Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#31
XVIII

– No, chodźcie! – syknęła Alicja do dwóch skulonych w kącie celi dziewczyn. – To jedyna okazja, by uciec!
Reszta była już za drzwiami sali tortur, czekając jedynie na Alicję i dwie bliźniaczki o sarnich oczach. Obie bały się Canissi chyba bardziej niż samego Baala. Nie pomagało szarpanie za rękaw, namowa, groźba ani prośba. Tym bardziej widok dwóch powalonych na ziemię nieumarłych, którzy wpadli do sali, gdy Alicja wyrwała drzwi swojej celi.
– Teraz mamy szansę... – Alicja spróbowała raz jeszcze tego samego argumentu. Sama drżała z obrzydzenia na myśl o ubrudzonej mózgiem prawej ręce, ale nie dała tego po sobie poznać – Przy odrobinie szczęścia...
– Zostaw je! – krzyknęła Pomponia, jedyna z dziewczyn, która widząc zachlapany zgniłym mózgiem mur, nie zwymiotowała. – Jak same chcą...
Canissi spojrzała na pewną siebie twarz Aurianki i pokręciła głową. Dopóki demony miały trzynaście ofiar, każda była bezpieczna. Gdy ucieknie jedenaście, los dwóch będzie przesądzony. Choć mdliło ją z głodu, zmęczenia i strachu, Alicja była gotowa wywlec dziewczyny z kark.
– Chodźcie... – poprosiła ostatni raz. Gdy bliźniaczki zalały się nową falą łez, bezceremonialnie zarzuciła sobie jedną z nich przez ramię. Zignorowała rozpaczliwą serię ciosów i kopnięć i spojrzała na jej siostrę: – Idziesz, czy zostajesz?
Odwróciła się i ruszyła do wyjścia, z ulgą słysząc za sobą kroki ostatniej maruderki. Jeszcze miały szansę. Jeśli wierzyć starcowi, który z nią rozmawiał po wizycie Baala-Fabiusza, na zewnątrz od kilku minut panował chaos. Przy odrobinie szczęścia mogły się przedrzeć do przyjaznych im ludzi.
Przy odrobinie szczęścia nikt nie zastąpi im drogi. Alicja drżała na samą myśl, że musiałaby kogoś zabić. Już samo rozbicie głów nieumarłych strażników było dla niej odrażające, choć demon, który z nią rozmawiał po wyjściu Baala-Fabiusza, twierdził, że tylko im w ten sposób pomoże. Nie ufała temu odrażającemu starcowi, podejrzewała, że coś knuje. Przerażała ją sama sytuacja, w jakiej się znalazła, perspektywa śmierci na ołtarzu ofiarnym, ale jeszcze bardziej przerażała samą siebie.
Nawet nie zastanawiała się nad ruchem ręki, który cisnął nieumarłego o ścianę. Po prostu to zrobiła. Jakiś dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy opuściła pięść na czaszkę żywego trupa z sumiastym wąsem. Zdawało jej się, że gdzieś już widziała oczy wyskakujące z oczodołów i gdzieś słyszała trzask pękającej kości czaszki. Zdawało jej się to takie... zwykłe.
Niosąc chlipiącą dziewczynę, odpychała od siebie myśli o dręczących ją koszmarach i wątpliwościach. Z trudem przekonywała sama siebie, że dym dobywa się z paleniska, a nie z trafionego pociskiem rakietowym autobusu z uchodźcami.
Gdy weszła do ciemnej, śmierdzącej sali, wiedziała, że nie pójdzie tak łatwo. Uciekinierki uciekły w kąt, byle jak najdalej od odzianej w czarną szatę sylwetki stojącej u wyjścia.
– Gdzie to się wybieracie? – spytała smętnie upiorzyca, nie zwracając uwagi na Alicję. W ręku trzymała zakrzywiony sztylet, od którego bił złowrogi, krwawy blask. – Gdzie wasza koleżanka, Suka?
Alicja odruchowo ukryła się za filarem, zaraz jednak idąca za nią bliźniaczka wybuchnęła płaczem i rzuciła się do ucieczki. Upiorzyca zaraz chwyciła ją i przyłożyła jej ostrze do gardła. Alicja odstawiła niesioną dziewczynę i wzięła głęboki oddech. Spojrzała pewnie w wykrzywioną mieszanką strachu, nienawiści i pogardy twarz.
– Ty Suko... – wysyczała Banshee. – Gdyby nie ten tępy kurwiarz...
„Zabiłabyś mnie” – odpowiedziała jej w myślach Alicja. Spojrzała w twarz schwytanej przez nieumarłą dziewczyny, chcąc dodać jej otuchy. Porwana milczała, czując na szyi ostrze sztyletu. Canissi nie chciała wiedzieć, jaką diabelską magię zastosował jego twórca, ale nie miała zamiaru się nawet zbliżać do wroga. Banshee drżała na całym ciele, jakby kipiała z gniewu. Jednak Alicja szybko wypatrzyła inny powód słabości upiorzycy.
Tuż nad jej mostkiem, z lewej strony, z rozdartej szaty sterczała brzechwa bełtu. Z rany nie ciekła krew, dzięki czemu dało się łatwo odróżnić kolor, na jaki ufarbowano pióra. Alicja uśmiechnęła się gorzko. Kilka lat temu, gdy pretoria udostępniła jej materiały znalezione przy domniemanych zwłokach Widłowskiego, znalazł się tam cały kołczan błękitnopiórych bełtów.
– On tu jest – powiedziała Alicja bardziej do siebie czy porwanych dziewcząt niż do Banshee.
Ta zazgrzytała zębami i odparła:
– Ty się nie ciesz... – Mówiąc, to wyszczerzyła dwa rzędy wilczych kłów. – Ty się nie ciesz... Nie wiadomo, jak długo ten Pchlarz po waszej stronie będzie.
– Racja – rzucił, schodząc po schodach wielki Coloumbijczyk w wojskowym mundurze. – Baal już pracuje nad tym, by go zmiękczyć. Puść ją, Wygnana...
Za nim zeszła reszta Trzynastki, tylko Baal-Fabiusz nadal pozostawał na górze. Alicja przypadła do ściany razem z resztą, walcząc z pokusą, by samej się przebić przez opętanych i zostawić dziewczyny ich własnemu losowi. Zamiast tego, stanęła między demonami a porwanymi, drżąc ze strachu. Upiorzyca dalej trzymała sarniooką, lecz sztylet trzymała daleko od jej gardła. Alicja mogła rzucić się na nią, lecz nie widziała, jak zareaguje napadnięta - mogła sama nadziać się na broń i zniweczyć wszelkie wysiłki.
Schodzący ostatni Hades zatrzymał się w pół kroku i przepuścił przodem Arcykapłana Baala. Starzec ukrył twarz za wysokim, spiczastym kapturem, w ręce trzymał długą laskę z wielkim czarnym kamieniem na górnym końcu. Coś w jego ruchach, w jego postawie zdawało się Alicji podejrzanie znajome, jakby często go widywała.
– Jak idzie werbowanie...? – spytał go Pan Śmierci, lecz nie dokończył. Wrzask demona, pełen gniewu i nienawiści uderzył we wszystkich zebranych i budynek, aż ze stropu spadł spory kamień. Hades zerwał się na równe nogi, podniósł Arcykapłana i zaklął. – Kurwa jego mać! Chyba już wiemy, jak poszło. Niech każdy wybierze sobie ofiarę. Wilczyca zostaje dla Arcykutasa, Baal bierze ciężarną.
– Po moim trupie! – wrzasnęła Jętka, kuląc się za plecami dziewczyn. Banshee puściła sarniooką, którą zaraz pochwycił Tai-Shan. Alicja, mimo gorącego pragnienia pomocy porwanym, przypadła do ściany, nie wiedząc jak oprzeć się takiej liczbie tak potężnych demonów. Upiorzyca poczekała, aż każdy z Trzynastki wybierze sobie jedną z ofiar. Dopiero wtedy podeszła do Jętki.
– Ja się tobą zaopiekuję... – wysyczała, zbliżając nóż do brzucha ciężarnej.
– Ani mi się waż! – syknął Baal-Fabiusz, wchodząc do sali. – Ona jest moja...
Kuśtykał bardziej niż dotychczas, z ran na twarzy ciekły mu obfite strumienie krwi. Za nim szli dwaj Balici, jego osobista ochrona. Podszedł do Banshee i uderzył ją w twarz, aż upadła na ziemię.
– Ona jest moja – powtórzył, chwytając Jętkę za włosy. – Nie szarp się, kotku, bo ci zrobię krzywdę.
– Chrzań się – syknęła Jętka, kopiąc go w bezwładną nogę.
Baal zignorował to, spojrzał na resztę Trzynastki i na swojego Arcykapłana, stojącego dwa metry od przypartej do muru Alicji. Dziewczyna nadal była gotowa walczyć, jednak teraz przeciwnicy byli zbyt ludzcy. Przywódca Trzynastki skinął głową w stronę Balitów, którzy ruszyli w jej stronę. Zaraz padli na ziemię, jeden z rozbitą głową, drugi z podciętym pazurami gardłem.
– Suka drapie! – wysyczała demonica w ciele Sigismundy.
Balici zaraz powstali, gotowi ponowić próbę.
– Stójcie! – warknął Hades, podchodząc do Alicji. Wymienił złowrogie spojrzenia z przywódcą Trzynastki i zwrócił się do Canissi: – Teraz nie dasz rady nam wszystkim. W końcu któryś nie zdzierży i cię zabije. A wtedy one wszystkie będą bezwartościowe. Zrobimy z nimi takie rzeczy...
Uśmiechnął się lubieżnie i spojrzał na nią wymownie:
– Masz do wyboru albo zabić siebie i skazać je na zaiste piekielne męki, albo liczyć na pomoc twoich przyjaciół...
Alicja walczyła sama ze sobą, nie wiedząc, co jest gorsze. Wiedziała, że za chwilę może się tu rozpętać walka na śmierć i życie. Jednak każda sekunda zmarnowana na jej wahanie była bezcenna. Dawała szansę na to, że ci, którzy przybyli, by je uwolnić, dadzą radę. Nie wiedziała, kim są sługi Baala, jednak zdawali jej się tak nieludzcy, że mogła ich jeszcze dość długo odpierać.
Nim się zorientowała, ziemia umknęła jej spod nóg i poczuła ból z tyłu głowy. Uderzyła o ziemię, a nad sobą miała już dwie bezokie głowy. Zaraz ktoś odwrócił ją na plecy, skrępował sznurem i pchnął w stronę zakapturzonego Arcykapłana. Na ułamek sekundy mignęły jej jego oczy - po raz kolejny naszła ją myśl, że gdzieś już go widziała.
– To możemy iść na dół – ocenił Baal-Fabiusz, podchodząc do Hadesa. – Wkraczamy w twoje królestwo, Trumniarzu...
Ten uśmiechnął się ponuro i pchnął Pomponię w stronę jednego z Balitów.
– Potrzymaj... – rzucił, po czym podszedł do jednej ze ścian. Niczym się nie wyróżniała, a jednak, gdy tylko koścista ręka demona wykonała przed nią tajemny gest, pękła na dwoje i otwarła jak drzwi. Z mroku spojrzały w ich stronę dziesiątki złotych oczek. – Mam nadzieję, Wielki Baalu, że nie obrazisz się, że sprowadziłem odrobinę swoich sług, a także poprosiłem Knudsona, by sprowadził tu resztkę Dzieci Lilith.
– Nie ma teraz czasu, by mieć coś przeciwko – burknął Baal, wskazując drogę Arcykapłanowi. Ten, pchając przed sobą Alicję, wkroczył w ciemność, śpiewając ponurą, powolną pieśń w chropawym, nieprzyjemnym dla ucha języku.
Canissi widziała migoczące w ciemnościach oczy, dopiero po chwili wzrok wilkołaczycy przywykł do mroku na tyle, by mogła zobaczyć wykute w litej skale schody, prowadzące w dół, pośrodku pełnej skalnych sopli i kolumn. Nie miała głowy do przypominania sobie ich nazw, szczególnie w obecności rzesz bestii oczekujących tu na Trzynastkę.
Były wśród nich niskie, chude kreatury ze spiczastymi uszami, bladymi twarzami i wielkimi kłami sterczącymi spomiędzy szerokich warg. Dzierżyli długie piki, zakrzywione miecze, kusze i maczugi z kamiennymi obuchami. Co pewien czas padali na twarz, mrucząc imię Lilith.
Przed idącym Arcykapłanem co pewien czas migotały odziane w złote zbroje ciała niskich jakby zgarbionych postaci, uzbrojonych w topory i młoty. Ich chude twarze przepełnione były chciwością i podłością.
– Zaczekajcie... – rzucił Baal idący za plecami Alicji. Wszyscy stanęli, a opętany Fabiusz mruknął: – Spróbujemy znowu...
Nim Alicja zdążyła zastanowić się, czego chce „spróbować” demon, ten ryknął gniewnie i jakby boleśnie, aż niewielki okruch skały uderzył w głowę Arcykapłana. Zaraz potem czułe ucho Alicji wychwyciło trzask pękającej kłody i zgrzyt metalu o posadzkę.
– Klin! – warknął Baal, wznawiając marsz. – Skurwysyny mają Klin! Pijawki za mną! Reszta niech ich tu zatrzyma!
Teraz szli szybciej, potykając się i klnąc na nienadążające dziewczyny. Schodzili wciąż w dół i w dół. Robiło się coraz goręcej i coraz duszniej. Arcykapłan śpiewał, a jego głos rozbrzmiewał echem w wielkich grotach pełnych różnorakich formacji skalnych i kreatur. Po kilku minutach marszu przez jaskinie, przodownik procesji wciągnął Alicję na wąskie schody prowadzące do wielkich, żelaznych drzwi. Alicja nie widziała w nich żadnych nitów czy spojeń, jedynie lity metal. Tu Baal zostawił wampiry.
– Dam wam wszystko, czego tylko zapragniecie za głowę Pchlarza... – obiecał, gdy Arcykapłan intonował zaklęcie otwierające wrota. Wtedy echo doniosło do nich bolesne okrzyki karłów i tryumfalne wycie. Klin szedł naprzód.
Drzwi rozwarły się bezszelestnie i procesja wkroczyła do wielkiej kawerny, której ściany pełne były nisz i zagłębień. Po przeciwnej stronie od wejścia błyszczały w świetle kaganka wielkie, złote wrota, pokryte rzędami dziwacznego, topornego pisma. Alicja dostrzegła w mroku stojące w niszach wysokie na kilka metrów skalne bloki, tak czarne, jak to tylko możliwe. Gdy zamknęły się wrota, Alicja usłyszała jakiś dziwny, urywany krzyk dochodzący z jaskiń. Potem wielkie płyty drzwi stłumiły wszelkie odgłosy z drugiej strony.
– Piękna robota, Trumniarzu... – mruknął, Baal podchodząc do jednego z bloków. Wpatrywał się w niego z niechęcią, odrazą i gniewem. – Ładnie... Co to za kurewne klocki?
– Kształtu nabiorą, gdy wejdziemy w ich serca – odparł Hades.
Baal pokiwał głową, lecz widać było, że jego wątpliwości tylko się wzmogły.
– Niech ci będzie... – mruknął. – Arcykapłan niech zamknie drzwi. Wendigo... Idź, zobacz czy to nie podstęp Trumniarza...
Coloumbijczyk oddał w ręce Baala Fabienne, niebieskooką szatynkę i podszedł do najbliższej po lewej niszy.
– Oto człowiek, którego posiadam! – krzyknął, rozpostarłszy ręce. Nagle opadł na jedno kolano, a blok przed nim zadrżał i pokrył się pęknięciami. Baal zaklął, Hades mruknął coś o napalonych małolatach bez krzty cierpliwości. Tymczasem kolejne fragmenty obsydianowego kloca odpadały, ukazując sylwetkę dwunożnej istoty, porośniętej białym futrem, o wilczej głowie i zakrzywionych szponach. Jej zakończone kopytami stopy jeszcze składały się z rżniętej skały, lecz w mgnieniu oka klaki zafalowały, a całym stworem zatrzęsło.
Poruszył barkami, jakby ledwo co wstał po długiej drzemce, rozpostarł długie łapy i wypróbował pazury na filarach po bokach niszy. Cięły marmur jak masło. Odszedł w stronę wielkich rzeźbionych drzwi na końcu sali. Za nim ruszył trzęsący się Seeooks, ciągnący za sobą przerażoną Fabienne.
Następny był Belzebub. Podszedł do kolejnej niszy, ukląkł i rozłożył ręce.
– Oto... – zaczął, jednak nie mógł powiedzieć, że prowadzi człowieka. – Oto stworzenie, które posiadam!
W tej chwili obsydianowy blok zatrząsł się i pokrył drobną siateczką pęknięć. Po ułamku sekundy rozsypał się w drobny mak.
Baal zaklął, Lilith podeszła gniewnie do Hadesa, jednak Belzebub zdawał się zachwycony.
– Majstersztyk, ja cię pieprzę, kurewny majstersztyk! – szeptał, podchodząc do sterty żwiru. – Idealna symetria żyłek... Miliony identycznych, kurewnie podobnych do siebie robali...
Brudny śmieciarz rozsypał się w brzęczący rój. Ten kłębił się najpierw bezwładnie, potem zaś znów zbił się w ciało, tym razem jednak nie zdołał utworzyć tkanek a jedynie zarys postaci ludzkiej – niewyraźny, ciemny, brzęczący tysiącami drobnych skrzydełek. Zaraz obok niego pojawił się wirujący słup obsydianowego żwiru, powoli kształtujący się w tłustą, łysą głowę umieszczoną na pokrytym rzadkimi, grubymi włosami tułowiu, z którego wystawały dwie pary chudych, kościstych ramion zakończonych czymś na kształt szczypiec. Dalej widniał wielki, zakończony jadowitym żądłem odwłok, obciągnięty cienką, bladą skórą, przez którą prześwitywały zwały tłuszczu. Wszystko to trzęsło się w rytm uderzeń pary drobnych, nie większych od otwartej dłoni niemowlaka, skrzydełek.
Belzebub podleciał do trzymanej przez Astarte drobnej blondyneczki o imieniu Euzebia i wbił w nią spojrzenie złożonych z tysięcy kasetek oczu.
– Aleś ty kurewnie słodka... – wystękał, oblizując się. Dziewczyna zakryła wolną ręką nos i usta, nie mogąc wytrzymać odoru, który zdawał się wypalać nozdrza. Alicja ledwo
Wtedy dobiegły ich krzyki konających wampirów i demonów, przez które przebijał się złowrogi skowyt Klinu.
– Są cholernie blisko... – zaklęła Lilith-Fryd, podchodząc do otwartych wrót. Rozciągała się za nimi ciemność, lecz wzrok Alicji był na tyle wyczulony, że dostrzegała rozbłyski światła i migoczące na ścianie cienie. Słyszała szczęk stali o stal, świst strzał, zwielokrotnione przez echo wystrzały. I krzyki, jedne pełne bólu i cierpienia, inne zwycięskie i bezlitosne. A nad tym wszystkim ponurą, rytmiczną pieśń w nieznanym języku, przerywaną co jakiś czas długim, przerażającym wyciem. – Nie ma czasu na ceremonię wcielenia... Gdzie ten twój pies, trumniarzu?
– W jednej z nisz – odpowiedział Hades, wychodząc na środek sali. – Odpoczywa przed walką. A my nie mamy czasu. Spędźcie ofiary na środek! Wendigo! Muszka! Pilnujcie ich! Szczególnie Lupusaidki... Arcykapłan niech zamknie drzwi. Z kolejności możemy zrezygnować... Wszyscy wcielimy się jednocześnie.
Starzec podszedł do drzwi i wykonał przed nimi prostą sekwencję ruchów. Odrzwia zatrzasnęły się cicho, odcinając procesję od pola walki. Spędzone na środek dziewczyny otoczyły Alicję ze wszystkich stron, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch, jednak Canissi nie miała zamiaru rzucać się na Wendigo czy Belzebuba. Ten drugi latał wokół porwanych, lustrując je wzrokiem i poszczekując szczypcami.
– Nie próbuj sztuczek, Suko... – syczał, gdy jego wzrok napotykał Alicję. – I tak cię zajebiemy, nic ci nie pomoże...
W jednej chwili serce Canissi zalała fala odwagi i wbiła spojrzenie błękitnych oczu w obrzydliwą twarz.
– Poczekaj, aż nas dogonią... – powiedziała pewnym głosem. – Może mają jakiś sprej na robale...
– Ty... – wysyczał demon, gotując się do ataku. Wzniósł się i wystawił do przodu odwłok.
– Spokój! – syknęła Banshee, stojąca nieco dalej, z odrazą wpatrująca się w porwane dziewczyny. – Masz ich pilnować, nie dyskutować z nimi. Zaczynajmy, do diabła.
Wszyscy niewcieleni dotąd członkowie Trzynastki stanęli przed swymi ciałami i ryknęli jednym głosem:
– Oto człowiek, którego posiadam!
Ziemia się zatrzęsła, na jednym z filarów pojawiło się spore pęknięcie. Po tym wstrząsie opętani padli na ziemię, zaraz jednak umknęli przed sypiącymi się ze wszystkich stron ostrymi odłamkami obsydianu. Jeden z Kattajczyków zachwiał się, uderzony w tył głowy kawałkiem skały i padł martwy na ziemię.
Porwane i opętani z trwogą wpatrywali się w wielkie sylwetki, wychodzące z nisz i próbujące na filarach ostrość swych broni. Spośród tych, w których ciałach przybyły demony, chyba tylko Coloumbijczyk i były następca tronu zdawali się tym zafascynowani. Reszta trzęsła się jak w febrze, klęła i wytrzeszczała oczy.
Alicję szczególnie poruszyła postawa Sigismundy, która widząc wychodzącą z niszy Lilith, zalała się łzami.
– Co ja zrobiłam... – wyjęczała kobieta, widząc rozdrapującą pazurami skałę demonicę.
Lilith przyjęła ciało kobiety, lecz nie było w niej wiele piękna. Tłuste biodra falowały w rytm ruchów słupowatych nóg, zakończonych słoniowatymi stopami. Suche piersi zwisały na obrzydliwy, pokryty rozstępami brzuch. Chude, kościste ramiona kończyły się wielkimi, grabiastymi dłońmi, których krzywe palce uzbrojone były w sierpowate pazury. Jedynie twarz Lilith była piękna, podobna do twarzy Sigismundy, lecz wykrzywiona złośliwością i nienawiścią. Spomiędzy karminowych ust sterczały dwa ostre kły.
Lilith wyprostowała się i wydała z siebie świdrujący okrzyk, zaraz zagłuszony przez ryk bestii w niszy obok. Wielki, złocisty smok rozciągał swe długie, wężowate ciało, zgrzytając łuskami i lustrując otoczenie ognistymi ślepiami osadzonymi na psiej mordzie. Dopiero gdy przewalał swe cielsko obok porwanych, jakby chciał je otoczyć, Alicja dostrzegła, że spod pancerza prześwitują sylwetki ludzkie, splecione niczym mięśnie jednego organizmu. Spomiędzy skutych żelaznymi kajdanami rak i nóg spoglądały umęczone twarze ludzi wszystkich ras i płci, lecz tak wychudzeni, że nie dało się pod poszarpanymi pasiakami odróżnić płci.
Z niszy za nim wyszedł pokraczny, poruszający się z ledwością stwór o kilku tuzinach nóg i wielu głowach. Jego ciało zdawało się połączeniem wszystkich możliwych gatunków zwierząt. Chybotał się na wszystkie strony, jakby umieszczone na długich szyjach głowa lwa, łeb psa i główka małpy nie potrafiły zapanować nad trzema parami pajęczych odnóży, wielkimi szczypcami kraba i mackami ośmiornicy. Nad wszystkim górowała zatknięta jakby na pice, wykrzywiona w sarkastycznym uśmiechu głowa stojącego obok Alicji komika.
Obok tej poczwary stanął wielki, umięśniony mężczyzna, po którego oliwkowej skórze i złocistych włosach pełgały języki ognia. Nad nim unosiła się chmura czarnego dymu. W prawej dłoni trzymał zloty miecz, lewy bok zasłaniał owalną, podłużną tarczą, na której wyryto wizerunek słońca. Alicja raz stała blisko pieca hutniczego i tamten żar nijak się miał do tego, który roztaczał się wokół ognistego potwora.
– Odejdź dalej! – ryknął wielki demon podnoszący się w niszy obok. – Spalisz nam ofiary!
Zdawało się, że tym razem coś poszło nie tak. Owalna głowa z długim, ruchliwym językiem, jaszczurczy korpus, nietoperze skrzydła i wielkie szpony dalej składały się z nierównego, pełnego ostrych krawędzi czarnego kamienia. Zdawało się jednak, że wcale nie przeszkadzało to demonowi, który niemal bezszelestnie stanął między ognistym wojownikiem a porwanymi.
– Ssspokój! – syknął władczym głosem kolejny stwór. Poruszał się na czworakach, trzymając nisko ohydną głowę, po której Alicja poznała Seta. Daleko mu było jednak do dumnych wizerunków zapamiętanych z lekcji historii. Pysk ociekał mu jadem, oczy błyszczały dziko, nozdrza wciągały powietrze z głośnym sykiem, ludzkie ciało pokrywały rzędy kostnych narośli. W prawej ręce dzierżył topór na długim trzonku, wykonany ze srebrzystego, chropowatego metalu.
Obok niego stanęła rosła kobieta, ubrana jedynie w przepaskę na biodrach i diadem na czole. Jej długie, kruczoczarne, zaplecione w dziesiątki grubych warkoczy włosy obciążone były licznymi nożami, ostrzami, sierpami... Na jej twarzy malował się przerażający grymas szału, żądzy destrukcji i mordu. W sześciu parach rąk dzierżyła wszelkiego rodzaju oręż - od zakrzywionego miecza po karabin maszynowy.
Z niszy po drugiej stronie wychynął dziwaczny wąż, posiadający ludzką głowę, jednak tak zniekształconą i odpychającą, że Alicja nigdy nie nazwałaby tego kobietą. A jednak para pięknych, smukłych rąk stwora wyrastał z równie pięknej piersi, dopiero od pasa w dół wiło się oślizgłe, pokryte szkarłatną łuską ciało węża. Na końcu ogona znajdował się spływający jadem kolec, ryjący marmurową posadzkę jak błoto.
Po jego lewej stał jeszcze dziwniejszy stwór, na którego widok Alicję przebiegł dziwny dreszcz, a coś na samym dnie jej duszy przywołało obraz zmasakrowanego Pharhasta w mundurze khaki i zapach świeżej krwi. Odtrąciła zaraz tę myśl, lecz wtedy bestia podeszła do niej. Była wielka jak dom, jej owalny łeb otoczony był, niby włosami, długimi, ruchliwymi mackami. Jej potężne ręce zwisały aż do ziemi, gdy szedł, zgrzytał o ziemię długimi, prostymi pazurami.
Śmierdział straszliwie, ale zaraz jego zapach zszedł na drugi plan, gdyż oto z niszy tuż przy złotych wrotach stanął wysoki na kilka metrów szkielet, okutany w czarną szatę, uzbrojony w prostą kosę i długi miecz. Poruszał się sztywno, jak starzec, podpierając się drzewcem.
– Więc wszyscy gotowi – powiedział kościotrup, błyskając z oczodołów zielonymi ognikami. – Ruszajmy...
– Nie zapomniałeś o kimś, skurwielu? – syknął szorstki, dumny głos za plecami Alicji. Obróciła głowę i zobaczyła koszmarną kreaturę pełznącą w stronę złotych wrót. Wcielenie Baala nie posiadało nóg, jedynie wężowaty ogon, którym odpychał się od podłoża, pomagając sobie parą zakończonych dziesiątkami macek rąk. Blada skóra opinała się na mięśniach i żebrach jakby zaraz miała pęknąć. Owalny, bezoki łeb wyrastał bezpośrednio z korpusu, szczerząc cztery rzędy spiczastych kłów. Baal minął bez słowa szkielet i oznajmił: – Od otwarcia tych pierdolonych wrót do Sali Ofiar nie ma miejsca na kurewną improwizację. Jedno źle wypowiedziane słowo i wszystko kurwy wezmą...
Skierował łeb w stronę Alicji i ostrzegł:
– Jeden fałszywy ruch i cię zajebię... – Potem zwrócił się w kierunku drzwi i ryknął: – ZACZYNAJMY!
Arcykapłan zaintonował nową, nieco żywszą, rytmiczną pieśń. Opętani odeszli w stronę mniejszych drzwi po lewej, a demony otoczyły porwane ciasnym kręgiem. Jedynie Swarożyc stał z tyłu, tuż pod filarem. Alicja usłyszała zgrzyt zawiasów, sekundę później poczuła słodki zapach krwi. Po chwili opętani wrócili, trzymając długie, proste sztylety. Jeden z Kattajczyków podał jeden z nich Arcykapłanowi, który podetknął go Canissi pod sam nos.
– Oto ostrze twej zguby, Córko Wilka! – powiedział uroczystym nosem starzec.
Sztylet cały pokryty był zakrzepłą krwią, spod której przebłyskiwała stal ostrza i wyryte na niej znaki. Demoniczne pismo pulsowało krwawą poświatą jakby w rytm bicia serca Arcykapłana. Inni opętani podeszli do porwanych dziewcząt i ustawili się w dwa rzędy za Arcykapłanem. Banshee syczała w rytm pieśni, ciągnąc za sobą opierającą się Jętkę.
Ciężarna zaklęła, gdy upiorzyca przystawiła ostrze do jej brzucha.
– Oto ostrze twej zguby, Pchlarzu... – wysyczała Wygnana. Za nią kolejne głosy opętanych wypowiadały podobną formułę, jednak Alicja jedynie w głosach Fabiusza Aureliusza i Gavedry słyszała pewność siebie. Inni jakby wahali się, czy wypowiedzieć te słowa, jednak w końcu trzynaście razy dało się słyszeć:
– Oto ostrze twej zguby, Córko Ewy!
W chwili, gdy brzęczący głos wydobyty z nibygardła chmary much wypowiedział ostatnie słowo, z jękiem otwarły się złote wrota, a żelazne odrzwia po drugiej stronie sali zakołysały się pod potężnym ciosem. Ułamek sekundy później rozległ się agonalny wizg jakiegoś pomniejszego demona.
Mimo to procesja ruszyła powoli, spokojnie. Krok za krokiem, w rytm pieśni, przekroczył zbrukany krwią próg Arcykapłan, potem Banshee i opętani, następnie demony.
Sala Najwyższej Ofiary była wielka, jej strop tonął w mroku tak gęstym, że nawet Alicja nie była w stanie dojrzeć sklepienia kawerny. Zresztą nie to zaprzątało jej uwagę. Bardziej skupiała się na piętnastu zbudowanych z ociosanych kamieni ołtarzach ułożonych wkoło niecki, pośrodku której wyryto wielki pentagram. Dwa ołtarze najdalej od wejścia były ułożone wyżej, przy czym ten po lewej przypominał fotel ginekologiczny. Na prawym widniała karykaturalna płaskorzeźba przedstawiająca kopulujące wilki.
Alicja już wiedziała, gdzie zawiedzie ją Arcykapłan. Gdy dziewczyny zobaczyły ołtarze, zaczęły szlochać głośniej niż dotychczas. Jedna czy dwie pisnęły, gdy złote wrota z hukiem zatrzasnęły się tuż przed tym, jak wrota żelazne wypadły z zawiasów, a echo doniosło do nich bojowy ryk trzech lykantropów. Mimo to procesja szła dalej powoli, jakby nie zważając na to.
Arcykapłan doszedł do ołtarza z wilkami, Banshee pchnęła Jętkę na ołtarz-siedzisko. Reszta opętanych ustawiła dziewczyny na swoich miejscach, za nimi ustawiła się Trzynastka. Zniewoleni przez demony ludzie stali wyprostowani, drżącymi głosami dołączając się do ponurej inkantacji. Po chwili doszło do zmiany języka. Chropowate zbitki głosek i prychnięcia ustąpiły czystej, klasycznej aurianie. Nie poprawiło to jej nastroju. O ile wcześniej tekst był ohydny ze względu na formę, teraz był jak najbardziej poprawny literacko. Tyle że przez pełną zrozumiałość był piekielnie przerażający.
Alicja, dotąd niedopuszczająca do siebie wizji tego, co się stanie, gdy demony dopną swego, teraz z przerażeniem wsłuchiwała się w słowa pieśni ku czci Najwyższego z Upadłych.

Zdrajco! Sprowadź nieprzyjaźń między braci!
Bluźnierco! Niech z twych ust popłyną obelgi!
Świętokradco! Niech bębny biją na twą cześć!
Matkobójco! Niech spłyną miecze krwią matek!
Morderco! Niech biada będzie brzemiennym!
Kusicielu! Niech sczeźnie dziewica i niech zginie prawy!
Złodzieju! Zabierz żebrakowi! Daj bogaczowi!
Kłamco! Niech nie ostoi się Prawda w twym Królestwie!
Rozpustny! Niech zerwie się nierozerwalne!
Zachłanny! Niech krwią spłyną srebrniki!

Złote wrota zatrzęsły się, uderzone potężnie. Ciosy powtarzały się, a przy każdym razie wyryte na odrzwiach zaklęcia błyszczały coraz słabiej. Alicja zaczęła szeptem modlić się za idących z odsieczą, zaraz jednak Arcykapłan zacisnął dłoń na jej gardle.


Oto wzywamy Cię, Pyszny!
Niech spadną głowy tych, którzy nie zegną przed Tobą karku!
Oto wzywamy Cię, Chciwy!
Niech krwawe złoto płynie wartkim strumieniem!
Oto wzywamy Cię, Nieczysty!
Niech upadnie co wielkie i podniesie łeb wszeteczne!
Oto wzywamy Cię, Zazdrosny!
Niech podniosą się ręce splamione krwią bogatych!
Oto wzywamy Cię, Obżartusie!
Wydrzyj głodnemu chleb i zatruj jego studnie!
Oto wzywamy Cię, Okrutny!
Niech twój gniew wyludni miasta i spali lasy!
Oto wzywamy Cię, Leniwy!
Niech niemoc spadnie na Twych wrogów!


Po raz kolejny rozległ się huk, a spory kawał złota odpadł od wrót. Wielkie, opancerzone łapy zaczęły rozrywać drzwi, jakby nie był to lity metal a miękka glina. Arcykapłan zakończył pieśń, przycisnął Alicję do płyty ołtarza i przeszedł do recytacji formuły:
– Panie! Ty, który w swej wolności uwielbiłeś siebie bardziej niż Tego, który cię stworzył! Oto trzynaście dziewic, które nie zaznały jeszcze mężczyzny! Oto Syn Wilka, który nie opuścił jeszcze łona Córki Ewy! Oto Wilczyca, której praojciec strącił cię niegdyś w Otchłań! Oto dziś złożymy ich krew w ofierze ku twej czci, byś przybył do nas i objął świat w posiadanie!
Uniósł sztylet, a wszyscy opętani zrobili to samo. Alicja widziała jak Sigismunda patrzy na swoją rękę z odrazą, podobnie wielu ze zmuszonych do udziału w ceremonii ludzi. Tylko w oczach Gavedry i Fabiusza Aureliusza palił się prawdziwy zapał.
Złote wrota otwarły się szeroko, a do sali wpadło trzech lykantropów – zakutych w stal, gotowych do walki i wcale nie przerażonych widokiem demonów w ich prawdziwych ciałach. Za nimi wbiegło sześciu ludzi w czarnych zbrojach, gotowych rzucić się nawet na samego Szatana.
W tym momencie ostrza opadły.
Alicja poczuła ból w szyi, świat wokół zawirował, zakotłował się i jakby odpłynął w niebyt.
Ziemia osunęła jej się spod nóg, potem poczuła, jak uderza biodrem o twardą podłogę. Tryumfalny ryk z trzech wilczych gardeł przeraził ją, podobnie jak wyciągnięta ku niej dłoń. Po czarnym pancerzu spływały strumyki świeżej krwi. Podniosła twarz, gotowa spojrzeć w twarz Złemu.
Zamiast Rogatego zobaczyła chudego jak sama śmierć starca, uśmiechającego się i kręcącego głową.
– Żyjecie! – rzucił, podnosząc ją na nogi. – Eryk właśnie zasłużył na tytuł Wszechwędrowca...
Dotknęła dłonią rany na szyi. Nie była głęboka, chyba nawet daleko od tętnic. Alicja rozejrzała się i zobaczyła, że wszystkie dziewczyny jakimś cudem znalazły się tuż obok wrót - lekko ranne, ale żywe. Jeden z wybawców wskazywał im latarką drogę powrotną. Porwane ruszyły we wskazanym kierunku, słaniając się na nogach. Jętkę dwóch zakutych w zbroje ludzi wynosiło na zewnątrz. Trzeci przykładał ręce do wielkiej rany tuż obok pępka.
Gdy obejrzała się za siebie, Canissi zobaczyła dzierżącego zakrwawiony topór wielkiego, czarnego wilkołaka wpatrującego się z przerażeniem w ranną kobietę. Poznała go od razu - to był ten sprzed Beatrycze - Eryk Widłowski. Dwa inne, równie czarne, mówiły coś do niego w dziwnym, szorstkim języku. Wskazywały przy tym mieczami na zbierającego na wielką tacę sztylety Arcykapłana.
– Idźcie już! – krzyknął chudzielec do wilkoludzi. Gdy nadal stali w miejscu, zwrócił się do Eryka: – Nic jej nie będzie! Przysięgam!
Gdy Widłowski warknął krótko i zwrócił się w stronę Trzynastki, chudy wojownik pociągnął Alicję w stronę wyjścia.
– Panienko Canissi, radzę uciekać.
Ruszyła za nim, zostawiając za sobą ryki wilkołaków i demonów. Biegła ile sił w nogach, mijając zmasakrowane szczątki ludzi, demonów i wampirów. Starała się nie oddychać, ignorować wstrętny odór rozszarpanego ludzkiego ciała i świeżej krwi.
Gdy wbiegała do krypty, usłyszała świdrujący, ochrypły wizg. Upiorzyca znowu gnębiła ludzi swymi krzykami. Wtedy Alicja przypomniała sobie o Fryd, o innych, którzy niekoniecznie chcieli zginąć w walce po stronie Piekła. Zatrzymała się, walcząc chwilę z samą sobą, wzięła głęboki oddech, spojrzała na zaniepokojonego jej postojem chudzielca i ruszyła biegiem w dół korytarza.
– Dzieciaki... – westchnął Martinez, ruszając za nią.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#32
XIX


Eryk zawarczał gniewnie, widząc ciemny kształt formujący się pośrodku pentagramu. Na razie nie miał jakiejś konkretnej formy, jedynie zarys humanoidalnej sylwetki. Cała sala wypełniona była demonami i opętanymi, którzy, uwolnieni od piekielnej woli, stali przy ścianach, lękając się zarówno trzech Lupusaidów, jak i trzynastu wysłanników Piekła. Jedynie Fabiusz i Gavedra stali po bokach Arcykapłana, odmawiającego ostatnie słowa inkantacji, która miała uwolnić z więzienia Pana Mroku.
– Przybądź do nas! – zawodził Arcykapłan, dziwnie znajomym dla Eryka głosem. Zajęty jednak planowaniem uderzenia na Trzynastkę Widłowski odrzucił podsunięty przez pamięć obraz, uznając go za podszept Baala. Musieli uderzyć tak, by zniszczyć cielesne powłoki demonów i zostawić naczelnego demonolatrę przy życiu. I to wszystko nim padną ostatnie słowa ceremonii.
– Możemy już poluźnić szyk – mruknął Franco w verganie. – Nadal będziemy Klinem, ale luźniejszym.
– Uderzmy na nich! – warknęła Maria, zaciskając łapę na rękojeści miecza. – Rozbijmy ich na mniejsze grupy i wtedy się rozluźnimy.
– A co z tym cieniem pośrodku? – spytał Eryk, widząc dobre strony planu Marii. Banshee, która zraniła Jętkę i jego dziecko stała tuż za plecami demona o kobiecej piersi. Mógł ją zlikwidować w pierwszej szarży.
– Na razie jest niegroźny – odparła Maria, gotując się do ataku. – Ale długo to nie potrwa.
– Teraz... – mruknął Eryk, ruszając naprzód. Kobiecy, wężowaty demon wyszedł mu naprzeciw, sycząc i unosząc żądło.
Widłowski skoczył i jednym ciosem zdjął ohydny łeb z kobiecego karku, drugim odciął potworowi żądło. Wylądował tuż przed Banshee, między Swarożycem i Wendigo. Uniknął miecza ognistego demona i odciął łapę karykaturze Lupusaidy. Uniknął szponów Ktulu i odciął dwa łby Lokiego. Trzynastka zdawała się tak zajęta Erykiem, że Maria i Franco bez trudu podzielili ich na trzy mniejsze grupy. Jedynie Baal nadal stał koło ołtarza Arcykapłana, towarzysząc jego zaklęciom.
Reszta starała się dopchać do Eryka, mimo że pozostali nie próżnowali. Ich miecze stale cięły i rąbały, pozbawiając niejednego demona kończyny czy łba. Mimo to bezgłowe i ciężko okaleczone ciała dalej starały się walczyć, a ucięta głowa dalej kłapała i wywrzaskiwała klątwy.
Franco na cel wziął Tai-Shana, jakby po starciu z wyrmem zapłonął jawną nienawiścią do smoków. Jednym cięciem odrąbał mu ogon, następne pozbawiło demona łap. Smocze szczęki kłapnęły milimetry od głowy Lupema, który odpowiedział szybkim cięciem od dołu. Tai-Shan zawył dwoma połówkami głowy. Franco umknął już obsydianowym szponom Hitzipochtliego i sieknął Lilith po nogach, powalając ją na ziemię.
Maria zajęła się Belzebubem, wskakując mu na plecy, daleko poza zasięg jego szczypiec. Najpierw odrąbała mu skrzydełka, a gdy demon zwalił się na ziemię, w ostatniej chwili uniknęła kosy Hadesa. Ostrze Pana Śmierci przyszpiliło Władcę Much do ziemi, jednak nie zabiło jego ciała. Ranny demon zawył, wymachując szczypcami. Maria uśmiechnęła się i cięła Siwę na wysokości kolan.
Demonica zasłoniła się zakrzywionym mieczem i zadała serię ciosów pozostałą częścią trzymanego w licznych dłoniach arsenału. Nie mogąc przebić się przez taką ścianę ostrzy, Czarna odskoczyła i rąbnęła w plecy zamierzającego się na Franco Seta. Demon ryknął i obrócił się gwałtownie, uderzając ją przedramieniem. Maria uderzyła plecami o ścianę, aż zrobiło jej się ciemno przed oczami.
Zaraz zobaczyła wyciągniętą w jej stronę rękę. Młoda kobieta w zbyt mocnym makijażu i poszarpanej, półprzezroczystej sukni pomogła jej wstać, dukając coś o damskich bokserach. W takich chwilach Maria cieszyła się z nieporęcznego i zwracającego uwagę wysklepionego napierśnika.
Maria wskazała jej wyjście, sama rzuciła się zaraz do bitwy, widząc, jak Lilith przytrzymuje grabiastymi szponami Franco, a Tai-Shan gotuje się do zadania ciosu. Doskoczyła do nich i rąbnęła Matkę Wampirów po łokciach. Lupem był wolny i wykorzystał to najlepiej jak tylko mógł. Wbił ostrze Władcy Wojny aż po gardę w pierś smoka, przekręcił je i pociągnął w dół.
Wyszarpywał miecz z martwego już kawałka obsydianu. Nie cieszył się jednak zbytnio. To był dopiero jeden z Trzynastu.
Ale nie pierwszy. Eryk uniknął ciosu Wendigo, chwycił go za sierść i cisnął nim w stronę nadciągającego Swarożyca. Wilkogłowy demon zawył boleśnie, gdy płomienie ogarnęły jego futro i resztę ciała. Po chwili Pan Suszy zrzucił z siebie gorejącą obsydianową rzeźbę. Eryk w tym czasie odparł szarżę Ktulu, siekąc go po twarzy i mocno przerzedzając mierzące w oczy macki.
– Oto on! – ryknął Arcykapłan, gdy ostrze przeklętego topora jednym cięciem pozbawiło Ktulu skrzydła i przebiło tarczę Swarożyca. – Oto nasz Pan jest blisko!
– Oto jest! – wrzasnął Fabiusz Aureliusz, schodząc w stronę niewyraźnego wciąż cienia. Z wyrazem fascynacji na twarzy i drżącymi dłońmi stanął na środku sali, a ciemność otuliła go i całkowicie zakryła. Eryk chciał ruszyć w tę stronę, jednak natarcie Swarożyca omal nie kosztowało go życie. Czując swąd przypalonej sierści, Widłowski wymierzył potężny kopniak w spód pleców Pana Suszy.
Ten przeleciał przez całą salę, lądując na zaskoczonym Lokim. Ten chciał uciec, ale już ogarnęły go płomienie. Rzucił się na umykającego przed atakiem Siwy Franco i omal jej także nie zajął ogniem.
– Tępa pokrako! – ryknęła demonica, uskakując przed Lokim. Natychmiast wznosiła atak na Lupema, którego na ziemię powaliła bezgłowa Astarte.
Eryk ryknął, gotów rzucić się ojcu na odsiecz, lecz zaraz musiał sam unikać kolejnych rąbnięć Swarożyca. Ale pomoc nie była potrzebna. Franco jednym szarpnięciem wyrwał się Astarte i uskoczył przed nawałnicą ostrzy Siwy. Loki tymczasem nawrócił, chcąc staranować wroga, lecz poruszał się już bardzo sztywno. Zrobił dwa kroki i zamilkł.
Eryk natarł na Seta, chcąc dostać się do kryjącej się za jego plecami Banshee. Gdy jedno cięcie topora przecięło na pół Pana Pustyni, Widłowskiego od Wygnanej dzielił już tylko obsydianowy korpus. Upiorzyca zdawała się przerażona toczącą się dookoła bitwą, porażona mocą Klinu.
Widłowski był dwa kroki od niej, a ona nadal drżała, niezdolna do wydobycia z siebie niczego więcej ponad żałosny pisk.
„Łatwo się bezbronnych raniło...” – pomyślał Eryk, szykując się do ciosu. – „Teraz to nieco inna zabawa.”
Gdy już miał uderzyć, usłyszał bolesny ryk Franco.
Przerażony, odwrócił się, gotowy ruszyć z odsieczą. Lupem leżał na ziemi, przyszpilony do ziemi trzymaną przez Siwę piką. Pełne zadziorów drzewce wbiło się w lewe ramię Franco, reszta ostrzy była już gotowa do ostatecznego ciosu. Eryk zrobił krok w stronę ojca, lecz wtedy Swarożyc rzucił się ponownie na niego, przypierając do ściany. Marię zajmował Hades, wywijający kosą i mieczem. Reszta demonów wycofała się pod ołtarz, przy którym Arcykapłan zawodził kolejne formuły:
– Oto zbliża się Dzień Sądu nad Ludzkością! Oto wyschną rzeki! Oto popioły zakryją Słońce! Oto obumrze co żywe!
Eryk rąbał jak szalony, kątem oka widząc zwycięską minę Siwy, gotującej się do ostatecznego ciosu. Śmierć Franco oznaczało koniec Klinu, koniec bitwy. Nie tylko dla Lupem'a byłby to koniec świata.
Gdy demonica miała już opuścić ostrza, coś na kształt złotej błyskawicy przemknęło przez salę, ciskając Siwą o ścianę. Obsydianowe ręce posypały się po ziemi, a znad nich uniósł się wielki, złoty likantrop o błękitnych oczach. Eryk zaraz poznał Alicję - choć spodziewał się, że będzie miała białą sierść. Teraz nie miał jednak czasu podziwiać grzywy złocistych włosów, spływających po jej plecach, bieli kłów czy błękitnego blasku w oczach. Od drzwi już biegł Martinez, na którego widok demony zaryczały groźnie. Najgłośniej wrzeszczała bezręka Lilith:
– Ty skurwielu! Ty gnido! Ty babkojebcu!
Tymczasem Arcykapłan kontynuował, jakby nie zważając na zamieszanie na sali:
– Oto trzynaście sztyletów, zbroczonych krwią, której zażądałeś jako wykup! Oto Baal! Oto wódz twych wodzów, stoi przed twym ołtarzem!
W tym czasie Eryk, niesiony nową nadzieją, pozbył się jednego z trzynastu demonów. Ogień Swarożyca zgasł, lekko tylko osmalając wbite w obsydianową głowę ostrze. Widłowski machnął kilka razy toporem, a gdy nic nie odleciało, ruszył w stronę ołtarza. Martinez wsparł Marię, odpędzając od niej Władcę Śmierci kilkoma celnymi ciosami miecza. Hades zdawał się czuć respekt przed wodzem Czarnych, lecz nie dość wielki, by uciec.
Pan Podziemi i chudy jak Śmierć Czarny nacierali na siebie, wymieniali ciosy i odskakiwali, unikając kontr przeciwnika. W tym czasie Maria złamała drzewce piki i pomogła wstać Franco. Lupusaida zdołał się zasłonić przed ciosem Ktulu, ale lewa łapa zwisała mu bezwładnie, utrudniając walkę.
Demony szybko wyczuły łatwy cel. Rzuciły się na Franco, zostawiając przy Arcykapłanie tylko Baala, Banshee i Gavedrę. Cień wokół Fabiusza zgęstniał już i zaczął nabierać gęstości.
Eryk zabiegł drogę szarżującej Lilith, rąbiąc ją po nogach. Beznogi i bezręki korpus uderzył o ziemię tuż przed Marią. Czarna spojrzała w ziejące nienawiścią oczy, zignorowała syk i wyszczerzone kły i szybko wbiła ostrze Pogromcy w pierś demonicy.
Lilith ryknęła, lecz jej wrzask szybko ucichł, gdy jej ciało ponownie stało się zwykłą bryłą obsydianu.
– Panie! Obdarz mocą Baala, który zebrał twe sługi, by powieść je do twych stóp, by okryć cię chwałą! – zawodził Arcykapłan, unosząc jeden ze sztyletów w górę.
– Rusz się! – syknęła do Gavedry Banshee, widząc zbliżającą się do nich Alicję. Generał ruszył w jej stronę, uzbrojony w krótki sztylet. Było to o wiele za mało. Zamachnął się, lecz Canissi uskoczyła i uderzyła go łapą w czubek głowy. Martwy dyktator padł na ziemię z rozłupaną czaszką. Banshee widząc to, otworzyła usta do krzyku, lecz wtedy Alicja skoczyła na nią, wyjąc dziko.
Impet zaniósł Lupusaidki pod ścianę, Baal mógł tylko machnąć mackami i wyszczerzyć kły.
Arcykapłan podszedł do niego i przekazał mu pulsujący mrokiem sztylet.
– Przyjmij to ostrze, Wielki Baalu! Niech spłynie na ciebie moc, chwała...
Arcykapłan, sztywno trzymając się formuły rytuału, wyliczał dziesiątki przymiotów, mających zapewnić Baalowi zwycięstwo i uwolnienie Czarnego Władcy. Eryk tymczasem odpierał ataki Ktulu i Hitzipochtliego. Otoczony, nie miał czasu na zadanie ciosu, gdyż gdy tylko umknął szponom jednego demona, drugi już zamierzał się na jego plecy. Maria ruszyła mu na pomoc, lecz drogę zastąpił jej okaleczony Belzebub.
– Pokaż, kurwo, jakaś cwana... – rzęził Pan Much, zamierzając się na nią szczypcami.
Odpowiedź Marii była błyskawiczna. Skoczyła w bok, cięła po wyciągniętym w jej stronę odnóżu i zatopiła miecz w boku demona. Belzebub zawył, szarpnął tłustym cielskiem i rozsypał się na tysiące drobnych muszek. Marię opadł rój małych, pchających się do uszu, nosa i oczu owadów. Cięła na oślep, jednak przeciwnik zdawał się niemożliwy do zranienia. Czuła jak drobne skrzydełka kaleczą jej skórę, jak jakiś owad powoli przedziera się przez zaciśnięte powieki.
Wtedy przez szum usłyszała chełpliwy głos demona:
– Tu cię mam, Suko! Teraz cię mam!
Maria błyskawicznie siekła tam, skąd dochodził piskliwy głosik. Po ułamku sekundy rozległ się odgłos rozsypanego żwiru. Wytrząsnęła resztki obsydianowych much z uszu i nosa i ruszyła na odsiecz Franco, gnębionemu przez Astarte.
Lupem starał się, jak mógł - odrąbał nawet jedną z rąk demona, ale ciało demona zamarło dopiero wtedy, gdy Maria przebiła jej pierś mieczem.
Martinez dalej walczył z Hadesem, nie ustępując mu pola. Wódz Czarnych zdawał się nawet być bliski powalenia przeciwnika. Maria i Franco ruszyli w stronę ołtarza, gdzie Arcykapłan skończył już wyliczanie i przekazał Baalowi sztylet, mówiąc:
– Moc naszego Pana niech spłynie na ciebie!
Eryk w tym momencie poczuł, jak krew uderza mu do głowy, a całe ciało wchodzi na najwyższe obroty. Serce uderzało mu z zawrotną prędkością, kończyny poruszały się szybciej niż kiedykolwiek, a zmysły wyczulają do tego stopnia, że słyszał krople wody uderzające o ziemię w jaskiniach. Po chwili szoku, opanował się na tyle, by zauważyć, że jednym ciosem powalił Ktulu, drugim przepołowił Hitzipochtliego. Skrócił męki demona i zwrócił się w stronę ołtarza.
– O, kurwa! – syknęła Banshee, szarpiąca się z Alicją. Canissi nie miała doświadczenia w walce, lecz zdążyła już wygryźć jej sporą część lewego barku. Mimo głębokich ran upiorzyca nadal walczyła zaciekle, starając się wbić sztylet w pierś wilkołaczycy.
Eryk chętnie by pomógł, ale miał inne zmartwienia na głowie.
Baal sunął w jego stronę, dzierżąc w licznych mackach sztylety ofiarne. Widać, nie były już potrzebne, skoro Arcykapłan rozpoczął litanię ku czci Pana Piekieł.
Eryk doskoczył do Baala i kilkoma ciosami zmusił go do wycofania się pod sam ołtarz. Demon czuł respekt przed przeklętym toporem, unikał jego ostrza, jakby jedno draśnięcie miało go zabić. Lecz gdy tylko udało mu się znaleźć lukę w nawale ciosów Eryka, zamachnął się macką i cisnął Widłowskim na drugi koniec sali.
Skierował się w stronę walczących z Hadesem Martineza i Marii, lecz zaraz wypatrzył stojącego z boku Franco.
– Mam cię, Pchlarzu – syknął, ruszając w jego kierunku. Wtedy na plecy runął mu Eryk, lekko tylko oszołomiony. Nim wściekły demon zrzucił go z siebie, topór zagłębił się w ciało Baala.
I utknął.
Jeszcze nim Eryk uderzył plecami o ziemię, poczuł jak jego umysł zalewa fala demonicznej woli, drążącej i wciskającej się we wszystkie zakamarki mózgu.
„Chodź ze mną!” – szeptał głos w głowie Eryka, ściągając jego wzrok ku smoliście czarnej sylwetce pośrodku sali. – „Zaraz będzie tu najpotężniejszy, najdoskonalszy władca na świecie! Pokłoń się mu, a wszystko, czego tylko zapragniesz, będzie twoje. Władza, złoto, klejnoty, najpiękniejsze kobiety świata...”
Znowu pojawiły się znajome obrazy okapujących złotem sal i obwieszonych brylantami kobiet.
– Kałeghe! – ryknął Eryk, wstając chwiejnie. – H'Ołuukłar!
„Nudzę?!” – Gniew Baala cisnął Eryka pod ścianę, aż Lupusaida stracił dech w piersi. Widłowski zerwał się zaraz, rycząc wściekle, lecz nim się rozpędził, fala potwornego bólu przeszyła całe jego ciało. Padł na kolana, zaraz potem wyprężył się i wygiął w łuk. Baal podszedł do porażonego Eryka i owinął jedną z macek wokół jego stopy.
– Jesteś idiotą! – syknął demon, podnosząc go na wysokość kłów. – Jestem niezwyciężony!
Cisnął Widłowskim na drugi koniec sali, tuż pod stopy Hadesa. Pan Śmierci, zamiast zdeptać bezbronną ofiarę, kopnął go przez salę, prosto w stronę Baala. Ten chwycił lecącego lykantropa i zakręcił nim jak procą.
– Jestem Baal! – ryknął demon. – Dzierżący Władzę!
Uderzył Erykiem o podłogę, aż ziemia się zatrzęsła. Baal obszedł próbującego powstać Eryka i uderzył go mackami. Widłowski padł, lecz zaraz znów podjął próbę.
Wtedy zobaczył kątem oka czarną smugę uderzającą w plecy Baala. Przywódca Trzynastki ryknął, obrócił się i oplótł Franco mackami.
– Kolejny sukinsyn! – ryknął, podnosząc skrępowanego Lupema do pyska. Eryk zerwał się, gotów pomóc ojcu, lecz zaraz przygniótł go ciężki ogon Baala. Rozpaczliwie starał się podnieść, gdy usłyszał chrzęst gniecionej stali i pełen bólu ryk Franco. Gdy tuż przed pyskiem Eryka upadło odgryzione lewe ramię, gniew i rozpacz wezbrały w nim na tyle, by zrzucić z pleców wielkie cielsko.
Baal zachwiał się i rozjuszony cisnął Franco w kąt. Uderzył Eryka biczem z macek i po raz kolejny powalił go na ziemię. Widząc drżenie wszystkich mięśni ciała lykantropa i słysząc jego ciężki oddech, zaśmiał się tryumfalnie. Uderzył ponownie i ryknął:
– Ty naprawdę jesteś kretynem! Za chwilę... Za kilka sekund stanie tu sam Satanael! Wolny i gotowy, by zemścić się na twoim przebrzydłym rodzie za waszą bezczelność! Wyrżniemy wszystkich, spalimy wasze miasta, zburzymy świątynie! Wyzwolimy Piekło i nie będzie już nadziei dla tego świata!
Eryk znów spróbował się podnieść. Baal oplótł mackę wokół jego stopy i uniósł go ku górze. Wisząc do góry nogami, Widłowski widział, jak Hades spycha pod ścianę Martineza i Marię, a Banshee szykuje się do ostatniego ciosu w serce Alicji. Cień pośrodku sali zdawał się już całkowicie materialny. Arcykapłan stał przed ołtarzem, rozpościerając ręce i zawodząc ostatnie słowa ceremonii:
– Przybądź ku nam, Panie! Przybądź i czyń swą wolę!
– Przegrałeś tę bitwę, Pchlarzu! – syknął Baal, upuszczając Eryka na ziemię. – Jeszcze kilka zdań i ujrzysz chwałę Piekła i doświadczysz jego gniewu!
Widłowski uderzył o ziemię lekko, w miarę amortyzując upadek. Pewny siebie demon zrezygnował z dręczenia go i skupił się na tężejącym pośrodku sali cieniu. Arcykapłan wykonał kilka służalczych pokłonów w stronę miejsca, gdzie za chwilę miał stanąć Pan Mroku.
Eryk wsparł się na ramieniu i spojrzał w stronę leżącego pod ścianą Franco. Żył jeszcze, choć spomiędzy zgniecionych płyt naramiennika ciekła obficie krew. Syn spojrzał ojcu w oczy i zrozumiał, że jeśli nie przerwie inkantacji, wszystko to pójdzie na marne.
Zerwał się, gotów rzucić się na Arcykapłana. Potknął się jednak o obsydianowy łeb Astarte. Padł na ziemię, tuż przed tym, jak Arcykapłan rozpoczął ostatnie przywołanie.
Spojrzał szybko po sali. Maria i Martinez dalej starali się zająć Hadesa, Alicja jakoś broniła się przed Banshee... Franco padł. Został już tylko on. Baal stał z boku, gotów zatrzymać każdą szarżę na Arcykapłana. Zdawał się kpić z Eryka, zmuszonego do przyglądania się i przysłuchiwania się finałowi ceremonii mającej być wstępem do końca świata.
Martinez nawet w takiej sytuacji przesłał mu krótki mentalny komunikat:
„Chcę go żywego!”
– Oto stoisz przed nami, Panie! – zawodził Arcykapłan. – Niech będzie przeklęty, kto wchodzi ci w drogę! Witaj...
– Ostatnie słowo! – syknął Baal, kierując owalny łeb w stronę Eryka.
Każdy mięsień Widłowskiego zdawał się płonąć, gdy wstał i chwycił w łapę martwy łeb Astarte. Zbroja zdawała się ulana z ołowiu i obciążona kamieniami, gdy wykonał zamach i cisnął obsydianową łepetynę w stronę Arcykapłana.
Baal spróbował powstrzymać pędzący pocisk, ale kilka milimetrów od jego macek ten rozpłynął się w powietrzu i pojawił tuż przed Arcykapłanem. Starzec zgiął się w pół, próbując dokończyć ceremonię. Ostatnie słowo, ostatnie dwie sylaby i Pan Piekła byłby wolny. Jednak ból przeważył. Starzec chwycił się za krocze i pisnął.
– Paniiiiiiiiiiiiii.... Kurwaaaaa....
– NIE!!! – ryknął Baal, widząc rozwiewający się cień i oszołomionego Fabiusza Aureliusza, zaskoczonego nagłym przerwaniem ceremonii. Były następca tronu widząc, że jego plany prysły, z przerażeniem wymalowanym na okaleczonej twarzy pognał ku wyjściu.
Baal rzucił się z rykiem na Widłowskiego, lecz nagle stanął jak wryty, słysząc śmiech Hadesa. Pan Podziemi stał oparty o drzewce kosy, rechocząc złośliwie. Miecz wbił w ziemię tuż obok. Nawet nie zareagował, gdy Martinez natarł na niego i powalił go na ziemię. Kosa zabrzęczała o posadzkę, a chwilę później miecz Czarnego przebił pierś demona.
Z całej Trzynastki już tylko Baal trzymał się na nogach. Miotał bezoką głową, to spoglądając ku Martinezowi, to ku skulonemu z bólu i przerażenia Arcykapłanowi, to ku podnoszącemu topór Erykowi. Za nim Alicja unieruchomiła już ręce Banshee, nie mogąc się jednak zdecydować na dobicie upiorzycy.
Eryk nie miał tak miękkiego serca. Rzucił się na Baala z furią i żądzą zemsty. Nim demon się obejrzał, już był przyparty do ściany a jego macki, rąbane toporem, fruwały wkoło jak confetti. Zielona, gęsta posoka tryskała wysoko, chlapiąc nawet najbliższe wyjściu ołtarze. Martinez szybko doskoczył do Arcykapłana i chwycił go za kark.
– Pójdziesz za mną... – szepnął mu do ucha, a w kierunku Czarnej ryknął: – Maria! Bierz pana Lupem i odwrót!
Lykantropka podbiegła do Franco, skomląc cicho. Zaraz jednak ryknęła na całą salę, pomagając Lupemowi wstać:
– Łałir! Harg Łałir!
„Żyje! Dziadek żyje!” Eryk przerwał szaleńczą rąbaninę, obrócił się, zawył radośnie, widząc, jak Franco powłóczy nogami i natychmiast rozpoczął radosne rąbanie cielska Baala. Demon ryczał z bólu, niezdolny zablokować choćby pojedynczego ciosu. Wił się i machał okaleczonymi ramionami, lecz nawet uciec już nie mógł, gdyż Eryk jednym potężnym ciosem odrąbał mu ogon u samej nasady.
Spodziewał się, że to będzie ciężka walka. Lecz demon jakby opadł z sił. Choć szczerzył zęby, miotał klątwy i próbował zsyłać wizje, Eryk ani się przestraszył, ani zawstydził, ani nie dał się zwieść. Mimo nawały ciosów nie zdołał jednak sięgnąć serca demona.
Nagle świdrujący krzyk wypełnił całą salę. Eryk poczuł, jak opada z sił, a całe ciało przenika dojmujące, przejmujące zimno. Zrobił kilka kroków do tyłu, by wyjść poza zasięg kłów Baala, lecz ten szedł już na niego, rycząc:
– Śpiewaj, Banshee! Śpiewaj!
Widłowski zdążył jeszcze uderzyć Baala w głowę, nim pieśń Wygnanej powaliła go na kolana. Kątem oka zobaczył zwiniętą w kłębek Alicję. Widząc nad sobą pysk Baala, walcząc z palącym trzewia żarem, zerwał się i skoczył na Baala, wgryzając się głęboko w porąbane, ociekające zielonym śluzem ciało. Ostatkiem sił wbił łapę w pulsujący, czarny ochlap po prawej stronie klatki piersiowej demona.
Wyszarpnął go, czując, jak cała moc Wygnanej Lupusaidki skupia się nim. Chciał zawyć, ogłosić całemu światu swe zwycięstwo, gdy w jego ręku znalazła się martwa bryła obsydianu. Lecz głośniej ryknął uśmiercany Baal.
Gdy tylko wyrwał go z trzewi demona, rozległ się okropny, ohydny krzyk, podobny do fali uderzeniowej. Cisnął on Eryka pod ścianę, uciszył Banshee i przewalił się przez całe podziemie, powalając na ziemię ludzi i krusząc skały. Wibrował w powietrzy przez kilka straszliwych minut, wstrząsając ziemią tak potężnie, że strop Sali Ofiar zaczął pękać i walić się w dół.
Eryk, uwolniony od tortur upiorzycy, ledwo uniknął spadającego z góry głazu. Mniejszy okruch uderzył go w ramię, lecz pancerz uchronił go od utraty ręki. Wypatrzył w ciemności Alicję. Nie mieli zbyt wiele czasu na ucieczkę. Odpadała ewakuacja przez pełne zakamarków i ślepych zaułków jaskinie. Widłowski był słaby, wyczerpany walką, a gdy padł Baal, zdawało mu się, że i jego moc odchodzi wraz z demonem do Piekła. Jedynym wyjściem było to, o którym wspominali Teratosso, ale było ponoć zabetonowane.
Pomógł wstać Canissi i spojrzał w stronę wyjścia z sali. Gdy rozległ się straszliwy huk i poczuli wyjątkowo silny wstrząs, wiedział, że już za późno. Sala Przemienienia zawaliła się i odcięła im drogę ucieczki. Wokół spadał deszcz kamieni i pyłu, marmurowe płyty pękały jak deseczki, a głos demona nadal unosił się w powietrzu.
– Ge-keje... – zaklął i wziął głęboki oddech. Bał się przerzucać, nie wiedząc, na ile go stać po oderwaniu się od Baala. Błagał Boga, by znalazło się jakieś inne wyjście. Jakby w odpowiedzi na jego prośbę, kilka płyt pękło z trzaskiem i odsłoniło półokrągły korytarz wychodzący z sali.
Eryk ruszył w jego stronę, ciągnąc za sobą oszołomioną i ciągle otępiałą po ataku Banshee Alicję. Korytarz był wąski – musieli iść gęsiego. Pchnął Alicję do środka i ponaglił ją chyba zbyt agresywnym warknięciem.
Ścieżka wznosiła się, co było dobrym znakiem. Jej ściany wyłożone były solidnymi, granitowymi kamieniami, z których tylko dwa czy trzy obluzowały się i nieco utrudniały przejście. Co jakiś czas potykali się o zdradzieckie, wysokie stopnie, ale dopóki wznosiły się one w górę, nie mieli na co narzekać. Nie byli jednak bezpieczni. Nadal czuli drżenie ziemi wokół nich, a po kilku minutach marszu usłyszeli za sobą klątwy rzucane przez wściekłą upiorzycę:
– Dorwę was, Pchlarze! Dorwę i uduszę gołymi rękami!
Przyspieszyli kroku, choć Eryk często oglądał się za siebie. Po chwili zobaczył dwa jaśniejące w mroku krwistoczerwone punkty.
Machnął łapą, dając Alicji znak, by szła dalej i stanął na drodze Banshee. Powstrzymał jej błyskawiczny atak i odtrącił ją lekko. Wtedy kopnął ją prosto w pierś, tak by siła ciosu zaniosła ją daleko w dół korytarza. Słysząc oddalający się bolesny wizg, ruszył dalej. Dogonił Alicję, której drogę zagrodził niewielki zawał. Pomógł jej odgruzować przejście, lecz już po chwili słyszeli znowu głos upiorzycy. Eryk zaczął ciskać bryły granitu w głąb korytarza, Alicji każąc iść dalej. Gdy skończyły mu się pociski, wznowił marsz.
Ryk demona umilkł, nie trzęsło już tak. Korytarz zaczął lekko skręcać, zaczęło nawet do nich dochodzić świeże powietrze. Przyspieszyli kroku, wolni od zaduchu podziemi.
Lecz wkrótce natknęli się na sporą szczelinę, głęboką na kilkanaście metrów i szeroką na trzy. Niski strop ograniczał możliwości skoku, lecz słysząc kroki upiorzycy, przeskoczyli zwinnie, jakby strach dodał im skrzydeł.
W końcu stanęli na dnie głębokiej, wyłożonej otoczakami studni. Wiodąca na górę drabinka nie była dostosowana do wilkołaczych łap, lecz Alicja sprawnie wspięła się na górę. Eryk ruszył jej śladem, z radością wpatrując się w przesuwający się po niebie masyw chmur. Miał nadzieję, że ma już to za sobą.
Mylił się. Koścista ręka Banshee zacisnęła się na jego kostce, ciągnąc go w dół. Kopnął upiorzycę w twarz, jednak ta dalej się trzymała mocno. Musiał jeszcze dwa razy poprawiać, nim zdołał się uwolnić. Wdrapał się na górę, ogarnął wzrokiem niewielką, otoczoną bezlistnym grądem polankę i zaczaił się za betonową cembrowiną. Był gotów jednym ciosem zmiażdżyć czaszkę nieumarłej, gdy ta wychyli bladą twarz.
Nie słyszał jednak, by wchodziła po drabince, nie słychać było też drapania pazurów o otoczaki. Rozlegało się tylko skrzypienie kości i bolesne jęki. Banshee się przemieniała.
Eryk ryknął i doskoczył do Alicji, ciągnąc ją na skraj polanki. Dziewczyna była zmęczona, ale być może teraz czekało ich najgorsze.
Banshee była córką Lupusa i, nawet wydziedziczona i wygnana, była zdolna przemienić się w wilka. Wszyscy Lupusaidzi marzyli o dniu, gdy zabiją Wygnaną i zmażą tę plamę na honorze rodu, ale jednocześnie nikt nie chciał się zetknąć z nią w innej niż ludzka postaci.
Nie było sensu uciekać - dopadłaby ich szybko, Eryk wolał nie pokazywać pleców komuś, kto nie zawaha się w nie uderzyć. Zawył przeciągle, mając nadzieję, że ściągnie to jakieś wsparcie.
Zaraz jednak powietrze przeszył nieludzki, upiorny wrzask, a na szczycie cembrowiny zacisnęły się dwie kościste, trupio-blade łapy. Ich wielkie, czarne pazury przypominały sierpy, rzadka czarna sierść zlepiona była mułem i krwią. Po chwili ze studni wyjrzała para przepełnionych nienawiścią oczu. Szkaradny łeb, w którym były osadzone, przywodził na myśl bardziej hienę niż wilka. Z czarnej grzywy sterczała para spiczastych uszu, groźny warkot wydobywał się zza dwóch rzędów pożółkłych kłów.
Eryk doskoczył do bestii i zdzielił ją opancerzoną pięścią w łeb. Banshee zaskowyczała i spadła w dół. Po chwili jednak wyskoczyła z powrotem, ukazując chude cielsko, pokryte rzadką, czarną sierścią. Skoczyła na Alicję, ignorując cios Eryka. Canissi uskoczyła z trudem i rozdrapała przeciwniczce pysk. Nim się obejrzała, pazury Banshee rozorały jej ramię. Zaraz jednak doskoczył do nich Eryk, drapiąc i gryząc resztkami sił. Zacisnął zęby na karku upiorzycy i unieruchomił jej prawe ramię. Alicja wymierzyła cios zaciśniętą pięścią w twarz Wygnanej, aż chrupnęły łamane kości.
Po chwili Eryk leżał pod brzozą, a Alicja starała się powstrzymać wściekły atak potwora, który na niej skupił całą swą uwagę. Widząc zbliżające się do gardła Canissi kły, Widłowski zerwał się i runął na Banshee. Powalił ją na ziemię, ale nie na długo. Upiorzyca zrzuciła go i ruszyła znów w stronę Alicji. Nim do niej dotarła, znów miała na karku Eryka.
Ten chwycił ją za grzywę i cisnął nią na pobliskie drzewo. Odbiła się i natarła na niego, mierząc pazurami w oczy. Uskoczył, lecz za późno.
Lewe oko Eryka wypełnił straszliwy ból. Widłowski zawył, padając na ziemię. Zerwał się, lecz Banshee była poza jego polem widzenia. Dopiero gdy usłyszał pękającą pod jej stopami gałązkę, odwrócił się, by zablokować wyprowadzony z lewej strony cios. Zachwiał się, ale odpowiedział błyskawiczną kontrą. Czuł, jak jego pazury rozrywają ciało Banshee, lecz ta nawet nie pisnęła. Odskoczyła i natarła ponownie, znów zachodząc go od lewej. Starał się trzymać ją w polu widzenia, ale była bardzo szybka.
Skoczyła na drzewo, przeskoczyła na następne i spadła na Eryka z góry, próbując przygwoździć go do ziemi. Trafiła jednak w pustkę. Pięknie za to odsłoniła plecy. Widłowski zamachnął się i rozdarł jej skórę od pośladków po kark, aż pasy załopotały, gdy padała na ziemię. Chciał ją chwycić za grzywę, lecz wywinęła się i umknęła poza zasięg jego wzroku.
Tym razem zdradził ją ciężki oddech. Trafił ją prosto w nos, aż uderzyła o pień drzewa. Zerwała się zaraz i skoczyła na Eryka. Uderzyła go potężnie - aż zmiótł sobą cembrowinę studni. Wylądował po drugiej stronie, wśród otoczaków i kawałków betonu. Spróbował się podnieść, lecz zaraz poczuł, jak całe jego ciało ogarnia straszliwe zimno, umysł zasnuwa mgła, a serce ogarnia rozpacz. Jakby przez grubą ścianę dobiegało go upiorne wycie stojącego nad nim potwora. Usiłował zareagować, ale najmniejszy ruch powodował falę nieludzkiego bólu. Czuł jak stacza się powoli w Otchłań, jak każde uderzenie serca staje się coraz to wolniejsze.
Gdy myślał już, że nie ma już dla niego nadziei, czysty, jasny dźwięk zagłuszył wycie Banshee, uwalniając go od cierpienia. Był jeszcze zbyt słaby, by się podnieść, ale słyszał, jak walczą ze sobą dwa głosy. Jeden - ponury i okrutny, spływający jadem i ociekający nienawiścią, drugi - łagodny i radosny, niosący wiarę, nadzieję i miłość. Gdy górę brała zła pieśń Banshee, z tym większą delikatnością odpowiadała pieśń Alicji. Upiorzyca próbowała uderzać falami skondensowanej odrazy i gniewu, Canissi wytrwale, powoli snuła swoją łagodną melodię.
Gdy wycie Banshee stawało się rytmiczne, podobne do pieśni wojennej, wycie Alicji rozlewało się po polanie jak światło poranka po długiej nocy. Gdy głos Wygnanej zgrzytał i parodiował, głos Lupusaidki łagodniał i wychwalał. Odpowiedzią na kłamstwo była Prawda, na bluźnierstwo dziękczynienie. Pycha uginała się przed skromnością, a okrucieństwo oddawało pola miłosierdziu. Chciwość nie dawała rady prostocie, bezczelność szczerości.
Eryk podnosił się powoli, choć jeszcze chwiał się na nogach. Banshee zwrócona była do niego plecami, pochłonięta walką na głosy z Alicją. Wiedział, że to może być ostatnia szansa, by wyjść z tego z życiem. W oczy rzucił mu się stalowy pręt, dotąd wzmacniający konstrukcję cembrowiny. Leżał teraz pogięty, zakończony wielką bryłą betonu. Eryk chwycił go i uniósł ten zaimprowizowany młot w górę. Nie był jeszcze w pełni sił, lecz udało mu się trafić w bark upiorzycy, urywając jej pieśń. Pręt złamał się, a betonowy obuch potoczył się po ziemi. Banshee odwróciła się zaskoczona, sycząc wściekle.
Wtedy zardzewiały pręt wbił się w jej pierś i dosięgnął czarnego serca.
Agonalny wizg Wygnanej był sto razy gorszy od jej krzyków. Eryk upadł, porażony falą nienawiści, bólu i wściekłości bijących od stojącej jeszcze na nogach kościstej sylwetki. Skóra schodziła z niej płatami, sierść opadła w jednej chwili. Trzewia roztopiły się w ciemną, cuchnącą masę, wylewającą się przez miednicę. Uszy i nos odpadły, za nimi resztki mięśni. Skwierczący szkielet stał jeszcze przez chwilę, nim rozpadł się na proch.
Eryk już jednak tego nie widział. Gdy tylko uderzył o ziemię, otoczyły go ciemność i zimno.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#33
XX


Słońce stało już wysoko nad horyzontem, gdy ziemia po drugiej stronie rzeki zadrżała i osunęła się, tworząc nieckę dokładnie nad Salą Najwyższej Ofiary. Głębokie na kilkanaście metrów, pełne powalonych drzew i zalewane powoli wodą z Białki zagłębienie wyznaczyło miejsce wiecznego spoczynku generała Gavedry oraz dziesiątek sług Piekła. Jednak nie był to jedyny bezimienny grób, jaki pozostał po bitwie pod Balami Wielkimi.
Nad rezydencją rodową Teratosso w Balach Wielkich unosiły się dwa wielkie słupy dymu. Dwa ustawione na placu przed zawalonym głównym budynkiem stosy płonęły od świtu. Większy, ustawiony w miejscu fontanny, znaczył miejsce, gdzie po bitwie złożono setki trupów sprowadzonych przez Trzynastkę demonów, bestii i ludzi. Drugi, ustawiony w miejscu, gdzie runęła awionetka Hanksona, stał się miejscem ostatniego spoczynku czterech imigrantów z Wielkich Równin Północnej Coloumbii, trzydziestu dwóch Łowców Bestii, siedemnastu Pogromców oraz dwudziestu Świętych Strzelców. Pogięty i spalony Rydwan postawiono obok, na wieczną pamiątkę bohaterskiej śmierci Sohara, zwanego odtąd Smokobójcą. Ciało Knudsona spoczęło na osobnym stosie, na osobiste życzenie Martineza. Przez kilka godzin Pogromcy zwozili ciała zabitych sojuszników i wrogów, z żalem stwierdzając, że niewiele pracy zostało dla sióstr sprowadzonych przez panią Canissi. Większość ran zadanych przez bestie była śmiertelna. Ledwie jednego rannego Łowcę Głów wydobyto spod przewróconego wozu bojowego, ale i to było wielką radością dla Salvatora, który raniony przez trójgłowego psa, nie mógł uczestniczyć w walce w Sali Ofiar.
Wielki Murzyn siedział na błotniku Mercatora, pijąc wodę i wysłuchując relacji Marii. Złamana w łydce noga nie pozwalała mu brać udziału w poszukiwaniach, jednak humor mu dopisywał.
– Zrobiliśmy wszystko tak, jak należy – zapewnił, gdy skończyła i spojrzał w stronę wypalonej siedziby rodu Teratosso. Maria ledwo zdążyła wyjść z rannym Franco na ramieniu, a już czuła na plecach podmuch eksplodującego gazu. – Wielu zginęło. To fakt. Ale nie chcesz wiedzieć, co by się stało, gdybyśmy się nie poświęcili i nie stanęli do walki.
– Nawet nie chcę o tym myśleć... – odparła Maria, poprawiając czarny sweter. Zagryzła wargi i spytała: – A co z tymi, których sprowadzili wodzowie Trzynastki?
Salvator spojrzał na nią ze zdziwieniem, zaraz jednak pokiwał głową na wspomnienie jej miny, gdy znaleźli szczątki Baalitów. Klątwa na nich nałożona została zdjęta i pod lasem odkryli stos porąbanych ludzkich ciał. Większość należała do młodych, zdrowych ludzi.
– Ach, o tych ci chodzi... – mruknął Murzyn, opierając się o burtę pojazdu. – Oby Bóg wybaczył. Nam, że ich zabiliśmy, gdy nas zaatakowali. Im, że dali się oszukać i usidlić demonom. Zresztą, Prawo naszego Zakonu mówi, że „gdy wyjdzie przeciwko tobie człowiek, wolną wolą związany z Wrogami Ludzkości, ty zabijesz go, a krew jego spadnie na jego głowę, gdyż sam wybrał ten los.”
Milczeli chwilę, jakby zastanawiając się nad tym, czy nie było innej drogi zażegnania niebezpieczeństwa ze strony Trzynastu. Po chwili Salvator mruknął:
– Żałuję, że mnie tam nie było... Kto uśmiercił Lilith?
Chwilę się wahała, jednak odpowiedziała zgodnie z prawdą, że ona.
– Miałem nadzieję, że to ją wykończę – odparł Murzyn, nieco zawiedziony. – Ale ten pies to nie był taki mały szysz. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Maria uśmiechnęła się na myśl, że Trzynastka i sporo demonów została unieszkodliwiona na dłuższy czas. Po ostatniej klęsce zbierali się blisko dwieście lat.
– Obawiam się, że przyjdzie ci jeszcze trochę poczekać – rzuciła, sięgając do pudełka z prowiantem. Miała tam kilka jabłek, trochę sera dla siebie i dwie butelki piwa dla Eryka, gdy już się znajdzie. Jakoś dziwnie nie czuła głodu poprzemianowego.
– Mogę poczekać – mruknął Salvator z uśmiechem. – Mam kupę czasu...
Wtedy usłyszeli warkot silnika amfibii i podniesione głosy Mścisława Canissi i Sędzimira de Marcii. Jakoś przebijały się przez nie spokojne słowa Martineza:
– Wciąż jej szukamy – zapewniał, siedząc za kierownicą. Czarny przywdział już czarny habit, na szyi miał zawieszony ryngraf ze znakiem Czarnej Straży. Po jego lewej siedziała Beatę Pocahontas Siódmą, na tylnych siedzeniach dwóch Czarnych, ambasador i obu de Marcia. Marek był wyraźnie zaniepokojony, ale daleko mu było do zacietrzewienia jego ojca.
– Co wy sobie myślicie?! – wrzeszczał doradca Fabiusza Aureliusza ds. prestiżu. – Takie pobojowisko, takie zniszczenia! I nikt tego nie odkryje?!
– Cała prowincja nie wygląda lepiej – zapewnił Martinez, zatrzymując pojazd tuż koło wozu Mercatora. Wyskoczył z amfibii i stanął pewnie na błotniku. Spojrzał z bezradnością w zatroskaną twarz Marii i odparł: – Jeszcze go nie znaleźliśmy.
Szukali Eryka od momentu, gdy wyłapali wszystkich opętanych, o których wiedzieli, że opuścili Salę Najwyższej Ofiary przed eksplozją gazu. Franco wylądował w szpitalu polowym na lotnisku, choć najpierw trzy razy upewniał się, że nie będzie się nim zajmować pani Canissi, nim wyraził na to zgodę. Jego rana była paskudna, co gorsza, Maria bardziej była zajęta ewakuowaniem Władcy Wojny niż odgryzionej przez Baala ręki. Mogli ją jeszcze przyszyć, gdyby się pospieszyli, ale teraz pewnie została zmiażdżona przez tony skał.
Nieco więcej nadziei mieli na znalezienie Fabiusza Aureliusza, jednak ten najwyraźniej jakoś wymknął się wychwytującym opętanych Pogromcom. Jakoś też musiała uciec Banshee, bo jeszcze przed zawaleniem się rezydencji słyszeli jej wrzask, jednak nie byli w stanie ustalić skąd dochodził.
– Szukaliście za rzeką? – spytała Czarna, gdy przypomniała sobie o wspomnianym przez Teratosso wyjściu.
– Jeszcze nie – odparł Martinez. – Na razie potrzebuję czasu, by osądzić opętanych i Arcykapłana. I tych z Trzynastu, których udało mi się schwytać.
Maria zamilkła, wiedząc, że zajmie to sporo czasu. Chciała sama iść na poszukiwania, ale Julio spojrzał jej w oczy i dodał szybko:
– Chcę, by wszyscy nasi bracia przy tym byli. Za pół godziny przyjdź z Pogromcą pod stos z trupami.
Maria spuściła głowę, zaraz jednak odezwał się sztucznie generowany głos Mercatora.
– Ile to czasu zajmie?
– Nie wiem, zależy od sądzonych – odparł Martinez.
– Więc pozwoli ksiądz, że ja w tym czasie połączę się z satelitą wojskowym i przyjrzę się okolicy. Lepiej, by w czasie, gdy demony będą sądzone, panienka Canissi i pan Widłowski nie wykrwawili się na śmierć.
– Racja – przytaknął Julio, widząc pobladłe twarze de Marcia i Canissiego. Zasiadł za kierownicą i odjechał. Maria wstała i spróbowała się nieco rozruszać. Przez cały dzień odpoczywała, zresztą na wyraźny rozkaz Martineza. Miała ochotę przeczesać całą okolicę, ale podejrzewała, że ktoś jednak już to robi. Nie widziała nigdzie kilku Pogromców, co do których miała pewność, że przeżyli bitwę. Na razie sama nie była pewna, czy dałaby radę w starciu choćby z pomniejszym demonem, gdyby jakiś przetrwał i przyczaił się gdzieś w okolicy. Owszem, zaraz po powrocie do ludzkiej postaci zjadła trzy połówki wołu, ale podejrzewała, że szukając ojca, dałaby się łatwo zaskoczyć.
Zeskoczyła z błotnika i przeciągnęła się.
– Trzeba iść – mruknęła do Salvatora. Ten uśmiechnął się i odparł:
– Idź, ja popilnuję piwa. Pozdrów ode mnie Kamto i Nagatę.
Najpewniejsza, najmniej rozorana oponami droga wiodła przez martwy las. Maria nie wiedziała, podczas którego ataku demonicznego gniewu pousychały wszystkie drzewa w okolicy, ale za sam widok nagich, pozbawionych kory pni i gałęzi miała ochotę odesłać Baala na samo dno Otchłani. Oparła dłoń o jedną z brzóz. Widząc, jak spróchniałe drewno rozsypuje się pod jej palcami, pchnęła mocniej. Drzewo zwaliło się, łamiąc się w kilku miejscach. Lekki wiatr niósł kwaśny zapach zgnilizny, niesamowicie drażniący czułe nozdrza Lupusaidki, ale przynajmniej ukrywający odór krwi i śmierci. Po wyjściu spomiędzy drzew, weszła na asfalt drogi wiodącej pod samą rezydencję. Tu i ówdzie nawierzchnia została rozerwana eksplozją granatu, w kilku miejscach dało się dostrzec ślady pazurów wyrma. Trawa wokół rezydencji była pożółkła, w lejach i koleinach zbierała się mętna, cuchnąca woda.
Jeżeli ród Teratosso miał tu jeszcze rezydować, to musiał odbudować cały ekosystem. O ile gniew demonów nie skaził tego miejsca na dobre.
Ruszyła w kierunku ułożonych w krąg trzynastu sztandarów, pod którymi zabrali się Czarni, Pogromcy i Święci Strzelcy. Otaczali oni grupę kobiet i mężczyzn, stłoczonych tuż obok stosu, na którym spalono sługi Trzynastki. Maria podeszła do Warusa i przyjrzała się wszystkim opętanym.
Najpierw w oczy rzuciła jej się grupka trzech Kattajczyków, ubranych w poszarpane, przykrótkie mundury. Zdawali się zrezygnowani, jakby cała nadzieja ich opuściła. Pierwsza myśl, jaka przyszła do głowy Marii na ich widok to „Skazańcy”. Ci ludzie byli gotowi na śmierć. Każdy z zebranych był dla nich tylko katem czy oprawcą, gotowym wymierzyć należną karę. Maria podejrzewała, że jako wysocy urzędnicy Partii Komunistycznej nieraz uczestniczyli w egzekucjach i wybijanie jeńców zdawało i się zwykłym prawem wojennym.
Maria poczuła ukłucie żalu, na myśl, że można stracić wiarę w ludzkie miłosierdzie i przeniosła wzrok na ponurego mężczyznę ubranego w modną sukienkę. Na jego twarzy widać było jeszcze ślady kobiecego makijażu. Przypominał ponurego klauna, nie wierzącego, że jeszcze kogoś rozśmieszy. Gdy zauważył, że Maria go obserwuje, uśmiechnął się gorzko i mruknął:
– Puenty u mienia niet...
Maria odegnała myśli o tym, jaką drogę wybierze ten człowiek i spojrzała na niskiego, uśmiechniętego Seeooksa, siedzącego na ziemi i spoglądającego na Martineza z zaciekawieniem. Zdawało się, że nie jest tu przed sądem, a na wakacjach. A jeszcze bliższym prawdy było określenie: przed lekarzem, który miał dla niego dobre wieści na temat dręczącej go od lat choroby.
Obok niego siedział równie spokojny młody człowiek, obdarty i jakby zagubiony, ale nie widać było po nim lęku. Maria widziała kiedyś kogoś o podobnym wyrazie twarzy. Kilka miesięcy wcześniej pomogła uwolnić z wieloletniego więzienia pewnego żołnierza. Niby stało się to przy okazji ataku na świątynię Seta, ale największą nagrodą był widok twarzy człowieka, który po wielu latach spędzonych w ciemnicy ujrzał światło dzienne.
Podniesiona na duchu widokiem tych dwóch ludzi, spojrzała na kobietę w średnim wieku, stojącą dumnie w pięknej niegdyś, dziś poszarpanej i brudnej szacie. Zdawało się, że kobieta nie wierzy w klęskę i dalej czeka na odwrócenie losów zakończonej już bitwy. Może bardziej bolesna niż sama klęska był widok Astarte przyjmującej demoniczne kształty i padającej pod ciosem topora. Maria wiedziała, że arcykapłanka raczej nie wyrzeknie się łatwo bogini, której składała ofiarę z własnego ciała od dwudziestu lat.
Obok niej stała, groźnie spoglądając na Czarnych, młoda Paryjka. Zdawała się gotowa doskoczyć do Warusa, wyrwać mu broń i rzucić się w samobójczej szarży na wszystkich zebranych. Kipiała gniewem, jakby to ona, a nie demony, poniosła klęskę, którą należy pomścić. Marii zrobiło jej się żal. Kobieta chciała walczyć, co się chwaliło, szkoda było, że nie wiedziała, że są inne sposoby niż walka zbrojna.
Bojowy duch walki opuścił za to śniadego mężczyznę w turbanie, siedzącego ze zwieszoną głową tuż obok spoglądającego na niego niepewnie Kamto. Nowy wódz Pogromców widocznie nie słyszał, co szeptał nomada, a co nie umknęło uszu Marii. Nie rozumiała słów, jednak mogła wychwycić sens. Powtarzające się co jakiś czas słowa Allah i Iblis mówiły same za siebie.
Łkał i zawodził cicho także opalony blondyn w różowej podkoszulce i potarganych dżinsach. Jednak ten nie przepraszał Boga, a jedynie użalał się nad sobą, smęcąc nad tym, jaki los go czeka. Był to przykry widok dla Marii, jednak widziała tej nocy dość dowodów, że nie wszyscy mężczyźni zeszli na psy.
Zdegustowana, przeniosła wzrok na młodą, najwyżej dwudziestopięcioletnią, kobietę w lekkiej, podartej sukni. Resztki makijażu na jej przerażonej twarzy spłynęły ścieżkami typowymi dla łez. Siedziała na wózku inwalidzkim, bełkocząc po cichu. Zdawała się nie zwracać uwagi na otaczających ją ludzi, wpatrzona przed siebie. Marii to nie dziwiło. Wszyscy uczestnicy bitwy, nie ważne, po której stronie stali, będą musieli być pod stałą obserwacją. Bojowa gorączka mogła odsunąć efekty starcia się z Trzynastką, ale prędzej, czy później pojawią się objawy szaleństwa.
Groziły one nawet dystyngowanemu starcowi, stojącemu spokojnie tuż przed Martinezem. Zdawał się taksować go uważnie wzrokiem, jakby zastanawiając się, gdzie tego człowieka wcześniej widział. Co pewien czas wodził wzrokiem po wszystkich zebranych, a gdy zobaczył Marię, uśmiechnął się lekko, jakby przypomniał sobie stary dowcip.
Odwrócił się w stronę Julia i spytał:
– Czyli możemy zaczynać?
Ten skinął głową i powiedział donośnym, pewnym siebie głosem:
– Oto jesteśmy tu, by osądzić Trzynastu Wielkich Upadłych! Pokonaliśmy ich w bitwie i uwięziliśmy ich w ich sztandarach! Są w naszej mocy i nie mogą nic począć.
Maria spojrzał z trwogą na otaczające ich proporce - zawieszone na wysokich tykach płaty ludzkiej skóry pokryte demonicznym pismem. Zdawały się reagować na słowa Czarnego bezsilnym gniewem. Martinez tymczasem zwrócił się do opętanych:
– Przybyliście tu sprowadzeni przez Trzynastu, omotani ich siłą i grozą. Dlatego też, jeśli tylko wyrzekniecie się swych byłych panów, pozwolimy wam pójść wolno tam, dokąd zapragniecie. Jeżeli jednak uznacie, że chcecie pozostać wiernymi czcicielami demonów, mam obowiązek odesłać was w ślad za nimi w Otchłań. Najpierw jednak zostaną osądzeni oni, gdyż wielkie są ich zbrodnie i krew dziś przelana spadnie na ich głowy.
Stanął między jeńcami i spojrzał w kierunku sztandaru ze znakiem Belzebuba.
– Oto zostały zważone twe winy! – krzyknął, aż echo rozeszło się po okolicy. – Oto wyrok Pana! Zostaniesz strącony do Otchłani i nie będzie ci już nigdy dane z niej wyjść, by szkodzić ludziom! Amen!
W tej chwili sztandar zatrząsł się, jakby uderzony porywistym wiatrem i rozsypał się w proch, który rozwiał się po okolicy. Martinez obrócił się i spojrzał w stronę znaku Astarte.
– Oto zważono twe winy! – krzyknął ponownie. – Oto wyrok Pana! Zostaniesz strącony do Otchłani i już nigdy nie będziesz mógł z niej wyjść, by szkodzić ludziom! Amen!
Znak Astarte zachwiał się i rozsypał w proch. Martinez spojrzał na arcykapłankę i rzekł:
– Oto ta, której służyłaś, została odesłana z tego świata. Jej moc została zniweczona. Jej kult jest zbędny. Jej świątynie runęły, a posągi rozpadły się. Czy chcesz pójść za nią?
Kobieta spuściła wzrok i pokręciła głową.
– Niech tak będzie – odparł Martinez, kładąc rękę na jej ramieniu. – Odejdziesz dziś wolna.
Następnie zwrócił się w stronę sztandaru Ktulu.
– Oto zważono twe winy! Oto wyrok Pana! Zostaniesz strącony do Otchłani i już nigdy nie będzie ci dane dręczyć ludzkości! Amen!
Kolejny znak rozpadł się, a na ten widok dręczony przez wiele lat pisarz szepnął:
– Nareszcie... Tylko co na to mój wydawca?
Martinez nawet nie pytał go o to, czy chce podążyć za Ktulu. Spojrzał na znak Tai Shana i ogłosił kolejny wyrok:
– Oto zważono twe winy! Oto wyrok Pana! Zostaniesz strącony w Otchłań i nie wyjdziesz z niej, aby gnębić ludzkość! Amen!
Sztandar runął, a Kattajczycy spojrzeli na Martineza z powagą. Jeden z nich, walcząc z drżeniem całego ciała, oznajmił łamaną aurianą:
– Jesteśmy gotów na śmierć.
Julio spojrzał na niego i odparł:
– Nie mamy w zwyczaju zabijać jeńców, jeśli tylko wyrzekną się temu, komu służyli pod przymusem. Spytam się was ponownie: Czy wyrzekacie się tego, kto was tu sprowadził i który przemawiał waszymi ustami i czynił waszymi rękoma?
Skonsternowani tymi słowami Kattajczycy zamilkli na chwilę, wymienili kilka porozumiewawczych spojrzeń i chórem odparli:
– Tak!
Martinez uśmiechnął się i odpowiedział:
– Odejdziecie więc wolno.
Następnie zwrócił się ku sztandarowi Hitzipochtliego.
– Oto zważono twe winy! Oto wyrok Pana! Zostaniesz strącony do Otchłani na wieczność i nigdy już nie będziesz dręczyć gatunku ludzkiego. Amen.
Sztandar pękł w połowie wysokości drzewca i rozsypał się w proch. Następna był Siwa. Gdy jej znak rozpadł się, opętana przez nią Paryjka rzuciła się na Warusa, starając się dosięgnąć jego miecza. Czarny odtrącił ją bez trudu, a Martinez powalił ją na ziemię jednym ciosem. Nie próbowała wstać, jedynie przykładała dłoń do zalanych krwią ust. Julio spojrzał na nią, na jej rozpalone żądzą mordu oczy i spytał, czy wyrzeka się Siwy. Splunęła na ziemię i pokręciła głową.
Rzuciła się na niego, w ręce ściskając kamień. Uderzył ją prosto w czoło, powalając na ziemię.
– Spytamy się jeszcze jutro, gdy ochłoniesz. – Po tym krótkim komentarzu odbył sąd nad Wendigo. Gdy jego sztandar rozwiał się na wietrze, Coloumbijczyk zaczął tańczyć i śpiewać jakąś pieśń, której słów nikt z zebranych nie zrozumiał. Chyba tylko Martinez znał jej sens, gdyż zaraz odparł:
– Odejdziesz więc wolny.
Z uśmiechem na ustach zwrócił się do sztandaru Lokiego.
– Oto zważono twe winy! – krzyknął, poważniejąc. – Oto wyrok Pana! Zostaniesz strącony do Otchłani i nigdy już nie tkniesz ludzkiego rodu. Amen.
Sztandar zachwiał się i runął, rozsypując się w drobny mak tuż nad głową Miszy-Griszy. Ten zaśmiał się i odrzekł:
– Nu, to się nazywa puenta. On mienia chatieł łob rozwalić! Niech idiot won od mienia, sztoby ja jemu egzorcima nie zdiełał!
– To chyba znaczy, że się wyrzekasz – odparł Martinez, spoglądając na znak Seta. I jego Pan skazał na wieczność w Otchłani, tak samo jak Ktulu. Sprowadzeni przez nich mężczyźni przyjęli z ulgą widok rozwiewanych przez wiatr sztandarów i pewnie przyrzekli, że nigdy nie wejdą w konszachty z demonami. Metroseksualny mężczyzna strasznie łkał, nie wiedząc co począć. Jemu Martinez dał czas do następnego dnia.
Nadeszła kolej na Lilith. Maria miała wrażenie, że sztandar demonicy zaraz zapłonie żywym ogniem, gdy Martinez ogłaszał wyrok:
– Zważono twe winy! Wielkie cierpienie sprowadziłaś na ludzki ród! Ci, których nazwałaś swymi Dziećmi, upodliłaś i przeklęłaś zostaną wyjęci spod twej władzy! Zaznają spokoju wiecznego. Ty sama zostaniesz spętana i strącona w Otchłań, skąd już nigdy nie wyjdziesz! Amen!
Marii nagle zrobiło się żal Salvatora, że nigdy już nie będzie miał okazji zabić Lilith, ale gdy zobaczyła pełne ulgi spojrzenie kobiety na wózku inwalidzkim, uznała, że nie jest to tak wielka strata. Uśmiechnęła się, słysząc, jak wyrzeka się ona Lilith i skierowała wzrok na sztandar Hadesa.
Przed nim Martinez uśmiechnął się i rzekł:
– Oto zważono twe winy i policzono twe zasługi! Oto wyrok Pana! Zostaniesz spętany i przez trzysta lat ziemskich nie będziesz gnębić rodzaju ludzkiego! Władzę nad duszami zmarłych stracisz, nim przeminie to pokolenie ludzkie. Amen.
Sztandar rozsypał się w czarny pył, a Maria miała w głowie mętlik. Jakież zasługi miał Pan Umarłych, że pozwolono mu odejść w praktyce wolno? I co to znaczyło, że „nim przeminie to pokolenie” Śmierć straci władzę nad duszami ludzkimi? Owszem, pojawił się złoty lykantrop, co mogło zwiastować wielkie zmiany, ale nawet jej, Czarnej, zdawało się niemożliwe, by pokonać ostatecznie Śmierć. Gdy walczyła z myślami, starzec sprowadzony przez Hadesa wyparł się wszelkich kontaktów z nim i obiecał zmienić branżę.
– Zajmę się może ogrodnictwem – zastanawiał się głośno. – Albo kwiaciarstwem. A może zacznę organizować dyskoteki.
Zostawiony na sam koniec Baal kipiał gniewem. Jego sztandar promieniował krwawym blaskiem, jakby demon zaraz miał się przebić na zewnątrz. Jednak zbyt wielka moc go krępowała. Musiał milczeć, gdy Martinez ogłaszał wyrok:
– Oto zważono twe winy! Oto wyrok Pana! Przelana dziś krew spadnie na twą głowę i na wieki zapieczętuje twe usta, twe oczy zamknie i zwiąże twe ręce! Wszelka moc będzie ci odebrana i staniesz się najpodlejszym z najpodlejszych! Zostaniesz strącony do Otchłani i nigdy już nie zaznasz wolności! Amen.
Ostatni sztandar zachwiał się, uderzony porywistym wiatrem i rozsypał się w drobny pył. Zebrani stali chwilę, patrząc, jak czarna chmura opada na powierzchnię wody i odpływa w dal. Po chwili Martinez uśmiechnął się, spojrzał na Marię i rzekł:
– A teraz zapraszam wszystkich na mały poczęstunek!
Takie zakończenie sądu nad demonami nagle rozluźniło atmosferę i wywołało wybuch śmiechu. Czarni odprowadzili byłych jeńców do szpitala polowego, Paryjkę i gogusia zamknięto w górnych pokojach starej rezydencji. Tam też Martinez postanowił odbyć sąd nad Arcykapłanem Baala.
W dawnej Sali Przodków posadzono demonolatrę na pojedynczym krześle, nad nim stanęli Martinez, Maria i Warus. Patrzyli w dumne oblicze siedemdziesięcioletniego mężczyzny, krzepkiego mimo swego wieku i długiej, siwej brody. Szare oczy łypały na nich z pogardą, wąskie usta pod spiczastym nosem zdawały się gotowe do kpin i obelg pod adresem sędziów. Gdy jednak otwarł usta, jego głos okazał się piskliwy i pozbawiony jakiejkolwiek dumy.
Martinez prychnął i rzekł:
– Konstancjuszu, czy wiesz, czego się dopuściłeś?
– Wiem – pisnął Konstancjusz, biskup Białogóry.
– Zaufała ci tutejsza gmina. Wierzyli, że poprowadzisz ich prostą drogą ku nadchodzącemu Mesjaszowi. A ty ich oszukałeś. Składałeś cześć bożkom pogańskim, mordowałeś niewiniątka i chciałeś sprowadzić na ten świat Pana Mroku.
Arcykapłan zaśmiał się i splunął w pierś Martinezowi.
– Mesjasz? – pisnął. – Bajki dla dzieci! Od dwóch i pół tysiąca lat czekamy! Żydzi od sześciu i pół! I co? I sobie poczekacie... Do usranej śmierci... Baal! On ma moc!
Warus pokręcił głową i odparł:
– Stracił moc niecałe dziesięć minut temu. A co do Mesjasza... Ja tam jeszcze te parę lat wytrzymam.
Arcykapłan spojrzał na niego z pogardą i zwątpieniem.
– Parę tysięcy lat, chcesz powiedzieć staruchu... – odszczeknął niepewnie. Widząc jednak minę Julio, pełną pobłażliwości i jakby gotową do zadania ostatecznego ciosu w dyskusji, spytał: – On się zbliża? Tak?
Martinez pokiwał głową. Zamiast jednak zaskoczenia, żalu czy skruchy, Konstancjusz odpowiedział falą wyzwisk i klątw:
– To niech przychodzi skurwiel! Niech przychodzi! Ja mam go w dupie! I tak nie wygracie! I tak zdechniecie wszyscy i...
Maria spojrzała na Martineza, potem na Warusa. Obaj zdawali się rozgrzewać prawe dłonie. Sama też zacisnęła kilka razy prawicę, wiedząc, co się szykuje. Tak, jak się spodziewała, arcykapłan nie wyrzekł się Baala. Groził i pluł, próbował wstać, lecz Julio pchnął go na krzesło.
– Rzekłeś! – powiedział uroczystym tonem wódz Czarnych. – Krew twoja na głowę twoją. Oto wyrok Pana na twą duszę! Na własną prośbę idziesz w Otchłań, w ogień palący i niegasnący! Idź drogą, którą wybrałeś!
Położył prawą rękę na czole zaskoczonego Konstancjusza, Warus zakrył mu oczy, Maria usta. Po sekundzie, piekielnie długiej dla Czarnej, Martinez odjął swą dłoń od martwego ciała. Po raz pierwszy uczestniczyła w egzekucji ta metodą. Wiedziała, że jest najmniej kłopotliwa, na pewno mniej okrutna niż typowe dla Czarnych poćwiartowanie żywcem. Ale jakoś dziwnie się czuła odbierając życie skazańcowi.
– Wrzućmy go na stos – powiedział sucho Julio, kierując się w stronę drzwi. Maria złapała zwłoki za ręce, Warus za nogi. Gdy dotarli pod stos, czekał tam już na nich pojazd opancerzony Pogromców, prowadzony przez śniadego mężczyznę w sile wieku. Spojrzał na bezceremonialne wrzucenie ciała na stos, splunął na ziemię i oznajmił:
– Ta machina... Mercator znalazł jakiś ciekawy teren po drugiej stronie rzeki. Jeszcze bardziej spustoszony niż to tutaj. I są wieści z lotniska. „Dziecko całe, matka cała, Franco prawie cały.”
Maria odetchnęła z ulgą i na chwilę oderwała się od ponurych myśli, jakich napędził jej sąd nad demonami i Arcykapłanem. Jakaś myśl nie dawała jej jednak spokoju, gdy siadała na pace wozu. Opierając się o wieżyczkę karabinu maszynowego, starała się ubrać swój niepokój w słowa. W końcu spytała siedzącego tuż obok Martineza:
– Czy ten cały Konstacjusz nie był kapelanem szpitala, w którym urodził się mój ojciec?
Martinez milczał chwilę, jakby w ogóle nie usłyszał pytania, jednak gdy chciała powtórzyć pytanie, skinął głową i odparł:
– Tak, był. I wiem, o co ci chodzi.
Ona sama nie wiedziała, skąd taki niepokój związany z ta myślą, jednak dopiero po chwili zrozumiała, jakie to może mieć konsekwencje. Kapelan odpowiadał za każdy chrzest, każde obrzezanie, każdą posługę. Jeśli już wtedy, gdy dokonywał chrztu Eryka, był członkiem kultu Baala. Mógł widzieć go po urodzeniu i wiedzieć co to oznacza. Raczej nie ochrzcił go w sposób ważny. Mógł nawet nie polać go wodą.
Martinez spojrzał na nią i dodał:
– Być może twój ojciec będzie nawet zadowolony z takiego obrotu spraw.
Nagle Maria przypomniała sobie rozmowę, jaka miała miejsce w czasie ich małej libacji. To byłaby wielka szansa dla Eryka, gdyby mógł zostać ochrzczony po raz pierwszy. Mógłby - a nawet musiałby - zmienić swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Koniec z zabijaniem, koniec z byciem specem od czarnej roboty Chana. Koniec z... Erykiem. Przynajmniej takim, jakim go znała do tej pory.
Pojazd wjechał na błotnistą drogę biegnącą koło cmentarza. Maria spojrzała na rozkopane groby i rozbite urny. Wielu ludziom odebrał Hades prawo spoczynku, zmuszając ich ciała do służby. A mimo to Martinez puścił go niemalże wolno. Spytała o to.
Julio uśmiechnął się i odpowiedział:
– Nie ustanie się podzielony dom. Rozrywane wojnami domowymi królestwo upadnie, gdy tylko przyjdzie lud zgodny i silny. Hades ułatwił nam zwycięstwo, gdyż wie, że jego dni są policzone. Gdy był jednym z Aniołów, poraziła go wielkość człowieka. A gdy ludzie stali się śmiertelni, zapragnął być panem ich śmierci. Ale ludzie skarleli od czasu Pierwszych Rodziców i stracili blask, jakim okrył ich Stwórca. Zresztą za sprawą pozostałych Upadłych. Buntując się przeciw Bogu, Hades chciał tego samego, co On: by ludzie byli wielcy. Nie chciał widzieć ich nieśmiertelnymi, ale przestali się tacy być przez własną głupotę. Ale jeszcze bardziej nie chciał ich widzieć słabymi, głupimi i pokracznymi. Właściwie, to jest on kwintesencją pewnego paradoksu demonów. Zbuntowali się, by się wywyższyć, a stali się najpodlejszymi z istot. Chcą upodlić człowieka, ale przez to, że wyrwali go z Raju i postawili przed wielkimi próbami, człowieczeństwo zdaje się coraz wspanialszym darem. Chcąc, czy nie chcąc, realizują wolę Boga. Wracając do rzeczy, Hades dostał to, czego chciał. Wielka bitwa, wielu wielkich ludzi poległo. Trzynastka uwięziona, Piekło sterroryzowane przez wściekłego Szatana, który nie pozwoli by teraz cokolwiek się działo w sposób wolny. Ludzkość za kilkadziesiąt lat się podniesie na tyle, by zadowolić wymagania Pana Podziemi. Ale zastanawiam się - i on chyba też ma takie wątpliwości - czy nie stanie się tak, że już wkrótce dostanie jeden, bardzo łakomy kąsek. A później będzie znów postawiony przed wyborem. Przez ostatnie kilka dni, na swój ohydny sposób, Hades utorował nam drogę do łatwego zwycięstwa. Być może nawet jest tak, że bez jego pomocy nie dalibyśmy rady i Góra musiałaby interweniować.
Zamilkł, a Maria bała się pytać o cokolwiek. Minęli już żelazny, stary most na Białce. Świeżo zbudowana konstrukcja pokryta była rdzą, na szczęście dało się jeszcze przejechać. Zjechali z drogi i skierowali się na północ, klucząc wśród spróchniałych drzew i zgniłych bagnisk. Kilka razy zahaczyli o pień poczerniałej brzozy, jednak drzewa waliły się jak zapałki. Opony pojazdu wgryzały się w glebę, bryzgając dookoła śmierdzącym błotem.
Po chwili krajobraz zmienił się, jednak bynajmniej nie na lepsze. Zdawało się, że wjechali do samego Piekła. Po ziemi snuł się ciężki, duszący opar, drzewa leżały powalone, jakby zmiecione falą uderzeniową potężnej eksplozji. Zgniłozielona breja w kałużach między nimi co jakiś czas rozbłyskiwała maleńkim, zielonym płomieniem.
– Co tu się, do diabła, stało? – spytał Pogromca, omijając przeżarty jakby kwasem głaz.
– Chyba wiem – odparł Warus ponuro. – Ale nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Przed laty widziałem miejsce, gdzie przez sto lat rezydowała Wygnana, córka Lupusa. Jej nienawiść zatruła okolicę, zabijając wszystko, co rosło w okolicy. Woda stała się podobna do jadu, powietrze do wyziewów ze świeżego grobu. Tu musiało stać się coś podobnego. Ale tak szybko?
– Jest jedna taka możliwość – mruknął Martinez. – Ale nie wiem, czy wtedy zastaniemy naszych zaginionych żywych. Czy wiecie, jak wielki obszar został zniszczony?
Pogromca podał mu mapę, wydrukowaną widać przez Mercatora. Czarny obszar rozciągał się w zakolu rzeki, widać było, jak na błękitnej strudze Białki pojawiają się czarne pasma. Martinez wskazał środek spustoszonej ziemi i polecił:
– Zawieź nas tam.
Pogromca skinął głową i skierował pojazd na pokryty resztkami drzew stok wzgórza. Teren wznosił się powoli, jednak już po chwili opony przestały chlapać breją, a zaczęły unosić się wokół nich tumany szarego pyłu. Maria wypatrywała czarnej sierści czy błysku zbroi, ale unoszący się wokół kurz uniemożliwiał obserwację.
– Nie męcz się – poradził jej Martinez, kładąc jej rękę na ramieniu. – Wiem, gdzie są. Wczoraj to zignorowałem, ale wszyscy słyszeliśmy ryk Banshee. Ty chyba także odczułaś skutki jej furii. Ale chyba tylko nieliczni dosłyszeli inną pieśń, bardziej radosną i spokojną. Myślę, że znamy już pochodzenie panienki Alicji i rodu Canissi. Ród Sheremego, pokolenie Kashery. Nim umilkła jej pieśń, rozbrzmiał ostatni krzyk Banshee. Myślę, że znajdziemy ich tuż obok zwłok Wygnanej. Nie wiem tylko czy żywych, czy już umarłych.
Maria nie pytała o nic, modląc się po cichu, by jednak zastali ich biesiadujących na grobie upiorzycy. Krajobraz stawał się coraz bardziej ponury. Wjechali na pełen pniaków goły szczyt wzgórza, skąd można było widzieć całą okolicę. Czarny, zgniły las jednak miał swój koniec - na horyzoncie majaczyła zielona linia zdrowych drzew. Pozostawało mieć nadzieję, że jednak po latach także i tutaj zakwitną kwiaty. Na razie Pogromca zatrzymał pojazd i wybrał najłagodniejszy odcinek stoku. Ruszył ponownie, jednak zaraz krzyknął:
– Tam coś jest!
Wskazał ręką spory lej tuż obok resztek zawalonej studni. Zdawało się, że tutaj było epicentrum wybuchu, który powalił wszystkie drzewa w okolicy. Pośrodku polany bielały kości czegoś, co nie było ani człowiekiem, ani wilkiem. Wokół szkieletu rozlana była ciemna, podobna do zastygłego asfaltu breja, nad którą unosiły się jeszcze sinozielone opary. Ziemia dookoła została spopielona, każdy powiew wiatru wnosił mniejszy lub większy tuman kurzu, osiadający na dwóch leżących na przeciwległych skrajach polany ciałach.
– Tato! – Maria wyskoczyła z wozu prosto na martwy pień. Zachwiała się, ale zaraz była przy leżącym nieruchomo Eryku. Obróciła go na plecy i zaraz wybuchnęła płaczem, widząc jego pokrytą szarym pyłem twarz.
Od czoła, przez lewe oko, aż po podbródek ciągnęła się jedna, wielka poszarpana i nierówna rana. Jeden z oczodołów ciemniał pustką. Maria otarła rękawem pył na prawym policzku. Eryk był trupioblady, na pewno miał złamany nos i kilka wybitych zębów. Przyłożyła ucho do jego piersi, lecz przez napierśnik nie mogła usłyszeć bicia serca. Jednak zaległy na twarzy pył co pewien czas drgał, poruszany słabym, lecz jednak wciąż obecnym oddechem.
– Żyje! On żyje! – krzyknęła do pochylonego nad nagą dziewczyną Martineza. – Weźmy go do szpitala!
Martinez jednak nie okazał żadnej radości, nawet gdy zapewnił, że także Alicja żyje, mimo złamanej lewej nogi i wielkiego sińca na twarzy. Okrył ją swoim habitem, pod którym miał lekkie spodnie i czarny bezrękawnik. Zawołał Warusa i razem przenieśli nieprzytomną dziewczynę do wozu. Eryka dźwigali wszyscy, nie chcąc ryzykować zdejmowania zbroi. Gdy Maria usiadła z powrotem koło Martineza, zauważyła, że mimo iż pochylał się on nad nieprzytomną Alicją, jakaś część jego pleców nadal dotykała płyt pancerza. Nie myślała jednak nad tym wiele, gdyż Warus zakończył badanie rany Eryka, spojrzał na nią i powiedział:
– To oko jest stracone. Nawet my nie damy rady tego wyleczyć. Pozostaje proteza, ale nawet nasze są namiastką oka ludzkiego, a co dopiero Lupusaidy.
Maria spuściła głowę, zastanawiając się, co by odpowiedział na to jej ojciec. Pewnie zaraz opanowałby cisnące się do ocz... oka łzy i odparłby, że teraz skończą się rozmowy w cztery oczy z Chanem. Franco być może bardziej okaże ból niż Eryk, ale obaj będą to przeżywać równie mocno. Ale najpierw musieli go obudzić.
– Wyciągniesz go z tego? – spytała Martineza, ten jednak spojrzał na nią poważnie i odparł:
– Nie wiem. – Spojrzał w stronę odpalającego silnik kierowcy. – Czy może pan prosić pana Canissiego, by był na lotnisku za jakąś godzinę?
– Oczywiście – odparł Pogromca. – I proszę mi tu nie panować, bo razem krew przelewaliśmy. Jestem Halima, syn Kalimy.
Halima przez CB poinformował najbliższy wóz i poprosił o przekazanie informacji dalej. Pojazd ruszył w drogę powrotną, zaraz jednak Martinez poprosił, by jechać prosto na lotnisko. Przez całą drogę milczeli, nawet Julio zdawał się bardziej posępny niż spokojny. Gdy mijali pole bitwy, jedynie skinął kilka razy ręką, na znak, że wszystko w porządku. Salvator nie dał się nabrać i zaraz siedział tuż obok nich. Pokręcił głową i położył obok Eryka dwa piwa.
– Nie po to ci ich pilnowałem jak głupi, żebyś teraz mi tu zszedł – ostrzegł, jakby Widłowski mógł go usłyszeć.
Gdy opuścili Bale Wielkie, jeszcze przez chwilę oglądali spustoszone przez gniew demonów ziemie, jednak w końcu ocieniły ich gęste korony drzew. Widok ten choć trochę ukoił poszarpane nerwy, jednak nie dość, by oparła się pokusie obgryzania paznokci. Mijali opustoszałe wsie i puste pastwiska, porzucone w polu maszyny. Drogi były puste, a nawet ci nieliczni kierowcy, którzy odważyli się podróżować w tych niespokojnych dniach, zdawali się przyzwyczajeni do widoku wozu z karabinem na dachu.
Po godzinie jazdy Maria zobaczyła hangary lotniska. Pojazd zatrzymał się przed bramą, jednak Chuck nie wyszedł, by otworzyć bramę. Zginął u boku Sohara, gdy śmiertelnie ranny wyrm eksplodował płomieniami. Warus zeskoczył i podniósł szlaban, zaraz też ruszył piechotą pod dwójkę. Naprzeciw wybiegł im spory tłum ludzi, na czele którego gnał Mścisław Canissi. Warus zaraz złapał go za ramię i pociągnął do hangaru.
– Dajcie nosze! – krzyknął do reszty. – Zajmijcie się innymi! Gdzie jest pan Lupem?
– W dwójce, w sali z panem Teratosso – odpowiedziała pani Canissi, pobladła ze strachu o córkę. – Co z Alą?
– Żyje – zapewnił Warus, wskazując hangar. – Proszę za mną.
Alicję przeniesiono bez większych problemów, zaraz też umyto ją i ubrano w szpitalną piżamę. Położono ją prawej stronie Franco, który spał po operacji, nieświadom całego zamieszania. Eryka ostrożnie wyciągnięto ze zbroi, zostawiając karwasz jako usztywnienie złamanej prawej ręki. Jego położono po lewej stronie Franco, tak by zmasakrowana część twarzy nie była widoczna dla ojca. Samą ranę odkażał Warus przez kilkanaście minut, wyciągając ostrożnie grudki gleby i odłamki żelaza.
Maria siedziała przy Eryku, pomagając, jak mogła. Po pół godziny do sali weszli państwo Canissi, Cristiano Canem i Martinez. Na końcu wkroczył postawny mężczyzna w czarnym kombinezonie Wędrowca, niesamowicie podobny do Franco. Było w nim jednak coś dziwnego. Miał oczy, które przywodziły na myśl Martineza, jakby zobaczył w życiu zdecydowanie za wiele. Oprócz tego doświadczenia wieków tliło się w piwnych, skośnych oczach coś na kształt szaleństwa - niepokojącego i zarazem intrygującego. Szczególnie dziwnie spoglądał w stronę Franco, jakby nie mogąc się zdecydować, czy cieszy się na jego widok, czy chce go zabić. Poruszał się elegancko, z gracją, jednocześnie spokojnym tonem tłumacząc Canissim obecną sytuację:
– Stan, w jakim znajduje się państwa córka, jest to coś zbliżonego do trwałego oderwania od miłości Bożej i całkowitego otoczenia nienawiścią Nieprzyjaciela. Wielu wpada w ten stan z własnej woli, ale są pewne przypadki, gdy można człowieka doprowadzić do niego przemocą.
– A po ludzku? – spytał Canissi, zerkając z niepokojem w stronę leżącej nieruchomo córki.
– Po ludzku nazywamy to Piekłem.
Po tych słowach pani Canissi zemdlała.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

jak na razie ostatniego
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#34
A tu jest tom II Kronik Białogórskich - "Ghan".

http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości