillo Teratosso, lat 23, Nadzieja Rodu. Michael Calisianus, lat 30 Przypadek Beznadziejnej Głupoty i trzech, których nie znam. - Seweryn skądś znał ten styl ubierania się: elementy stroju pasterzy krów z Wielkich Równin nie były nigdy modne nawet w czasach gdy Wielkie Rody „zniżały się łaskawie” do poziomu życia zwykłych obywateli. Kojarzył gdzieś lokal, w którym bez takiego stroju człowiek bardzo wyróżnia się z tłumu. Niestety był tam tylko raz, gdy koledze urodził się synek i oblewali to wydarzenie po całym mieście.

- Alberto Consiglieri i Xerxes Padarwat, naturalizowany obywatel Emiratów Wschodnich. Chyba sprowadzał stamtąd opium... I jeszcze jeden muslim, ale nie miał przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. - Hoża przeszła na miejsce zbrodni i jeszcze raz zaczęła szukać tego czegoś, co naprowadzi ich na właściwy trop. Turski tymczasem zajrzał do kelnerki, która nie miała nic ciekawego do powiedzenia, prócz tego, że koka na pewno była podłożona przez wrogów pana Teratosso. Gdy nalał jej coś mocniejszego na uspokojenie i usiadł z nią przy barze, wyżaliła się, że pracuje pierwszy dzień i zauważyła, jaki „miły” jest dla niej Camillo.

Turskiemu nie chciało się bawić w uświadamianie, jak wiele takich dziewczyn jak ona pracuje na ulicy i w ilu przypadkach zaczynało się od tego, że ktoś był dla nich miły.

Zastanawiał się, co dziewczyna widziała w Teratosso – wielki, małpiasty osiłek z chytrymi oczkami. Chyba kasę albo lubiła taki typ macho-biznesmena. No i oczywiście nazwisko.

W tym momencie zauważył, że do pretoriana próbującego coś wydobyć od ochroniarza, który stał przy wejściu, podchodzi jeden z Teratosso. Jako iż szeregi czworaków zostały mocno przerzedzone, mógł być to tylko uważany za przywódcę braci Luciano. Nie wyglądał na zadowolonego, ale gdyby nie to, co widział na zapleczu, Turski pomyślałby, że ktoś założył przez pomyłkę mu blokadę na koło. A nie zabił brata i urządził rzeźnię na tyłach rodzinnego biznesu. Widać, nie bardzo uwierzył w to, co przekazała mu Hoża, bo uszu komisarza dochodziły strzępy nerwowego monologu Nadziei Rodu Teratosso.

-... co nie ty? To kto odpowiada za ten burdel?

Jak na złość posterunkowy Marconi wskazał palcem Turskiego. Seweryn nie miał mu tego za złe – nikt nie chciał irytować członków Wielkich Rodów – ale wolałby, żeby wskazał na ten przykład numer drzwi na zaplecze. Albo sufit. Albo gumowego kurczaka. Cokolwiek. Jednak Teratosso sunął prosto na niego z bojowym wyrazem twarzy i zaciśniętymi pięściami. Przez chwilę milczał, czekając aż Turski zgodnie z etykietą wstanie z barowego stołka, przedstawi się i poda przyczynę naruszenia spokoju kogoś ważniejszego od niego. Komisarz wolał jednak nie dawać mu tej satysfakcji – nie chciał prowadzić śledztwa z pozycji niższej niż potencjalny przesłuchiwany. Zresztą występował tutaj jako przedstawiciel organów śledczych Prokuratury Imperium Aureliuszów, więc to Teratosso powinien ukorzyć się przed powagą urzędu. Mylił go cywilny ubiór Turskiego, ale złote epolety zdobiące oficjalny mundur zawsze go irytowały. Twarz brata denata najpierw skrzywiła się z odrazą, jakby miał dotknąć worka łajna, zaraz jednak uspokoił się i teraz już grzecznie czekał, nie wiedząc, że się nie doczeka. Przez dobrą minutę patrzyli sobie w oczy: siedzący na stołku komisarz w szarym prochowcu i szlachcic w garniturze od najlepszego projektanta. W końcu Teratosso pękł:

- Wybaczy pan. Komisarz Pierwszego Stopnia Seweryn Turski?

- Tak. - Nie była to wymarzona sytuacja: Teratosso z jednej strony przybrał uległą postawę, z drugiej nie podał swego imienia. W efekcie mogli rozmawiać jak równy z równym, co średnio satysfakcjonowało komisarza, który wolałby mieć przewagę nad tak ważną w śledztwie osobą i móc ją w razie potrzeby przycisnąć bez uszczerbku dla jej honoru. Czyli nie mógł na przykład blefować, mówiąc, że wspólnicy już go wsypali i lepiej powiedzieć prawdę. Od dawna serdecznie nienawidził oficjalnej etykiety przesłuchania.

- Tak, jednak obecnie używa się stopni komisarza i nadkomisarza – bez podziału na stopnie. - Turski był świadom, że niektóre rody nie uznawały reform Traciusa, które zniosły podział na komisarzy pierwszego i drugiego stopnia, a także dopuszczały do służby osoby bez tytułu szlacheckiego (świadomość ta obejmowała też delikatną aluzję do „starych dobrych czasów” sprzed reformy). - Pan wybaczy, ale chyba umknęło mi pańskie imię.

- To pan wybaczy – mam dzisiaj ciężki dzień. Mój wspólnik został zabity wczoraj w nocy w Parku Zamkowym. Ledwo co go rozpoznali. Podobno śledztwo prowadzi pan z panią komisarz Hożą? A teraz ta wiadomość – mam nadzieję, że to pomyłka. Nasz ojciec stracił już w tragiczny sposób jednego syna, drugi jeździ na wózku i nie chciałbym, by przeżył kolejny szok niepotrzebnie.

Po obyciu Turski rozpoznał aspirującego do miejsca w Radzie Monteblanco Luciano – czyli raczej obędzie się bez wyzwisk i powoływania się na błękitną krew.

- Obawiam się że nie ma mowy o pomyłce: dysponujemy nagraniem, na którym widać moment zabójstwa, poza tym personel zidentyfikował zwłoki. Jedną z ofiar na pewno jest pański brat Camillo. Jeszcze jedna formalność – czy mógłbym prosić pana dowód tożsamości?

Turski jechał na krawędzi: nie wiedział czy Teratosso nie uzna tego za niegrzeczność ze strony niżej urodzonego i nie odmówi. Ale zbyt usilnie starał się zmienić temat i pominąć podanie danych osobowych – a w przypadku bliźniaków zawsze było ryzyko, że rozmawia się z kimś innym, niż się uważa. Na szczęście po chwili w ręce Turskiego znalazł się zadbany paszport Emiratu Marcii. Komisarz przypomniał sobie, że właśnie tam urodzili się Teratosso i z tej racji bez trudu mogli opuścić w każdej chwili Imperium lub powołać się na stosowne umowy międzynarodowe.

- Tak więc kilka podstawowych pytań. - Turski raczej nie spodziewał się usłyszeć prawdy, ale każdy przypadkowy urywek najlichszego słówka mógł go do niej doprowadzić.

- Mogę usiąść? - Teratosso nie czekając na odpowiedź, rozsiadł się na stołku obok i uprzedził komisarza: - Proszę pana – mamy wrogów. I to potężnych. Nie jesteśmy hutnikami, czy dozorcami po cichu odwalającymi ciężką, acz konieczną robotę. Ród Teratosso od sześciu pokoleń handluje między innymi militariami – karabinami, strzelbami i bronią białą. Narobiliśmy sobie – jakże niesłusznej – opinii gangsterów i przemytników. Mówi się, że z naszych karabinów rozstrzelano uczestników Marszu Białych Koszul. Ale to kalumnie bez pokrycia. Nie odpowiadam za to, co się dzieje po zakupie z moim towarem! Czy można oskarżać sprzedawcę noży o to, że ludzie kroją nimi nie chleb a ludzi?! - Turski miał ochotę zauważyć, że karabinem chleba się nie pokroi i jest on zasadniczo przeznaczony do robienia krzywdy innym, ale nie chciał prowadzić dysputy a przesłuchanie - A od blisko roku trwa istna nagonka na moją branżę. Niedawno uczepił się nas jeden imigrant z Wielkich Równin – podobno! - jego syn przedawkował narkotyki, które sprzedał mu Camillo! Wyobraża pan sobie?! Dwadzieścia lat temu by go wsadzono na kilka lat za szkalowanie dobrego imienia...

Podczas gdy Luciano głosił pochwałę przeszłości i ganił czasy obecne, Turski dodał dwa do dwóch: Kowboj miał motyw, miał zapewne broń, pasował do tego, co zarejestrowała kamera. Postanowił wydobyć to z Luciano na komendzie. Najpierw musiał jednak wyjaśnić inną, ważniejszą sprawę. Uniósł rękę, by przerwać wywód przesłuchiwanego i palnął prosto z mostu:

- Przy pańskim bracie znaleziono hurtowe ilości kokainy – podejrzewamy, że lokal był przykrywką dla szeroko zakrojonej dystrybucji narkotyków...

- A jednak! - Luciano chyba był lepszym aktorem, niż Turski podejrzewał: szok był może i bardzo szczerze udany, ale nie dość naturalnie - Razem z ojcem coś podejrzewaliśmy: baliśmy się, że się odurza... Ale żeby od razu handel? Na taką skalę? „Melanżem” zajmował się tylko i wyłącznie on, choć wszyscy byliśmy jego właścicielami. Rzadko tu zaglądaliśmy i nie widzieliśmy nic podejrzanego...

Tak jak spodziewał się Turski, wina spadnie na tego z braci, który ma najmniej do gadania – czyli Camillo. Czyli nici z tak radującego pretoriańskie oczy widoku szlachcica w kajdankach na komendzie. Zostało tylko spytać o imię tego imigranta z Wielkich Równin. Tu Teratosso zawiódł go na całej linii – nie wiedział o tym człowieku nic, poza tym że miał syna, który przedawkował środek zwany „Bramami Olimpu”.

Telefon Teratosso zapiszczał i Luciano odszedł na chwilę na bok. Po chwili wrócił i poinformował, że ojciec wzywa go na Radę Rodzinną. Obiecał, że odpis prześle na komendę i prosił o wybaczenie. Turski wybaczył i poszedł na zaplecze. Tam Hoża spojrzała na niego, jak na kogoś, kto właśnie wrócił z katorgi.

- Dobra, ta druga sprawa to jakiś kumpel Teratosso? - zagadnął Turski.

- Aleksy Bartnik, wiceszef koncernu zbrojeniowego „Terrabella” należącego do Teratosso. - Pani komisarz miała wyborną pamięć i zwykle akta służyły jej tylko wtedy, gdy dostawali do rąk raport z sekcji kogoś nafaszerowanego anylofenolobartycośtamem.

- Kiedy go znaleźli? - Turski zeskoczył ze stołka i ruszył w kierunku wyjścia. - Ten tam mówił, że zabili go wczoraj w nocy, a ja lubię obejrzeć miejsce zbrodni, przed tym jak tam się pozamiata...

- Bez obaw. - Hoża machnęła ręką na zmartwienia kolegi. - Byłam tam rano i jeszcze go zbierali. Technicy chcą jeszcze dwudziestu ludzi do pomocy przy zeskrobywaniu go z drzew. Zresztą sam pan zobaczy – tu już wszystko zrobi ekipa. A to trzeba zobaczyć na własne oczy.

- Na ilu drzewach go powiesili? - Turski miał wypracowana metodę w przepadku powieszeń. Jeśli denat wisiał na jednej sośnie czy buku, to była czysta robota profesjonalisty. Gdy wisiał na dwóch, to żona z kochanką podzieliły się robotą. A jeśli na więcej niż dwóch, to była to sekta. Ostatecznie, to mógł zostać poćwiartowany i porozrzucany po lesie. To wtedy w grę wchodzi tylko wściekła kobieta.

W drzwiach minęli się z jakimś dziennikarzem. Rzucili kilka starych, dobrych „Bez komentarza!” i stanęli przed wozem Turskiego. Dopiero wtedy, poza zasięgiem mikrofonu, Hoża odpowiedziała na pytanie Turskiego:

- Powiedziałabym raczej, że został rozsmarowany... Pradziad nadal na chodzie?

- Jasne. Gdzie panią podwieźć? Dzisiaj promocja: „100% zniżki dla osób z zamiarem dostania się na miejsce makabrycznego mordu”.



Po ponad półgodzinnym sterczeniu i zanudzaniu się na śmierć (w czym ewidentnie pomagał „ukaz” pani z rektoratu o wyłączeniu na korytarzach „nieznośnego hałasu zwanego radiowęzłem”) udało się Alicji dostać przed Najłaskawsze Oblicze Wielkiej Prawie-Przedwiecznej Pani z Rektoratu. Tu nie wchodziło się bez Naprawdę Ważnej Sprawy, by nie marnować jej Cennego Czasu. I nigdy nie donosiło się papierów – tylko Dokumenty albo Dokumentację.

Po tym, jak Pani z Rektoratu łaskawie zmieniła dane kontaktowe zarówno Alicji, jak i Marka - choć Pani z Rektoratu wyraziła swoją opinię o leniach niemogących ruszyć się i przynieść kilku kartek (ona mogła tak nazywać dokumenty – co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie) – okazało się, że trzeba wypełnić jeszcze kilka dokumentów. Na aluzję, że Akademia Kvartyjska wprowadziła system elektronicznej aktualizacji, danych nie było odpowiedzi.

Bo o Mercatorze 2.0 wszyscy pracownicy Akademii Białogórskiej woleliby zapomnieć. Ale nie dało się. Choćby dlatego, że Mercator był oficjalnym komputerem uczelni. Dzieckiem sześciu najtęższych umysłów w dziedzinie sztucznej inteligencji. Tak wydajnym, tak potężnym, o takim potencjale, że wyrobił sobie własną osobowość – opartą na biografiach kilkunastu wybitnych kupców. A gdy obruszeni świetnymi wynikami finansowymi jego małej spółki (handlującej na rynku międzynarodowym informacjami o kadrze naukowej Akademii – często dość intymnymi informacjami) postanowili go usunąć, okazało się, że Mercator obciął im pensje. Gdy do roboty wzięli się informatycy z zaprzyjaźnionej uczelni, okazało się, że Mercator ma przynajmniej dwadzieścia kopii zapasowych na trzech kontynentach.

Fachowcy dali się jednak przekupić, gdy dostarczono im do domów po wielkiej pizzy i karnecie na rok do największej pizzerii w mieście. Po totalnym rozwaleniu na drobny mak twardego dysku przez wykładowcę metodologii, wrócił na nowy sprzęt po dwóch tygodniach, z prawdziwie zabójczą bronią – dostępem do miejskiego monitoringu. Zaalarmowana Pretoria natychmiast wyjaśniła, że Mercator obsługiwał przez te dwa tygodnie więcej kamer niż trzydziestu ich funkcjonariuszy (którzy mogli w tym czasie opuścić ciepłe biuro i patrolować ulice). Ponadto stworzył program rozpoznający twarze poszukiwanych kryminalistów i na bieżąco porządkował bazy danych. Gdy rektor obiecał złożyć skargę, jakiś pretorianin zastanowił się, co takiego chcą ukryć wykładowcy, że protestują przeciwko poprawie wydajności monitoringu.

Spór trwał pół roku, nim ktoś zauważył, że uczelnia stoi na głowie, papierkowej roboty przewidzianej na ten miesiąc starczy dla dwóch pokoleń, a banki jeszcze nie zanotowały przelewów na konta wykładowców. Postanowiono dać Mercatorowi wolną rękę (pamięć operacyjną?) w handlu w zamian za dalszą obsługę Akademii. Ale niektórzy – w tym Pani z Rektoratu - woleli omijać sprzęt elektroniczny baaardzo szerokim łukiem.

Tak więc, Mercator pokonał swych twórców i mocno dokuczał im różnymi akcjami. Jedną z nich było wystawienie na sprzedaż tysiąca egzemplarzy „Wilków z Białogóry”. Ogłoszenie zawieszone na bramie wjazdowej na teren kampusu zachęcało do zakupu „odważnej, zaskakującej powieści znajdującej się na liście ksiąg zakazanych Akademii Białogórskiej” po cenie dwa razy wyższej niż pierwotnie planował zrobić to wydawca. Jak się okazało, odzew był spory – Filippo Alexandretti, który prowadził listę potencjalnych nabywców, przepisywał właśnie numery telefonów z kilku kartek do laptopa. W ciągu dwóch dni zapisało się blisko pół tysiąca osób. Prawdziwym szokiem był planowany dodruk.

To nieco skonsternowało Alicję, która zajrzała do akademiku Filippa zaraz po wyjściu z rektoratu. Rozmowę z nim utrudniał fakt, że gdy wyjeżdżał z rodzimej Laokemedii, był pewien, że język nie może się zmienić za bardzo przez pięćset lat. Elladzki nie zmienił się zbytnio od dwóch tysięcy lat, to dlaczego miałby się zmieniać język używany na krańcu świata? Więc wiele osób przeżywało szok, gdy rosły, długowłosy mężczyzna o ogorzałej twarzy wypowiadał się jakby żywcem wyjęty z wierszy Czarnolasa, czy Adamowskiego. A że Filippo był homonoi – arystokratą elladzkim pełną gębą, żarty z niego często kończyły się rękoczynami. A jako iż nikt w okolicy nie rozpoczynał szkolenia wojskowego w wieku siedmiu lat, Alexandretti miał na karku kilka wyroków za przekroczenie obrony koniecznej.

- Od świtu do zmierzchu męki Tantalasa cierpiałem, kopiując zawzięcie stronice tej księgi wspaniałej skanerem. A i twoje inwitacje na parapetówę są wydrukowane. - oznajmił, trąc oczy Alexandretti i dodał: - Mercator chce ustalić szczegóły – obwolutę, legis autorskie i tym podobne. On w komitywie jest z zacnym profesorem Starobrzeskim. Jeszcze do ciebie ma mały interes, ale przede mną sekret zachował.
Ze słów homonoi Alicja wywnioskowała, że Mercator wziął się poważnie do roboty. Poprzednie projekty handlowe związane z tym, czego nie mógł obrobić w pamięci i sprzedać w sieci bez pośredników (zdjęcia, informacje, nagrania) były skromniutkie – kilka koszulek z chwytliwymi hasłami, jakieś ulotki. A tu: sam kontakt z autorem „Wilków” musiał być pracochłonny.

- Mogę z nim popisać od ciebie? - Alicja skinęła głową w stronę stojącego w rogu pokoju blaszanego pudełka z wyświetlaczem i klawiaturą. Choć trudno w to uwierzyć, był to świetny komputer, ale seria włamań zmusiła wielu studentów do maksymalnego oszpecenia swoich maszyn, by nie zwracały uwagi potencjalnych złodziei.

- Zaliż do tej pory, Tobie sieci nie podłączyli?

- Mam, ale nie mogę znaleźć miejsca pod skrzynkę. Może jak upchnę gdzieś sztućce, to coś wykombinuję.

- To siadaj. - rzucił i pochylił się nad tabelą z nazwiskami. Jego pismo nadal lawirowało między kirilicą a alfabetem auriańskim.

Procesor był już uruchomiony i zostało się tylko zalogować. Już miała się spytać o hasło, ale nagle pojawił się Czarny Ekran Śmierci. Jednak zamiast komunikatu o błędzie krytycznym pojawił się jaskrawo zielony napis u samej góry.


WITAM, PANIENKO CANISSI! PROSZĘ CZEKAĆ NA ZAŁADOWANIE PORTALU BIBLIOTECA SECRETA 54667.



Na dole wyświetlił się wolno zapełniający się pasek. Nazwa programu nic jej nie mówiła – ale podejrzewała, że to jakiś nowy twór Mercatora. Gdy pasek zniknął, ekran zapełniła staranna animacja starej księgarni – kilkumetrowe półki uginały się pod ciężarem oprawnych w skórę tomiszczy. Gdzieś w tyle ścierał kurz jakiś przygarbiony staruszek. Po chwili leżąca na ladzie książka otworzyła się. Nieco przesadnie ozdobne pismo głosiło:

Witaj w Bibliotece Secreta! Tylko tu kupisz, sprzedaż, wymienisz książki, które nigdy się nie ukazały!!!


Pod tym włączone było pole tekstowe. Alicja obejrzała się na Filippa, ale podejrzewała, że on o niczym nie wiedział. Na klawiaturze wklepała: „Cześć, Mercator”.
Ekran wyświetlał kolejne litery pojedynczo, tak jakby program miał własną klawiaturę i jej używał.

- SPRAWY MAJĄ SIĘ TAK: PROF. STAROBRZESKI MA KATEGORYCZNY ZAKAZ PUBLIKACJI NA TERENIE IMPERIUM AURIANUM. NA SZCZĘŚCIE KLAUZULA MA LUKĘ PRAWNĄ: PROFESOR MOŻE ZRZEC SIĘ PRAW AUTORSKICH DO KSIĄŻKI NA RZECZ KOGOŚ INNEGO, LUB WYDAĆ TO POD PSEUDONIMEM. WSTYD SIĘ PRZYZNAĆ, ALE SWOJEGO CZASU ZALECAŁEM PRZEJĘCIE CAŁOŚCI PRAW I SPALENIE WSZYSTKICH EGZEMPLARZY. ALE TERAZ SPRAWY STOJĄ INACZEJ I MOŻEMY ZAROBIĆ NA TYM, ŻE MNIE WTEDY NIE POSŁUCHALI. POTRZEBUJEMY TYLKO PSEUDONIMU DLA NIEISTNIEJĄCEGO AUTORA. ZAPROPONOWAŁEM „A. CANISSSI”. CO TY NA TO?

-Jak dla mnie to za duża skala. Chcieliśmy tylko się tego pozbyć z mieszkania.

- W PORZĄDKU. ALE JA WIDZĘ PRZED TĄ KSIĄŻKĄ WIELKĄ PRZYSZŁOŚĆ. SPRAWDZIŁEM W SIECI TEORETYCZNĄ PODAŻ. MAM OKOŁO DWUDZIESTU TYSIĘCY CHĘTNYCH, PLUS CI Z LISTY FILIPPA.

- I co z tego? Wydaj to pod innym nazwiskiem niż moje. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

- POD JAKIM?

- Może ktoś by chciał się podszyć pod autora tego dzieła?

- NIE LUBIĘ SARKAZMU. CO CI SIĘ W TYM DZIELE NIE PODOBA?

- Nierealistyczne podejście autora. Naprawdę nie możesz sobie jakiegoś pseudonimu artystycznego wymyślić?

- MAM PSEUDONIM: „A. CANISSI”. MOŻE CHODZI O ALBERTA CANISSI? CZEMU TAK BARDZO NIE CHCESZ, BY KOJARZONO CIĘ Z TĄ KSIĄŻKĄ, CO? DOBRA. ALE MUSISZ COŚ DLA MNIE ZROBIĆ. POGADAJ Z PROF. MARCELINO VAN CLYDEM. WSPÓŁPRACOWAŁ ZE STAROBRZESKIM I JEST PRAWDOPODOBNE, ŻE ZGODZI SIĘ ZARYZYKOWAĆ.

- Czemu tak sądzisz? Starobrzeski skończył na niemalże wygnaniu.

- MA INNE, BARDZO CIEKAWE ŹRÓDŁA DOCHODU. MIĘDZY INNYMI UDZIAŁY W DUŻEJ SPÓŁCE WYDAWNICZEJ.

- To chyba normalne, że naukowiec wydaje książki.

- NIE WYDAJE KSIĄŻEK, TYLKO CZASOPISMO. DLA BARDZO-BARDZO DOROSŁYCH. ALE DA SIĘ TO WYKORZYSTAĆ. MOŻE BĘDZIE CHCIAŁ WYDAĆ PONOWNIE „WILKI”. ALE MUSISZ GO PRZEKONAĆ, ŻE MA TO SENS.

- To znaczy?

- ŻE TO NIE SĄ ŻADNE BREDNIE.

- ”Wilkołak przewodzi wielkiemu buntowi przeciw imperialnej władzy”. Gdzie tu widzisz brednie?

- ZNOWU IRONIA? ROBISZ SIĘ PRZEWIDYWALNA. JAK ARKUSZ KALKULACYJNY. PROFESOR MA BYĆ JUTRO NA WYKŁADZIE O TECHNICE CERAMICZNEJ W PÓŹNEJ EPOCE BRĄZU. MOŻE PRZEKONA GO NAGRANIE, KTÓRE TRZYMAM W SKRYTCE NA DWORCU KOLEJOWYM. PRZEKAŻ MU JUTRO PO WYKŁADZIE. MOŻESZ TO OBEJRZEĆ, JAK CHCESZ. FILIPPO DA CI KLUCZYK. TO JEST TA MOJA „SPRAWA DO CIEBIE”.

- Dobra, spróbuję. Dzięki. Muszę lecieć.

- NA RAZIE.

Komputer wyłączył się natychmiast. Kluczyk Filippo oddał po uprzednim pozbyciu się z niego resztek pepperoni. Pożegnał się dość nietypowo.

- Spierdalaj na drzewo, stara koźlico!

Zaraz jednak dostrzegł dziwną reakcję Alicji, więc dodał, że koledzy ze studiów pomagają mu z poszerzaniem gamy potocznych zwrotów. Dopiero teraz dowiedział się, czemu pękają przy tym ze śmiechu.

- Zmień korepetytorów, bo ci są do niczego. Uczą nazbyt potocznych zwrotów... - dziewczyna wyszła i ruszyła prosto na dworzec. Bez trudu znalazła skrytkę i wyciągnęła stamtąd dwie dyskietki. Wolnym spacerkiem wróciła do domu. Tylko koło pomnika Pogromców Gór dopadło ją uczucie, jakby ktoś ją śledził. Obejrzała się za siebie ale odczucie było tak ulotne, że tylko przyspieszyła kroku. W domu Marek poukładał jako tako graty, ponadto zaczął lekturę „Wilków z Białogóry”.

I wszystko pojął.




Widłowski śmierdział piwem, wódą i czym tylko jeszcze powinien zalatywać szanujący się i niegodny chwilki uwagi pijaczek. Leżał pod ścianą z butelką po „Delirce” w jednej i zgaszonym papierosem w drugiej ręce. Ściana była całkiem dobrze ulokowana: w zaułku niedaleko tylnego wyjścia z „Melanżu”. Postanowił najpierw nieco zastraszyć Teratosso, puszczając z dymem tę melinę. Właściwie to mógłby potem odebrać nagrodę za upiększenie miasta. Bo nawet gdy ohydna mżawka przesłaniała szary, betonowy klocek, to nasuwała się myśl, by zastąpić tę szkaradę eleganckim pogorzeliskiem.

Zastanawiał się, czy nie ma prostszej metody wybadania najlepszej pory do urządzenia ogniska niż leżenie na tym wrednym kapuśniaku przez cały dzień. Ulice były puste – kto nie musiał nie wychodził z chałupy. W dodatku nikt nie zaglądał do tej zawszonej knajpy – nikt kto mógłby niechcący rozlać benzynę i podpalić ją i kto choćby na kilka dni zainteresowałby sobą pretorię. Jedynie Camillo i kilku jego przydupasów dyskutowało zawzięcie na jakiś temat. Jeśli dyskusją można nazwać ciągłe wykrzykiwanie słów będących kolejną odmianą formą „jebać”.

Dwóch jego „pracowników ochrony” właśnie wyszło, trzaskając blaszanymi drzwiami. Jeden stanął pod napisem „Umieram za Imperium – szkoda, że z głodu!”(2) i rozpiął rozporek. Drugi z łysych splunął pod nogi Widłowskiemu, a ten tylko omiótł przestrzeń przed sobą nieobecnym wzrokiem i udał, że zasnął. Nie widział, jak goryl zamierza się do kopniaka, ale obszczymur powstrzymał go.

- Zostaw kolesia. Sam bym chciał choć raz się urżnąć tak jak on. Od kola wali jakby wychlał całą cysternę gorzały.

Eryk z najwyższym trudem powstrzymał uśmiech, gdy koło nogi brzękła mu jakaś moneta. Starał się również zapamiętać, by na drugi raz mniej polewać się spirytusem, bo ktoś bardziej podejrzliwy mógł go przejrzeć. Łysym rozmowa zeszła na temat tego, co zrobią z jakimś Badylem jak ci od Mielonki przestaną go kryć.

- Zajebiemy go jak psa, bo nasi się nieźle najebali, żeby wyjebać tych pojebańców ze Starego Brzegu. A psom sprawa jebie na kilometr. Zresztą ja mam na to wyjebane!

W takich chwilach Eryk dochodził do wniosku, że nadzwyczaj czuły słuch może być przekleństwem i tęsknił za puszczą. Na szczęście w końcu poszli sobie, gdy usłyszeli kroki. Ktoś wchodził do zaułka, więc Eryk podniósł lekko głowę. Opuścił ją zaraz. Udawanie pijaczka ma pewną wadę – ludzie nie cenią pijaczków i zrobienie takiemu krzywdy jest popularnym sposobem rozładowania złych emocji.

A facet trzymający dwa pistolety musi dusić w sobie dużo, bardzo dużo bardzo negatywnych emocji.

Dopiero gdy ten zniknął w drzwiach, Eryk wstał i klnąc kilkugodzinny bezruch, stanął w nich i nasłuchiwał. Facet widać, od razu przeszedł do sedna sprawy, bo kilkanaście wystrzałów z broni krótkiej, odgłosy padających ciał i przechodzące Widłowskiemu po plecach dreszcze świadczyły o tym że kilka duszyczek opuściło swe doczesne powłoki.

Ciszę, jaka zapanowała, przerwał opętańczy chichot.

- Oj, przyszedł tatuś zrobić mi krzywdę? Za synusia? I co mi zrobisz? Nic mi nie zrobisz!

Głosy poszczególnych Teratosso Eryk znał tak dobrze, że bez trudu rozpoznał w nim butę i pewność siebie Camilla. Jego z całej tej bandy nie lubił szczególnie, a nawet ze wzajemnością. Może dlatego, że tylko Dziewięciopalcy znał go osobiście. Kolejna fala opętańczego śmiechu. I nagła cisza pełna grozy. I ciężki, mdły odór panicznego strachu.

- Odłóż to, kolego, od...

Huk wystrzału z obrzyna przerwał mu krótko i definitywnie. W tej samej coś zwaliło Widłowskiego z nóg. Krew uderzyła Erykowi do głowy, nogi zaczęły się buntować, a prawa ręka zgięła się w łokciu. Wypadł na zewnątrz, upadł pod ścianą. Ludzie w okolicy mogli poczuć najwyżej lekkie dreszcze – on zaś był na takie rzeczy wrażliwy. Dusza wyrywająca się z ciała nie robi takiej demolki. Chyba że w tym ciele jest jeszcze coś. Nie był przygotowany na taki atak i wolał odczekać aż miną ostatnie jego skutki – skurcz w ręce i krwawienie z nosa. Rozluźnił się i zaczął nasłuchiwać, skulony. Kroki. Cichy charkot. Znowu kroki i znowu jakiś charkot.

Po chwili z budynku wyszedł śmierdzący prochem i krwią człowiek. Miał blisko dwa metry wzrostu, siwe, skołtunione i sięgające za ramiona włosy. Z czarnego stroju wybijał się jasny, skórzany pas z kieszonkami na amunicję pomiędzy dwoma kaburami obciążonymi niepasującymi do nich nowoczesnymi pistoletami. W ręku trzymał dymiący wciąż obrzyn.

Zatrzymał, się widząc Eryka, który nadal leżał pod murem.

- Ja cię chyba skądś znam...

Wycelował spiłowane lufy w twarz Eryka. Musiał mieć niewielu żywych znajomych.

„Ciekawe czy przygrzał z dwóch, czy tylko z jednej rury?” - przemknęło przez myśl Widłowskiemu gdy spojrzał na tkwiący pewnie na spuście palec. Możliwe, że to samo nurtowało człowieka po przyjemniejszej stronie lufy, bo dość długo zwlekał ze strzałem. Cyngiel w końcu opadł.

- Masz farta, ty... bastard...

„Jednak dwa...”

- Odczep się od mojej matki, człowieku... - Eryk postanowił wykorzystać nadmiar adrenaliny i skierować większość sił do opanowania niesfornych mięśni. Niemal w tej samej chwili samoczynnie minął skurcz w ręce. Podniósł się na niej i spytał – Srebrne kule? Czy poświęcone?

Morderca uniósł brwi. I przypomniał sobie, gdzie widział tego człowieka.

- Za półtorej godziny pod Pogromców Gór. - rzucił – Zmywaj się stąd, zaraz będą tu gliny.

Gliny przyjechały po pół godziny, ale wtedy Eryk był już daleko. Po drodze kupił sobie piwo – otworzył je dopiero gdy znalazł się pod pomnikiem. Czuł, że tajemniczy strzelec też przyjdzie wcześniej, więc wolał być jeszcze wcześniej. Przy pierwszym łyku zastanowił si,ę co tak naprawdę miało miejsce przed chwilą – zapewne zyskał jeśli nie sojusznika, to na pewno kogoś, komu może zależeć na tym, by dopiął swego. Była też opcja, że zaraz pojawi się kilka radiowozów, a jego nowy znajomy ogłosi wszem i wobec, że to jego widział, jak strzelał w „Melanżu”. Ale raczej skłaniał ku tej pierwszej opcji – zawsze był nieformalnym członkiem Stowarzyszenia na Rzecz Wybierania Milszej Alternatywy z siedzibą w siedzibie Stowarzyszenia na Rzecz Wyciągania Jednych Rzeczy Spod Innych Rzeczy. Gdy wypił połowę, był już pewien, że Teratosso wyrównali swoje szanse poprzez niezbyt elegancki układ. W końcu jednak skorzystali z jego porady by szli do diabła.

„Pewnie dojdą jeszcze Czarni...” - jęknął w duchu, gdy uświadomił, w jakie łajno wdepnął. A miał połączyć przyjemne z pożytecznym: wykonać rozkazy, dorobić do nienajwiększej pensji i pozbyć się kilku osobistych wrogów. A jeszcze musiał brać pod uwagę zarówno Franco, jak i jego wykopaliska - „najważniejsze wykopki w całym Imperium”. Spojrzał na zegarek – dochodziło wpół do jedenastej.

- Niedobrze, niedobrze... - wymruczał pod nosem, zastanawiając się, jak zareagują Franco i Cristiano. Obaj nie lubili niespodzianek – pierwszy, bo lubił mieć wszystko pod kontrolą, drugi bo były aż nadto stresujące.

- Bywało lepiej, co?

Eryk odwrócił się i musiał przyznać kowbojowi, że znał się na robocie. Ktoś, kto nie miał wątpliwej przyjemności być pod „Melanżem” po tej nieprzyjemnej stronie rury zapewne nie poznałby go bez kapelusza i płaszcza. Co ciekawe przyciął też włosy, choć wystarczyłoby pogodzić się z grzebieniem, by nikt z postronnych go nie skojarzył statecznego posiadacza kraciastej koszuli z desperado, potrafiącym z zimną krwią strzelić komuś w twarz.. Teraz wyglądał raczej na cieślę z importu albo turystę zza Oceanu Katydzkiego.

Ale za sam wyraz twarzy powinien zgarnąć go każdy szanujący patrol. Eryk dałby głowę, że w cieniu kapelusza oczy płonęłyby mu lodowato niebieskim blaskiem.

- Straszna nuda. - Eryk odłożył puszkę na niski murek okalający brązową figurę czegoś z czekanem i plecakiem alpinistycznym. - Po co mnie tu ściągnąłeś? Nie lepiej było zastrzelić tam, pod klubem?

- Uznaj to za zaproszenie. - Humor chyba znacznie się poprawił, bo wskazał pobliską ławeczkę i kiwnął głową na drugą stronę ulicy. - Jestem William Hankson, zaraz poznasz księdza Julio Martineza.

Eryk rozejrzał się. Tytułu „ksiądz” używano tylko jako określenie kapłanów chrześcijan, rozsianych po całym Imperium. Ale był to ruch tak niszowy, że tylko kolejne edykty potwierdzające zakaz prowadzenia przez nich działalności misyjnej przypominały masom o ich istnieniu. Zresztą po rewolcie gilotynierów większość religii miała pod górkę. W końcu jednak dostrzegł sterczącego pod jakimś sklepem zakonnika w szarym habicie.

- To ten, tam? Jałmużnik? - Cesarze mogli zakazywać głosić naukę o nadchodzącym Mesjaszu, ale żaden nie był jeszcze tak zatwardziały, by zamknąć choć jeden ich szpital czy ksenodochium.

-Tak. Ale to przykrywka. Zaraz się wszystkiego dowiesz, Widłowski.
Eryk zrobił krok do tyłu. W okolicy mogło go znać i pamiętać ledwo kilka osób. W tej prowincji najwyżej kilkanaście.

- Nie dziw się, mamy kontakty. - Ksiądz Julio był już przy nich, tacę dzierżył teraz inny braciszek – cholera go wie, skąd się wziął. - Shaley amalejk.

Uspokoiło to znacznie Eryka. Takiego zwrotu mogli używać tylko zaufani chana, bywający na naradach na Czarnej Górze. Możliwe, że nawet „Julio Martineza” znał – tylko że wtedy miał na sobie czarną kevlarową zbroję i hełm, ponadto używał swego prawdziwego imienia. Obecność kogoś z rady chana i to w dodatku Czarnego świadczyła, że zaczęła się ostra nagonka na Teratosso. Jakoś nie było ich Erykowi żal.

- Shaley amalejk. - odpowiedział, przyglądając się chudej – nawet przeraźliwie chudej twarzy księdza. Nie oparł się i skupił się, by ujrzeć to, co było zakryte tą zręczną iluzją. W odróżnieniu od wielu mógł to robić, nawet nie zdradzając się skupiającymi energię gestami czy mantrami.
Twarz Martineza na pewno była iluzją, lekko rozwiała się, gdy reszta świata znacznie wyostrzyła swoje kontury i barwy. Tylko serce Julia słyszał, gdy „odcedził” fałszerstwa od prawdy i skupił się na tych pierwszych. Na niebie przesuwał się powoli jakiś wielki, skrzydlaty cień, pewnie jakaś wróżka od tarota wpadła w trans.

Nagle obrócił głowę – w jego umyśle pojawił się dziwny, niemal niezauważalny sygnał. Jakieś sto, może dwieście metrów od nich. Chciał się na nim skupić, ale zaraz przeszkodziła mu interwencja z zewnątrz. Mgła przysłoniła z powrotem to co niewidoczne i znów spoglądał w starą twarz Martineza. O dziwo – ten chyba wiedział, co zaintrygowało Eryka.

- Tą osobą, panie Widłowski proszę się nie przejmować. Na razie. I proszę nie wchodzić na taki poziom. To tak jakby zaglądać komuś w bieliznę.

- Musiałem się upewnić.

- Nam wierzy się na słowo. - W głosie „księdza” było więcej oburzenia niż groźby, ale inną rzeczą było to, że oni ZAWSZE grozili. - Ale wracając do tematu: zaraz podjedzie tu samochód. Pojedziemy nim na stare lotnisko sportowe pod miastem. Tam pozna pan resztę naszych współpracowników.

- Dobra... - Eryk postanowił sprawdzić, jak daleko może zagłębić się w konspiracje. - Dużo was jest?

- Dowie się pan na miejscu.

Przejeżdżająca furgonetka zatrzymała się przed nimi, na środku ulicy. Mało oryginalnie była cała czarna z żółtym paskiem wzdłuż boków. Tylne drzwi otwarły się z sykiem.

- Siłowniki pneumatyczne? - zapytał Hankson, widać znający się na takich rzeczach. Widać, imigrant nadal nie znał wszystkich sztuczek i upodobań Czarnych.

- Oni kochają mechanikę i gadżety. - wyjaśnił Eryk, wskakując za nim do wozu. Wszedł jako ostatni, więc nie czuł się jak aresztant. Po bokach zamontowano niskie, metalowe półki, na których można było usiąść. Przez niewielkie okienko z przodu Widłowski zauważył tył głowy kierowcy, który od razu wcisnął coś na desce rozdzielczej i drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem. Kolejny przycisk uruchomił ekran wkomponowany w blachę między częścią bagażową i przednimi siedzeniami.

Zobaczyli kawałek ściany z jakimiś portretami i świecznikami. Ktoś poza kadrem marudził:

"Ten mikrofon daj tu... Ten drugi obok starego pier... pana Valentino... Co się śmiejesz? Już myślisz jak tu donos złożyć? Pracuję tu prawie tyle samo, ile ty żyjesz, więc nie radzę kombinować... Wyczyść lepiej tam, koło protokolanta...”.

Mignął biały fartuszek i ścierka.

Julio pospieszył z wyjaśnieniami.

- Mamy pluskwę w Sali Przodków, gdzie zaraz ma się odbyć Rada Rodzinna Wysokiego Rodu Teratosso.

- I oni tego nie zauważyli? - Hankson był sceptyczny. – Przed takim zebraniem sprawdza się wszystko. To, co podkładała im pretoria, znajdowali raz-dwa.

- Może lepiej by im to szło, gdyby nie musieli robić tego oficjalnie? Z podaniem o zezwolenie na umieszczenie na terenie posesji podsłuchu. - mruknął Widłowski, znając jako tako przepisy postępowania wobec szlachty.

- To już lepiej byłoby posadzić im na sali faceta w mundurze.
Widłowski zauważył, że Hankson mówi po widlańsku lepiej niż niejeden urzędnik przysłany ze stolicy. Znał talenty lingwistyczne imigrantów, ale nie wierzył, że da się tak szybko opanować jakikolwiek język.

„Ksiądz” chrząknął, by zwrócić na siebie uwagę.

- Nie wnikam. Może też dlatego, że nasze pluskwy są bezprzewodowe? W każdym razie domyślam się, że panowie – tak jak i ja – woleliby nie uronić nic z tej jakże ciekawej rozmowy.

Obaj zgodzili się z nim. Wbili wzrok w ekran, gdzie już pojawiła się prawa strona jakiegoś odzianego w garnitur korpusu. Dłoń była niewidoczna, więc trudno było ustalić czy był to już któryś z Teratosso, czy zwykły, wynajęty protokolant. Zaraz dołączył jeden z czworaków – sądząc po tym, że poruszał się siedząc, mógł być to tylko sparaliżowany od pasa w dół Guliano.

W końcu usłyszeli, jak Valentino Teratosso oznajmia.

-Otwieram posiedzenie Rady Rodzinnej Wysokiego Rodu Teratosso herbu Venoma. - Tubalny głos głowy rodu Eryk znał z kilku procesów przed chanem, gdy odpowiadał za sabotaże i zamachy na ich dziuple przemytnicze (a raczej firmy służące im za przykrywkę). - Przypominam zebranym o obecności pana redaktora Mario Brosiniego z miesięcznika „Wielcy”. Pan Brosini chce napisać artykuł o naszych bliskich, którzy w ostatnim czasie padli ofiarami aktów terroryzmu.

Wszyscy w furgonetce byli zgodni.

- Psia ich mać!

- Pismak w mordę kopany...

- Ażeby dostał wrzodów odbytnicy!

- Bullshit. - William widać, zakładał, że wszyscy znają ten zwrot. Niestety musiał wyjaśniać, że nie chodzi o dosłowny byczy placek, tylko o łganie, swojsko zwane „pieprzeniem od rzeczy”.

- Tak, będziemy świadkami raczej zgrabnie odegranej scenki niż żywiołowej dyskusji nad grobem. - Widłowski przyznał mu rację i zaproponował wyłączenie monitora. Martinez jednak liczył na to, że któryś z bardziej krewkich Teratosso rzuci jakąś cenną uwagę.

Przez piętnaście minut byli więc zmuszeni słuchać kondolencji składanych staremu Valentino przez kilkunastu krewnych i spowinowaconych. Potem przeszli do ustalenia zwyczajowej ceny za głowę mordercy. Byli zarówno zwolennicy zorganizowania wielkiej obławy przez wyznaczenie ogromnej, trzydziestomilionowej sumy, a także kilku (na podstawie ilości głosów William wyliczył, że w naradzie brało udział około dwudziestu osób) którzy woleli załatwić to kameralnie i sami wymierzyć sprawiedliwość. Stanęło na trzydziestu milionach za żywego i dwudziestu za martwego. Nikt nie zgłosił się na mściciela krwi.

Po chwili podano próbkę wina pogrzebowego i zatwierdzono organizację igrzysk ku pamięci Camillo w następnym miesiącu. Mniejsze igrzyska miały uczcić Leona. Niezależnie od sumy, jaką wypłaciłoby się dostawcy, William Hankson miał być „gościem specjalnym”.

Nareszcie padły słowa: „Naradę uważam za zakończoną.” i w sali zostali tylko Guliano, Luciano i ich ojciec. Rozmawiali trochę o Camillo z Brosinim. Ten spytał o niekompletne palce ich zmarłego brata. W czasie gdy Teratosso zastanawiali się co powiedzieć (tuszując to wielce oryginalnym: „To intymna sprawa i mamy nadzieję, że nie wywoła ordynarnych drwin ze strony prasy bulwarowej”), Martinez spojrzał wymownie na Eryka. Widłowski tylko uśmiechnął się krzywo. Na szczęście ksiądz nie miał zamiaru spowiadać go z grzechów młodości. Gdy stary Valentino opowiedział dziennikarzowi bajeczkę o wściekłym psie, Widłowskiemu wymsknęło się „To chyba obelga”. Nareszcie pokój opuściła także hiena dziennikarska. Pozwoliło to na urozmaicenie języka i zakresu rozmowy.

- Guliano, Luciano.... Macie znaleźć, zabić i przyprowadzić mi tu tego pieprzonego Hanksona. I dowiedzcie się, do jasnej kurwy - kogo ten stary, skośnooki dziadyga na nas nasłał...

- Poproszę kopię tego nagrania... - szepnął Eryk do Martineza – Stary, skośnooki dziadyga lubi wytaczać procesy o obrazę majestatu.

- Przecież wiemy, że to ten... Widłowski, tak? - rzucił z ekranu Guliano, ale jego brat klepnął go w tył głowy.

- Tępaku! Jakby to był tylko on, to pół biedy! Czarni węszą, mogą coś wiedzieć o Pakcie... Poza tym nie słyszałem, żeby nagle osiwiał, a Huberto donosił o białym wilku...

Valentino zaklął głośno i wrednie.

- Tego nam tylko brakuje. Gdyby dorwali naszych... przyjaciół, wszystko wzięłoby w łeb...

- Ale z Widłowskim trzeba coś zrobić... Tego wariata nic nie powstrzymuje – Rybkę rozwalił na oczach niemal stu ludzi.

- Nie ważcie się wchodzić mu w drogę... Naślemy na niego Salvatora... Jutro przyjedzie z Puerto Valaloid na moje specjalne zaproszenie. Odbiorę go osobiście. Możecie iść, moi drodzy. - głos starego Teratosso był beznamiętny, zimny. Ale to nie dlatego Erykowi przeszedł po plecach dreszcz. Julio spuścił głowę i nad czymś rozmyślał, a Williams, nie mając nic do roboty, zerkał w kierunku kierowcy. Ekran zgasł i w ciszy jaka zapanowała w furgonetce, Eryk Widłowski zastanawiał się, czy opłaca mu się dożyć jutra.


1) „Brutus” po łacinie znaczy tyle co „tępy osiłek”, „młot”. Gdy już zna się znaczenie tego słowa można różnie interpretować słowa Gajusza Juliusza Cezara: „I ty Brutusie?”. Widać tak wielki człowiek (w różnym rozumieniu tego słowa – wielki strateg, wielki polityk, wielki sku...baniec) doznał w chwili spotkania z kostuchą nagłego ataku jasnowidzenia i przewidział wynik wojny, jaka rozpętała się w republice po jego śmierci. A ilu z was ma psa o takim imieniu?

2) Zerżnąłem to niemal dokładnie z napisu na ścianie pod czwartym peronem dworca PKP (jakbyśmy mieli inne dworce kolejowe w tym kraju) w Katowicach: „Umieram za Polskę, szkoda że z głodu”. Niestety w związku z remontem dworca napis został usunięty. A tak mogłem przekazać tę ciekawą myśl nieznanego mi autora.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#3
Rozdział 3.


-Dobra, Marek - co to za sensacja?

Alicja odłożyła torebkę na zawalony książkami stół. Wystające z niej dyskietki niemal spadły na podłogę, zdążyła je jednak chwycić w locie. Na szczęście pomoc ze strony pana Antonia pozwoliła umieścić sporą część ich rzeczy na swoim miejscu. Znaczy się – według Marka wszystko było na miejscu, ale Alicja w mig wychwyciła z tuzin rzeczy do przestawienia. Ponadto z jednego okna zniknęła krata, doszła za to klamka po jego zewnętrznej stronie.

-Czytałaś aneksy? - Marek powyciągał kilkanaście dokumentów z teczki z napisem „Dokumenty rodowe”. Były to odpisy oryginałów sprzed nawet kilkuset lat – najstarszy liczył ich sobie już tysiąc dwieście siedemdziesiąt dwa. Leżał on na samym wierzchu - akt nobilitacji Verga Triariusa, któremu generał Publiusz Juliusz Scilavius nadawał nazwisko Canem i ziemie pod miastem Monteblanco. Był też list cesarza Tytusa X anulujący ten akt i akt przywracający akt poprzedni poprzez anulowanie aktu późniejszego. - Szczególnie ten o losach powstańców po jego upadku?

-Nie... A to coś ważnego?

Pomógł jej zdjąć palto i wskazał jej krzesło.

-Piekielnie... Do tej pory uznawaliśmy że to bujda, profesor miał nie po kolei w głowie, a wilkołaki występują w co drugim opowiadaniu science-fiction...

-A ty znalazłeś coś, co każe ci sądzić inaczej? - Alicja usiadła i spojrzała na pokreślony ołówkiem aneks. Marek wskazał palcem jedno wyróżnione zdanie: „Generał Slawiusz nobilitował jednego z oficerów odpowiedzialnych za obronę Kvartii, nadając mu nazwisko Wilczarz.”

-Profesor datuje wybuch powstania na rok siedemset dwudziesty. Trwało według niego pięć lat...

Alicja zaraz wychwyciła błąd chłopaka.

-W książce była mowa o roku sześćsetnym, a ...

-Profesor wspomina o drugim roku panowania cesarza Tytusa Chciwego, czyli Lucjusza Tytusa Ferrencjusza. Tyle że w wydawnictwie ktoś się pomylił i pod przypisem podali nazwisko jego prapraprapradziada - Aulusa Tytusa Ferrrencjusza. - Wyjaśnienia Marka były jak na razie rzeczowe, ale znając go, to długo nie potrwa. Po trzecim wyłapanym błędzie, zacznie się pewnie puszyć i doszukiwać nieprawidłowości tam, gdzie ich nie ma. - Takich byków jest znacznie więcej. To zresztą logiczne, że nie mogło być o nim mowy bo to on bezpośrednio panował po zamordowanym Buciku, założycielu Rezerwatu Wideł. A jest wyraźnie powiedziane, że Straż Rezerwatu była w czasach Lupusa sprawowana od pokoleń.

-Wracając do rzeczy...

-Rok siedemset dwudziesty czwarty to rok oblężenia Kvartii... - Marek zakreślił kółko wokół wytłuszczonej daty.

-Wiem. Ale tu jest luka w rozumowania...

-Gdzie? - Jego głos pobrzmiewał wyzwaniem.

-W przypadku nobilitacji nadaje się nazwisko auriańskie. Jak Pisci, albo Valentinus...

-Zajrzyj na drugą stronę, kochanie...

Zajrzała. Najpierw wpatrywała się chwilę, potem położyła książkę na stole.

-Nic nie widzę: data wydania, autor, tytuł oryg...

Nagle zaskoczyła.

-”Lupi di Monteblanco” to tytuł oryginalny. Profesor pisał po auriańsku, bo łudził się że pisze dzieło naukowe dla poważnych ogólnoimperialnych wydawnictw. I dopiero „Fantasmagoria” przetłumaczyła to na widlański. Imiona, tytuły i nazwiska też – widać mieli tłumacza pracoholika. A teraz zajrzyj do słownika i zobacz jak brzmi „Wilczarz” po auriańsku.

Alicja zbladła.

-Niedawno, przypadkiem widziałam.

-Jak przypadkiem?

-Dla żartów na uczelni sprawdzaliśmy tłumaczenia na widlański nazwiska profesorów i studentów...

-I co znalazłaś?

-Wilczarz to Canemi. To jedna z pierwszych form mojego nazwiska. Nie wiem – znaczy teraz już wiem – czemu przez kilka pokoleń tak się zmieniało. Jeśli tego Lupusa naprawdę zwano Białogórskim Wilkiem, to ludzie z wilkiem w nazwisku pewnie nie byli lubiani na odbitych mu terenach... Teraz też wielu ludzi zmienia nazwisko gdy kojarzy się z jakimś znanym zbrodniarzem.

-Na pewno pamiętasz te zmiany...

-Canemi, Canem, Canisi, Canissi. - wyrecytowała dziewczyna, przypominając sobie surowego nauczyciela historii rodowej – pana Witeliusza.

Marek znalazł kolejny zaznaczony fragment

–Wilczarz, Wielk, Wlek, Wlicz... Tłumacz musiał mieć gorszy dzień. Ale w każdym razie ten cały Wilczarz miał być oficerem armii rebelianckiej. A jest wspomniane, że wyższe szarże były zarezerwowane dla weteranów z Wideł.

-Czyli krewnych tego wilkołaka... Pewnie takich samych jak on.

Alicja wstała od stołu i wyjrzała przez okno. Gromadka dzieci biegała wokół trzepaka i śpiewała o żabie z archaiku. Marek tymczasem kontynuował wywód.

-Może to totalne tłumaczenie to tylko efekt pracoholizmu... A może wydawnictwo bało się pozwu... W każdym razie są powody, by uznać za możliwe, że profesor spotkał się podobnym przypadkiem... Bo w końcu szczegóły które podał zgadzają się w niemal stu procentach z naszym doświadczeniem... Czas w jakim to następuje, stan umysłu po przemianie, to co się dzieje z ubraniami...

Alicja spojrzała na niego z wyrazem lęku w oczach.

-Że niby takich jak ja... jest więcej? Że ktoś z moich krewnych może być... Bo przecież jakoś do tego dojść musiał – moje nazwisko nie jest ani znane, ani często spotykane. A forma w jakiej je podał w książce, nie jest używana od blisko czterystu lat!

-Pamiętaj że mówimy o profesorze siedzącym na co dzień w tej epoce. Mogło mu się pomylić. Mógł badając tę epokę skorzystać z dokumentów w Archiwum Cesarskim i nie skojarzył wojaka z ósmego wieku z nielicznym Wielkim Rodem.

Alicja pokręciła głową i usiadła. Przewertowała książkę i znalazła dział z podziękowaniami.

-Czego szukasz?

-Znajomego nazwiska, jakiegoś wydziedziczonego krewnego, kogoś kto mógł mieć powód by rozpowszechniać jakieś konfabulacje na nasz temat... Muzeum Historii Imperium, Instytut Historii Wojskowości... Profesor van Clyde...

-Marcellino van Clyde? - Marek zerknął jej przez ramię. - On ma jutro wykład u nas na uczelni. O metodach lepienia garnków między Wojnami Wschodnimi.

-Wiem, idę tam.

-Ja idę z musu... Ale ty? Po co? Co ma garncarstwo do medycyny?

Wyjaśniła mu sprawę z Mercatorem. Nie był zachwycony. Chciał przejrzeć płytkę, nim obejrzy ją van Clyde.

-Gdybym nie miał do czynienia z tak zawiłą sytuacją, darowałbym sobie. Ale wszystko wskazuje że „Wilki z Białogóry” to nie bajki zbzikowanego staruszka tylko coś mającego związek z tobą. Spaliłbym to wszystko gdyby to miało sens. Ale ten długowłosy pacan już pewnie wszystko zeskanował. Wycofanie się z tego biznesu oznaczało by tylko i wyłącznie tyle, że mamy coś do ukrycia. A już wyobrażam sobie jak do tej książki dorywa się jakiś miłośnik teorii spiskowych, który wynajdzie całą historię z twoim nazwiskiem i jeszcze się do nas doczepi.

Płytka cicho wsunęła się do czytnika komputera. Znaleźli tylko jakiś filmik o nazwie „15 Com '96 Titus Cvartius”. Marek zerknął pytająco na Alicję.

-Kojarzy ci się coś?

-Tytusa Kwartiusza... To ta uliczka idąca przez park... Ale co znaczy te „Com”?

-Komputery podają datę w języku auriańskim, tak by było tak samo dla całego Imperium. Piętnasty Commodius, czyli sierpień. Dziś mamy piętnasty Septembr, po widlańsku wrzesień. Miesiąc temu. Ta płytka ma udowodnić prawdziwość tezy Starobrzeskiego?

-Chyba nawet już wiem co tam jest... - Alicja nagle spąsowiała i spuściła głowę. - Ja tam się...

-Nie zrobiłaś chyba tego przed kamerą... - Marek zakrył twarz dłońmi. Nie wiedział czy śmiać się czy płakać. Facet obsługujący monitoring musiał mieć niezły ubaw. Najpierw piękna dziewczyna rozbiera mu się do naga a potem obrasta kudłami i odbiega na czterech.

-Myślałam że jest jeszcze nie podłączona, że to tylko puszka na postrach...

-Skąd niby miałaś to wiedzieć?! - Nie chciał nawet liczyć, ile razy dostał mandat ze zdjęciem z fotoradaru, który wszyscy w okolicy uważali za atrapę.

-Spytałam się Merca... Włącz to! Może to tylko jakieś niewyraźne coś... Może nic nie widać. - sama nie wiedziała kogo chce uspokoić – siebie czy jego.

Niestety było widać wszystko. Tyle dobrego, że Mercator ocenzurował niektóre fragmenty czarnymi paskami. Marek zmniejszył okno z filmem i przetarł oczy. Gdy rok temu zdecydował się nie przerywać znajomości z Alicja pomimo jej „wyjątkowości” (raczej utrwaliło to ich związek – sfrustrowany wilkołak ze złamanym sercem może być nieprzewidywalny), nie spodziewał się podobnych kłopotów. Owszem, rozważał możliwe problemy z nawiedzonymi potworobójcami – ale nie z programem komputerowym. Znowu zasłonił sobie oczy dłonią, by ukryć rozbawienie. Nagle Alicja pisnęła radośnie i zaczęła tańczyć na środku pokoju.

„Zwariowała. Za dużo stresów jak na jeden rozum, w dodatku kobiecy.” - pomyślał - „Teraz mam do czynienia nie ze sfrustrowanym, ale szurniętym wilkołkiem...”

-O co chodzi? - spytał na głos, lekko wstydząc się swych myśli.

Przyskoczyła do monitora i lekko zarysowała paznokciem ekran.

-Patrz! Czy to nie cudowne?!

Nagranie kończyło się apelem:

PANNO CANISSI! Z DOŚWIADCZENIA APELUJĘ O ROBIENIE TEGO W KRZAKACH – MNIEJ ZWRACA UWAGĘ. NA SZCZĘŚCIE BRAK MIEJSCA NA DYSKU (CHWDP) ZMUSIŁ MNIE DO USUNIĘCIA STARYCH NAGRAŃ. PŁYTKA DLA PROFESORA ZAWIERA FOTOGRAFIE I TRÓJWYMIAROWE SKANY MONET Z NAPISEM „RX LPS 347 AD” DOKOŁA HERBU BIAŁOGÓRY. PROFESOR CI WSZYSTKO WYJAŚNI. NIE BÓJ SIĘ: „WILKI Z BIAŁOGÓRY” TO ŚWIETNY BIZNES – MYŚLĘ ŻE W TEN SPOSÓB JAKOŚ CI SIĘ ODWDZIĘCZĘ.

PS. PEWNE INTERESUJĄCE I ABSOLUTNIE PEWNE OSOBY WYRAZIŁY ZAINTERESOWANIE NAGRANIAMI Z TEGO OKRESU I TEJ OKOLICY. MOGĘ CIĘ Z NIMI SKONTAKTOWAĆ. JEŚLI CHCESZ. UWAŻAJ NA SIEBIE.

Marek nie podzielał radości Alicji.

-Starczy mi to post scriptum. A ten drań jeszcze się chwali swoją wiedzą.

-Ważne, że nie puszczają tego w telewizji... - Alicja zaczęła nawet nucić coś pod nosem.

-Tylko że nie wiemy czy naprawdę usunął to z dysków. - Marek próbował sprowadzić ją na ziemię. - A może usunął z dysków pretorii i trzyma gdzieś w folderze „Materiały do szantażu”.

Alicja czuła, że nawet tak pokrętny program jak Mercator ma jakieś zasady moralne.

-Zaufajmy mu. - Jej propozycja wydawała się Markowi tak absurdalna, że w ich sytuacji niemal sensowna. - Chociaż raz. Co do tych „interesujących i absolutnie pewnych osób” także.

Kierowała się po części tym „doświadczeniem”, na które powoływał się Mercator. Widać już kiedyś namierzył podobny przypadek, choć równie dobrze, mogło chodzić o ogólnie nietypowych rzeczy. Pewnie naoglądał się w ciągu miesiąca tylu dziwaków, że lokalny szpital psychiatryczny byłby pełen po dwóch dniach.

-Jak chcesz. - Marek pokręcił głową z powątpiewaniem – To ty ryzykujesz, że ktoś cię wypcha i ustawi koło kominka.

-A ty?

-Ja ryzykuję, że go zastrzelę przy próbie wprowadzenia tego planu w życie.

Nie było jej do śmiechu – raz widziała zastrzelonego człowieka. I nie potrafiła się z tego otrząsnąć przez długie lata. Dlatego rewolwer Marca został w jego rodowej rezydencji – w szklanej, muzealnej gablocie. Tam zdaniem Alicji już dawno powinien się znaleźć cały ten złom.

-Przepraszam. - Marek uświadomił sobie co palnął.

-Nie ma za co... To miło, że chcesz mnie bronić... - rzeczywiście, łechtało lekko to jej dumę, ale wolałaby, żeby nikt przy tej „obronie” nie ucierpiał. - Trzeba przygotować na jutro prywatkę dla sąsiadów. Pojutrze następną. Musisz mi pomóc, bo nie chce mi się nosić tych ławek koło paleniska. Tylko powiedz mi jedno.

-Co? - Marek westchnął wiedząc, że gdyby chciała poprzestawiałaby je sama i nawet by się nie spociła. Ale sąsiedzi długo by nie wyszli z szoku po tym jak drobna kobieta wzięłaby na plecy dwumetrowe betonowe ławy.

-Co to znaczy te „CHWDP”? - Stuknęła paznokciem w ekran, zostawiając małą ryskę na kineskopie. - Ops! Przepraszam!

-Nie szkodzi. - Nauczył się już, że raz na miesiąc paznokcie Alicji robią się wyjątkowo skutecznym narzędziem. Zaproponował jej nawet, żeby spróbowała ryć nimi w metalu, ale wtedy się obraziła. - Ogólnie, czy w tym tylko kontekście?

-Ogólnie?

-Ogólnie to byś się oburzyła skąd ja znam takie słowa. A w tym kontekście: „Chyba Wypadałoby Dofinansować Pretorię”.




Turski opuścił Park Zamkowy z niekłamaną radością. Woda z całego parku zdawała się spływać w jedno miejsce, niezbyt szczęśliwie wybrane na miejsce zbrodni. Ale raczej całkiem z rozmysłem, bo rozmyła wszystkie istotne ślady. Ponadto skwer tonął w czerwono-czarnym błocie zmieszanym z psimi odchodami. Sposób w jaki zginął denat wyjaśnił się wraz ze znalezieniem dwóch młodych drzew z uwiązanymi do nich wierzchołków połówkami zwłok.

-Metoda „na centuriona”. - Technik wskazał Turskiemu strzępy lin wiszące u wierzchołków młodych sosen - W legionach robili tak kiedyś z gwałcicielami i dezerterami. Naginali drzewka, przywiązywali delikwenta i pozwalali drzewkom się wyprostować. Nic dziwnego, że facet jest prawie pusty w środku. Ale zrobili to gdy był już martwy. Ponadto ktoś naciął mu jamę brzuszną. Dla efektu zapewne. Mnie to wygląda na chęć postraszenia wspólników.

Mżawka nie zakryła wszystkich śladów, wyręczyła ich za to parka która zwłoki odkryła. Wracali ze spaceru, gdy poczuli wstrętny odór. Chłopak chciał pokazać odwagę i zajrzał w krzaki. Zaczął jednak panikować, rzucać się – ściągnęło to przerażoną dziewczynę. Zemdlała, a on przeciągnął ją po całej polance, szukając miejsca, gdzie nie byłoby jelit. Ponadto nie znaleziono nic ciekawego poza jakimś kłakiem sierści zaczepionym na złamanej gałęzi. Hoża z radością by to pominęła, ale czerwona, lepka substancja na kłaku mogła być krwią, być może sprawcy. Do akt sprawy doszedł właśnie trzystronicowy wynik analizy DNA, trochę cieńsza analiza materiału i pięciostronicowa opinia biegłego psychologa.

Za to cenne źródło informacji stało tuż obok samochodu Turskiego. Pięciu młokosów w mundurach Straży Monteblanco z Giordano Pisci na czele właśnie tłumaczyło jakiejś staruszce dlaczego nie można teraz wejść do Parku. To komando było akurat dobrze znane komisarzom – było chyba jedynym (z dwudziestu działających na terenie miasta), które nie ignorowało taśm z napisem „miejsce zbrodni”, nie zadeptywało śladów i nie wrzeszczało o honorze szlacheckim. Choć tak właśnie zaczynali. Na szczęście błogosławiony wpływ aresztu tymczasowego nauczył ich, że lepiej zrobią jeśli będą trzymać postronne osoby (z sobą na czele) z dala od miejsc gdzie można przez nieuwagę splunąć. A komisarz może uznać to za materiał zostawiony przez kogoś zamieszanego w sprawę. Mordercę na przykład. I doskonale wiedzieli dlaczego ratlerek imieniem Pikuś nie mógł teraz zrobić kupki pod swoim ulubionym drzewkiem.

Komisarz gwizdnął w kierunku młodego Pisci. Ten zaraz zrzucił obowiązek uspokajania staruszki poruszonej wieścią o morderstwie (choć jej emocje mogły wynikać bardziej z radości o tak wspaniałym temacie do plotkowania niż z obawy że zbrodniarz jest jeszcze na wolności) na kolegów.

-Witam, panie komisarzu... - Szczurza twarz Pisciego nabrała wazeliniarskiego wyrazu. - Pani nadkomisarz, ładnie pani w tym...

-Cicho bądź i gadaj co tu robisz. - Turski wiedział jaki z młodego szlachetki kobieciarz i choć wątpił w to czy takie gadanie zmiękczy Hożą. Ale gdy Pisci chodził z jego córką nasłuchał się takich tekstów za wszystkie czasy.

-Szukałem pana, panie komisarzu. - przyznał Giordano porzucając próby znalezienia sojuszniczki. - Słyszałem o tym, że prowadzi pan sprawę nagonki na Teratosso. Znaczy tej jatki tutaj.

Pretorianie spojrzeli po sobie zdumieni.

-Kto ci to powiedział?! - Turski obiecał sobie, że jak się dowie to dorzuci drania do listy Osób, Które Zasłużyły na Solidne Manto.

-Kuzynka. Lidia Brutus. Pani prokurator Lidia Brutus. - oznajmił z dumą Pisci, mając nadzieję, że to uspokoi stróżów prawa.

-A, to dobrze. - Pani prokurator była na tej liście od bardzo dawna i to na dość wysokim miejscu.

-Lizus. - burknęła Hoża, nie pojmując żartu. Może dlatego, że komisarz swoją listę prowadził w tajemnicy – przynajmniej od czasu, gdy kolega który miał podobną rozpiskę został zatrzymany za planowanie masowego mordu na połowie urzędników miejskich – No i co z tego? Tajemnica śledztwa to tajemnica śledztwa. Chyba że wiesz coś ciekawego.

-Jasne jak słońce! - Pisci wyciągnął z kieszonki na piersi złożoną w pół fotografię. - Proszę.

Turski wziął fotografię do rąk i uśmiechnął się. Na pierwszym planie dostrzegł kilku łysych byczków wznoszących toast szklankami pełnymi przejrzystej cieczy. Był tam i Camillo Teratosso (trzymający szklankę czterema palcami), Giordano i kilku innych. Komisarzowi w oczy rzuciła się ciemna karnacja i twarz tego najbliżej Pisci.

-To ten imigrant z Równin?

-Ten to... chyba... Bill Hankson. - wyjaśnił Giordano – A właściwie Will Hankson Junior. Ale mnie chodzi o to zdjęcie z tyłu. Na tarczy, w samym środku.

Seweryn wbił wzrok w tło fotografii. Typowa melina – stół zastawiony pustymi flaszkami (jedną rozpoznał – wino „Kiteron”, piekielnie drogie, piekielnie rzadkie, piekielnie znane), ściana pomalowana sprayem i kilka fotek przyszpilonych rzutkami do tarczy. Ta w centrum była niewielka i komisarz nie zdołał określić nawet płci sportretowanej osoby.

-I kto to niby jest, Pisci? - Spytał Turski, czując, że traci czas. - Jak tu widzę tylko ciemną plamę.

Pisci cmoknął zrezygnowany, ale zaraz wróciła mu werwa.

-To zdjęcie pewnie nadal wisi w pokoju Camilla w rezydencji rodowej Teratosso.

-Ale kto to jest nie wiesz? - spytała Hoża, zerkając nerwowo na zegarek.

-No, szczerze mówiąc: nie wiem. - Pisci grał tak dobrze, że Seweryn aż pomyślał, że naprawdę mu zależy na pomocy w śledztwie. - Camillo nie powiedział nam nic poza tym, że to największy skurwysyn jakiego zna. I że to przez niego stracił palec. Podobno strasznie cięty na cały ród Teratosso. Niby maczał palce w tym wypadku Guliano, a może i jakoś poszczuł psami Leona. A jak się dowiedziałem jak skończył ten tutaj, to sobie przypomniałem, jak Dziewięciopalcy mówił że typ jest zdolny rozerwać człowieka na pół. Wtedy nie wierzyłem...

-To dlaczego nikt z Teratosso nam o tym... - Turski przez chwilę wymyślał bardziej kulturalne określenie, ale wena go opuściła - sukinsynie nie powiedział?

-Bo podobno wie sporo o jakichś ich interesach. - Pisci obejrzał się czy nikt z jego znajomych nie podsłuchuje - Wolą go sami sprzątnąć. Ale to nie ja wam to powiedziałem.

-Chcą go sprzątnąć? - Turski wiedział, że fortuna Teratosso nie została zbudowana na ciężkiej pracy czy chociażby drobnych machlojkach, ale nie wierzył że tak potężny ród daje się wodzić za nos pojedynczemu świrowi. - Ale to on ich wymiata? Kto za nim stoi?

-Nie wiem. Wiem tylko że był cięty na Camillo. I że podobno znają się od małego.

-Osobisty wróg? - Hoża zaczęła rozważać różne możliwości. Dotąd informacje Pisciego były bezwartościowe: gadanie pijaka, jakieś wspominki z dawnych lat, niejasne podejrzenia. Ale JEŚLI to prawda – mają nowego podejrzanego. Szczerze mówiąc, wyjaśniałoby to niektóre jej wątpliwości. Podejrzewała, że gdyby śmierć Bartnika miała zastraszyć Teratosso, to atak na Camillo nastąpiłby później. - Był dla nich bardzo groźny?

Pisci znowu się obejrzał. Jego koledzy jednak zajęli się jakimś paparazzo. Turski pomyślał, że pewnie skubaniec jedzie za nimi od „Melanżu”.

-Podobno na tyle, że od kilku miesięcy prowadzili jakieś rozmowy na temat sprowadzenia jakiegoś łowcy nagród. Niby żeby schwytał jakichś złodziei, ale to pewne, że nie o to chodzi. Facet jest za drogi na takie głupoty jak paręset tysięcy.

-Aha... - Turski przyjrzał się jeszcze raz fotografii. Twarz Billa Hanksona zdradzała, iż był wycieńczony fizycznie, może od używek. - Ten imigrant to dużo brał?

-Kto? Bill? - Pisci pokręcił głową – Nie. Raczej pił jak szalony. Podobno ci zza Oceanu strasznie szybko się uzależniają. A Bill zmarł jak zrobił sobie mixa. Znaczy drinka z herą i jakimiś tabletkami.

-Czy dzisiejsza młodzież może bawić się bez wspomagaczy? - westchnął komisarz, pamiętając jak za młodu szalał całą noc przy jednej flaszce. Giordano nieco go pocieszył.

-Jak chce się pan przekonać, to coś panu powiem. Jutro na Łęgach odbędzie się parapetówka. Adres prześlę panu na telefon. Starczy tylko się przewinąć i powołać na prawo gościnności. A jak ich znam to jedyny proszek jakiego używają to proszek do prania.

W kieszeni płaszcza Hożej zapiszczał telefon.

-Przepraszam, technicy z „Melanżu”. - wyjaśniła, odchodząc na bok.

Pisci spojrzał na Turskiego zdziwiony.

-Coś tam nie tak? - Tym razem zaskoczenie na twarzy Giordano na pewno było prawdziwe, co bardzo uradowało Turskiego.

-Nie wiesz? - odparł komisarz – Kuzynka ci nie powiedziała?

-Nie...

-To niech ci powie. JA muszę dbać o tajemnicę śledztwa.

Tymczasem Hoża wróciła z wyrazem niezdecydowania na twarzy.

-Powinniśmy wrócić na komendę. Dziękujemy za cenne informacje, panie Pisci.

Odeszli do samochodu. Gdy Pisci zniknął im z zasięgu wzroku, pani nadkomisarz zaklnęła krótko. Turski westchnął znowu.

-Dożyliśmy ciekawych czasów. Damy klną, szlachta ćpa, psy ją zżerają...

-... a jak nie psy, to wariat ze srebrnym śrutem. Wracajmy na Wiejską i przeszukajmy wszystkie bazy danych.




Furgonetka zgodnie z obietnicą Martineza opuściła ścisłe centrum i po półgodzinie zatrzymała się przed bramą wjazdową na teren lotniska. Nie było ono nazbyt okazałe: kilka hangarów na szybowce, jeden asfaltowy pas startowy i stróżówka. Do niej właśnie podszedł kierowca i zaczął się siłować z kłódką. Eryk zauważył że jest niezwykle przystojny, jakby żywcem wycięty z okładki jakiegoś młodzieżowego pisma.

-To jeden z waszych?

-Tak... - przyznał „ksiądz” - Może od razu ci powiem kto jest z naszych. Oprócz mnie na terenie Białogóry działa siedmiu. Nico jest świetnym kierowcą, ponadto jest świetny gdy trzeba wzbudzić zaufanie od pierwszego wejrzenia. Następnie musisz koniecznie zapoznać się z Britanikiem. To doświadczony i piekielnie zdolny strzelec wyborowy. Aleksander rozbroi każdy zamek – czy to tradycyjny, czy elektroniczny. Warusa możesz już znać. Był on przez kilkanaście lat łącznikiem między nami a twym ojcem.

-Nie zawsze bywałem na Zamku. - Eryk zastanowił się, czy Martinez był „czystym” Czarnym. „Czysty” raczej bez trudu wiedziałby, kto może Warusa znać, a przed kim Warus może udawać kogoś innego. - Nie zapoznawałem się ze wszystkimi, ale łącznikiem był już chyba Alfred. A w jakich latach urzędował Warus?

-Bodajże od siedemdziesiątego siódmego, do osiemdziesiątego ósmego. - Martinez pokiwał głową. – Wtedy był pan jeszcze na...


-Nie chcę o tym gadać. - urwał mu Eryk, trochę rozeźlony. To czysty Czarny: prowadził rozmowę tak, by poruszyć interesujący go temat.

-Mimo wszystko radziłbym traktować Warusa z szacunkiem. To on namierzył Arkadię. - Na ostatnie zdanie ksiądz położył taki nacisk, że nie umknęło ani Widłowskiemu ani Hanksonowi - Dalej mamy trio naszych speców od broni broni wszelkiej maści: Lucę, Quentina i Marię. W wolnym czasie radzę trochę z nimi poćwiczyć.

William chrząknął, by zwrócić na siebie uwagę.

-Niech ksiądz powie o Marii, żeby potem nie było że nie ostrzegaliśmy.

-Dobra. Maria jak się pan Widłowski może zorientował jest kobietą.

-O, a ja myślałem że to dwumetrowy drab z brodą za pas... - Drwina Widłowskiego nikogo nie rozbawiła. Może ze względu na słynną postać zbója Iana Marii Boruty, który był bardzo podobny do osobnika jakiego opisał Eryk.

-Świetnie radzi sobie z mieczem czy sztyletem. - Martinez ciągnął dalej, nie zrażony tym, że coraz bardziej zraża do siebie Eryka. - Nikt u nas nie zna się lepiej na medycynie polowej. Ma jednak wady, typowe zresztą dla jej płci. Lubi przypominać, że jest kobietą, do tego atrakcyjną. Ponadto ma bardzo wrażliwą duszę. I niestety zapoznała się z pańskim życiorysem, który do tej duszy straszliwie przemówił. Zresztą nieślubny syn Chana, pojawiający się nagle na dworze w roli speca od brudnej roboty bardzo przemówił do zbiorowej wyobraźni...

-I plotkarzy. - dodał Eryk, mile wspominając swoją osobistą kampanię „Brukowce na bruk” – Co z tego?

-Od miesiąca wyczekuje dnia gdy pana pozna... Tak więc mogą wyniknąć dziwne sytuacje.

-Wiesz kim jestem, Hanksona spotkałem gdy planowałem podpalenie, a on wypędzał demona za pomocą śrutu. Jak widzisz wiodę proste, nieskomplikowane życie i jestem bardzo wdzięczny za to ostrzeżenie.

Kierowca właśnie zasiadł za kierownicą i odpalił silnik. Furgonetka pomknęła ku jednemu z odrapanych hangarów. Wypadł z niego jakiś tuzin ludzi. W niektórych rękach błyszczały lufy strzelb.

Samochód zatrzymał się, a drzwi rozwarły się bezgłośnie.

-To on? To on? - U wyjścia Eryk zderzył się z wyglądającą na może siedemnaście lat dziewczyną. Od razu pomyślał, że Martinez nie powiedział mu wszystkiego. Bo to, że Maria była atrakcyjna było wielkim niedopowiedzeniem. Zaraz zmusił się do przypomnienia sobie kilku metod na osłabienie zwierzęcych odruchów. Nie musiał się wysilać, bo nim stanął na błotnistym gruncie dopadł go Franco.

-No, kogo my tu mamy? - zagadał, nieco zbyt przyjaźnie jak na gust Eryka - Pogadamy w środku.

Chwyt za kołnierz i pchnięcie w stronę zabudowań już nie były tak przyjazne, ale przynajmniej pozwalały odroczyć na pewien czas bliższe zapoznanie się z Marią. Martinez niechętnie przyglądał się erykowemu lądowaniu w błocie, ale metody wychowawcze Franca to była jego sprawa.

-Więc przejdźmy wszyscy do środka. - zaproponował, ruszając pewnym krokiem w kierunku hangaru.

Wszyscy ruszyli za nim. Widłowski zerknął niepewnie na lufy strzelb. Strasznie podejrzanie ciążyły w jego kierunku. Od razu zauważył wyraźny podział wśród obecnych: część z nich na pewno pochodziła zza Oceanu, inni na pewno byli Czarni. O ile ci drudzy zachowywali (poza Marią) typowy dla siebie chłodny spokój, pierwsi uważnie obserwowali Eryka i Franco. Zbliżył się do Lupem'a i zagadnął po cichu:

-Ile wiedzą?

-Jak myślisz, durniu? Wszystko. Cristiano został na stanowisku, ale w każdej chwili mogą tam, albo do naszego biura, wpaść zbiry Teratosso. A, zresztą... - masz ciekawsze tematy do rozmyślań. - Skinął głową na Marię, która niemal biegała dookoła nich, starając się przyjrzeć Erykowi.

Hangar był jaskrawo oświetlony, gdzieś w górze huczały wentylatory. Świeżo pomalowana awionetka została upchnięta gdzieś w kąt (jeżeli można tak określić przestrzeń dwanaście na dwanaście metrów). Ułożone na beczkach deski tworzyły wielki stół, a jakieś skrzynki po owocach pełniły funkcję stołków. Z szybkiej rachuby Erykowi wyszło czternaście po bokach i cztery u szczytu „stołu”. Hankson zaraz zajął tam miejsce i wskazał Erykowi miejsce po swojej prawej stronie. Po jego lewej usadowił się Martinez, po jego lewicy zaś Franco.

Przy siadaniu zaraz dało się zauważyć zróżnicowanie wśród „gospodarzy” - bez większego zamieszania rozsiedli się tak, że imigranci zajęli całą lewą stronę, druga była zapełniona imigrantami. Nadal podejrzliwie łypali na Eryka. Nawet nieszczególnie to ukrywali. Skrajnie odmienne emocje targały Marią – usiadła zaraz obok Eryka, dopiero po chwili przesiadła się, gdy na jej ramieniu położył rękę potężny mężczyzna w czarnym uniformie ochrony lotniska.

-To moje miejsce... - powiedział łagodnie - Idź na swoją poduchę.

Eryk gdy tylko dziewczyna odeszła, spytał go o imię. Martinez nadal zwlekał z rozpoczęciem spotkania, czekając na powrót obsługi radiowęzła.

-Jestem Warus. - Twarz Czarnego budziła zaufanie, rzeczywiście musiał robić za łącznika z urzędnikami Chanatu. - A tobie, Eryku dobrze radzę – uważaj na nią. Jest dla mnie jak córka, wydawałoby się, że ją dobrze znam. Ale ty działasz na nią jak gwiazda filmowa na tutejsze... Jak tu się mówi? Patyki?

-Laski. Chociaż niekiedy można je pomylić z patykiem.

-W każdym razie – postanowiliśmy nie dostarczać ci zbyt wielu wrażeń z nią związanych. Myślę, że to czego się tu dowiesz i tak ci przysporzy wielu... rozterek. Zresztą właśnie zaczynamy, bo już chyba słychać naszych radiowców.

Do hangaru niemal wbiegła wysoka, czarnowłosa kobieta koło czterdziestki, za nią wkroczył zamykając drzwi hangaru na kłódkę jeszcze wyższy brunet o potężnej posturze, z maczetą zwisającą pod pachą. On zajął najdalsze (z perspektywy Eryka) miejsce, ona podeszła do Hanksona i zdała mu raport:

-Nikogo w okolicy nie ma. Na falach pretorii za to burza – szykuje się pościg za mordercami Teratosso. Podaje się dwa rysopisy: przy jednym z nich pada twoje nazwisko. Ale musieli by zatrzymać każdego z nas, bo opis ogranicza się do podania narodowości.

-A ten drugi? - Twarz Martineza wyglądała jakby kapłan oczekiwał na puentę ciekawej anegdoty.

-To już nasza robota – dorzuciliśmy portret dwumetrowego blondyna z Wysp. Zajmie im to trochę czasu, który mogliby poświęcić nam.

-Dzięki, Pocahotas.

Skłoniła się – godnie, ale z pokorą. Potem przeniosła wzrok na Eryka. Miała mądre, czarne oczy, podkreślone kolorem uplecionych w warkocze włosów.

-A więc to jest ten młody wendigo o którego upomniał się wasz świat. - Skierowała pytanie chyba do Martineza, ale Eryk był szybszy. Znał słowo „wendigo” i nie był zachwycony że użyto go w odniesieniu do jego osoby.

-Nie jestem wendigo. Nie zarażam ludożerstwem, nie niszczę cmentarzy...

Uśmiechnęła się oczami, reszta twarzy jak gdyby nie pozwoliła sobie na wesołość.

-Wybacz. Wiem, że nie jesteś prawdziwym wendigo... Mój ojciec zabił ostatniego z nich kilkanaście lat temu, zresztą w mojej obecności. Po prostu nie wiem jak nazywać kogoś takiego jak ty i twój ojciec. Nie jesteście ani werewolf, ani warg... Choć zrozum moich braci – bardzo pasujecie do opisu wendigo, a to co o was wiedzą każe im odbierać was jako zagrożenie. Ale raczej nie będą do was strzelać bez powodu. Nie dostarczcie im go to nikomu z naszych przyjaciół nie stanie się krzywda.

Eryk chwilę zastanawiał się, czy opowiedzieć anegdotkę, o tym jak jego przodek wygrał pojedynek, na który wyzwał go baron, któremu nie smakowała woda ze strumienia płynącego przez jego ziemie. Zamiast tego postanowił podjąć próbę rozwiązania problemu z nazewnictwem. Nie chciał wprowadzać nazw z drugiej strony Granicy, takich jak Lupusaida czy Ibnivergi. W końcu zaproponował:

-W czasie wojny Lupusa żeglarze z Wysp Boga Gromu zwali nas Ulfskark. Wilcze skóry.

Beata Pocahontas zmarszczyła brwi, jakby zastanawiając się, czy nie ma jakiś nieodpowiednich skojarzeń, po czym uśmiechnęła się całą twarzą:

-Wolfskin...? Niech będzie Ulfskark. Hmm, na pewno lepsze niż wendigo.

Odeszła na swoje miejsce – naprzeciw machetero. Martinez wyciągnął z jakiejś komórki ekran i włączył pilotem rzutnik. Na białym płótnie pojawił się sygnet rodu Teratosso ozdobiony żmiją z maleńkim szmaragdem w oku. Okalał go jaskrawoczerwony celownik.

-Widzę, że są już wszyscy. - Martinez stanął koło ekranu i włączył czerwony laserowy wskaźnik. - Zaczynajmy więc. Nasi nowi towarzysze to Franco Lupem i jego syn Eryk Widłowski. Przedstawiać starą ekipę będziemy kiedy indziej, bo szkoda czasu. Skoro i tak urządzimy libację to dzień w tę czy we w tę niewiele zmieni. Jak zapewne wiecie kilkanaście lat temu nasze zastępy rozbiły niewielką sektę czcicieli piekielnych demonów. Był to, niestety, tylko zbór mało wpływowych płotek, jednak przy jednym z ich kurierów znaleźliśmy sygnet rodu Teratosso z listem zapewniającym o gotowości do przeprowadzenia jakiejś dawno zapomnianej przez ludzkość ceremonii „poświęcenia rodu i przekazania go pod opiekę”.

-Czyją? - spytał Eryk dodając dwa do dwóch. Czarni nie musieli informować Chana o ekspedycji przeciw kultystom najbardziej niebezpiecznych demonów. Dlatego zbiegło się to z rozkazami z Czarnej Góry.

-Myślę, że ta fotografia wiele wyjaśni. - Martinez pstryknął pilotem, przełączając obraz na zdjęcie jakiejś płaskorzeźby w stylu starożytnego wschodu. Przedstawiała pokraczne postacie z bezokimi, owalnymi głowami, ostrymi zębami i czymś w rodzaju macek zamiast palców. Trzy z nich, mniejsze niosły niemowlęta, zaś czwarta – trzy, lub cztery razy większa – dotykała macką głowy jednego z nich. - Hieroglify u góry i na dole to kopia napisu ze świątyni bogini Numeny w Babel. Oryginalny napis głosił: „Chwała Baalowi, temu który daje siłę i moc tym którzy złożą mu największą ofiarę.” Ta inskrypcja zaś nie owija w bawełnę - „siłę i moc, tym który oddadzą mu w opiekę swoje potomstwo.”

Franco wbił oczy w ekran.

-To znaczy, że Valentino Teratosso zaprzedał dusze swoich dzieci demonom?

„Wdepliśmy, panowie szlachta!” - pomyślał - „Wdepliśmy i dopiero teraz widzimy jak głęboko.”

-Nie. - odparł „ksiądz” - Najpierw zrobił to sam, podpisując wybitnie tradycyjny cyrograf: rozstaje dróg, bawola skóra, krew i tym podobne. Baal był wtedy niezwykle słaby, ścigał go anielski zastęp na czele z Urielem.

-A w ciele człowieka znalazł dobrą kryjówkę... - Lupem znał wiele takich historii. Demony lubiły umykać przed aniołami na poziom doznawania zmysłowego śmiertelnych, wiedząc że jeśli odpowiednio skomponują się z ludzkim ciałem ich powrót do otchłani będzie równoznaczny ze śmiercią nosiciela (co w większości przypadków kończyło się zaprzestaniem obławy i oczekiwaniem na jego zgon naturalny). Ale jak dotąd w żadnej z nich nie pojawiał się tak potężny sługa piekła.

-Tak. - przytaknął mu Martinez, zmieniając przezrocze. Tym razem na Ekranie pojawił się Valentino Teatosso podpisujący jakiś dokument w towarzystwie byłego ministra obrony. - Jak zapewne wiecie zaledwie pięć lat później koncern Terrabella otrzymał gigantyczne zlecenie od rządu centralnego, a sam ród Teratosso został podniesiony z rangi Rodu Mniejszego do rangi Rodu Wysokiego. Za tym poszły nadania, kolejne honorowe tytuły i udziały w spółkach państwowych. Z tego co wiemy, Valentino Teratosso zaledwie dwa lata temu zaproponował swoim synom pójście w jego ślady. Nasze źródła zaś podają, że kolejny cyrograf ich ojca z Baalem przewidywał nakłonienie ich do współpracy pod groźbą zerwania poprzedniej umowy. Znaczy mieli z powrotem wylądować w Kvartii jako niewiele znaczący producenci wiatrówek. Oczywiście dać znać o sobie dało stare porzekadło że Ład ma marne szanse w walce z Chaosem gdyż ten jest zbyt uporządkowany. Tym razem Chaos się nadto zorganizował i nieprzewidziane wypadki w połączeniu z niezwykle sztywnymi warunkami umowy pozwoliły wstrzymać dokonanie ceremonii zaprzedania czworaków Baalowi. Cyrograf był na równo „cztery dusze potomków Valentino Teratosso”.

Eryk parsknął.

-Jak dla mnie to oni mogą sobie sprzedać dusze choćby starej praczce na aukcji. I tak byli potępieni i tak...

Martinez uśmiechnął się paskudnie, samymi ustami.

-Pan Widłowski najwyraźniej nie został doinformowany co do tego, że w ręce nieprzyjaciela mogły wpaść takie instytucje jak Ministerstwo Obrony czy wielki koncern zbrojeniowy. Na usprawiedliwienie pana Widłowskiego powiem tylko tyle, że sam odroczył wykonanie cyrografu o kilka lat. Dokonało się to niecałe pół roku temu, gdy Leon Teratosso zginął z jego ręki na Zgorzeli.

Eryk nie był aż takim ignorantem, by nie wiedzieć jakie pobudki pchają demony ku szczytom władzy. Duża władza, wielka odpowiedzialność, gigantyczne możliwości siania zamętu. Po prostu miał już dość tego opowiadania i chciał przejść do konkretów.

-Jak rozumiem wszystko sprowadza się do tego, że trzeba zrobić wielką krzywdę staremu Teratosso, dorwaniu tej bliskowschodniej pokraki i odstawieniu jej do piekła z którego wypełzła? - spytał kończąc wypowiedź z trzema wystawionymi palcami lewej dłoni.

-Nie. - odparł sucho „ksiądz”. - Jeszcze dwa palce, panie Widłowski. - Jeszcze trzeba zapobiec ceremonii zawierzenia rodu i nie dopuścić, co jest chyba oczywiste, do rozpowszechniania się kultu Baala. Czyli należy dobrać się do jego Arcykapłana. Jego tożsamość jest, niestety tajemnicą.

Eryk bez trudu wyłapał, że Martinez nie powiedział, że jest to DLA NIEGO tajemnicą. Znał dobrze tożsamość naczelnego bałwochwalcy, po prostu ukrywał ją przed nim i Frankiem. Lekkim pocieszeniem było, że NIESTETY, czyli chętnie pozwoliłby Eryk zrobił z nim porządek swoimi metodami, tylko jest drań jeszcze do czegoś potrzebny.

-Jak to? - Widłowski postanowił nie drążyć tematu Arcykapłana i zająć się kruczkami prawnymi. - Cyrograf był na czterech młodych Teratosso, ja ubiłem jednego. Do dzisiejszego ranka było trzech, ale te dane też są nieaktualne. O ile stary pryk nie zrobi sobie następnego małpoluda mamy spokój.

-W Camillo już siedział demon. - przypomniał Julio, zmieniając przezrocze. Było to zdjęcie Dziewięciopalcego, pijącego ze złotego pucharu na jakiejś studenckiej zabawie. Eryk

-Ale cyrograf był na czterech Teratosso...

-Cyrograf z Baalem, poza tym nie wymieniono czworaków z imienia i nazwiska.

-Więc starczy – Hankson włączył się do rozmowy, nieco znudzony wysłuchiwaniem piąty raz tej samej historii - że stary dziad ma jakiegoś bękarta spłodzonego na na boku z jakąś lafiryndą i może go podstawić za Camillo czy Leona...

-Nie wiem jak, nie wiem co ale coś siedziało w tym młodym draniu. - zauważył Eryk – Na podstawie listów krążących między Teratosso...

-Które całkowicie przypadkiem wpadły w twoje ręce, - przypomniał gwoli formalności Franco - przypadkiem się otworzyły, przeczytały i z powrotem zapieczętowały imitacją pieczęci rodowej...

-...mogę powiedzieć tylko tyle że Valentino nie był zachwycony pewnymi działaniami swego syna, a nawet uważał, że Dziewięciopalcy przyłożył mu nóż do gardła.

Lupem pokręcił głową.

-Znaczy, że Camillo puścił tatuśka w kanał i podpisał własny cyrograf z innym demonem? - Franca w jakimś stopniu pocieszył fakt, że nie tylko on ma problemy z dziećmi.

-Chyba tak, ale nie możemy mieć stuprocentowej pewności. - Słowa Martineza znacznie kłóciły się z faktem przerobienia twarzy Camilla na rąbankę. Szyderstwo, które Eryk miał na ustach Julio uciął wybitnie złośliwym spojrzeniem, jakby miał lepszy dowcip. - Ale niektórzy z nas mają bardzo mało czasu, a dużo roboty. Więc oto konkrety: do ceremonii dojdzie jutro o północy. Do tej pory obaj pozostali przy życiu czworacy mają dostarczyć po jednej dziewicy, którym poderżną gardła by udowodnić swe oddanie i bezwzględność. Ja z Hanksonem i panem Lupem znajdujemy i likwidujemy kaplicę w której ma dojść do ceremonii, a Eryk Widłowski dopilnuje by Teratosso nie znaleźli nikogo na ofiarę. W miarę możliwości mają dotrzeć żywi na miejsce rytuału, bo chcę mieć bardzo wyraźne dowody ich winy. Możliwe że będą szukać na pewnej parapetówce dwójki młodych szlachciców.

-Jak mam się tam dostać? To zazwyczaj są wielkie imprezy z ochroną i w dodatku w dzielnicach gdzie jest więcej gliniarzy niż koszy na śmieci...

Martinez wyciągnął z kieszeni złożoną na cztery kartkę w foliowej koszulce. Podał ją Erykowi nie przestając się uśmiechać.

-Jesteś zaproszony. Punkt cztery. Na pewno ucieszą się na twój widok.

Punkt IV od razu rozwiał wszelkie wątpliwości Eryka co do możliwości przyjścia incognito - „Znajomi ze szkoły”. Osobiście wolałby pójść tam z tradycyjnym pół litra jako punkt siódmy („I wszyscy chętni”), ale najpierw trzeba sprawdzić, czy gospodarze nie należą do jakiegoś Kółka Trzeźwości czy innego AA. Widłowski przeczytał podpis pod zaproszeniem i pokręcił głową.

-Jak dla mnie, to oni będą się cieszyli jak na tej imprezie ktoś przez przypadek odstrzeli mi łeb.

-Ach, skoro już o tym wspomniałeś. - Na ekranie pojawił się portret pamięciowy czarnoskórego mężczyzny z długimi włosami i krótka brodą. Eryk znał tą twarz – tak wyglądał człowiek, który dwa miesiące temu wystrzelał sektę Mansonusina, poobcinał ich głowy i dostał za nie trzy miliony sestercji, które oddał na cele charytatywne. - Następny punkt obrad to człowiek zwany Salvatorem. Wiesz o nim wszystko, a to nawet więcej od nas. Gratulacje. Ale to nie nas ma ubić, więc ten punkt streścimy do: „Uważać na łowców nagród, nie dać zabić pana Widłowskiego”. Idź już. Musisz się umyć, znaleźć jakieś porządne ubranie i prezent tak olśniewający by obdarowany zapomniał o obietnicy urwania ci uszu przy samej dupie.

-Ha-ha. - powiedział Eryk, wychodząc.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#4
Rozdział czwarty.

Turski ziewnął, spojrzał na ścienny zegar i spadł z krzesła. Właściwie to krzesło uciekło spod niego, dowodząc, iż kółka u nóg to wynalazek wybitnie utrudniający zarywanie nocek nad wybitnie trudnymi śledztwami. Oraz kolejna różnica między fotelem biurowym, a miękkim łóżkiem z pachnącą pościelą.

Odgłos upadającego komisarza zbudził jednego z dwóch stażystów, którzy postanowili zabłysnąć przed nim, towarzysząc mu w papierkowej robocie. Z początku przyjął ich ofertę ozięble, czując, że będą tylko pałętać się i przekładać mu dokumenty z miejsca na miejsce. Ale gdy zadzwoniła Hoża z informacją, że generalissimus pretorianum pro Norde Provinciles Brzdęk życzy sobie codziennego raportu ze śledztwa, natychmiast zagonił ich do wyszukiwania w archiwum akt spraw, które uznał za „spowinowacone”.

Zaliczył do nich wypadek samochodowy Guliano Teratosso, śmierć Leona, zgon Billy'ego Hanksona i ogólnie wszystko, co łączyło się z tym rodem. Zaraz po powrocie z Parku rozstał się z Hożą, którą wezwano do uczestnictwa w sekcjach zwłok. Było południe, trup Camilla dobrze nie wystygł, a już go mieli kroić. Turski nie lubił patologów – bo zazwyczaj byli wesołymi ludźmi z poczuciem humoru. Jeśli ktoś pracuje z trupami i jeszcze jest skory do żartów, to pewnie ma coś nie tak z głową. Wolał zająć się prostą, biurową robotą, nadzorując przy okazji poszukiwania Williama Hanksona Seniora. Po godzinie jeden ze stażystów – wysoki mięśniak z krzywym nosem i wybitymi przednimi zębami - przywiózł mu wózek pełen akt. Drugi – okularnik w pulowerze i przetartych dżinsach – przeglądał zawartość dysków pretorii. Komputery przegrzewały się co trzydziestu dwóch minutach pracy i godzinie luzu, więc mimo wszystko więcej nadziei pokładał Turski w starym, dobrym papierze z jeszcze starszych szaf. Choć te w każdej chwili mogły eksplodować.

-Szafa się rozpadła? - spytał komisarz wskazując na zapchany chaotycznie upchanymi teczkami wózek, pamiętając podobny wypadek – półki nie wytrzymały ciężaru akt, które oparły się o równie wytrzymałe drzwi. W efekcie przechodzący obok prokurator został dosłownie zasypany papierami i zaczął postulować o wprowadzenie komputerowej bazy danych.

Tym razem jednak krzywonosy stażysta zaprzeczył.

-To z teczek Teratosso. - Było to tak interesujące zajęcie, że przerwał sobie solidnym ziewnięciem. - A właściwie z ich szafy. Jest jeszcze druga.

-Tyle tego? - Komisarz gwizdnął z podziwem – Wiedziałem, że prawa to oni nie kochają... Ale nie doceniałem ich.

Szok wywołany ogromem dokumentów stanowiących historię licznych i bolesnych kontaktów ojca i czworaków z pretorią, minął szybko – po jakichś trzech godzinach. Okazało się że przynajmniej jedna szafa w całości była wypełniona listami od jednego autora. Pan Życzliwy (ewentualnie „Obywatel”, choć może to po prostu nazwisko Życzliwego, bo kilka donosów podpisano „Życzliwy Obywatel”) bardzo uważnie obserwował poczynania Teratosso zarówno w życiu prywatnym jak i w pracy. Wiedział co, kiedy i z kim łykali poszczególni bracia, kto dał w łapę Ministrowi Obrony i komu z konkurentów koncernu Terabella zdarzył się wypadek zmuszający do wycofania się z przetargu.

Przekopywali się przez to do drugiej w nocy, wspomagając się jedynie lurowatą kawą i co ciekawszymi szczególikami z życia Teratosso (Camillo pobił kiedyś kogoś za insynuacje, jakoby dziki pies odgryzł mu też część przyrodzenia). Koło dwudziestej zadzwoniła Hoża, z informacją, że goniec zaraz podrzuci mu biżuterię Camilla, a ona sama jedzie do jego mieszkania. Przypomniał jej o rozmowie z Piscim i zdjęciu faceta o którym im opowiedział.

Biżuteria Teratosso była nieco nudnawa. Na każdym jej elemencie przewijał się motyw wina. Kolczyki z winnym gronem, bransolety stylizowane na winne pnącza, naszyjnik z wisiorkiem w kształcie amfory.

Pierwszy padł stażysta z krzywym nosem. Turski jak przez mgłę pamiętał, że gdy kładł głowę na blat biurka, ten w okularach mruknął coś jakby: „Bingo”, czy coś w ten deseń i grzmotnął czołem w klawiaturę.

Teraz Turski wołałby pójść do domu i się porządnie kimnąć, ale gdy pomyślał, że po ulicach biega wariat zdolny strzelić komuś w twarz, albo rozerwać na dwoje... Cóż, wolał nie ryzykować, że ten ktoś zaatakuje ponownie, tym razem kogoś lepszego niż Teratosso i spółka.

Wstał z podłogi, powiedział „dzień dobry” krzywonosemu i szturchnął okularnika.

-Zbierajcie się chłopaki. - Turski starał się nadać swojemu głosowi ton miły, acz stanowczy. Jak zawsze nie wyszło. - Dziś macie wolne, w pełni płatne. Ale na drugi raz nie będzie tak dobrze. - dodał, mając nadzieję że oddali to od nich widmo pracoholizmu.

Gdy wyszli, przyjrzał się rozwalonym papierom na biurkach, należących do innych pretorianów. Komputer nadal szumiał. Turski podszedł do maszyny i ruszył myszką. Nic. Zawiesił się drań.

Ale to co zobaczył komisarz na monitorze bardzo poprawiło mu humor.

Sprawa o przemyt dzieł sztuki sprzed pięciu lat. Osiemnastoletniego Camillo zatrzymano przy wjeździe do kraju z wielką wazą, która według Hugo Teodotta – historyka sztuki z Białogórskiego Uniwersytetu – była urną pogrzebową jednego z królów miasta Kitera na Półwyspie Elladzkim, niejakiego Dionizjusza. Tu kończył się wyświetlany tekst. Turski spisał lokalizację pliku na małą karteczkę.

Skojarzył to z winem „Kiteron” - tym, które pił z kumplami Camillo. Jeśli dobrze pamiętał, jedynym bogiem jakiego kiedykolwiek czcili Teratosso był Mars. Jedno z plotkarskich pism pewnego razu szumnie ogłosiło rozłam w rodzie, gdy Valentino nazwał jednego ze swych synów „czcicielem wielkiego pijaczka”. Sądząc z błyskotek denata, był on najwyraźniej wyznawcą Dionizosa. To było wybitnie kłótliwe bractwo – szczególnie agresywni byli gdy ktoś nie dołączał się do ściepy na wino. Wątpił by Hankson działał pod ich wpływem, ale mogli oni maczać w tym palce – choćby mówiąc imigrantowi gdzie znaleźć ofiarę. I dostarczając srebrny, ceremonialny śrut.

Rozważania Turskiego na temat postępu technologicznego w dziedzinie ceremoniału przerwało stukanie do drzwi. Gdy zajrzał w szkiełko judasza dojrzał lekko zniecierpliwioną Zofię.

Otworzył i odsunął się lekko, przepuszczając pretorianina z wielkim naręczem akt. Komisarz nie miał siły nawet pytać co to jest.

-Znaleźliśmy to w rezydencji Teratosso. - rzuciła Hoża, stawiając na krześle kolejny stos. Była ubrana w górę munduru i dżinsy, aż dziw że wpuszczono ją na rewizję w niepełnym mundurze - W pokoju Camilla. Oczywiście oni nic nie wiedzą, poza tym, że mam obowiązek im wierzyć.

-A czego to wszystko dotyczy? - Seweryn miał dość papieru na następne ćwierć wieku.

-Jakaś kradzież z magazynu służby celnej, jakieś zabytkowe wino przemycane z Ellady. Aha - znalazłam te zdjęcie. - dodała z krzywym uśmieszkiem pani nadkomisarz.

-Pokaż mi je.

Wyciągnęła z kieszeni obśliniony kawałek papieru fotograficznego. Właściwie było to pół fotografii paszportowej, bo ktoś odgryzł większą połowę.

-Wygląda jak krowie z gardła wyciągnięte. - powiedział Turski, wycierając znalezisko w rękaw.

-Nie krowie, - zaprzeczyła Hoża z przekąsem - tylko ochmistrzyni, która nie zdążyła posprzątać. I nadrabiała stracony czas.

-Ach. - Turski przyjrzał się zdjęciu. Było mocno podziurawione w środkowej części – więc to chyba to z tarczy do rzutek. - Mamy prawą połowę twarzy podejrzanego. Wypada podejrzewać że to nie jest całość. Poślijmy to do techników, niech to zeskanują i dorobią sobie drugie pół. Miejmy nadzieję że nie miał tam nic szczególnego – żadnej blizny, czy tatuażu.

Pretorianin, który wniósł papiery wziął zdjęcie i wyszedł.

W drzwiach minął się z panią prokurator Brutus. Błyszczała epoletami i dwoma medalami przypiętym do piersi. Jak zwykle mówiła po auriańsku.

-Ave Imperator Claudius Aurelius Maximus Secundus Aeronauticus!

Musiała to powiedzieć. Nie mogła skrócić do zwykłego „ave” ani chociaż do „ave Imperator”. Tłumaczyła to formalnościami zawartymi w Kodeksie Godności Funkcjonariusza: „Witać należy się każdy osobno, tak by głosy nie mieszały się, pozdrawiając Imperatora, wymieniając przy tym wszystkie jego imiona i przydomki. Pozdrowienia należy wygłaszać w kolejności od najstarszego stopniem.” Gdy ktoś się ją zapytał jakby wyglądało by powitanie trójki pretorian pod ostrzałem w czasach Augusta Titusa Elladicusa Padarwatusa Metalicusa Maximusa Ferrentiusa Gladiusa Saturiusa Galileicusa Aureliusa Cezariona Tertiusa odpowiedziała ze stoickim spokojem że dodała by jeszcze „Juwenaliusa”. - Jak się toczą sprawy?

Turski spojrzał błagalnie na młodszą koleżankę. Auriański, szczerze mówiąc, znał słabo. Nie do końca rozumiał gramatykę, a pisanie raportów do Komendy Głównej zlecał innym, nieraz przekupując ich dodatkowymi dniami urlopu.

Pani nadkomisarz wytłumaczyła, że sekcja zwłok Bartnika wykazała ślady środka usypiającego w okolicach ust i nosa. Nie było śladów wleczenia, więc prawdopodobnie został doniesiony pod drzewka. Położono go dość niedelikatnie, gdyż kilka żeber było złamanych. Zresztą z naszych informacji denat za życia ważył jakieś sto kilo. Tragarz musiał być nieco zmęczony, poza tym i tak miał zamiar go zabić, więc raczej go nie oszczędzał. Przed śmiercią nacięto jamą brzuszną ostrym przedmiotem. W najbliższym czasie powinny dojść wyniki analizy materiału genetycznego ze znalezionego włosia.

-Rozumiem. - Brutus pokiwała głową – A co z Nadzieją Rodu Teratosso?

-Przyczyną zgonu było bezpośrednie trafienie z bliska dwoma standardowymi ładunkami śrutu wykonanego w osiemdziesięciu procentach ze srebra. W jego krwi były trzy promile alkoholu, znaleźliśmy też ślady kokainy i „Bram Olimpu”.

Pani prokurator skrzywiła się. Seweryn mimo iż rozumiał piąte przez dziesiąte pojął, że martwi się o swoje i innych dobre imię. Brutus chciała o coś spytać, ale Hoża kontynuowała. Turski pomyślał, że i tak musieliby odpowiedzieć, że tego nie da się zatuszować w toku śledztwa.

-Ponadto stwierdziliśmy zaskakujące jak na tak młody wiek objawy rozrywkowego trybu życia: zniszczone nerki, wątroba, płuca jak u stuletniego palacza tytoniu. Dzisiaj jadę do domu Bartnika. Mieszkał sam, był raczej odludkiem. Jego brat powiedział nam tyle co usłyszeliśmy od Teratosso – nie miał wrogów osobistych, raczej takich którym nie podoba się albo jako konkurencja w zbrojeniówce, albo w ogóle jako przedstawiciel zbrojeniówki.

-A informacje od mojego kuzyna?

Hoża wyczytała w oczach pani prokurator szczeniacką perfidię, znaną jej z czasów, gdy sama łamała przepisy, tylko po to by pokazać, że nie jest formalistką.

-Szczerze mówiąc – średnio przydatne. Jeśli młody Teratosso...

-Nadzieja Rodu Teratosso... - poprawiła Brutus, nie ze złośliwości, a wrodzonego formalizmu.

-Tak, NR Teratosso... Został zabity przez osobnika, którego zidentyfikowaliśmy jako Williama Hanksona Seniora. Prawdopodobnie motywem była zemsta za śmierć syna – towarzysza libacji Camillo.

Kolejne skrzywienie. Nie mogli tego zatuszować przed sądem, na rozprawie. A wątpliwe by któryś sędzia chciał się narazić pismakom i telewizji utajniając tak sensacyjny proces.

-Dobrze, a co z opinią publiczną? Czy nie było żadnych przecieków? Nie możemy pozwolić by splamiono honor Wielkiego Rodu, nim poznamy prawdę.

Hoża była zdania, że honor tego rodu trzeba by już dawno oddać do pralni chemicznej.

-Prowadzimy śledztwo jeden dzień. Nie wiemy niemal nic. Nie ma co i kiedy wyciec.

-Poza narkotykami, klubami o wątpliwej reputacji i rozerwanym na dwoje prezesie wielkiego koncernu. Co z rewizją mieszkania Camilla Teratosso?

„Oj, jak się dowie o tych aktach to zaraz poczuje natchnienie do hydrauliki i zacznie szukać przecieku.” - pomyślała pani nadkomisarz i opowiedziała o zdjęciu, ochmistrzyni, dopiero na sam koniec wskazała teczki.

Ku ich zdziwieniu Brutus omal nie podskoczyła z radości, gdy zajrzała na pierwsze strony. Ale choćby to zrobiła, przebijając przy tym sufit i wracając z kawałkiem księżyca, nic nie oddało by tego jak bardzo radość uderzyła jej do głowy jak fakt, że przeszła przy podwładnych na widlański.

-To są akta których Służba Celna i Ministerstwo Spraw Zagranicznych szukają od dwóch lat! - wykrzyknęła, wertując strony z wypiekami na twarzy.

-Spraw Zagranicznych? - Turski włączył się do rozmowy, rad że nie musi się jedynie przysłuchiwać tym wszystkim usom, iusom i ariom. - Elladzi się upomnieli o kilka flaszek wina?

-To tak przy okazji. Chodzi o to, że gdy złapali przemytników przy następnej partii towaru, to ci zaczęli sypać. No i okazało się że ten sam zleceniodawca zamówił też urnę z prochami Dionizjusza. To był jakiś król, którego według legendy lud rozszarpał, gdy stwierdził, że nie stać miasta na darmowe wino dla wszystkich.

-A ponoć kiedyś ludzie byli bardziej cywilizowani. - skomentował Seweryn – Ale trop prowadzi w takim razie do Teratosso?

-Tak! Do tego rodu przemytników i ćpunów! Niech ktoś dostarczy te akta do mojego gabinetu.

W myślach Turski leżał na podłodze i pękał ze śmiechu. Z twarzy Hoża wyczytała jedynie zaskoczenie, bo pani prokurator była cwańsza niż myślał. Zwietrzyła okazję do zyskania sobie większej sławy niż rola oskarżyciela jakiegoś tam mordercy z Białogóry. Teraz mogła marzyć o międzynarodowej sławie pogromczyni przemytników, która nie waha się wymierzyć sprawiedliwości grubym szychom.

Wyszła, a para śledczych odetchnęła z ulgą.

-Czyli na razie tej sprawie da spokój. - Seweryn wskazał Hożej miejsce przed ekranem komputera. - O ile góra nie będzie się mieszała i pozwoli nam kalać dobre imię Teratosso, możemy działać swobodnie.

-Co ty masz? - Zofia usiadła, poprawiając włosy.

-Jedną zarwaną nockę. I biuro zawalone papierami z nazwiskiem naszego Zerotwarzowego alias Dziewięciopalcego.

-To niewiele.

-Tak, ale jeśli dowiemy się gdzie jest Hankson będziemy go mogli zatrzymać. Poszły już jego portrety pamięciowe na granice?

Zofia westchnęła.

-Dawno, ale jeden ze starszych pograniczników od razu powiedział mi, że wywiesza go tylko dlatego, że to jego obowiązek. I dlatego, że dobre wychowanie nie pozwala mu odmówić damie.- Uśmiechnęła się i zajrzała do kubka po herbacie – Masz coś do picia? Ochmistrzyni tak była zajęta żuciem tej fotografii, że nie przyszło jej na myśl nas poczęstować.

Komisarz podszedł do małej szafki w kąciku socjalnym i przy okazji powyrzucał puste pudełka po kawie i herbacie. Gdy stwierdził, że nic mokrego tam nie ma, wyciągnął z małej, ledwo zipiącej lodówki butelkę wody mineralnej.

-Niegazowana? - spytał, też bardziej z dobrego wychowania, bo miał tylko taką.

-Tak, może być. - pani nadkomisarz delikatnie odkręciła korek i pociągnęła łyk. - A wiesz dlaczego ten pogranicznik był taki sceptyczny? - spytała, ocierając usta.

-Przejdź się na Schody, to znajdziesz takich ze dwa tysiące.

-Właśnie. Ponadto większość pograniczników pochodzi z południowych Wielkich Rodów.. Dla nich każdy imigrant wygląda tak samo, mówi tak samo...

-... i nazywa się Pędzący Bełt. - Turski zachichotał. Celnicy zarabiali na tyle dużo, byli na tyle blisko większości lewych (i dochodowych) interesów, że od dawna było to zajęcie dla „szlachetnych i nieprzekupnych przedstawicieli elity społeczeństwa”. Fakt, że niedawno ktoś z tej elity kazał zatrzymać prezydenta Jidjish jako buntownika i separatystę, gdyż nie wiedział że od pewnego czasu ( konkretnie pięciuset sześćdziesięciu dwóch lat) kraj ten nie jest już prowincją Imperium i ma prawo mieć niezależnego od Forum Aurelianum przywódcę. Jak się okazało cała wiedza tego urzędnika o Jidjish ograniczała się do tego że jego praprapraprapraprapradziad zginął walcząc z rebelią w tym rejonie.

-Przynajmniej przesłał mi listę imigrantów z Federacji Seeookeskiej z ostatniego roku. - Hoża wyciągnęła z teczki wydruk ze starej drukarki igłowej. - Szczególną uwagę zwrócił kilka tygodni temu na pewną grupę z klubu aeronautycznego. Wwieźli cały kontener części do samolotów. Opłacili całe cło, wjechali bez przeszkód do kraju.

-To chyba nie przestępstwo? Aktualnie? - Pytanie nie było takie zabawne, znając paradoksy prawne rządzące Imperium.

-Nie, ale zaprosili go na pokaz lotniczy na polach pod Rykowiskiem. Za dwa miesiące.

-O, nie słyszałem o tej imprezie. A lubię posłuchać ryku silników dobiegających z wysokości.

-Nikt o niej nie słyszał. I dlatego mam zamiar zaprosić cię na stare lotnisko sportowe.

-Jasne! - powiedział Turski, sięgając do kieszeni po kluczyki do Pradziada - Zobaczymy jak im idą przygotowania do pokazu.



Marek stał na brzegu rzeki. W oddali widział kryty jasnożółtą dachówką rodzinny dworek, słyszał znajome brzęczenie – to pszczoły starego Berberiusza zbierały nektar, by stworzyć z niego słynny marcijski miód. W oddali przeleciał klucz dzikich gęsi, wracających z zimowisk za Gardzielą Skilli. Pewnie stryj Alexander już czyści fuzję i pisze zaproszenia na wielkie polowanie. Ruszył w kierunku mostu. Deski cicho zaskrzypiały, tak jak robiły od niepamiętnych czasów. Przeszedł, gładząc zdobione poręcze. Wspiął się na pagórek, by objąć to wszystko wzrokiem.

Tam go spotkał.

-Wynoś się... - powiedział, rozglądając się w poszukiwaniu innych ludzi w okolicy. Sam nie da rady, jego trzeba masą zgnieść, otoczyć i zatłuc.

Tamten jednak tylko spojrzał na niego i pokręcił głową.

-Nigdzie nie pójdę. Chcę to zobaczyć.

-Ty przecież nie żyjesz...

Znowu uśmiech. Wskazał coś u stóp pagórka i ruszył tam.

-Nie wierz plotkom. Chcę to zobaczyć.

-Co niby? - chciał zawołać nowego stróża, Gracjana. Ale nie zrobił tego. Szedł za nim. Intruz zwrócił się kierunku dworku. Byli tam wszyscy – jego rodzina, wszyscy pracownicy i klienci. Byli uzbrojeni, pokazywali palcem szczyt wzgórza. Zaśmiał się i zbiegł do nich. Ale gdy tylko go zobaczyli wpadli w gniew i zaczęli grozić bronią.

-Co się stało? Nie poznajecie mnie?

Przed tłum wyszedł jego ojciec – wysoki, barczysty z gęstym zarostem i swoim ulubionym sztucerem.

-Wynoś się, zhańbiłeś nasze nazwisko. Prędzej zdechnę niż pozwolę tej kreaturze wejść do naszego domu...

Obudziło go pukanie w szybę. Ten fotel w sypialni był stanowczo zbyt wygodny - bardziej niż czuwaniu sprzyjał drzemce. To wino od kuzyna z Ellady też było mocniejsze, niż podejrzewał. Spojrzał na zegarek. Piąta rano, Alicja pewnie już...

Podbiegł do okna. Stała tam w długiej koszulce z miną, jakby miała go zaraz poćwiartować. Otworzył okno i pomógł jej wejść.

-Przepraszam, kimnąłem się. - usiłował się wytłumaczyć, ona jednak machnęła ręką.

-Nieważne... Miałam klucz w spodniach. Tym razem chciałam schować ubrania, a potem wrócić po nie, ubrać się i iść do domu. Wzięłam nawet foliową torbę, zakopałam je w tej torbie w krzakach w Skrajnym...

-I nie wróciłaś po nie...

-I ktoś je ukradł! - ryknęła, tak że na pewno kogoś w budynku obudziła.

-Znaczy wykopał, przejrzał co jest w środku, wziął klucze... - przerwał, widząc minę Alicji.

-Nie – wykopał i porozrywał na strzępy! I jeszcze zostawił tego łacha! - Rozłożyła ręce, by mógł dokładnie obejrzeć sięgający jej do połowy łydek, materiał z logo jakiegoś klubu lotniczego.

-Może to głupi żart... - Na siłę szukał logicznego wyjaśnienia. - Wiesz, ktoś widział jak zakopywałaś...

-To musiał też widzieć jak... - Przyłożyła dłonie do ust i ułożyła z nich „szczęki”.

-Aha. - Marek nadal zastanawiał się jednak nad jakimś mniej niepokojącym wytłumaczeniem - A może to jakiś pies. A tej koszulki po prostu nie zauważyłaś...

Alicja prychnęła.

-To był chyba jakiś cyrkowy pies, skoro użył saperki. A koszulki w firmowym opakowaniu i karteczką z odręcznie napisaną dedykacją „Dla Alicji C” leżą sobie w krzakach co dwa metry.

„INTERESUJĄCE I ABSOLUTNIE PEWNE OSOBY” - Markowi aż dreszcze przeszły po plecach. Alicja też widać o tym pomyślała.

-Zaraz całe miasto będzie wiedziało, ale wszyscy będą się z tym kryli, chcąc sprzedać tą tajemnicę. - zasugerowała jedną z alternatyw, przeglądając komodę z bielizną.

-To co robimy? - Marek oparł się o kredens i splótł ręce na piersiach. Zamknął oczy, by jej nie widzieć, jak będzie się przebierać. Przez pierwsze dwa miesiące, gdy testowali tę formę „prywatności” był zaskoczony, że potrafi wytrzymać, aż Alicja się ubierze. - Wiemy, że wiedzą Mercator, my i te „osoby”. Mercator prawdopodobnie wie też o kimś kto ma podobne jak ty... przypadłości. Poza tym jeśli były to osoby na tyle sprytne by pytać się o monitoring Mercatora, to raczej nie w ich stylu robić takie psikusy.

-Już, możesz otworzyć oczy. - rzuciła Alicja, poprawiając tylko odrobinę halkę - -I myślisz pewnie, że powinniśmy pogadać z przynajmniej tymi mniej psotnymi typami?

Nie odpowiedział. Nie chciał, żeby potem cała wina spadła na niego. Z jednej strony uważał, że jeśli ten ktoś ograniczył się do takiej dziecinady to raczej nie jest groźny. Niebezpieczni są ci, którzy się nie śmieją.

-Ty zdecyduj. - mruknął, wchodząc do kuchni - Ale najpierw się zastanów. Pamiętasz tego starego obłąkańca, który łaził po cmentarzach i profanował zwłoki, twierdząc, że to wampiry?

-Travelreacha? I myślisz że teraz się przerzucił na wilkołaki? - Pytanie było nieco bez sensu, bo widziała jak tego człowieka schwytano i wiedziała, że skazano go na dwadzieścia lat więzienia na wyspie El Bello.

-Może on, może ktoś inny. To bez znaczenia. Ważne że ten ktoś, z jakichś chorych powodów, może nie chcieć byś dalej chodziła po świecie. - Marek wiele razy dochodził do wniosku, że właściwie to gdyby jej nie znał, a wiedział kim jest, sam by ją zastrzelił Ze strachu, że coś takiego narusza ustalony przez bogów porządek. Ze strachu, że jeśli ona istnieje, to i może te pół tysiąca lat walki rozumu z ciemnotą było stratą czasu, wielkim kłamstwem.

-Musimy pogadać z Mercatorem o szczegółach. - postanowiła, przeszukując szafę. - O której ma wykład ten spec od lepienia garnków?

-W samo południe. Wcześniej, o jedenastej jeszcze mam zajęcia z profesorem Labore.

Znalazła sobie parę dżinsów i zieloną koszulkę.

-No to mamy jeszcze trochę czasu. - rozejrzała się po pokoju. - Nie wiem, ile nam to czasu zajmie. - Wskazała na leżące w bezładzie oprzyrządowanie do ekologicznego grilla na baterie słoneczne. Otworzyli pudełko wczorajszego wieczora i nim zdołali odcedzić instrukcję obsługi od ulotek z logo partii Zielonych, Alicja poczuła zew swojej drugiej natury. Radziła ona udać się na odludzie, porosnąć futrem i pójść pobiegać. Osamotniony de Marci wolał nie ryzykować że coś źle zrozumie i wysadzi kawalerkę w powietrze.

-Ty mogłabyś za ten czas skontrolować tego urwisa, którego zatrudniłaś do rozniesienia zaproszeń. - zaproponował Marek,

-Dobra, pamiętaj żeby odłożyć dla niego pięć solidów. - oznajmiła, przeczesując włosy grzebieniem po babci – Jak mu dasz całe dziesięć, to będzie rozmieniał tak długo aż zapomnisz.

Wtem rozległ się przeciągły jęk dzwonka. Marek otworzył i do przedpokoju wpadł dziesięcioletni najwyżej chłopiec w przydużej kurtce i równie dopasowanej czapce z daszkiem.

-No, mówiłem, proszę pani, że tych plakatów, to mus być więcej bo ledwom jeden zawiesił to pięć minut nie minęło a już ktoś go zerwał.

-Jak zerwał?- spytała Alicja przegrzebując portmonetkę. Jak na razie znalazła trzy solidy i piętnaście serterców, wolała więc trochę przeciągnąć rozmowę. - Gdzie ją nakleiłeś w takim razie?

-No, woźna, taka stara z siwymi lokami przyszła i zerwała a jak naklejałem nowy to zaraz mi wyjechała z pretensjami że mur paskudzę a poza tym to drugi raz to żaden głupi się nie nawinie. To ja się jej pytam jaki głupi a ona mi na to że ona wzięła trzy sesterce co jej jeden krzyżykowy dał. To ja poszedłem do dyrektora, a on że was pamięta i wywiesi na gablotce. Tylko musi być nowy plakat, bo ja nie wiem komu ona to sprzedała. I mam tylko dwa sesterce, a nawet jak go znajdę, to przecież nie odda mi tego plakatu taniej niż kupił, prawda?

-Tak, srogie są prawa rynku. - Alicja uśmiechnęła się i dała mu banknot dziesięcosolidowy – Masz na pokrycie kosztów. Zaraz ci przyniosę plakat.

Gdy chłopak pięć razy sprawdzał czy wszystko się zgadza, Marek zapytał go o imię.

-Ebenezer Holmes, proszę pana. - odrzekł chłopiec, dumnie się prostując - Nazwisko może pan kojarzyć, bo pradziadek był wybitnym znawcą win marcijskich i raz nieźle was zbeształ za dolewanie do niego wody w rozlewniach.

-Ach... - Musiał to pamiętać, list wisiał na ścianie w rodzinnej rozlewni z adnotacją Victora de Marci „Jak ten skurczybyk odgadł z którego źródła to woda???” - Prawnuk tego Shaerlocka... Niezły był detektyw z tego twojego przodka.

-A jak! - odparł Ebenezer i obróciwszy się na pięcie wyszedł z kawalerki. Marek zamknął za nim drzwi. Osobiście, niechętnie korzystał z usług takich małych obdartusów, ale byli dziesięć razy sprawniejsi od standardowych dostawców zaproszeń, a także sto razy tańsi.

-A propos szkoły. - postanowił opowiedzieć Alicji o tym dziwnym śnie, pomijając jedynie to dziwne zgromadzenie i słowa ojca – Nie zgadniesz kto mi się przyśnił!

-Eryk Widłowski?

Odpowiedziała z lekkim uśmieszkiem. On jednak był mocno zszokowany.

-Skąd...?

-Tak po prostu chodzi mi od kilku dni po głowie. - Była mocno zdziwiona jego reakcją. – Po prostu to był taki... oryginał.

Miał o nim nieco gorsze zdanie.

-Oryginał? Ten świr wbiegł do płonącego budynku...

-Trochę wtedy przeholował, zawsze był w gorącej wodzie kąpany. Ale był zdolny. To musisz przyznać.

-Jakby nie to, to byśmy z nim mieli spokój. On by gnił gdzieś w zawodówce na Schodach a paru ludzi miałoby całe kości.

-Nie trzeba było iść na niego z kijami. - Sama im to odradzała, co potem wypominała jemu i siedmiu jego kolegom, leżącym w Klinica Baetica z połamanymi rekami i nogami. - Przemoc rodzi przemoc.

-Nie pamiętasz może, że to o ciebie poszło? - To był prawie krzyk. Ale zaraz pojął o co chodzi: Eryk Widłowski był już tylko garścią prochów gdzieś na cmentarzu komunalnym. Cokolwiek by o nim powiedzieć, on ma to gdzieś. Ale przecież – o zmarłych albo dobrze albo wcale.

-Może masz rację... - Alicja wyciągnęła z kieszeni worek z naftaliną. Spodnie dostała kilka miesięcy temu od koleżanek ze studiów i dotąd ich w ogóle nie zakładała. - Jeżeli ktoś prowadzi kartotekę ze stanem czyjegoś uzębienia to musi być chory. Ale zmieńmy temat. Eryk Widłowski należy już do przeszłości. Jest martwy jak...

-Jak tylko może być martwa pieczona kiełbaska. - Marek gdzieś słyszał już takie określenie na świętej pamięci Eryka Widłowskiego i teraz podał pałeczkę dalej. -Co robimy na śniadanie?

-Minutę temu powiedziałabym, że pieczoną kiełbaskę. Naleśniki. Ta nowa plackarnia na Legionów Północnych powinna być już otwarta.





Franco od rana był piekielnie niezadowolony. Powód podał Erykowi Cristiano, gdy tylko Lupem oddalił się za potrzebą.

-To przez tego Martineza i jego koleżkę. - mruknął, zalewając kawę.

-Hanksona? - Eryk skończył szorować ubrudzone grafitem ręce. Kilka godzin szkicował plan fundamentów budynków i tworzył zarys rekonstrukcji.

-Tak. - Cristiano przytaknął, wsypując kilka ziarenek cukru do swojego kubka. - Wiesz – tu to miała być czysta sprawa. A tu nie dość, że Teratosso, to jeszcze wtykają mu nos Czarni. - pociągnął łyk z kubka, otarł usta i kontynuował – A wiesz co jest w tym wszystkim dla niego najgorsze?

-Wiem. - Eryk z trudem powstrzymał uśmiech pchający się na twarz jak zakupoholik na wieść o promocji skarpetek. - Ja. Byłby sto razy szczęśliwszy gdybym dalej siedział na równiku.
-Aaah, teraz mnie wnerwiasz! - Kubek Cristiano rąbnął o blat. Canem irytowało to przeświadczenie Widłowskiego o tym, jak wielkim błędem było sprowadzenie go między cywilizowanych ludzi. – Zresztą masz chyba plany na dziś wieczór. Co to właściwie za impreza?

-Parapetówka. - odparł Widłowski, krzywiąc się jakby ktoś mu wepchnął do ust całą cytrynę.

-Masz chociaż jakiś strój wyjściowy?

Był to oczywiście żart, gdyż Eryk posiadał dwie koszulki, parę spodni, parę skarpetek, tyleż butów i jeden garnitur (zębów).

-Nie wybieram się do środka. - Widłowski pokręcił głową. - Będę czekał na zewnątrz, impreza odbędzie się głównie na świeżym powietrzu, w każdej chwili będę mógł zlikwidować Teratosso. Zaraz powinna przyjść moja nowa kusza.

-Jaki ma zasięg? - Cristiano podejrzewał, że to kolejne cacuszko z kosmicznie zaawansowanych (i drogich) materiałów.

-Pół kilometra, ale namierzyłem ze trzy miejsca gdzie będę mógł zestrzelić kogoś zarówno w środku jak i na zewnątrz.

-Kiedy zrobiłeś rekonesans? - Zazwyczaj takie dokładne wybadanie miejsca akcji wymagało tygodnia, szczególnie w mieście. Eryk uśmiechnął się, biorąc do rąk kubek ze swoim imieniem. Był to jedyny prezent od Franco jaki darzył jako takim sentymentem.

-Parę dni temu... - westchnął, chcąc pominąć dyskusję o szczegółach. Cristiano drążył jednak temat.

-Ale miejsce akcji znasz od wczoraj...

-Nawet nie wiesz jak mały jest ten świat. - rzucił Eryk wskazując na okno i widocznego w nim nadchodzącego Franco. Cristiano poczuł lodowaty dreszcz, przechodzący po plecach. Domyślił się, że nie chodziło o Franca i jego gości. W każdym razie o kogoś, kogo Eryk z czysto osobistych pobudek planował „zestrzelić”. Owszem, czasem wybierał się na spacer i wracał po kilku dniach, a wiele osób w okolicy „ginęło” z ręki snajpera z karabinkiem paintballowym. Nikt z jego otoczenia nie pochwalał tych „ćwiczeń”, gdyż mogło to solidnie zaszkodzić reputacji Franco. A ten bardzo cierpiał gdy ludzie kojarzyli młodziaka szpiegującego ich dla chana ze statecznym urzędnikiem Departamentu Bram, potrafiącym godzinami opowiadać o Dawnej Republice i Wędrówce Rodu Lupusa.

-Mamy gości... - mruknął Cristiano, włączając elektryczny czajnik. Eryk wstał, by lepiej widzieć.

Obok Franco niemal biegła Maria, za nimi godnym krokiem maszerował Martinez, ignorujący błoto brudzące spód habitu. Koło stanowiska „Kaplica 1” przystanął i pokiwał z aprobatą głową.

Widząc to, że „ksiądz” zaczyna dyskusję z Franco, Eryk po cichu próbował się wymknąć okienkiem z tyłu.

Korzystał z niego wiele razy, gdy przychodziła kontrola czy ze skarbówki, czy Inspekcji Pracy. Ale akurat teraz musiało się zatrzasnąć na amen. Nie dało się go nawet otworzyć. Mógłby próbować się „przerzucić” dwadzieścia metrów dalej, ale zarówno Maria jak i Martinez wyczuliby to w trymiga.

Ostatecznie zmusił się by z nimi porozmawiać. Usiadł koło ubawionego Cristiano, a nawet zachował stoicki spokój gdy Franko wpuścił do środka Czarnych.

-Witam w naszych skromnych progach... - Lupem przystawił do stolika dwa składane krzesełka i zaproponował coś do picia, sam „zamawiając” u Eryka siekierę. Oboje zażyczyli sobie herbaty (Cristiano z lekką dumą wrzucał do kubków torebki z własnoręcznie dobierana mieszanką), Maria dodała, że prosiłaby bez cukru i zaraz wyjawiła cel ich wizyty.

-Musimy omówić szczegóły dzisiejszej akcji.

-Będę pilnował Teratosso, nie bójcie się. - rzucił Eryk podnosząc kubek z kawą. - Będę ich miał cały czas na muszce. - Pociągnął solidny łyk, czego zaraz pożałował.

-Maria idzie z tobą. - Martinez rzucił te słowa jakby gwoli przypomnienia, co zresztą było manierą Czarnych – traktowanie sensacji jak rzeczy oczywistych. Eryk nie był zadowolony takim układem.

Powstrzymał się od wypuszczenia ustami potężnej strugi kawy, jednak napój znalazł ujście przez nos.

-Ho? - spytał przykładając dłoń do poparzonej twarzy. Całe wnętrze nosa pulsowało bólem.

-Gospodarze mają powody by się ciebie bać. - odparł spokojnie Martinez, podając mu ścierkę. - Zwłaszcza, że są święcie przekonani o twoim zgonie.

-To nie phroblem. - oświadczył Eryk, pochylając się nad umywalką. Woda w czajniku zawrzała, więc szybko zalał oba kubki. Resztkę wody zlał do porcelanowej filiżanki Franco, tworząc gesty roztwór asfaltopodobny o zapachu kawy. Wyraz jego twarzy musiał być porażający, gdyż wszyscy albo tłumili uśmiech, albo oburzenie. - Wystarczy, że im się na oczy nie pokażę. Jeśli któryś Teratosso się tam zjawi to najwyżej będą musieli powycierać podłogę. - wymownie zacisnął ręce na niewidzialnym łożysku i nacisnął wyimaginowany spust. Szybko wyobraził sobie wszelkie możliwe trajektorie lotu i szybko dodał: - I ścianę.

-Masz tam iść osobiście. - Głos Martineza brzmiał wybitnie definitywnie. - Chcę żebyś słyszał każde ich słowo. A może twoja obecność ich odstraszy.

-A może gospodarz wywali mnie na zbity pysk... Gospodyni pokropi wodą święconą... Goście zadepczą uciekając w popłochu... - Eryk wyliczył na palcach inne alternatywy, dużo bardziej prawdopodobne.

-Maria będzie pilnować żebyś niczego nie zawalił. Ceremonia musi odbyć się dziś, jutro Żmija zakończy koniunkcję z Tytanem. - urwał mu Martinez – W tym czasie, ja, twój ojciec, moi ludzie i Hankson namierzymy miejsce ceremonii. Ludzie Hanksona będą czekać na lotnisku i dołączą do nas dopiero w czasie akcji. Potem wszyscy się wybieramy do domu.

-A ja? Gdy już wypłoszę Teratosso z imprezki?

-Ty, Maria i Cristiano razem z waszą ekipą zabezpieczycie wykopaliska. - Ironia w glosie Martineza, podsunęła Erykowi myśl, że zna sposób w jaki mają zostać „zabezpieczone” wykopki. - Potem zakończymy roboty wykończeniowe i stąd wyniesiemy się wszyscy do domu. Jasne?

-Jak słońce. A propos robót wykończeniowych... Trzeba jeszcze przygotować pędzel. Nie udało mi się go dostać u Małego. – westchnął Eryk.

Franco był wybitnie niezadowolony.

-Więc masz znaleźć kogoś kto do północy sprzeda ci coś czym można wysadzić te cholerne wykopki w powietrze. A teraz zjeżdżaj, bo widzę że musisz zrobić solidne zakupy.

Eryk zerwał się i wyszedł, trzaskając drzwiami barakowozu tak, że pękła jedna z desek.

Martinez pokręcił głową.

-Idź z nim Maria, bo gotów zaraz wybić pół miasta.

Gdy wyszła, Martinez dopił jej herbatę. Franco spojrzał na niego zdziwiony.

-Wiem, że Eryk nie jest aż tak nieprzewidywalny, - wyjaśnił Julio, odnosząc kubek do zlewu - ale tych dwoje musi sobie wiele rzeczy wyjaśnić.

-Na przykład? - Franco wrzucił łyżeczkę cukru do swojej kawy.

-Jak by ci to powiedzieć... Czy zauważyłeś, co zrobiła Maria, gdy w wejściu do hangaru stał ten młody Seeooks?

Franco łyknął kawy, by zasłonić uśmieszek jaki pchał mu się na usta na wspomnienie tej sytuacji. Biedny chłopak, ciekawe jak utrzymał emocje na wodzy gdy mile zaokrąglona dziewczyna nie skorzystała z możliwości szerszego otworzenia drzwi i przecisnęła się między nim a skrzydłem. Zaraz też przypomniał sobie jak ruszała biodrami w rytm muzyki, przy której imitowali pracę, gdy po wyjściu Eryka wczoraj odwiedził ich dozorca lotniska.

-Ona tak zawsze? - spytał przy okazji, bo potem może nie było czasu na rozmowy.

-No właśnie. Wiesz, kim jest i że nie zakosztowała życia za życia i teraz nadrabia straty. Skromnością nie grzeszy, choć pod względem aparycji wszelka skromność byłaby u niej fałszywa.

-No tak...

-A zauważyłeś jak odnosi się do Eryka?

-Jest nim zafascynowana. - Nie była to dla Franco nowość. Eryk miał problemy z wieloma dziewczynami, chcącymi być narzeczonymi/dziewczynami/zonami/kochankami wysoko postawionej legendy. – Sam mówiłeś, że to dla niej taki superidol...

-Dobra, a zauważyłeś by przymilała się do Eryka, ciebie, lub do Cristiano?

Franco raczej skupiał się na wykonaniu powierzonego mu zadania niż na badaniach integracji w świeżo skompletowanym zespole. Spojrzał na bardziej obytego w tych sprawach kadrowego wykopalisk – Canem.

-Rzeczywiście, nie zauważyłem u niej jakichś szczególnych oznak zainteresowania tobą szefie, czy mną... Nie jesteśmy już najmłodsi...

-Drogi kuzynie, mamy zaledwie po trzydzieści dwa lata. Mój dziadek dochował się potomka w wieku lat siedemdziesięciu. Wątpliwości nie ma – robiliśmy testy DNA. Rozumiem, że młodzież bardziej skora jest zachwycać się zbuntowanym małolatem który zna dwa riffy i wrzeszczy zamiast śpiewać, niż wirtuozem gitary klasycznej, ale... Ale dlaczego Eryka nie tyka to nie wiem...

Martinez usiadł prosto, minę miał poważną.

-Panowie, to co teraz powiem ma zostać między nami trzema.

Pokiwali głowami.

-Eryk już nie jest...

-Co nie jest... - Franco mimo wszystko troszkę troszczył się o syna, choć był zdania, że humanitarnie byłoby troszczyć się o jego wrogów.

Cristiano złapał się za głowę.

-Chodzi o układy damsko-męskie...? - spytał, pamiętając jak dwadzieścia dwa lata temu cały chanat miał problemy z pewnym Wędrowcem, który przywiózł z eskapady do Białogóry trójkę dzieci.

-Tak. Nie jest już, że się tak wyrażę... - Martinez chwilę szukał odpowiedniego słowa. – laikiem...

W mózgu Franco nastąpiła skojarzeniowa reakcja łańcuchowa...

-Chryste Panie! Która to!?

Ksiądz pochylił się i spytał podstępnie:

-Nie masz chyba zamiaru jej do niczego namawiać?

Cristiano zbladł – domyślał się o co chodziło Martinezowi i czemu służy ta prowokacja. Czarni może i byli strażnikami idealnymi, ale gdy tok ich rozumowania schodził na tematy aborcji potrafili być złośliwi, okrutni i bezwzględni. Co zresztą w świetle ich metod werbunkowych było w pełni uzasadnione. Franco jednak nie był w ciemię bity i od razu umknął z cienia podejrzeń.

-Tak, do tego żeby trzymała dzieciaka gdzieś w pobliżu. Żeby mi nie wyskoczył po dwudziestu latach jak Lucjusz z Konopii.

-Przykre doświadczenia? - Martinez dopił kawę i wstał. - W każdym razie Eryk wdał się w tatusia. Też nie mogłeś się powstrzymać przy pannie Guiliano, prawda?

-Tak jakby. - Franco nie wiedział skąd u Czarnych maniera, by o grzeszkach i przewinieniach mówić bez owijania w bawełnę. - Skończyłeś? To mów z czym konkretnie przyszedłeś i zjeżdżaj, bo zaczynasz działać mi na nerwy.

Martinez uśmiechnął się lekko i oznajmił:

-Muszę ci do czegoś przyznać – ceremonia odbędzie się dopiero jutro. Czekają na przyjazd równoważnika dwóch Teratosso.

-Przed chwilą powiedziałeś, że dzisiaj.– Lupem teatralnie rozłożył ręce. – Wysłałeś Eryka na tą cholerną imprezę, choć skończy się to zapewne mordobiciem. Coś jeszcze?

-Tak. - Głos Martineza znamionował przygotowanie do wyjawienia sedna sprawy. - .Dotarliśmy do cyrografu z kimś jeszcze, zaangażowanym w ten teatrzyk – to niejaki Fabiusz Aureliusz, przyjaciel Leona Teratosso z tenisa, towarzysz jego hulanek, uczestnik kultu Baala...

-I całkiem przypadkiem syn cesarza Klaudiusza Aureliusza Maximusa Secundusa Wiatrochoda ... - dorzucił Cristiano.

-Jakbym tego nie wiedział! - warknął Franco, uderzając kubkiem w stół – Czy te sukinsyny mają koleżków wszędzie?! Co masz zamiar z tym zrobić?

-Potrzebujemy kogoś zwerbować... To bliscy znajomi Eryka. Nieco z nim skonfliktowani. Ale jeśli sobie coś wyjaśnią, to jakoś przeżyję parę wybitych zębów...

-Kogo?! Zwerbowałeś już tyle osób, że Wielka Obława to przy tym podwieczorek przy kawie!

-Gospodarzy pewnej prywatki... - Martinez odparł jakby to było oczywiste.

-A co oni mają do tego? - Franco miał już powoli dość pokrętnych planów tego pseudokapłana i jego wesołej kompanii - Kto to w ogóle jest?

-Czy coś ci to powie jeśli wspomnę, że to córka Beaty Galbiny Falcato i Mścisława Canissi, oraz syn Huberta Flawiusza de Marcii i Akte z domu Quadrigus? Donżuanie za trzy grosze?



Eryk szedł szybko, niemal biegł. Od kiedy wysiedli na pętli z tramwaju, zmierzali do jego dawnej kryjówki z dawnych, licealnych lat, gdy prowadził wykopaliska na Polu Ślepego Węża. Zawsze znalazł się tu jakiś granat, jakiś niewybuch. Pole bitwy zostało zalesione metodą „tu posadzimy drzewka, one rozrosną się same, a my teraz napijemy się za pieniądze przeznaczone na rozminowanie”.

Maria była z lekka przerażona jego pomysłem.

-To bezpieczne? - pytała, gdy objaśniał jak ma zamiar w pokoiku dwa na dwa rozbroić stuletni pocisk, podłączyć go do butli gazowej i odpalić przy pomocy mechanizmu z zapalniczki.

-Nie bardziej niż jazda autostradą po Święcie Młodego Wina w Munken. - pocieszył ją – Znacznie więcej osób ginie w wypadkach samochodowych niż przy konstrukcji bomb. Biorąc pod uwagę ogół ludności.

-A biorąc pod uwagę konstruktorów bomb?

-Trochę więcej... Bystra jesteś.

-Chyba mam to po tatusiu... Mam jedno pytanie ogólne.

-Wal śmiało...

-Dlaczego to pole nazywa się Polem Ślepego Węża?

Eryk lekko zwolnił, skupiając się na rozmowie. Wolał nie ryzykować, że zagadany wejdzie na minę. Nie lubił takich sytuacji – wolał dostać się na miejsce szybko i po cichu. Odpowiedział jednak Marii, korzystając z tego, czego nauczył się na lekcjach historii rodowej.

-To z powodu bitwy jaka rozegrała się tu w czasie Pierwszej Północnej. Generał Narcyz nakazał zastosować tu nowy rodzaj broni – gaz oślepiający o błyskawicznym działaniu. Ogólny zamysł był taki by ucywilizować wojnę – zamiast zabijać, broń miała okaleczać na jakieś pół roku. W tym czasie jeńcy mieli być wykorzystywani do lżejszych prac. A przez pół roku wojna już powinna się skończyć bezwarunkową kapitulacją Scandii. Tak wierzył Narcyz.

-Ale tym razem coś poszło nie tak... - dopowiedziała Maria, wczuwając się w tok opowiadania.

-JAK ZWYKLE coś poszło nie tak... Gdy gaz przetoczył się po pozycjach wroga, zerwał się silny wiatr, późnej ochrzczony przez żołnierzy mianem „Podmuchem Pallas” - bogini wojny sprawiedliwej.

-Wszyscy żołnierze oślepli?

-Nieliczni żołnierze Imperium, którzy ocalili wzrok, z początku chcieli ruszyć na wroga. Ale wtedy zauważyli, że od strony nieprzyjacielskich okopów ciągnie ku nim sznur żołnierzy uzbrojonych w karabiny z założonymi na lufy bagnetami. Armia Skandii postanowiła walczyć do końca – każdy trzymał rękę na barku kolegi idącemu przed nim, wytrzeszczając porażone gazem oczy.

-Ślepy wąż... Ale dlaczego się nie poddali?

-A ty byś zaufała komuś, kto zamiast stanąć do walki z tobą twarzą w twarz, bawi się gazami?

-Nigdy...

-Właśnie.... Było ich sto tysięcy w piętnastu takich wężach. Gazu Narcyza użyto w miejscu gdzie Skandyjczycy szykowali się do ostatecznego natarcia... Po stronie Imperium gaz obezwładnił drugie tyle... Zaraz też imperialni stworzyli swoje węże, dowodzone przez tych, którym dostarczono maski gazowe – oficerów, sanitariuszy itepe. Jedne walczyły na całej długości, żołnierze jedną ręką machali bronią, starając się trafić niewidocznego wroga, drugą kurczowo trzymając się towarzysza. Po jakimś czasie było już kilkaset krótkich, ale zdecydowanych walczyć do końca węży. Inne walczyły ze sobą, tak że walczyło dwóch, trzech z samego początku, stale zastępowani nowymi. Z tych dwóch sznurów nie został nikt. Oficera który posyłał ludzi do tych zapasów zastrzelił dwa lata później brat jednego z poległych. Z bitwy ocalało dwadzieścia tysięcy... Po obu stronach. Straty wymusiły zawieszenie broni, a opinia publiczna w Forum Aurianum mogła napawać się widokiem Narcyza prowadzonego na miejsce kaźni.

-Przecież to nie jego wina... - Maria przystanęła, zostając w tyle - Tylko tego co ten gaz zrobił...

Eryk także się zatrzymał, z ledwością utrzymując równowagę.

-Tak, to była jego wina. - oznajmił jakby znał Narcyza Horacjusza Galbę odobiście i uważał za skończonego psa - Gaz przedtem był wykorzystywany do produkcji nabojów, coś tam z nim robili, skraplali chyba i kąpali w tym pociski. Nie pamiętam dokładnie, ale to była jakaś nowatorska metoda zmniejszania oporu powietrza. Ale w czasie wizytacji przez Narcyza zakładu gdzie ją przeprowadzano, jeden z kotłów pękł i poraził robotników. Wbrew obawom, generał nie kazał nikogo skazać za niedopatrzenie, a jedynie ograniczył dostawy, przenosząc lwią część zapasów tutaj. A nawet wypłacił im dwunastokrotność miesięcznych pensji. Nie mam pretensji to tego co zrobił pierwszy topór, tylko do tego kto pierwszy rozwalił nim łeb bliźniego.

-Spokojnie, ten facet nie żyje od... - próbowała uspokoić go Maria.

-Stu jedenastu lat, bracia mojego pradziada od stu dwunastu. Przy okazji wpadniemy na ich grób.

-Aha... Sprawa osobista?

-Tak, jak najbardziej. Tutaj w lewo.

Weszli w las, kierując się wąską ścieżką stanowiącej szlak amatorów militariów – sądząc z porzuconych butelek po winach „Wojak”, „Huzar i „Kosynier”.

-Jak ludzie mogą tak śmiecić? - warknął oburzony Eryk, gdy sterta śmieci zagrodziła im drogę i musieli obchodzić ją przez wielkie kałuże. - Tak przy okazji – uważaj na tych, co to tu rozrzucają. Kupuje taki karabinek za trzy tysiące, potem idzie w las, nachleje się i wszystkich bierze za partyzantów, którzy chcą mu uciąć głowę.

-Dobra, będę ostrożna... - Maria odruchowo skuliła się na myśl że właśnie ktoś może obserwować ich teraz przez lunetę i zastanawiać się nad tym kogo z nich zabić najpierw. -Skąd tak dobrze znasz historię rodu? Lubisz to?

Zarechotał tak, że nawet Głuchy McGłuchy z klanu McGłuchy usłyszałby to ze stoperami w uszach. Stanął i się odwrócił.

Ciekawiła go ta dziewczyna. Chciała wiedzieć o nim wszystko. Nieraz takie spotykał - zafascynowane legendą, nie rozumiejące, że stoi za nią żywy człowiek. Chciały Zaginionego Lupusaidy, spotykały Rzeźnika z Arkadii. Chciały szlachetnego zawadiaki, spotykały wariata z zaburzeniami osobowości. Chciały swojego Hrolanda, spotykały Eryka. A ona - zagłębiała się, szukała z nim jakiegoś irytująco bliskiego kontaktu. Irytującego nie ze względu na bliskość, a formę.

Eryk lubił czasem być irytowany, więc odpowiedział jej szczerze.

-Szukam.

-Czego?

Dobre dwie minuty stali tak naprzeciw siebie – on ze spuszczoną głową i ręką na karku, ona z wyrazem niepewności na twarzy.

Zadawał sobie to pytanie setki razy. Zadawał je sam sobie i samotnie szukał odpowiedzi. Jako jedyny erykolog na świecie był przedstawicielem wszystkich powstałym w tej dziedzinie szkół - zaprzeczenia predestynacji, akceptacji predestynacji, psychoanalizy, teologii erykalnej i metafizyki erykalnej. Żadna z nich nie dała mu dotąd zadowalającej odpowiedzi na pytanie: „Co można znaleźć w Eryku Widłowskim?”.

-Sensu... - westchnął w końcu.

-Sensu czego?

Sensu poszukiwań. Sensu istnienia, sensu bycia tym kim jest i takim jakim jest, sensu zmiany, sensu swoich czynów i uczuć. Sensu istnienia gdzieś w zakamarkach jego bytu Aureliusza – mieszkańca raju na ziemi.

-Sam nie wiem... - wzruszył ramionami i zaproponował zmienić temat. Wskazał palcem. - O, widzisz tę chorągiewkę?

Wskazał jaskrawo pomarańczowy trójkącik na plastikowym pręcie. Obok były jeszcze żółta i czerwona.

-Są trzy... - ustawiła się tak, by jej oczy i jego palec znalazły się jednej linii – Nie, jest jeszcze tam biała.

-To znak TLM. - rzucił jakby to cokolwiek wyjaśniało. - Tamte SML i PML.

-Hę?

-Tertia Legio Monteblanco – Eryk natychmiast rozwinął skrót i dodał: – Miasto płaci im za rozbrajanie pól bitewnych. Im i trzem innym podobnym stowarzyszeniom. Oni, Prima i Secunda oznaczają to co wykryli białą chorągiewką. Leśni Kopacze mają znaki żółte, Saperzy z Wideł czerwone...

-A pomarańczowe?

W tym momencie grzmotnęło tak, że z drzewa tuż obok spadła ogłuszona wiewiórka. Odruchowo padli na ziemię. Gdy powstali, a w uszach przestało mu piszczeć Eryk odpowiedział:

-Pomarańczowe należą do Wybuchowego Kaprala. Aj, zostaw tego wiewióra. Pewnie nietutejszy i nieprzyzwyczajony.

Ruszył w kierunku, skąd jego zdaniem dochodził huk. Poszła za nim, choć w głębi serca czuła, że lezienie w miejsce, gdzie wybuchają bomby to jakiś nowy, ekscentryczny sposób popełniania samobójstwa. Uspokoił ją, twierdząc że Kapral wysadza cały urobek raz w miesiącu, tak więc przez najbliższe trzydzieści dni mieli spokój. Idąc przez las mijali drzewa podkopane saperkami, kilofami i wszystkim innym, co wyobraźnia podpowiedziała amatorom starych militariów jako narzędzie zdatne do wydobycia ich spod ziemi.

W końcu poczuli dym i zobaczyli wielki krater, ziejący pośrodku pola. Wokół pełno było namiotów w czterech barwach. Gdzieś stał grill, głośno grała muzyka. Akurat leciał kawałek „Old bomb, old bomb... You're my old bomb!” grupy The Sappers. Dwudziestu mężczyzn w maskujących strojach oklaskiwało stojącego na podium Wybuchowego Kaprala. Potężnie zbudowany człowiek z sumiastym wąsem i byczych barach kłaniał się publiczności niczym piosenkarz po występie, w jednej dłoni ściskając mikrofon, a w drugiej urządzenie do zdalnej detonacji.

-Dziękuję, dziękuję – mówił z zadowoloną miną – To był dla mnie zaszczyt zapewnić wam i tym skandijskim pociskom rozrywkę. Teraz zapraszam na kiełbaskę i trochę prawdziwego chmielowego piwa.

Ustąpił miejsca jakiemuś kandydatowi na prezesa SLM, który obiecywał dostać koncesję na oczyszczanie pobojowiska po bitwie pod Verde. Kapral przyjął od kogoś kiełbaskę na papierowym talerzyku, dobrał sobie dwie kromki chleba i podszedł do Eryka.

-Witam... - Wytarł rękę w spodnie i podali sobie ręce. - Chodziły słuchy że nie żyjesz.

-Kto tak mówi? - odparł Widłowski.

-Co najmniej trzech urzędników państwowych, jeden prowincjonalny i piętnastu naocznych świadków. - wyliczył Kapral i zaśmiał się. - A na pogrzebie był nawet twój stary!

-Wypuścili go z psychiatryka? - Eryk udał zdziwienie, gdyż był jednym z nielicznych ludzi, którzy słyszeli relację ze swojego pogrzebu. Chciał jednak pociągnąć temat, gdyż z pewnych względów na dworze chana o Edwardzie Widłowskim, człowieku który przez dwa lata był Erykowi ojczymem mówić nie wypadało.

-Był z opiekunem. - Kapral szybko odgadł, że Eryk jest zainteresowany lodem męża jego matki. - Ledwo go powstrzymali... Szarpał się i upierał się, że jednak skoczy...

-Chciał wskoczyć do grobu? - wtrąciła się Maria.

-Nie. Po szampana, żeby oblać tak radosną okazję. - Obaj ryknęli śmiechem. - Ależ mu musiałeś zajść za skórę... Ale dobrze tak skurwysynowi! Choćby za to zrobił z twoją matką... - skwitował Kapral i zwrócił się do Marii. - A ten Eryk to zupełnie niewychowany – przyprowadza mi dziewczynę, a nawet jej nie przedstawi.

-Maria. - rzucił szybko Eryk, nie chcąc wdawać się w zdradliwe szczegóły.

-Konkretnie Maria Franceska Arkadius. - dorzuciła szybko, dygnąwszy wytwornie, z zainteresowaniem obserwując reakcję Eryka.

Opanował się. W kręgach chrześcijańskich utarło się nadawać dziewczynkom na chrzcie imię matki jako drugie imię. A imię Franceski nie było Erykowi w żaden sposób obojętne. Wiele krwi przelał by ją pomścić.

-Jak tam impreza? - spytał widząc, że zespół na scenie rozstawia najprawdziwsze instrumenty – nie tylko keyboard i i mikrofon. - Widzę, że z miesiąca na miesiąc idzie wam coraz lepiej. Macie już kapelę.

Kapral machnął ręką.

-Taa, ale to tylko tak jednorazowo. Mieliśmy mały zastrzyk gotówki, bo znaleźliśmy butlę z tym pierońskim gazem. Jednemu z PLM się dostało i sąd nam zasądził trzy miliony odszkodowania od firmy produkującej gogle. Dobra, ale ty pewnie idziesz do siebie, no nie? - Kapral mrugnął mu przy tym okiem, co jednak nie uszło uwadze Marii.

-Nie, jeśli masz dla mnie dobry detonator.

-Sorry, nie mogę ci nic dać – Kapral rozłożył ręce – Przez tą cholerną mafię muszę się rozliczać z każdego grama plastiku. Musisz przeszukać Kozi Szaniec. Zostaniesz na chwilę...?

-No teraz sorry z mojej strony – westchnął Eryk patrząc tęsknie na pieczona kiełbaskę na talerzyku. - Może za miesiąc zdołam się urwać. Teraz muszę lecieć. Mam mnóstwo spraw na mieście.

Kapral gwizdnął na kogoś za ich plecami. Podszedł do nich niemłody już mężczyzna z łysą głową i generalskimi orłami na piersi.

-Tak, Kapralu?

-Pięć tysięcy na pierwszą stroną w „Veritas” i dziesięć na drugą w „Quorum Monteblanco”.

Generał spojrzał na Eryka, stanął na baczność, salutował i spytał:

-Karabin, czy bomba?

-To drugie. Odludne miejsce, zniknięcie kilkunastu osób wraz z dziełami sztuki i zabytkami z Epoki Królów. - Eryk balansował na krawędzi dekonspiracji.

Generał obrócił głowę i rzucił do Kaprala:

-Dam dziesięć tysięcy na ostatnią w „Veritas” i dwadzieścia na pierwszą w „Quorum...” jak zgodzisz się żebym obstawił, że na pewno będzie gdzieś w „Vox Aurelis”.

-Tej ogólnoimperialnej „Vox Aurelis”? - Kapral zacierał aż ręce – Skocz po Pikelhaubę, stawiam pięćdziesiąt tysięcy na to że będzie w „Wieściach Imperialnych” na kanale siódmym.

Generał zniknął, zaraz jednak wrócił z notatnikiem i kolegą w hełmie z kolcem na czubku.

-Sto tysięcy na pierwsze strony we wszystkich gazetach w Imperium! I zapowiedzi przed „Wieściami...”

Spisali swoje typy, stawki i podpisali się.

-Eryk zawsze nam dostarcza emocji – wyjaśnił Marii Kapral, gdy tamci odeszli dyskutując o tym co ewentualnie może zagłuszyć echa planowanego wydarzenia. Generał obstawiał igrzyska na cześć cesarskich Złotych Godów, Pikelhauba zamieszki na granicy Rajistanu i Parii. - I pieniędzy. Na przykład niedawno zarobiłem od Pikelhauby trzydzieści tysięcy za to, że wykończyłeś Teratosso w tydzień.

-To nie ja...

-Nieważne kto! - przerwał mu Kapral - Napisane było niebiesko na żółtym: „Zakład o to kiedy Camillo Tetatosso wyzionie ducha.” Nie bójta się – dodaliśmy jedno zero i dopisaliśmy że chodzi o lata. A to chyba jasne, że jak masz na kogoś prikaz, to jego dni na palcach mojej lewej ręki nie zliczysz.

Podniósł dłoń, tak że Maria widziała brakujący mały palec. Nagle spoważniał.

-Wiesz o Salvatorze? - spytał, jakby jednak musiał za niedługo zajść na pogrzeb Eryka.

-Wiem. - Znał osiągnięcia Salvatora i obeznanie Kaprala w branży łowców nagród. - Da się z nim dogadać?

-Zapomnij – to fanatyk, jeśli mu kogoś podsuną jako wroga ludzkości to... Wiesz... - Kapral czuł się zobowiązany do szcerości.

Przeciągnął palcem po gardle.

-Jasne. - Eryk przeanalizował sytuacje i postanowił choć trochę poprawić sobie widoki na przyszłość. - Zgoda na embargo?

Wyciągnął dłoń, by zawrzeć umowę.

-Nie dowie się ode mnie nawet tego, gdzie jest najbliższy bar z kanapkami. - uścisnął dłoń Eryka, przedtem jednak na nią napluł.

-Dobra, dzięki szefie... Ja już lecę, muszę przetrząsnąć swoje stare graty. Jak zacznie ci padać na głowę ketchup zamiast deszczu, to znaczy że, to ja coś niechcący upuściłem.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#5
Rozdział piąty.


Naleśniki okazały się całkiem niezłym pomysłem – naleśnikarnia znajdowała się pół rzutu beretem od kafejki internetowej, gdzie Alicja zniknęła na dobre pół godziny. Wróciła gdy kelnero-zamiataczo-kucharz podawał przyrządzone specjalnie na ich zamówienie dwie porcje.
-Nie, ta jest dla pani – wyjaśnił Marek, odsuwając od siebie mierzącą dobre dwadzieścia centymetrów stertę polanych słodkim syropem naleśników i zdejmując z tacy swoją porcję – mniejszą o jakieś dziewięćdziesiąt procent.
Widać zazwyczaj kobiety zamawiały tu nieco bardziej łaskawe dla figury dania, bo KZK patrzył na powracającą z kafejki Alicję jak na trzygłowego, siedmionogiego i jedenastopalcego cyklopa.
-Co jest? - spytała wycierając w serwetkę nóż i widelec.
-Nic, nie tylko mnie zaskakujesz. - Marek był mniej wyczulony na higienę i od razu zabrał się do jedzenia - Co tam w sieci?
-Twoi rodzice przyjadą dzisiaj po południu do miasta. Wpadną koło trzeciej.
-Przyjąłbym to ze stoickim spokojem – oznajmił z kwaśną miną – Gdyby nie to że gdy to JA próbowałem ich zaprosić na twoje urodziny, to musiałem rozmawiać z sekretarzem ojca.
-Ja też nie będę szalała z powodu tej wspaniałej wiktorii, bo jedynie obecność młodego następcy tronu w okolicy pozwoli twojemu drogiemu panu ojcu oderwać się od spraw państwowych na chwilę wystarczająco długą, by zaszczycić nas swą obecnością.
-Kwintus Aureliusz w Białogórze? - Marek mocno się zdziwił słysząc tą nowinę – Niedawno był w jakimś kurorcie na drugim końcu świata. Nieładnie używać państwowego odrzutowca w prywatnych celach.
-Nie... Twój ojciec pisał o Fabiuszu, tym starszym. - wyjaśniła dziewczyna żując nieco gumowatego naleśnika.
-On nie jest następcą tronu. Oczywiście - tak miało być. Do czasu, aż nie zaczął zadawać się z podejrzanym towarzystwem i zachowywać - jak to później tłumaczono - „niegodnie wieńca cesarskiego”. Wtedy august zaczął przygotowywać syna z drugiego małżeństwa do rządzenia.
-Ale twój ojciec...
-Mój ojciec pisze mowy dla Fabiusza, od kiedy ten skończył lat czternaście. Od kiedy objął urząd konsula w wieku lat siedemnastu pisze także dla niego uchwały. Teraz Fabiusz ma lat trzydzieści. A dwa lata temu dowiedział się z gazet, że to jego młodszy o dwa lata przyszywany brat ma zgarnąć całą władzę. Zaakceptowały to – a nawet powitały z radością – wszystkie stolice świata: Forum Aurelis, Nowy Knaufsberg i Farr-abbad. Tylko mój ojciec i Fabiusz nie uznają cesarskiego edyktu. - zmełł w ustach przekleństwo - Ach, zmieńmy temat – kiedy przyjadą twoi rodzice?
-Jutro. Najpierw odwiedzą wuja Honoriusza, bo zachorował i prosi o trochę babcinej nalewki.
-Na co zachorował?
-Nie wiem, ale zawsze twierdzi, że nalewka babci Faetoniny pomaga na wszystko. Od kataru po zawał serca.
Zaśmiała się perliście.
-A z Mercatorem pisałaś?
-Spotkanie z tym kimś mamy zaraz po wykładzie. Będzie siedziała w kafejce „Beatrycze” na Elekcyjnej.
-Siedziała?
-Nie, pomyliłam się – będzie stała w tej kawiarni na rękach i wywijała hołubce, tańcząc kankana do góry nogami!
Przewrócił oczami. Choć pewnie w ten sposób łatwo by ją rozpoznali.
-Nie chodziło mi tyle o pozycję, co o ten rodzaj żeński. Jak będzie wyglądać?
-Podejdzie sama i spyta się o datę.
-Będzie wyglądać na niedzisiejszą? - zakpił Marek – Pamiętasz tego, takiego menela, co był w ciężkim szoku jak zaczął padać śnieg, bo był przekonany że jest lipiec?
-Mamy odpowiedzieć, że jest – uważaj: „piętnasty luty”. Zapamiętałeś?
-Tak. Co to za dziwna konspiracja? - żachnął się, zaraz jednak pomyślał to, co w tej samej chwili powiedziała mu Ala.
-No, tak – lepiej dać ogłoszenie do prasy! - burknęła, lekko plując naleśnikiem - „Wiłkołaczyca Alicja Canissi spotka się z tobą w „Beatrycze” o drugiej trzydzieści. Srebrne kule niemile widziane”.
-Dobra, nie irytuj się tak. Coś jeszcze? Poza moją i twoją rodzinką oraz kobietami-szpiegami?
-Do parapetówki jutro dojdzie ze trzydzieści osób. Ogłoszenie w szkole dało dobre rezultaty. Aż nazbyt dobre. - przyznała, pokazując mu zrolowaną kartkę z zeszytu z długą listą nazwisk. Kilka najchętniej by wyprosił od razu, kilka ubił na miejscu, a części nie pokazywał na oczy. - Gdzie my ich pomieścimy? Firma cateringowa urwie nam głowy lub pół portfela gdy się dowie o takich skokach w zamówieniach!
-A co za problem? Raczej nie będą gotować tego ryżu dwa dni?
-Ale muszą go chyba kupić? A jeszcze się szykuje jakieś wydarzenie na mieście i wszystkie lokale będą zarezerwowane, albo będą w nich siedzieć i oglądać relację z Igrzysk Laokemedyjskich.
Złożył ręce w piramidkę i oparł na jej szczycie podbródek. Według jednego z jego kolegów ze studiów - Huaminiego Gerdeshewaratiego, miało to poprawić utlenienie szarych komórek. Nie wiedział, czy na pewno tak to działa, ale przynajmniej pozwalało mu udawać że naprawdę ciężko myśli, akurat gdy rozwiązanie już przyszło, a on planował jak ubrać je w słowa grzeczne i rozsądne.
-No tak, czyli impreza na dyskotece odpada... A gdyby tak... Tam nieco dalej, za bazarem jest takie zarośnięte boisko...
-Nie myślisz chyba żeby je...
-Rekultywować, odmalować i przenieść parapetówkę na przyszły tydzień. Gościom się powie, że wystąpiły trudności... organizacyjne.
-Co zresztą będzie zgodne z prawdą.
-Właśnie... Będziemy musieli jakoś dogadać się z radą dzielnicy, ale chyba to będzie nasz najmniejszy problem. Bo jeśli potraktujemy to jak otwarcie nowego boiska to wyszlibyśmy na snobów i burżujów, gdybyśmy wpuszczali tylko tych z zaproszeniami. Ewentualnie moglibyśmy urządzić „test” boiska jako miejsca dla imprez masowych...
-Myślisz jak polityk.
-Wiem, jestem straszny... Wracając do tematu myślę, że Silvio da nam małą ekipę do tej roboty. Wychował się w tych okolicach, a może nawet grał tam w piłkę. Aha, jeszcze jedno – zgodzimy się przez jeden sezon utrzymywać boisko. To chyba postawi nas w innym świetle niż Donaldo Ducko.
-Co to za jeden?
-A tam jeden taki – budował za prowincjonalne pieniądze boiska, a potem nie miał za co je utrzymać - to zwalił to na samorządy wiejskie. Ale chyba się uda. W drodze na wykład przedzwonię do Mauricia, żeby wszystko zorganizował. A, i niech mały Holmes rozlepi nowe plakaty i przedzwoni z nowymi namiarami do wszystkich którzy zgłosili obecność. Coś jeszcze mamy do zrobienia?
-Tak – wytłumaczyć tę zmianę planów twojemu ojcu i moim rodzicom.
-Zrobi się kameralną imprezkę tylko dla najbliższej rodziny i tyle. Poza tym Pan Starszy Doradca ds Prestiżu Następcy... przepraszam – Byłego Następcy Tronu, Magister Filozofii a prywatnie Mój Ojciec może chyba wziąć urlop.

Właz do bunkra był całkiem nieźle ukryty. Już samo jego położenie – pośrodku wysepki dwadzieścia metrów od brzegu stale zalanej deszczówką niecki między drzewami zniechęcało okolicznych poszukiwaczy rozrywki. A już tabliczka z napisem „Wodociągi Miejskie Miasta Białogóra – Oczyszczalnia nr II.” mówiła wszystko o „tragicznym” losie tego bezcennego zabytku sztuki łamania piątego przykazania.
Ale w Miejskich Wodociągach nikt o tym nic nie wiedział. Może skojarzyliby to z kradzieżą podobnej tabliczki z drugiego końca miasta, ale takich przypadków notowali dziesiątki miesięcznie – więc Eryk mógł zabezpieczyć swój składzik bez obawy wykrycia.
-Zawsze tak jest jak popada. - wyjaśnił gdy Maria pokazała mu półtora metrowy kij, który zanurzyła do połowy ledwo pół metra od brzegu kałuży. - Zawsze leżało tu takie powalone przez wiatr drzewko, ale ktoś upierdliwy je sprzątnął. Może i tak było już mocno spróchniałe. Zresztą nie musisz tam wchodzić.
-Albo możesz mnie przenieść na rękach...
W sekundę później jedno z drzewek pękło z trzaskiem, a jego pień stuknął o wystający spod wody fragment włazu.
-Ale tutaj wieje, nieprawdaż? - zagadnął Eryk wstępując na pieniek.
-Niesamowicie. - Maria zachichotała, łapiąc wyciągniętą rękę. Razem jakoś przegimnastykowali się do włazu. Po drodze zastanawiała się skąd u Eryka taka nieśmiałość w stosunku do kobiet. Wiedziała że potrafi pośrodku rautu wyliczyć z mikrofonem w ręce łapówki rozmówcy, w biały dzień zbluzgać i sprać szlacheckich synów a nawet następcę tronu. A gdy przychodziło do kontaktów z płcią piękną, nagle stawał się oschły i małomówny. Kobieca ciekawość paliła jak piec hutniczy.
Właz nie poddał się łatwo. Po odkręceniu zastałego zamka, Eryk musiał sobie przypomnieć co zostawił tutaj na wypadek gdyby ktoś jednak zaczął się do bunkra dobierać. Najpierw wyjął oplątany kabelkami balonik.
-Wrzuć do wody. Nie będzie już mi potrzebny, a pewnie już i tak jest mocno przeterminowany.
-Co to?
-Lekki kwas – tyle żeby efektownie powiedzieć „Zamknięte”. Nie oślepi, ale skóra będzie parzyć przez rok. Teraz padnij na ziemię.
-Ubrudzę się. - zaprotestowała jego towarzyszka, zaraz jednak skorzystała z jego kurtki jako karimaty.
-A wolisz stracić oko?
Kładąc się w błocie, rzucił do wody jakiś woreczek oplątany rzemieniami. Coś w bunkrze zapiszczało, pobzyczało a potem spod wody wystrzeliły małe fontanny wody. W gałęziach dookoła utkwiły zardzewiałe gwoździe i pogięte blaszki.
-Rzadko przyjmujesz gości, co? - spytała, otrzepując kurtkę z błota. I tak gdyby strząsnęła całe stan wysłużonego ciucha wcale by się poprawił. A tak przynajmniej kilka plam było zakrytych.
-Tutaj są wybitnie niemile widziani. Zaraz dowiesz się dlaczego.
Wieko włazu podniosło się z potępieńczym jękiem. Eryk przebiegł palcami po dolnej krawędzi sufitu i nacisnął ukryty przycisk.
-Żartujesz. Nie wejdę tam.
Kilka stuwatowych żarówek oświetlało zardzewiałą drabinkę wiodącą kilkanaście metrów w dół. Do dna studni. Gdzieś na dole przebiegł szczur.
-Tam jest...
Eryka to nie przerażało ani trochę.
-Rudek z rodzinką. Ja wchodzę. Ty możesz zostać tutaj.
Wpełznął do środka i był pod wrażeniem jak szybko zdecydowała się jednak do niego dołączyć.
Na dole utrzymywała się cieniutka warstwa zimnej, śmierdzącej wody. Prosty jak strzelił korytarz rozjaśniały dwie świetlówki i jedna zwykła żarówka. Na końcu znajdowały się obite blachą drzwi z niewielką szybką na wysokości oczu. Zamiast klamki jakiś fanatyk prywatności umieścił pokrętło wyciągnięte z sejfu. Eryk bez żadnych ceregieli pchnął drzwi.
-Miałem to kiedyś jakoś wprowadzić w życie, miał być i szyfr i niespodzianka po trzeciej nieudanej próbie... Ale jak zaczęło zalewać, to pomyślałem że bez sensu jest pakować w to czas i pieniądze. Teraz ostrożnie! - ostrzegł Marię.
Stara, przegniła szafa runęła tuż przed nią, wzbijając fontanny brudnej wody. Rozległ się przy tym zgrzyt metalu o beton. W kąt poleciał odłamany kawałek nagryzionego rdzą gwoździa.
-Jakieś zabezpieczenie musiałem dać... - bąknął gwoli wyjaśnienia Widłowski, przekraczając mebel. - A plastik drogi nawet u Kaprala.
Pomógł jej się przedostać przez barykadę i włączył światło.
Pomieszczenie było obszerne – miało pewnie z osiemdziesiąt metrów kwadratowych. Zastawione było metalowymi półkami, sięgającymi aż po wiszący kilka metrów nad podłogą sufit. Każdy kto tu wchodził chętnie by skorzystał z tego oddalenia, gdyż nawet najtwardszy konserwator powierzchni płaskich musiał skapitulować w walce z centymetrową pokrywą kurzu, szczurzych odchodów i pleśni. Migotliwe, słabe światło tylko pogarszało doznania optyczne.
Rzut oka na metalowe skrzynki rozstawione na półkach wiele mówił o ich zawartości: trupie czaszki zdobiły je równie dobrze co napisy „ammunitionne”, handgranadd”, czy „flaren”.
-To wszystko amunicja? - spytała, brnąc przez najoryginalniejszą posadzkę na świecie.
-Większość jest pusta, ale mam tu mały pakiet rozrywowy.
-Mówi się rozrywkowy.
-Ten pakiet nie służy tylko do rozrywki. Jeśli na ten przykład komuś ma w określonym momencie strzelić opona to Franco nie szuka daleko, tylko woła mnie. Tak samo gdy jakiś łobuz za bardzo mu rozzuchwali pod nosem. Oczywiście może sarkać na mnie ile wlezie, ale beze mnie babrałby się w dyplomatycznym gównie. Albo wynajmował amatorów za trzy grosze.
Chciała coś powiedzieć o akcji z jednym nazbyt rozzuchwalonym, przez którego Franco musiał płacić Teratosso kilkaset auri rocznie, ale co innego zwróciło jej uwagę.
-Co to jest? - zagadnęła podchodząc do okrytego folia malarską biurka. Nim zdążył zaprotestować, odkryła wiszące nad biurkiem kunsztownie wykonane drzewo genealogiczne rodu Canissi.
-Czy to to jest oryginał? - zagadnęła, wiedząc że został on wykradziony kilka lat temu przez nieznanych sprawców. No, przez jednego mało znanego sprawcę. - Projekt „Zaginione Ogniwo”?
-Nie, moja czysta złośliwość. - odparł wracając do szukania właściwej skrzynki. - Przez kilka lat uważała, że jej zasraną misją jest sprowadzenie mnie na „właściwą ścieżkę”. To ja wynalazłem jej kilku mniej miłościwych przodków – na przykład Tytusa Canem, Rzeźnika z Brzezin. Lepiej poszukaj pudła z napisem „spłonki”.
Mimo to zaglądnęła na blat biurka. Dostrzegła oprawiony w czarną skórę z metalowymi narożnikami notatnik, gruby od powtykanych luźnych kartek. Nie musiała pytać co to jest. „Kroniki Białogóry” zniknęły w jednej chwili. Raczej nic nie poczuł. Jeśli dobrze trafiła, leżały teraz gdzieś w hangarze. Wolała nie myśleć co by było gdyby się walały gdzieś w krzakach.
-SPŁONKI!
Przebiegła jedynie wzrokiem po starych mapach okolicy i zaczęła szukać. Minęło dobrych pięć minut, nim znalazła skrzynię na samej górze.
-Masz tu jakąś drabinę? - krzyknęła w kierunku, skąd dochodziły ciche przekleństwa i metaliczne zgrzyty.
-Nie! - odpowiedź zlała się w jedno z hukiem lądującej na ziemi skrzyni. Minęła o centymetry jej stopę. - I jak? Trafiłem?
-O mało co... - podnosząc skrzynię, myślała jak dobrze znał rozkład tego magazynu, skoro zrzucił ważący dobre pięć kilo ładunek bez patrzenia – na to gdzie i jak poleci. Paliła ją ciekawość, czy zdołałby dorzucić to do siebie.
Zaniosła jednak skrzynkę na stół, gdzie już pojawił się zarys bomby.
-Tak szybko? - spytała, myśląc, że zajmie to trochę czasu.
-Na razie tylko pokładałem sobie jak to mniej więcej poskręcać. Daj mi godzinkę. To może zrobię coś w miarę stabilnego i nie wylecimy w powietrze gdy zakręci ci się w nosku.
-Mam ci pomóc?
-Ta, daj te spłonki. I jakbyś mogła, zobacz czy drzwi do piekieł są nadal zamknięte.
Zbaraniała.
-Masz tu drzwi do piekła? Takie prawdziwe? Z siedmioma pieczęciami i znakiem archanioła?
-Ta, trzecie po lewej. Te niezamurowane. - odparł, jakby chodziło o schowek na szczotki.
A nie jedno z tych kilku miejsc na świecie, gdzie przetrzymywane są demony w cielesnej postaci. Pewnie jeszcze trzymają się starych, ogryzionych przez szczury kości. Ci tutaj musieli nieźle podpaść Dołowi, skoro nie pozwolono im się ewakuować z ginącego ciała.
Znalazła je bez trudu. Gdy wiedziało się, czego szukać można było znaleźć szpilkę w stogu siana.
Były to typowe drzwi bunkrowe – ciężkie, stalowe z niewielkim wizjerem i zaawansowanym zamkiem. Prawdziwie jednak zainteresowały ją pieczęcie nałożone na metal. Okrągłe - białe, czerwone i czarna. Bez trudu odczytała runy na pieczęciach białych i czarnej. Drzwi zapieczętowali aniołowie Malachiasz, Uriel i Uriasz. Był tu też stary Warus, który nałożył na czarny wosk pieczęć Straży. Niepokoiły ją tylko trzy krwawoczerwone. Było to niepokojące odkrycie. Wysłannicy piekieł uwięzieni przez kogoś z ich obozu?
Owszem, ciągoty do rebelii były popularne w Piekle. Cały ten bajzel zaczął się w końcu od buntu przeciw Bogu i teraz niejeden demon próbował wyrwać się spod szatańskiego kopyta. I wracał na sam dół, by dowiedzieć się co to znaczy płacz i zgrzytanie zębów. Inskrypcja wijąca się wokół pieczęci też niewiele mówiła.
-”Gdyż jeden jest Pan i jeden Nieprzyjaciel i nic poza tem”. - odczytała na głos, jakby chcąc obejść strasznie oporne komórki mózgowe i pozwolić działać duszy.
-Na każdych chyba pisze to samo. - Eryk pojawił się nagle, choć nie wyczuła żeby przemieszczał się w niestandardowy sposób. - Nie wiem co tam jest, ale Warus prosił, żebym skoro już tu zaglądam czasem sprawdził stan laku. Wiesz coś więcej?
-Mogę zerknąć. Ale jeśli tam jest to co myślę... To ja tam nawet myśli nie skieruję.
-Dobry pomysł... Możesz coś dla mnie zrobić?
-Zależy co...
-Skocz do kaprala po kiełbaskę, albo dwie... Nie – pięć dla mnie i co jeszcze tam znajdziesz dla siebie. Masz tu stówkę, powinno starczyć.
-A ty?
-Ja postaram się złożyć kilka nowych niespodzianek dla gości i bombkę na wykopki. I może trochę przetrę.
Maria przejechała palcem po jednej z półek. Gdyby kurz i pleśń były jadalne, można by tym wykarmić ze trzy miliardy osób.
-A nie masz ochoty na coś lżejszego? Na przykład zaprowadzić pokój na świecie?

Valentino Teratosso czekał na dworcu na swoich dwóch, jakże wyjątkowych gości. Zorganizował ich spotkanie gdzieś pod Wienną, tam obaj otrzymali dokładne instrukcje co do planowanych wydarzeń. Jak na złość każdy z nich wysłał informację o przyjeździe dodatkowej osoby.
Fabiuszowi Aureliuszowi towarzyszyć miał niejaki Sędzimir de Miarcia. Doprawdy przekomiczna postać – facet przez dwadzieścia lat przebywania w ścisłym otoczeniu następcy tronu nie zauważył chyba najmniejszych oznak jego konszachtów z dilerami narkotykowymi i handlarzami żywym towarem. Ba! Jeszcze wspierał go w sprawie ustawy o wolności seksualnej (korzystającej z nowych zapisów w konstytucji, a legalizującej burdele i małżeństwa homoseksualne). Dla Teratosso był to na tyle dobry interes, że na którymś raucie osobiście wręczył przepiękny, złoty rewolwer panu Doradcy. Ten go oczywiście nie przyjął (napisał przecież ustawę ograniczającą dostęp do broni palnej – następny piękny dar dla wszystkich, którzy przy zakupie broni nie myśleli o jej rejestracji, a co dopiero o półrocznym okresie przejściowym i badaniami psychiatrycznymi). Valentino jednak wręczył go młodemu de Marci. Kolejny idiota w linii oddał go na cele charytatywne.
To dało się przeżyć. Stary Marcia korzystał z zaproszenia syna na jakąś imprezę, akurat kilka godzin przed planowaną ceremonią. Będzie więc chyba bardzo zajęty. Zwłaszcza, że jeśli informatorzy Teratosso się nie mylą, narzeczona gospodarza może zniknąć w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale biada informatorom, jeśli plotki o dziewictwie dziewczyny okażą się zwykłą bujdą. Wtedy to oni dadzą gardła na ołtarzu.
Oczywiście był jeszcze don Salvator. Valentino był zachwycony negocjacjami z tym człowiekiem. Trzy pytania: Kto? Kiedy? Czym? Oczywiście nie zapomniał o wyjaśnieniu Łowcy Bestii, kim dokładnie jest Eryk Widłowski. To niestety sprawiło, że łowy na wendigo uznał on za świetną lekcje dla młodego pokolenia. Przywiezie swojego ucznia, podobno obiecujący zabijaka. Ale wzrosła też znacząco cena. Oczywiście ten durny consighlieri bez mrugnięcia okiem zaaprobował nowe warunki, ale każdy aureus z tej kwoty wyrywał się kieszeni Teratosso niosąc krwawy kawałek serca.
W końcu usłyszał w dali stukot nadjeżdżającego pociągu.
-Po-ciąg oso-bo-wy z: Vien, przez Kvar-tia: do Ian-tar-burg przy-cho-dzi na pe-ron dru-gi.
Teratosso zachichotał słysząc odczytywany przez generator mowy komunikat. Burmistrz kazał zamontować go po tym jak zapowiadająca nie poznała go i nie ukłoniła się w porę. Był wtedy kompletnie pijany i w ramach kampanii wyborczej obiecał zamontowanie tego systemu na wszystkich miejskich dworcach. Potem nie pomogły tłumaczenia o rzadkiej chorobie hiripińskiej – musiał się z obietnic wywiązać.
Zasmarowany jakimś pretensjonalnym graffiti skład zatrzymał się i z jękiem otworzył drzwi. A więc następca... były następca z nadzieją na bycie Największym Cesarzem w Historii postanowił przyjechać incognito. Dobrze, nie potrzebują nazbyt wiele okazji do uciszania wścibskich paparazzi. Wysiadł pierwszy, niosąc lekki kuferek podróżny, za nim paplając wypadł de Marcia.
Wyglądali jak reklama kawy dwusmakowej black&white: Fabiusz był wysoki, z krótko przystrzyżonymi włosami koloru złota, z sylwetką atlety, z wyrazem zdecydowania w oczach. Sędzimir zaś ledwo sięgał mu do piersi, przynajmniej uginając się pod ciężarem wielkiej walizy z nalepkami ze wszystkich stron świata – skutkiem ubocznym dziesiątek, jeśli nie setek podróży dyplomatycznych u boku młodego Aureliusza. Dawno ogolił się na łyso, nie chcąc straszyć ludzi resztkami włosów. Wzrok zaś miał rozbiegany, ale to dobrze – zawsze wypatrzy następnego zamachowca, by zasłonić, po raz kolejny swego podopiecznego własnym ciałem. Valentino mógł nim gardzić, ale nie mógł nie podziwiać poświęcenia dla tego młodego skurwysyna (znał matkę Fabiusza na tyle dobrze, że mógł powiedzieć, iż nie jest to obraza a stwierdzenie oczywistego dla całej męskiej części dworu faktu).
Pożegnali się od razu. Fabiusz pięknie odegrał scenę ucałowania w rękę nauczyciela i wychowawcy. Elegancko przy tym uklęknął i zdjął z głowy kapelusz. Oczywiście nie pomógł mu nawet znieść po stromych schodach wielkiego bagażu. Gdy upewnił się że staruszek już go nie widzi założył z powrotem kapelusz. Szybko podszedł do Valentino.
-Co to za świr ten Salvator? - wywalił, nim Valentino zdążył się choćby przywitać – W Kvartii wyszedł z tym swoim przydupasem i stwierdził, że ma nadzieję, że wie pan jakiego potwora ściąga do miasta. I kazał pana zapewnić, że łów już rozpoczęty. Ale mi ochroniarz...
„Ale mi następca tronu... Domyślny jak taboret. Ale my mu pomożemy.”
Głos w głowie Valentino odezwał się jak zwykle nagle, bez ostrzeżenia.
-Witam, szanowny panie... - Teratosso ukłonił się z galanterią i na szybko znalazł pierwszą lepszą formułkę dla zagajenia rozmowy na byle jaki temat – Czyżby zapuszczał pan dłuższe włosy?
Chciał wyjść z dworca w możliwie nierzucający się w oczy sposób. Dlatego postanowił troszkę uspokoić Fabiusza.
-To ekscentryk, ale wybitny profesjonalista. Moi ludzie bez trudu zapewnia nam ochronę bezpośrednią, ale zapobiegawczo postanowiłem wynająć don Salvatora, by zaopiekował się naszym przedsięwzięciem z odległości. Jeżeli ktoś niepowołany zacznie się wokół nas krzątać, to będzie jego zmartwienie.
-A ile wie? - przy wejściu na główny hol Fabiusz obejrzał się i poprawił kapelusz. Teratosso z lekką satysfakcją zauważył prześwitujący przez włosy mężczyzny tatuaż. Wbrew napomnieniom dworu nie usunął tradycyjnego wieńca, symbolu pierworództwa w rodzie cesarskim. Przez trzydzieści lat obnosił się z nim, goląc głowę na zero, teraz identyczny nosił jego młodszy brat.
„Ale my mu sprawimy wieniec złoty, choćby i sam Lucyfer chciał nam stanąć na drodze.”
-Tylko kto jest celem i dlaczego będzie chciał zabić namaszczonego olejami następcę tronu. A kim, jeśli to nie tajemnica jest jego młody towarzysz? Nie jest on nazbyt dociekliwy? W tej kwestii stanowisko don Salvatora było ostateczne – albo z nim, albo w ogóle...
-Głupia cnotka, nawet nie dała się uszczypnąć. Nie została jeszcze wychłostana tylko dlatego, że jestem incognito.
Valentino ukradkiem rzucił okiem na lekką szramę na lewym policzku Fabiusza.
„Podoba mi się ten chłopak! Jak się nim zajmę to nawet ta cnotka da mu ze sto razy za jedno przychylne spojrzenie.”
-Co za szkaradny język... - prychnął Fabiusz, przepychając się przez tłum. Tutejsi nie mieli w zwyczaju ustępować z drogi komuś tylko dlatego, że nosił złoty naszyjnik. Ba, często to było powodem zastąpienia drogi i zaproponowania wymiany: „Świecidełka za życie.”
-Widlański jest ponoć tak stary jak aureliański, a podobno nawet...
Potworny chichot przeciął jego wywód. Oparł się o ścianę, świat wirował w rytm słów rozbrzmiewających w jego umyśle.
„Hehe, a nawet starszy. Ale to co tak plugawicie to nie widlański. To nie w tym języku wyryto zaklęcia więżące Pana, to nie w tym języku mówili ci co zniszczyli białą górę. Wy zeszliście na psy, wasz język się pomieszał a oni czekają, nadal mówią po staremu, wy czcicie nowych bożków, a oni czekają i składają staremu draniowi hołdy nam należne, czekają by nam przeszkodzić, ale my uderzymy na nich w ich norach gdy będą spali i zgnieciemy ich...”
-...jak robaki... - dokończył Fabiusz Aureliusz, następca tronu Imperium, podając rękę Valentino Teratosso. - Wstawaj, stary worku tłuszczu. Musimy jeszcze wiele zrobić.
Teratosso wstał, nie korzystając z pomocy. Nie czuł już w sobie tej energii, do której przyzwyczaił się przez tyle miesięcy. Nie wiedział co się dzieje. Do momentu, gdy uświadomił sobie, że jedyną istotą która kiedykolwiek nazwała go starym workiem tłuszczu, był głos w jego głowie.

Ponieważ powyższe rozdziały stanowią całość z pierwszym, oba wątki łączę. Ułatwi to czytelnikom zapoznanie się z całością utworu. Pozdrawiam! // Kot
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#6
Zacznijmy od usterek i innych chochlików, które wyłapałam Tongue:

Ciemne zaułki Zgorzeli od zawsze uchodziły za miejsce(,) którego porządni obywatele Imperium powinni unikać. Imho: powinieneś postawić tam przecineczek.

Szczególnie(,) gdy spośród nagich, sczerniałych ścian, poprzez puste framugi okien dało się dostrzec światła reflektorów, a ryk potężnych silników mieszał się z ogłuszającą muzyką. Imho: tu tez by sie przydał.

Trójka przy półciężarówce nie miała najlepszych humorów: omijało ich widowisko, termometr z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem padł, co oznaczało -10 stopni – co najmniej, a o pierwszej w nocy nikt nie miał ochoty dostarczyć im rozrywki. Proponowałabym odrobinę przeredagować - w pewnym momencie ucieka, gdzieś znaczenie zdania.

Musieli pilnować by nikt nie wylazł z lasu za ich plecami i (nie) podprowadził wozu szefa. Proponuję dodać "nie".

Przez to nie mogli podziwiać jak Leon tłumaczy dziwce gdzie jej miejsce i powinność. "i powinność" wnosi zgrzyt, tak jakby powinność miała miejsce... Rozumiesz o co mi chodzi?

Nieraz znajdowano ludzi z bronią gotową do strzału, czasem nawet z leżącym obok ścierwem kundla ze sterczącymi żebrami. Ale strzelec był już bez bebechów. Na Twoim miejscu połączyłabym jakoś te dwa zdania.

-Pewnie(,) dlatego twoje żarty są są ostatnio do dupy, hehe. Trzeba ci będzie nową ksywkę wymyślić za niedługo. Co powiesz na Makaron? Bezjajeczny? Imho: ten przecinek jest nimalże konieczny, a "hehe" radziałabym zamienić na słowo "śmiech"...

Toś mu, Stary dołożył! Ciekawe co odpowie jak mu już szczena od kolan się odlepi... Tym razem polecam usunięcie przecinka

-Nie wiem, ale dam mu czas do namysłu... Za ten czas się wyleję, o tam, w krzakach. Szefowi powiedzcie, że ktoś się kręcił i poszedłem go zaje... - Stary ziewnął, żałując(,) że nie mogą chociaż puścić muzyki z głosików bryki szefa. Taki bogaty(,) a akumulator ładował raz na rok. Polecam zastosowanie przecinków

Kurwnął na samego siebie, że nie wziął nic cieplejszego. Lepszym słowem byłoby "kurwił".

jakby nie to(,) że cię znam to te włoski by mnie zmyliły i pomyślałbym(,) że trafiłem do bajki tego Duna. Przecinki.

-U jubilera byłem i mi sie do ręki przylepiło, jak pokazałem facetowi(,) że do drugiej przylepiła mi się klamka to zrozumiał mój kłopot i oddał za darmo... Chcesz?
Jajcarz wyciągnął się przez maskę i złapał wystawiony zwitek papieru z zielem. W tym momencie coś twardo wylądowało na pace, podbijając przód samochodu – juz i tak dużo za lekki w porównaniu z nagłośnieniem z tyłu. Przecinek, coś zjadło kropeczkę nad ż, a pozatym radze przeredagować, bo nie do końca wiadomo o co chodzi.

-Stary... - jęknął, lekko szczerząc zęby - co go tak... Przydałaby się wielka litera.

Celował w coś w drzewach. Hmmm... Coś się schowało w drzewach... A nie pomiędzy drzewami?

Wbiegł między resztki zabudowań – nigdy nie był w Ubojni, ale wiedział gdzie szukać: smród robił za przewodnika lepiej niż wydeptane ścierki. No to brzmi naprawde ciekawie... Miało być ścieżki?

Dwa przydupasy leżały po kątach w nie lepszym stanie, jedynie ręka jednego zwizytowała środek pokoju.A tak zapytam: jak piszemy nie z przymiotnikami?


Możemy chyba na taki układ doktorze... Tu czegoś brak... Tongue




-Proszę państwa, osoby z państwa dochodami, z taką pozycja społeczną na pewno stać na lepsze lokum niż ten elegancki, bo elegancki, ale jednak zaledwie kącik. - kontynuował Antonio Rivieri, pewien(,) że sprzedaje właśnie kawalerkę jakiejś bohemie od siedmiu boleści i zaraz zaczną się tu dzikie balangi i tylko czekać aż w pijackim widzie spalą kawalerkę, jako rzekomego konia z Illionu. Przecinek swoją drogą, ale czy tego kolosa nie da sie podzielić?

-Jesteście państwo ABSOLUTNIE pewni, że chcą wynająć TĘ kawalerkę? Uła... Albo: Sa państwo absolutnie pewni..., albo:Jesteście państwo absolutnie pewni, że chcecie...

-Jak sobie państwo życzą, ale... -do pokoju wszedł woźnychudziutki staruszek z fryzem na jeża i zaczął spokojnie wycierać podłogę nowym mopem. - Panie Juliuszu, nie teraz... - zganił go Rivieri, wywołując uśmieszek na twarzach zarówno klientów jak i dozorcy. za dużo tu tych myślników, ten jeden zaznaczony na niebiesko mógłbyś zamnieć na przecinek.

-A jak nie kupią? - oburzył się pan Juliusz, wskazując palcem parę -teraz juz zapewne niedoszłych – nabywców. - To będzie niepowycierane i potem znowu któryś z was znowu będzie marudził że to zaniża ocenę lokalu. Umyte musi być i basta! Raz: przez te myślniczki zdanie jest nieprzejrzyste graficznie, dwa: zdanie rozpoczynamy wielką literą...

-Potem będzie można zainstalować kuchenkę gazową, albo elektryczną jak kto woli. - pan Juliusz kończył już w przedpokoju i przechodził już do salonu – Tyle że wtedy kuchnia chyba straci nieco uroku... Mało już jest pieców węglowych w kuchniach, bardzo mało. Ale ci się"już" namnożyło...

nie jego wina(,) że jakiś menel zwiedza teraz okolicę jako popiół. I przecinek


Hmmm. Zaskoczyłeś mnie. Nie sądziłam, ze to opowiadanie skręci i to pod takim zacnym kątem. Usterek znalazlam kilka, poza którymi są jeszcze przecinki np. przed "że" - gubisz je nagminnie.
Prolog bardzo ciekawy, tylko zastanawiam się, czy nie za dużo kart odkryłeś... Ale to nie zmienia faktu, że opowiadanie jest naprawdę dobre.
Jeśli znajdziesz czas zerknij do Kącika literata - znajdziesz tam kilka porad.


pozdrawiam,
Kali
Rezygnuję z udzielania się na forum.
Wszystkim, którzy na to zasługują, wielkie dzięki za poświęcony czas i uwagę.
Odpowiedz
#7
Dziękuję za czas zmarnowany przy "Kronikach..."!

Karty są w większości zakryte.Potem jest ich jeszcze trochę. Trochę to skomplikowane się robi - nawet dla mnie.
Interpunkcja kuleje, wiem. Ale na moim monitorze przecinki wyglądają jak kropki. Kropek muszę się domyślać. Ale do rad ich (a także innych) tyczących się zastosuję.
Co do wydeptanych ścierek, to autokorekta już dostała wymówienie z czynnej pracy. Przydałby się wątek gdzie dałoby się zbierać takie "kwiatki".
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#8
Do Kali:
Co do słowa "kurwnął" to chodziło o rzucenie pozbawionego jakiegoś konkretnego celu słowa "kurwa". Ot, tak żeby wyrazić swoją dezaprobatę (może niezbyt kulturalnie, ale nie oczekujmy po tym towarzystwie dyskusji wysokich lotów).
"już" lubi się mnożyć. Można powiedzieć, że za bardzo. Trochę je trzeba wystrzelać.
Wracając do kwiatków, to odkopałem jedno stare "metro". I jest tam artykuł ma temat komiksu o Margareth Tatcher i drodze jaką przebyła ta "pierwsza i jak dotąd jedyna kobieta, by objąć funkcję premiera". Kopernik nie był kobietą. Ani Curie-Skłodowska. Ewa też była facetem.

Do Kota:
Wielkie dzięki, gdybym sam to zrobił trzeba by to było czytać do tyłu i z prawa do lewa.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#9
Ależ ja to rozumiem. Uważam jednak, że słowo "kurwnął" nie jest najlepszym rozwiązaniem. Mogłeś zapisać to w formie zdania wypowiedzianego w myślach przez bohatera, lub słowa rzuconego w przestrzeń - rozładowanie emocji, itp. itd.
Kurwił natomist imho brzmiałoby lepiej - jako symboliczne przeklinanie samego siebie w myślach.
Rezygnuję z udzielania się na forum.
Wszystkim, którzy na to zasługują, wielkie dzięki za poświęcony czas i uwagę.
Odpowiedz
#10
Ufff.. Dwa wieczory walczyłem z tym opowiadaniem.

Najpierw pozytywy. Widzę ze zabrałeś się za to pisanie bardzo poważnie. Mogę zaryzykować kawałek lewego ucha twierdząc że masz do niego ułożony porządny plan. To bardzo dobrze. Świadczy o klasie. Sądząc po tempie rozwijania się akcji, ma to chyba być chyba powieść. To też pozytyw. Niektórzy, przynajmniej ci lepiej zarysowani, bohaterowie przypadli mi również do gustu.. W szczególności zaś wilkołacza dziewczynka Alicja. W sumie sporo masz tam postaci na pół mitycznych, których jeszcze do końca nie rozszyfrowałem. Duży plus stanowi również dynamiczna zajawka w prologu. Świat pomyślany jest dobrze, powiedziałbym nawet przewrotnie. Jeśli dobrze zrozumiałem, jest to ta alternatywa, gdzie imperium rzymskie nigdy nie upadło? Odniesienia do naszej rzeczywistości są czytelne, zabawne, ale nie nachalne.
Reasumując, zanosi się na dzieło duże, powiedziałbym monumentalne, ze sporą ilością przeplatających się i co najważniejsze inteligentnie przeplecionych i przemyślanych wątków.

Tyle na temat superlatyw, teraz będzie niestety wielka łycha dziegciu.
Normalnie czytam dość szybko, z tym opowiadaniem jak już wspomniałem, walczyłem całe dwa wieczory. Dlaczego? Ano dlatego że wikłałem się w matni dialogów jak nie przymierzając w gęstwinie krzaków.
Większość narracji opierasz na dialogach. Stanowczo nie jest to błąd, choć ja osobiście lubię od czasu do czasu większy kawałek treściwego, a smakowitego opisu. U Ciebie jednak wyraźnie kuleją przypisy przy dialogu. Bohaterowie coś mówią, rozmawiają, ale na dobrą sprawę często nie wiadomo kto co mówi. Warto by też troszkę przybliżyć mimikę, gesty i całą otoczkę wokół rozmowy. Być może mój intelekt nie jest nadmiernie lotny, ale zdarzało mi się czytać niektóre fragmenty po kilka razy, żeby ustalić kto co mówi.
Odbiór dzieła literackiego ( a przynajmniej literatury rozrywkowej), opiera się głównie na wyobraźni. Tekst winien być tak zbudowany, by budować w umyśle czytelnika spójny obraz zdarzeń które chcemy przekazać. Niestety sam suchy dialog to trochę zbyt mało dla jego zaistnienia.
Dialog jest ważny, ale nie bójmy się również opisu jak środka wyrazu, one sobie nie przeczą, one wzajemnie się uzupełniają.
Nadto w dialogach przeskakujesz często od tematu do tematu, że tak powiem bez uprzedzenia. Pogłębia to jeszcze matnię z jaką czytelnikowi przychodzi się mierzyć. Gdyby nie to, że z krytyckiego obowiązku czułem się zobligowany do przeczytania Twojej pracy, to pomimo że zaciekawił mnie wstęp, przypadł mi do gusty świat i postaci, prawdopodobnie odpuścił bym sobie czytanie gdzieś w pierwszym rozdziale. Podejrzewam że uczyniło tak wielu czytelników, stąd pewnie tak niewielka ilość komentów.

Moja skromna rada: Żal by było zostawić tak dobrze zapowiadającą się, bogatą i wielowątkową opowieść. Sugeruję jednak głębokie zmiany w tekście. A nawet nie tyle zmiany, co jego radykalne rozbudowanie o sporą dawkę opisów i pewne uporządkowanie nadmiernie "rozwichrzonych" dialogów.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#11
I TO JEST KOMENTARZ! Nawet nie wiesz jak mnie wnerwiało "ok" na opowiadaniach.pl :{)

Do rad się zastosuję, właściwie to już zacząłem. Tylko muszę odkurzyć notatki z topografią i historią Białogóry Smile
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#12
No cóż, od tego tu jesteśmy. Cieszy mnie że uznałeś moje rady za pomocne. To co piszesz, ma szansę stać się porządnym kawałkiem dobrej literatury.
W każdym razie życzę wytrwałości i powodzenia.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#13
Dzięki wielgachne jeszcze razi nawzajemnie Smile
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#14
UWAGA. Na prośbę autora wklejam wersję poprawioną rozdziału 6, wersję wcześniejszą usuwam./ Kali


VI


- Naprawdę dało się to zrobić delikatniej. - Hoża była nieprzejednana. Ciężko było jej wyjaśnić, dlaczego wyrzucenie kierowcy z samochodu i zepchnięcie samochodu do rowu nie jest postępowaniem zgodnym z regulaminem.

- Nauczy się młokos szanować pojazdy uprzywilejowane. - prychnął Turski – Na miejscu tego strażaka staranowałbym tę furę i kazał zwrócić koszty naprawy wozu.

- Jednak... Lepiej nie narażać się kolejnym Rodom.

- Dobra, dojeżdżamy.

Pradziad Wszystkich Aut zatrzymał się na betonowych płytach podjazdu. Lekka mżawka toczyła przegraną walkę z wycieraczkami. Komisarz nacisnął jakiś guzik na desce rozdzielczej i przednie drzwi otworzyły się z impetem. W założeniu miał to być system odpędzania natrętów, ale Turski chciał się pochwalić nowymi możliwościami Pradziada.

Efekt był taki, że nawet po błyskawicznym puszczeniu klamki, Hoża z ledwością utrzymała się fotela.

- Chcesz tym kogoś zabić? - spytała, gramoląc się z wozu. Trzasnęła drzwiami, wyżywając się na nich, zamiast na uśmiechniętej paszczy Seweryna.

- Nie, tylko odepchnąć na jakieś dwadzieścia metrów. Albo wywalić z wozu, jak mi będzie smędził o regulaminie. - Turski zamknął samochód i ruszył w kierunku stróżówki.

Zbity z blachy falistej budynek stanowił jedyny niezardzewiały element okalającego lotnisko ogrodzenia. W środku siedział wysoki imigrant z Równin z przygotowaną do strzału wiatrówką.

- Czego? - spytał, podnosząc się.

- Nadkomisarz Zofia Hoża i komisarz Seweryn Turski z Pretorii Miasta Białogóra. -

Mignęli z przyzwyczajenia legitymacjami.
- Pańska godność?

Coś błysnęło w ręce stróża.

- Imperator Hubert Gladi. Poszli won, albo naślę na was Gwardię Cesarską. Ewentualnie możecie państwo okazać swoje legitymacje wyraźnie, jak należy.

Turski z lekką irytacja podał swoją kartę. Hoża chwilę się wahała, ale w końcu i jej odznaka znalazła się na biurku.

Stróż przeglądał je dobre pięć minut, nim zwrócił je i wykonał krótki telefon. Po kolejnych pięciu minutach nadjechał wózek bagażowy. Prowadziła go szczupła kobieta o dumnym wyrazie twarzy i kruczoczarnych włosach. Zatrzymała się tuż przed ich stopami i rzuciła krótkie: „Proszę ze mną.”.

Hoża usiadła koło kierowcy, Seweryn zaś z dumą zajął miejsce bagażu.

- Beata Pocahontas Siódma. - rzuciła, kierując wózek w kierunku jednego z obskurnych hangarów – Przepraszam za Chucka, jest nieco znużony ciągłym siedzeniem na stróżówce. Równie biegle jak on po widlańsku mówię tylko ja. Tyle, że ja mam dość pracy biurowej i na niego spada najnudniejsza część pracy. Państwo tak w ogóle w jakiej sprawie?

- Wolelibyśmy mówić z kierownikiem. - oznajmił Turski, starając się zapamiętać drogę powrotną. Może nie będą musieli szybko uciekać, ale mogą kogoś obrazić i być zmuszeni do wracania piechotą.

- Ja tu jestem tłumaczem, więc raczej będziecie musieli ze mną porozmawiać. - Pocahontas Siódma zwolniła widocznie, może chcąc się skupić na rozmowie, może chcąc dać swoim czas na pochowanie paczek z napisem „srebrny śrut”. - Szefem klubu jest mister Ganiegne Tomason. Państwo w jakiej sprawie?

- W sprawie rozmowy z waszym szefem. - burknął Turski – Można go dzisiaj zastać?

- Oczywiście. Jest w trójce. - Imigrantka wskazała palcem jeden z hangarów z krzywo nakreślonymi trzema małymi „i”.

- Państwo numerowali hangary? - spytała Hoża, lekko się uśmiechając.

- Tak, gdy przyjechaliśmy był tu taki bałagan, że nawet numeracji na hangarach nie było. Jeden z nas omal nie zginął, bo ogrodzenie było pod napięciem a tabliczka gdzieś znikła. Potem okazało się, że jakieś smarki zwinęły, bo uważały że to będzie dobry dowcip. Skąd pani wiedziała, że to my numerowaliśmy?

- Cyfry auriańskie pisze się dużymi literami. - Ton odpowiedzi był lekko kąśliwy, co nie spodobało się Turskiemu. Podejrzany obrażony, szczególnie kobieta, to podejrzany podejrzliwy. - Dziwi mnie, że osoba tak obeznana z naszym językiem popełniła tak szkolny błąd.

Zaczęło padać. Jak na złość zadaszona była tylko kabina kierowcy.

- Już dojeżdżamy. - Pani Beata Pocahontas była już nie spokojna a oziębła. Seweryn miał ochotę zrugać Hożą. - Języka uczyłam się przez rozmowę z profesorami na Uniwersytecie w Cheetatawah.

- Słyszałam o tej uczelni. - Zofia jak na złość kontynuowała. - Na jakim kierunku pani się uczyła?

- Pracowałam tam. - przyznała tłumaczka, mocno przyspieszając, choć do hangaru było już całkiem blisko.

- Sprzą... ?

Zahamowała dość gwałtownie, tak że Hoża ledwo nie wypadła przez przednią szybę a Turski uderzył twarzą w kabinę kierowcy. Na Beacie Pocahostas Siódmej nie zrobiło to większego wrażenia.

- Proszę do środka. - rzuciła, wychodząc z meleksu..

Seweryn miał za to pretensje do Hożej.

- Kuźwa, musiałaś się bawić w babskie złośliwości... Mam nadzieję, że coś tu znajdziemy i moje siniaki nie pójdą na marne.

Główną atrakcją tego hangaru była awionetka w fazie pokrywania farbą. Trzech ludzi w białych (przynajmniej pierwotnie) kombinezonach nanosiło właśnie na włókno szklane rysunek sokolego łba. W odpowiedniej odległości od czerwonej chmury stał mężczyzna w koszulce z logo klubu i krótkich spodenkach.

Miał na pewno ze dwa metry wzrostu, ciemną karnacje i toporne rysy twarzy.

Tłumaczka coś krzyknęła przez szum rozpylaczy. Mężczyzna w koszulce podszedł i spojrzał na nich jakby pies sąsiada właśnie narobił mu na wycieraczkę. Skrzyżował ręce na piersi i uniósł wysoko głowę. Tłumaczka stanęła obok niego i spytała:

- Z czym państwo tutaj przyszli?

- Szukamy człowieka nazwiskiem Hankson. Konkretnie William Hanson Starszy.

Miny imigrantów sprawiły, że Turski miał ochotę klasnąć, wykonać salto mortale i wylądować pięknym telemarkiem. Zaraz padła jednak odpowiedź która sprawiła, że wrócił na ziemię.

- Pan Hankson opuścił zespół kilka miesięcy temu. Odzyskał udziały i wyjechał z Konfederacji bodajże w ... marcu.

Turski podrapał się po głowie. Pół roku – sporo, ale jeśli chce się zabić kogoś tak chronionego jak auriański szlachcic i to na jego własnej ziemi, to tego czasu nie było wiele. Jeszcze ten śrut, pewnie ktoś go wykorzystał do wyrównania porachunków. Jeśli to jakaś sekta to marna – prawdziwi fanatycy załatwiali wszystko między sobą, bez angażowania najemników.

- Czy wiecie państwo coś na temat jego sporów z …

Tomasson wyrzucił z siebie bardzo stonowany monolog, akcentował słowa wyrzutami prawej reki, czasem spoglądał na tłumaczkę, by przypomniała mu jakieś nazwisko, czy datę. Były to jedyne chwile gdy przerywała bardzo dokładne tłumaczenie.

- Teratosso? Oczywiście. Ten młody skurwiel, Guliano? Mylą nam się już te małpiszony... Tak – Guliano zadzwonił tuż po pogrzebie do niego i opowiadał ile mu się należy za dostarczanie towaru młodemu Billowi. Psisyn chciał fortuny, a Will mu odpowiedział, że ma dla niego tylko kilkanaście gram ołowiu. Gdyby zrobił coś takiego u nas, znaleźliby go z wyprutymi flakami. Tego Teratosoo, nie Williama oczywiście. Powinno się go zamknąć kilka lat temu, chłopcy w celi daliby mu do wiwatu... Wie pan, jak on odnosił się do kobiet? Bodajże dwa lata temu... Tak, występowaliśmy wtedy gdzieś pod Knaufsbergiem., stary Will z nami i dziewczyna Billa przyjechała go odwiedzić, a ten idiota omal jej nie zgwałcił!

Tuski pokiwał głową i przerwał.

- Czy pan Hankson informował was o obecnym miejscu pobytu?

- Nie, - odparła Pocahontas - ale mogliśmy się spodziewać, że tu przyjedzie. W końcu każdy normalny człowiek wyręczyłby was w wymierzeniu sprawiedliwości temu bydlakowi.

Hoża kaszlnęła, ciesząc się w duchu, że nie zabrali ze sobą sprzętu do nagrywania, bo już mieliby materiał na pięć nowych teczek.

- Kto mógł wiedzieć? - spytała, zerkając na zegar wiszący na ścianie hangaru. Prawnik Bartnika za godzinę miał być w jego mieszkaniu. A tutaj albo dowiedzą się rzeczy tak prawdziwych jak bajka o szczurołapie z Himmelm, albo będą musieli czekać na jakieś nieostrożne słowo.

- Na pewno Teratosso. I wasza Służba Graniczna. - Pocahontas przyglądała jej się uważnie, pewnie zauważyła, że się spieszy. Stąd też pewnie postanowiła poprawić sobie humor i lekko pogorszyć go Hożej, w efekcie czego ironicznie dodała. - Pytajcie tego, kto ma lepszy dostęp do waszych baz danych. Coś jeszcze?

- Nie, - Turski wyciągnął z kieszeni kartkę służącą mu za kronikę towarzyską i długopis. - poproszę państwa namiary. Ponadto byłbym wdzięczny, rzekłbym nawet potwornie wdzięczny gdyby nas państwo poinformowali, gdyby pan Hankson dał o sobie znać. Gdyby jednak się odezwał, a państwo by to zataili, to bez obaw - mamy na to paragraf.

Z radością odnotował lekkie uśmieszki na obu twarzach. Zazwyczaj ten żart niewiele osób bawił. Przyjął z powrotem kartkę i nie patrząc na nią ulokował ją w kieszeni spodni. Hoża z lekką dezaprobatą pomyślała jak to później odczytają – pomięte, zaplamione i odręcznie pisane na kolanie.

Pożegnali się i ruszyli do samochodu. Tym razem pani Pocahontas Siódma nie szalała za kierownica meleksa. Gdy drzwi Pradziada Wszystkich Aut zamknęły się, Turski pokręcił głową.

- Oni coś kręcą. Ten ich cały szef niby nie zna słowa po widlańsku, a z moich dowcipów chichocze. Niby nie wie nic o Hanksonie, a o Teratosso gada jakby przyjechał tylko po to, by wywieźć stąd ich głowy w baku samolotu. Niech ich Curvis Clavis! Jedźmy do tego Bartnika, może tam się coś wyklaruje.

Hoża podniosła spod siedzenia jakaś starą, efektowne oprawioną książkę, zerknęła tylko na trzecią stronę, przeczytała nic nie mówiący jej tytuł, po czym wsadziła ją do schowka i zapięła pas.

- Schowek ci się rozlatuje. - ostrzegła, mimo iż teraz zdawał się trzymać całkiem dobrze. - Bartnik mieszkał w Villa Aurora, przy Via Campi. Jedź przez Academicianę, to unikniemy patroli z drogówki. Mają dzisiaj akcję i łapią wszystko co się rusza na kółkach. Zmieńmy temat, co ty na to?

- Odpoczynek służy zarówno umysłowi jak i duszy.

- Ciekawe te „Kroniki Białogórskie”? - Hoża jakoś znalazła temat bez trupów, mordów i szlachty. Seweryn lekko się zdziwił.

- Jakaś nowa gazeta milicyjna? - spytał Turski, odpalając silnik. Cofnął samochód i wjechał na szosę.

- Nie, w schowku masz takie grube tomiszcze oprawione w skórę i…
Turski machnął ręką.

- Pewnie Sylwia znowu mi podrzuciła, żebym oddał do biblioteki. Jak będziemy wracać na komendę, to będziemy mieli po drodze.



Maria wracała do bunkra z pętem trzydziestu kiełbasek i garnkiem bigosu. Gdy Wybuchowy Kapral usłyszał, że Eryk zamawia jednak „standardzik na porobocie” uśmiechnął się i wskazał przygotowany zawczasu zestaw. Lekkie to nie było, ale nie po to jest się Czarnym, by się przejmować takimi głupotami jak wytrzymałość mięśni. Grawitacja i wilgotność podłoża to jednak była inna sprawa. Zapadała się po kostki w błocie, tylko dzięki wysokiej cholewie buta żaden przedstawiciel fauny wodnej pływał jej wokół stopy. Choć wyczyszczenie delikatnej skórki zajmie pewnie dobre pół godziny.

Szła przez las ciamkając, paćkając i mlackając. Jakimś cudem nie musiała wydobywać się z bagna łopatą. Jakimś wyjściem było chodzenie po korzeniach wystających znad rozmiękłej ziemi, ale gdy pomyślała o oplecionych nimi minach i niewybuchach, wolała korzystać z wytyczonych szlaków. Klucząc pomiędzy drzewami zastanawiała się jak daleko jest stąd do Rezerwatu. Pewnie niewiele. Chętnie by się kiedyś tam wybrała po zakończeniu służby w Czarnych. Kawał historii...

Usłyszała za sobą cichy szelest. Gdy odwróciła głowę, z bajora wynurzał się łeb wielkiego gada. Czerwone ślepia wpatrywały się w nią hipnotyzująco. Obróciła się przodem do bestii. Ta podniosła się, ukazując całe swe cielsko. Błoto spłynęło po szaro-zielonej skórze opiętej na wychudłym korpusie, długie patykowate nogi i kościsty ogon powiedziały jej wszystko. Nie musiała czekać, aż na grzbiecie podniesie się tuzin biegnących wzdłuż kręgosłupa rzędów kolców.

Gdy najeż wystrzelił pierwsze dwanaście pocisków, była już za najbliższym drzewem. Zadźwięczał przebijany na wylot garnek. Nie mogła dać się choćby lekko zadrasnąć. Jad wytryskujący z każdym wystrzelonym kolcem zabijał wołu już po kilku minutach. Jej w przypadku zatrucia groził tylko paraliż, jednak najeż po kilku wiekach głodówki zapewne samym unieruchomieniem się nie zadowoli.

Wypatrzyła złamane przez wiatr drzewko. Już po chwili znalazło się w jej ręku, będąc już czymś podobnym do dzidy. Przerzucanie pozwala osiągnął zabójczą ostrość, mistrzowie potrafią stworzyć ostrza o krawędzi kilku atomów. Odpadki po nadnaturalnej obróbce rzuciła gdzieś daleko, mając nadzieje, że chlupot odciągnie uwagę najeża. Gdy wyskoczyła zza swej osłony, kreatura rzeczywiście się nią nie przejmowała. Obwąchiwała parówki i bigos. Głód wygrał z instynktem samozachowawczym. Zamierzyła się do rzutu. Byle przebić serce, byle nie rozjuszyć nadaremno.

Świst ostrzegł ją w ostatniej chwili. Przerzuciła się o ułamek sekundy wcześniej nim drugi najeż przerobił ją na zatrute sito. Gdzieś dalej zobaczyła następne dwa wyłaniające się spod błota. Cztery. To było szczęście w nieszczęściu – gniazda najeży, które umknęły zagładzie szukano od blisko tysiąca dwustu lat. Tyle, że większość poszukiwaczy miała nadzieję powyrzynać je we śnie. A te raczej się już wyspały.

Postanowiła powoli się oddalić i wezwać najbliższego osobnika o reputacji rzeźnika. Oby tylko Eryk nie miał w rękach nic wybuchowego, bo jak mu powie, to rzuci wszystko i ruszy na łowy.

Nie uszła za daleko. Z błota przed nią wyjrzały łeb i szyja piątej maszkary. Kolce już stawiały się na sztorc, już poczuła w powietrzu kwaśny zapach rozpylonej trucizny...

Strzała wbiła się w szyję najeża. Blada krew siknęła, czerwone oczy stanęły w słup. Spojrzała w kierunku skąd powinien zostać wystrzelony pocisk. Na pagórku kilkanaście metrów dalej stał wysoki, krzepki starzec o długich, siwych włosach. Napinał wielki, cisowy łuk, u lewego boku wisiał mu miecz w czarnej pochwie. Rękojeść drugiego sterczała zza jego pleców. Trupia czaszka na gałce wyglądała jakby chciała przyjrzeć się walce. Nie myśląc wiele, Maria ruszyła biegiem w kierunku swego wybawiciela. Dzidę zostawiła po drodze w oczodole jakiegoś pechowego gada. Łucznik na pagórku wycelował w jej kierunku. Padła na ziemię, grot o centymetry minął jej głowę.

Agonalny syk kolejnego zabitego najeża mimo swej obrzydliwości strasznie ją ucieszył. Tuż przed nią wylądował miecz rzucony przez siwowłosego. Wydobyła go z pochwy i stanęła na nogi. Broń prawie nic nie ważyła, jednak gdy któryś gad rzucił się na nią z pazurami nie miała problemu z odcięciem mu łapy i połowy pyska. Ostrożnie doszła do wzgórza, skąd sypały się strzały. Gdy stanęła plecami do strzelca wokół leżało już osiem szarych cielsk.

- Pilnuj mi pleców. - rzucił łucznik. W jego głosie brzmiał autorytet dany niewielu wodzom w historii. - Dwa twoje, sześć moich, jeszcze pięć razy tyle.
- W okolicy jest bunkier! Jest tam...
- Zostaw go! Jest zajęty. - warknął siwowłosy, wypuszczając kolejną strzałę. Mimo iż cel nadal spoczywał w ziemi, błoto obok zabarwiło się na czerwono. Wśród drzew dostrzegła dobry tuzin najeży, syczących i szczerzących kły. Nie chciały podchodzić do cmentarzyska wokół pagóra.

Gdy rozejrzała się wokoło, zobaczyła, iż są okrążeni. Kilka jaszczurów podjęło wspinaczkę pod górę. Pysk jedynego, który dopełzł na szczyt bez brzechwy sterczącej z oka Maria rozplatała na dwoje. Gdy siwowłosy odpierał atak z innego kierunku, ona skupiła się na pniu pobliskiej brzozy. Klinowaty kawałek drewna spadł jak ostrze gilotyny na kark jednego z najeży, walące się drzewo unieruchomiło dwa następne. Czwartemu, stojącemu tuż przy brzozie, pień wcisnął głowę głęboko pod powierzchnię błota.

- Ładna sztuczka! - pochwalił łucznik, napinając cięciwę do granic wytrzymałości. Wymierzył w dwa stojące jeden za drugim, gotowe do strzału najeże. Strzała przeszła przez całą pierwszą bestię i po lotki utkwiła w oczodole drugiej. - Ale musisz przyznać, że ta była ładniejsza.

Maria gwizdnęła z podziwem. Mało kto potrafi wypuścić strzałę tak, by zmieniła precyzyjnie tor lotu. Może jeden lub dwóch Czarnych, potrafiących naginać prawa fizyki.

- Nie mogą się rozleźć po okolicy! - krzyknęła, nie wiedząc jak rozeznany w terenie jest obcy. Ten jednak tylko pokręcił głową. Nie było czasu na odprawę w czasie bitwy.
- Te już są ostrożniejsze, będą bić z daleka. - ostrzegł starzec, zabijając ostatnią strzała jakiegoś sprytnego potwora, który zaczął stawiać kolce. - Teraz sobie poskaczemy.

Dobył miecza na plecach i zniknął. Nim Maria zamknęła usta, zabił trzy jaszczury odcinając im głowy potężnymi rąbnięciami. Po chwili dołączyła do niego. Męczące zwykle przerzucanie samej siebie teraz wychodziło z niezwykłą łatwością. Zaraz po wbiciu klingi w szyję jednego stwora skakała o krok od następnego, cięła i znów skakała ku następnej ofierze. Czasem odskakiwała, by nie trafiły ją wystrzelone na ślepo kolce.

Gdy ostatnie pięć najeży próbowało ucieczki, tym razem starzec zastosował sztuczkę z drzewem. W kilka sekund zablokował bestiom drogę ucieczki.

- Te są twoje. - oznajmił i skierował się ku pagórkowi. Gdy szedł w kołczanie pojawiały się strzały, które znikały z ciał zabitych najeży. Miecz trzymał dalej w ręce.

Ocalałe z pogromu najeże tymczasem się najeżyły, gotowe do masowego ostrzału. Niewiele myśląc przerzuciła błoto spod nich tuż nad ich głowy. Zaskoczone jaszczury runęły w dół, zaraz przywaliła je masa wody, ziemi i korzeni.
Wystrzelone kolce ledwo się przez nie przebiły, energii starczyło im na ledwie metr lotu. Bezlitośnie rąbała wierzgające kończyny, ogony i głowy. Wcześniej miała zamiar jak najmniej się upaprać, ale teraz tryskająca naokoło krew przyjmowała z jakąś ordynarną przyjemnością.

Gdy upewniła się, że wszystkie odeszły do najeżowego piekła, poszukała wzrokiem starca. Podniosła porzuconą w błocie pochwę miecza, schowała go i chciała oddać tajemniczemu wojownikowi. Ten jednak tylko machnął ręką.

- Przyda ci się za niedługo. - zapewnił. Obchodził wzgórze dookoła, aż znalazł to czego szukał. Gdy do niego podchodziła, zagłębił rękę w ziemi. Gdy ją wydobył, w zaciśniętej pięści trzymał jaśniejący kamień. Podał go jej.

- Zanieś to Martinezowi. - rozkazał, gdy wyciągała dłoń po kamień - Byle szybko.

- Kim jesteś? - spytała, cofając rękę.

- Martinez ci powie, teraz nie ma czasu. Leć prosto do niego.

Chwyciła kamień, odwróciła się i pobiegła w kierunku pętli tramwajowej. Po pewnym czasie postanowiła zaryzykować. Miała nadzieję znaleźć się w hangarze, wylądowała jednak na żwirze przy podjeździe. Szybko doszła do wniosku, że po drodze miała rzekę, co nieco wypacza obliczenia. Chuck wyskoczył ze stróżówki i podniósł ją.

- Leć szybko do Martineza. - wydyszał, otwierając furtkę - Zaczęło się.

W hangarze byli wszyscy. Nawet Lupem i Canem. Zgromadzili się wokół opatrującej Eryka Pocahontas. Widłowski miał rozbity łuk brwiowy, na lewym ramieniu i klatce piersiowej długie rany. Martinez stał tuż obok i słuchał uważnie, tego co mówił ranny.

- ...wtedy wpadło tych dwóch. Kuźwa, albo byli na jakiś prochach, albo co, bo ten jeden rzucał mną jak szmatą. Ten drugi zaraz poleciał do drzwi i rozwalił lak toporem. Jak lak poszedł...

- Rozwalił toporem? - przerwał mu przywódca Czarnych zdumionym głosem – Czy ten topór był jakoś szczególnie zdobiony?

Eryk syknął, gdy Pocahontas wzięła się za szycie.

- Chyba tak, miał jakiś symbol wyryty na ostrzu.

- Łamacz Przysiąg. Trzeba będzie dowiedzieć kto go wykonał. Jeżeli zerwał pieczęć Archanioła musiał nim zostać zabity człowiek. Możliwe, że pretoria ma coś takiego w swoich bazach danych. - oznajmił Martinez, patrząc na jednego z Czarnych. Ten odszedł natychmiast, wypełnić polecenie.- Czy zza drzwi coś wyszło?

Eryk prychnął.

- Nie wyszło, bo się nie zmieściło. To coś tylko sięgnęło łapą po tego z toporem i tyle go widziałem. Ten drugi chciał zwiać, to go jakaś macka zahaczyła i też go wciągnęło. Potem już wpadł Franco i mnie tu przytaszczył. - syknął, gdy Pocahontas polała rany jakimś środkiem dezynfekującym. - Kurrrr...

Martinez podszedł szybko do Marii.

- Masz to? - spytał mocno poirytowanym tonem. Trochę groźnie spojrzał na przypasany miecz. Marii zrobiło się trochę głupio, ciężko wytłumaczyć, że ktoś dał coś tak cennego. Martinez jednak w mig odgadł, dlaczego się czerwieni. - Zostaw, będzie jeszcze okazja oddać.

Podała mu kamień. Świecił coraz mocniej, prześwitywał przez kościstą rękę Martineza jak przez bibułę. Gdy odszedł od niej na kilka metrów, na stole pod ścianą pojawił się podobny blask. Martinez pokręcił głową z niedowierzaniem. Wszyscy, prócz Eryka i Pocahontas podeszli do stolika.

Położył kamień na stole, obok dużego otoczaka i podobnego odłamku w złotej oprawie. W chwili gdy Martinez puścił kamień z bagien, wszystkie trzy pomknęły ku sobie.

- Zakryjcie oczy! - wrzasnął ksiądz.

Hangar zalał blask, Maria poczuła jakby stała o krok od pieca hutniczego. Od razu odgadła, że zachodzi w nim reakcja podobna do wybuchu bomby atomowej.
„Rozszczepił się! Zaraz całe miasto spali się na popiół!” - pomyślała, upadając na podłogę. Po kilku sekundach jednak paląca jasność ustąpiła. Podniosła oczy. Inni też leżeli, niemal wszyscy stracili włosy na głowach, kilku musiało gasić tlące się ubrania. Pocahontas jakimś cudem ocaliła fryzurę, choć straciła rękawy. Na widok płomieni na stole z planami, dwóch imigrantów rzuciło się ratować łatwopalne elementy przykrywki. Eryk mrużył lewe oko, którego nie zdążył zasłonić zranioną ręką. Tylko Martinez stał wyprostowany, bez jakichkolwiek oznak poparzenia.

Trzymał rękę na wielkim krysztale, emanującym ciepłym, czerwonym blaskiem.
Podniósł go wysoko, ku niebiosom. Szeptał coś w języku, którego nawet inni Czarni nie rozumieli. Wszyscy zamarli, gdy w końcu cisnął niebezpiecznym kryształem o podłogę.

Eryk chyba chciał skoczyć i złapać go nim upadnie, ale tylko nieporadnie upadł dwa metry od Martineza. Lupem prawdopodobnie próbował podobnej sztuki, bo nagle pojawił się pod blatem z rękami ułożonymi w kołyskę.

Na nic się to zdało, bo też nie było raczej potrzeby, by tak drastyczne kroki podejmować.

Kryształ przy zderzeniu z podłogą rozbił się w drobny pył, rozwiany zaraz przez jakiś hangarowy przeciąg. Martinez tylko wytarł ręce o habit i pomógł wstać oszołomionemu Erykowi.

Nagle ktoś zaczął się śmiać, po chwili dołączył do niego Cristiano, po nim Franco, potem Maria, potem już śmiali się wszyscy.

Tylko Eryk i Martinez mieli jako takie poważne miny. Nie dało się zachować stoickiego spokoju widząc dwudziestu podpieczonych, rumianych od żaru ludzi - rechoczących, a niekiedy nawet tarzających się ze śmiechu. W końcu jednak powszechna radość z ocalenia skóry przed zwęgleniem ustąpiła i zaczęły się pytania.

- Co to było?

- Jakaś piekielna bomba atomowa?

- Co było za tymi drzwiami?

- Cisza, moi drodzy. Uciszcie się! - Martinez próbował przebić się przez szum, ale skuteczny był dopiero apel Widłowskiego:

- Kto chce, żebym mu urwał ręce przy samej dupie, niech piśnie słówko! O? Nie ma chętnych? Proszę, można mówić.

Martinez wszedł na krzesło z garścią pyłu w ręce.

- Nieprzyjaciel wie o naszej ku niemu niechęci! Dlatego zaczął działać pospiesznie, nie dbając już o pozory. To, co trzymam w ręku, to pozostałość ułomka jego najpotężniejszej materialnej broni. Mógł zabić tysiące, by tylko trochę nam przeszkodzić. Użyje wszelkich środków, by nas zniszczyć, dlatego i my musimy wytężyć wszystkie siły i zmienić nasz plan działania. Dotąd planowałem jedynie chronić pewne cenne dla naszej sprawy osoby, jednak obecnie musimy sprawić, by stały się aktywnymi członkami naszej inicjatywy. Idźcie opatrzyć rany, maść na oparzenia znajdzie się tak samo jak czas na wyjaśnienia szczegółów tego, czego byliście tu świadkami. Maria, Eryk zostańcie na chwilę.

Mimo lekkiego mamrotania, „członkowie inicjatywy” udali się do punktów pierwszej pomocy, licznie rozsianych po hangarze. Maria i Eryk niecierpliwie czekali na rozkazy. Martinez chwile patrzył na Widłowskiego, jakby szacował jego wartość.

W końcu podał mu kartkę.

- Jest tam adres pewnej kawiarenki na Academicianie. Pójdziecie tam, znajdziecie Alicję Canissi i Marca Aureliusza de Marcii. Powinna być z nimi kobieta w wieku lat, bodajże dwudziestu, włosy ścięte na jeża.

Eryk skrzywił się, pokręcił głową.

- Może jeszcze mi powiesz, że ma tatuaż na prawej łopatce? - spytał, mocno sarkastycznym tonem.

- Zgadłeś? - Uśmiech Martineza był irytująco niewinny. – W każdym razie, pospiesz się. Dziś o północy mają być specjalnymi gośćmi u pana Teratosso. A specjalny komitet z zaproszeniem już jest w drodze.

Widłowski zaklął pod nosem.

- Jak bardzo mogę pokiereszować ten 'komitet”? - spytał, masując świeżo zaszyte rany. Zastanawiał się, jak bardzo rozejdą się po przemianie.

- Mocno. - oznajmił Martinez – Masz na ten komitet dyspensę z piątego przykazania. Nie śmiej się tak przy ludziach. Jeszcze ktoś zauważy, że nie jesteś normalny.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#15
Ciężko było jej wyjaśnić, dlaczego wyrzucenie kierowcy z samochodu i zepchnięcie samochodu do rowu - dwa razy samochodu.

dość pracy biurowej i na niego spada najnudniejsza część pracy. - dwa razy "pracy"

pewnie zauważyła, że się spieszy. Stąd też pewnie - tym razem "pewnie"

Ponadto byłbym wdzięczny, rzekłbym nawet potwornie wdzięczny gdyby nas państwo poinformowali, gdyby pan Hankson dał o sobie znać - jak rozumiem pierwsze powtórzenie celowe, drugie "gdyby" chyba juz nie

nie patrząc na nią ulokował ją w kieszeni spodni - "ją" można spokojnie pominąć bo zatrąca zaimkozą Tongue

Zapadała się po kostki w błocie, tylko dzięki wysokiej cholewie buta żaden przedstawiciel fauny wodnej pływał jej wokół stopy - a tu chyba czegoś brakuje.

Wypatrzyła złamane przez wiatr drzewko. Już po chwili znalazło się w jej ręku, będąc już czymś podobnym do dzidy. Przerzucanie pozwala osiągnął zabójczą ostrość, mistrzowie potrafią stworzyć ostrza o krawędzi kilku atomów. Odpadki po nadnaturalnej obróbce rzuciła gdzieś daleko, mając nadzieje, że chlupot odciągnie uwagę najeża. - ustęp o przerzucaniu w celu naostrzenia? bardzo niezrozumiały.

ziś o północy mają być specjalnymi gośćmi u pana Teratosso. A specjalny komitet z zaproszeniem już jest w drodze. - znowu powt. "specjalny"

Bardzo musisz uważać na powtórzenia. Zdarzają Ci się.
No a teraz do rzeczy.
napisane to jest fajnie i ze swadą. Humor co najmniej na poziomie. Z tym przerzucaniem sprawa wydaje się nieco zagmatwana, ja przynajmniej do końca nie wiem o co z tym kaman. Myślę że nad watkami fantastycznymi które są swoiste dla twojej opowieści trzeba ciut jeszcze popracować coby dla czytelnika stały się zrozumiałe (choćby to magiczne? ostrzenie włóczni)
Poza tym narracja odpowiednia, wartka i w ogóle jak trzeba.Napięcie dozujesz odpowiednio, tak że czyta się to całkiem fajnie. Oby tak dalej.
Czekam na więcej, zaintrygował mnie ten robiący rozpierduchę kryształ Smile
pozdrawiam.

corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości