Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#16
VII

Limuzyna rodowa Valentino Teratosso sunęła cicho przez most nad Białką z wysuniętą leciutko anteną radiową. Od kiedy młody następca tronu wsiadł do samochodu, telefon nie milknął. Dla postronnej osoby zdawać się mogło, że wykonywał niekończącą się serię kurtuazyjnych rozmów. Ale Valentino Teratosso znał bardzo dobrze podtekst każdego wypowiadanego słowa. W ciągu dwudziestu minut Fabiusz Aureliusz wydał co najmniej trzy wyroki śmierci, dwa razy nakazał wyciągnąć na światło dzienne czyjeś brudy, zlecił dwie kradzieże, nakazał zbezcześcić świętą księgę i raz nakazał porwać dziecko.

Nie podobało się to głowie rodu Teratosso, szczególnie to ostatnie polecenie. „Przyjdź z dzieckiem, znajdzie się dla niego kołyska.” Nie chodziło o zastraszenie urzędasa czy jakiegoś konkurenta w biznesie. Dziecko miało być użyte w jakiś sposób podczas dzisiejszej uroczystości. Fabiusz od razu zapowiedział solidną rewizję planów – śmierć zarówno Camillo jak i Bartnika nie była przypadkowa. Aby wypełnić kontrakt będą potrzebowali małego wsparcia i chyba to wsparcie miało zapewnić dziecko. Zawsze unikał takich działań – rytualny mord na dziecku mógł wnerwić Czarnych. A jeśli jest z nimi ten, o kim mówiła naćpana wiedźma... Nigdy nie wiadomo kto przemawia przez medium. Wtedy lepiej będzie, jeżeli Salvator wykończy Widłowskiego jak najszybciej, bo ich połączone siły dałyby odpór wszystkim kręgom Piekła. Nawet jeżeli Widłowski zdechnie jak należy, to nadal pozostaje ten, który się kryje.

-­ Spokojnie. - powiedział Fabiusz. Odłożył telefon na siedzenie i wyjął ze schowka na drobiazgi starożytną szpilę do włosów. Sam Valentino umieścił ją tam niecały tydzień temu, za namową głosu Baala. Sama szpila miała blisko tysiąc lat, wykonana była z kolca Koltzdraaka – największego najeża zabitego przez Verga z Wideł. Końcówka lśniła jadem, wciąż wilgotnym pomimo wieków używania jej w zamachach skrytobójczych.

Fabiusz przesunął palcami po dwudziestocentymetrowej szpili i westchnął.

-­ Biedny Koltzdraak... - Ironia w ustach następcy tronu mieszała się z jakąś dziwną tkliwością. - Pewnie jego potomstwo jeszcze śpi pod bagnami. Chyba czas je obudzić... Da to nam trochę czasu. Masz może trochę krwi na zbyciu?

Zapytany Valentino odpiął guzik na mankiecie i podciągnął rękaw. Sięgnął po nóż do kopert, by upuścić trochę krwi. Nie miał zamiaru dać się ukłuć – umarłby nim by poczuł ból. Fabiusz tymczasem dojrzał coś za oknem. Zjechali z mostu i przejeżdżali przez dzielnicę biznesową. Na rogu stała wyjątkowo efektownie umalowana i ubrana młoda dziewczyna. Sposób w jaki zaczepiała mężczyzn sugerował, że mieli przed sobą typową prostytutkę. Mogła stać w środku dnia, dzięki prawu autorstwa pana de Marci. Kilku klientów pewnie spytało, czy aby na pewno szczupła blondynka ma piętnaście lat (ustawa o pedoseksualizmie jeszcze nie przeszła do drugiego czytania).

Fabiusz nacisnął przycisk interkomu. Z głośnika odezwał się głos kierowcy.

-­ Słucham, proszę pana?

- Zatrzymaj się przy rogu i otwórz tylne drzwi.

Gdy wóz się zatrzymał, dziewczyna szybko podeszła i pochyliła się przy oknie. Jej bluzka nie zakrywała za wiele, w oczy rzucał się tatuaż na lewej piersi - „Belle&Tito4EVER.”

-­ Witam pana... Jestem Belle... Daj tysiaka, to pokażę ci co wiem...

Po chwili dziewczyna siedziała obok Flawiusza, powoli przechodząc do dzieła.

Valentino w swoich lokalach widywał nieraz takie obrazki i nawet nie był zanadto podniecony. Ponadto nie lubił kobiet łatwych, wolał zawsze poświęcić trochę czasu by zdobyć i rzucić, by zająć się następną. Ryzykował, ale zamiłowanie do ryzyka ród Teratosso wysysał z mlekiem matek (które też były niezłymi ryzykantkami wiążąc się z takimi, a nie innymi ludźmi). Zresztą, od kiedy umarła Tulia, Valentino stracił jakoś zapał do miłosnych podbojów i skupił się na wychowywaniu ich wspólnych dzieci.

Igraszki Fabiusza z Belle stały się bardziej energiczne, co nie przeszkadzało obojgu prowadzić konwersacji.

-­ Chcesz pojechać do stolicy?

-­ Chcę...

-­ Lubisz tańczyć?

-­ Tak...

-­ Jest w tobie tyle życia...

-­ Nawet jeszcze nie wiesz...

Fabiusz pytał, a Valentino szybko odgadł jaki będzie finał.

Nie zdziwił się, gdy prostytutka nagle przestała się ruszać. Sztywne ciało zsunęło się z następcy tronu, porażone neurotoksyną mięśnie rąk zesztywniały w makabrycznym ustawieniu. Fabiusz wodząc ręką nad szpilą szeptał już formułę, za pomocą której chciał zbudzić najeże. Gdy zakończył inkantację, kolec pulsował purpurowym blaskiem. Gdy w końcu Fabiusz uśmiechnął się, Teratosso był pewien, że po bagnach biega już co najmniej dwadzieścia prehistorycznych gadów.

Fabiusz włączył interkom i polecił zboczyć nieco z trasy, by wysadzić panią Belle pod jej domem nad Białką. Oczywiście wrzuci ją do rzeki przy pomocy szofera, by w razie czego zrzucić na niego winę. Tymczasem kontynuowali podróż, a Belle z pewnym wyrzutem wpatrywała się w Valentino zmętniałym wzrokiem. Fabiusz położył szpilę na siedzeniu i znów sięgnął po telefon.

-­ Wysłałeś po zasoby ludzkie fachowców, których ci poleciłem? - spytał, wybierając numer.

-­ Tak – odpowiedział Teratosso. Dostał polecenie wysłania pod wskazany adres dwóch ludzi. Nigdy nie wrócili, ale „fachowcy” potwierdzili przyjęcie zlecenia i podziękowali za poczęstunek. Ze słuchawki dobiegł Valentino przepity głos należący do Shaggy'ego – szefa bandy zajmującej się wymuszeniami, rabunkami i dilerką pod przykrywką zwykłego kibolstwa.

-­ To dobrze. - Fabiusz kiwnął głową. - Shaggy? Dostałeś mój prezent? Dobrze, a wypróbowałeś go? To świetnie... Nie, nie potrzebuję takich informacji. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś natychmiast udał się na Pole Ślepego Węża i poszedł do bunkra numer dwa zero zero zero jeden. Tak, wiem, że zrobisz to jak należy, zresztą gdy będziesz w okolicy zajmie się tobą mój znajomy. Żegnam.

Rozłączył się i wyjął z barku butelkę Kiteronu i trzy kieliszki. Nalał sobie, Teratosso, napełnił trzeci i chlusnął w twarz Belle.

-­ Twoje zdrowie, kochaniutka.

Mężczyźni przez piętnaście minut delektowali się winem, aż w końcu Fabiusz kazał zatrzymać limuzynę nad brzegiem rzeki. Gdy kierowca pomagał Fabiuszowi taszczyć ciało dziewczyny w kierunku rzeki, zmącony przez mocny trunek umysł Valentino szalał.

„To wariactwo, ten młokos planuje chyba samego Złego ściągnąć nam na głowy. Jeśli się nie powiedzie, stracimy wszystko, w tym i innych światach... Ja chciałem tylko trochę ułatwić sobie życie, życie moich synów! To Baal sam do mnie przyszedł, bym go chronił przed Archaniołem! Teraz przez moją głupotę na całym świecie może rozpętać się piekło – gdy Baal dorwie się do tronu wywoła wojny, sprowadzi głód, wypuści z laboratoriów wszelkie możliwe choroby... I to będzie moja wina, efekt mojej głupoty...”

Umysł Valentino Teratosso znalazł w zakamarkach pamięci starą formułę, z czasów, gdy więcej czasu spędzał w Ghanacie Mar-Tii niż w Emiracie Marcji. Jako młody narwaniec, dla zaimponowania jednej z dziewczyn wspiął się na szczyt katedry św. Verga II. Wtedy usłyszał modlitwę z której wtedy się śmiał, lecz dziś jej słowa jakoś same pchały się na usta, gdy Fabiusz z kierowcą przygotowali się do wrzucenia ciała do rzeki raźnym „raz, dwa i...”.

-­ Święty Michale Archaniele, broń nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Niech go Bóg poskromić raczy, pokornie prosimy, a Ty, Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, Mocą Bożą strąć do piekła. Amen. (1)

Gdy Valentino wyszeptał ostatnie słowo, dostrzegł powłóczącego nogami, wspierającego się na ramieniu kierowcy Fabiusza. Pomógł mu wsiąść i na jego prośbę nalał mu wina. Limuzyna lekko szarpnęła, gdy zjechała z chodnika na asfalt. Teratossso nigdy nie brał na posadę szofera nikogo, kto nie zna się na brudnej robocie, ale ten brak reakcji na mord w biały dzień trochę go przeraził.

Fabiusz wypił jednym haustem i spojrzał obłędnym wzrokiem na Valentino. Z nosa pociekła mu wąska strużka krwi. Zacisnął pięść i uderzył Valentino w twarz.

-­ Nigdy... więcej... tego... nie rób, ty... gnido... - wysyczał. Kazał przez interkom jechać do dzielnicy akademickiej. - Od teraz robimy tylko to, co ja każę i co mogę nadzorować. Dostaniesz ten swój kontrakcik i nasza umowa zostanie wypełniona, jasne? To dobrze, że twoi synowie są bystrzejsi od ciebie... Teraz muszę dopilnować, żebyś niczego nie spartaczył, zdrajco.

Siedzieli w milczeniu, patrząc na siebie złowrogo. Obaj zerkali nerwowo za okna. Teratosso postanowił spić się do nieprzytomności. Po dwóch kieliszkach burbona miał szczerą ochotę wyjść z limuzyny i przepraszać wszystkich na ulicy. Trzeci kieliszek Fabiusz wytrącił mu z rąk. Kryształ rozbił się na setki drobinek.

-­ Masz być trzeźwy, inaczej wypruję ci flaki. - ostrzegł były następca tronu - Jak źle wybełkoczesz inkantację, to ja mógłbym sobie pogwizdać.

Fabiusz znów zagłębił się w rozmyślaniach. Czasem zerkał z nienawiścią na coraz bardziej przerażonego Teratosso.

Valentino przetrwał koegzystencję z Baalem dzięki silnej woli, twardemu charakterowi potrzebnemu ojcu rozrabiaków i Chanowi Zachodu. Potrafił się kilka razy postawić demonowi, zrobić coś inaczej niż ten chciał. Pewnie dlatego następnym celem Baala stał się młody, rozpieszczony przez dwór libertyn. Możliwe, że już za kilka godzin następca tronu stanie się marionetką krwiożerczego bożka.

Już teraz Valentino miał problem z rozróżnieniem kto do niego mówi.

Po zakończeniu ceremonii Baal miał być na tyle potężny, by istnieć poza ciałem Teratosso, ale skoro już przerzucił się na Fabiusza, może nie chcieć z niego wyjść. Nie wróżyło to dobrze ani obecnemu cesarzowi, ani Imperium, czy jego mieszkańcom.

W końcu, gdy wjechali do prawobrzeżnej części Starego Miasta, Fabiusz spytał pogardliwym tonem:

-­ Masz przy sobie medalion z Kryształem Światła?

-­ Oczywiście... - Valentino zawsze nosił go zawieszony na szyi. Był zbyt cenny, by narazić go na kradzież czy zwykle zagubienie. Przez sześćset lat należał najpierw do białogórskiej linii Lupusiaidów, potem do rodu Teratosso. Nieoszlifowany kamień wielkości kciuka nie był jednak cenny ani ze względu na swą wielowiekową historię, piękną, bursztynową barwę, czy kunsztowną, złotą oprawę.

Był odłamkiem broni, którą przodkowie Aureliuszów terroryzowali ćwierć istniejącego świata. Olbrzymi kryształ, dzieło upadłego anioła został rozbity wiele tysięcy lat temu przez Archanioła. Każda jego drobina mogła zniszczyć lotniskowiec, posiadając kawałek wielkości pięści nie trzeba wydawać fortuny na sto bomb atomowych.

Podając go człowiekowi, któremu do ucha szeptał Pan Zagłady, Valentino Teratosso naprawdę chciał opanować drżenie rąk. Mimo to kamień omal nie wypadł mu z rąk. Gdy Fabiusz zaczął cichą inkantację, Valentino zatkał uszy. Ten kawałek mógł zmieść całe centrum z powierzchni ziemi, zabić wszystkich w okolicy, skazić powietrze...

-­ Tak, to na pewno zajmie Widłowskiego. - przyznał Fabiusz, wyrzucając klejnot za okno limuzyny. - Zneutralizować go mogą tylko posiadając dwa inne. Jedyny w okolicy znajduje się koło gniazda najeży. Ale tam za pięć minut będą grasowały najeże, prawda? Nawet ja nie wiem gdzie ono jest dokładnie... Poza tym nadal potrzebowaliby trzeciego. Tak więc, zapewne Czarni wyniosą go daleko poza miasto. To da nam czas...

Fabiusz nacisnął przycisk interkomu i bardzo uprzejmie poprosił kierowcę, by gnał na Academicianę jakby miał za sobą grzyb atomowy.




Alicja i Marek modlili się o przeżycie. O ile dziewczyna była pobożna i każdy dzień zaczynała od modlitwy, o tyle wyczynem godnym mistrza rozwoju duchowego było nakłonienie de Marcii do powtarzania w kółko „Ratujcie, bogowie!”. Potrzebne są do tego: jeden student z wymiany międzynarodowej, piętrowy autobus i immunitet dyplomatyczny.

Gdy zapłacili za naleśniki (Kucharzo-Zamiataczo-Kelner bardzo dziwnie patrzył na Alicję, gdy ta sama z siebie odniosła talerze), narzeczeni zobaczyli jadący z zawrotną prędkością od krawężnika do krawężnika czerwony, obklejony reklamami piętrus. Cały wóz huczał od machających przez otwarte okna, rozbawionych studentów i żywej, równikowej muzyki. Studenci pobrzmiewali w rytm muzyki, wysmarowani pastą do butów, ubrani w pstrokate koce imitujące plemienne stroje środkowego Pharhastu. Ktoś na przodzie wozu rozpiął prześcieradło z napisem „Nangobus zaprasza!”. Alicja i Marek nie zdziwili się za bardzo, gdy kierowca pomachał do nich i zatrzymał pojazd, lekko tylko wspomagając się latarnią.

Nango Jbaane, książę wioski Jbaane w Demokratycznej (choć zdaniem politologów, demokracja występuje tam tylko w nazwie) Republice Natusi wyskoczył zza kierownicy i czym prędzej uściskał Alicję. Mierzył grubo ponad metr dziewięćdziesiąt, ponadto kilka lat występowania w roli gwiazdy uniwersyteckiej drużyny lekkoatletycznej pozwoliło mu wypracować solidną muskulaturę. Dziewczyna na chwilę straciła możliwość oddychania. Najchętniej kopnęłaby Jbaane w klejnoty rodowe, ale bała się, że mu je urwie. Byłaby to jednak zbyt wielka kara za kilka uścisków i przyjacielskich pocałunków w policzek.

W końcu Nango zakończył powitanie. Na własne szczęście, bo Alicja już planowała urwanie mu jakiejś mniej strategicznej części ciała.

-­ Alitia! Jak zdrowi? - spytał, podając rękę Markowi. Jakoś wylewny był tylko przy witaniu się z ładniejszymi koleżankami. - Ładny woza, no nie?

Marek spojrzał na autobus i zastanowił się, co skłoniło Jbaane do odstawienia luksusowego, sportowego Leona.

-­ No, oryginalny. Skąd pomysł na przesiadkę? - zagadnął, chcąc wyciągnąć jakieś szczegóły.

-­ Tata przysłała! - pochwalił się Nango. Jakoś nie chciało mu się bawić w naukę poprawnej składni widlańskiego. Nawet pomimo ogólnowydziałowej akcji „Nango, nie rób małpy!”, w którą zaangażowali się niemal wszyscy ciemnoskórzy studenci, zmuszeni na co dzień zmagać się ze stereotypami. Których to stereotypów Jbaane zdawał się być ucieleśnieniem i wielkim promotorem. - Ja napisałem jemu na liściu, że to dziiwny kraj.

-­ Nie przeczę. - przyznał Marek, wyobrażając sobie, jak Nango pisze list do ojca na liściu palmowym.

-­ No, właśnia! Ja mam Leona ze skórzana tapicerki, a nasz wykładowiec jeździ na autobusie! No, to tata przysłała pieniądz na autobusu! Podrasowana! Gna jak zmarzenie! Idziecie na podkład profesori od garnka?

Alicja czuła co się święci, ale podejrzewała, że gdyby powiedzieli że nie idą, a potem pojawili na auli, Nango by się obraził. Jeśli powie, że idą, ale nie skorzystają z oferty podwózki, zapewne obrazi się śmiertelnie. Alicja nie lubiła kłócić się z powodu jakiejś błahostki, więc odpowiedziała:

-­ Jasne. Podwieziesz nas?

-­ Oczywista! - Nango klasnął i pociągnął ich za ręce do autobusu. - Chłopaka! Miejsce dla dwiej osoby!

-­ Pod wydział NS? Możemy się wprosić? - spytał kobiecy głos, dobiegający zza pleców Marka. Ten jednak nie zwracał uwagi na odpowiedź Nango, gdyż wśród pasażerów zauważył kilku ze świeżo rozbitymi nosami, sporo też jęczało. Ktoś w ataku paniki zamykał wszystkie okna. Marek zastanowił się, czy ręce, które widział machały w rytm muzyki, czy też były miotane w rytm kolejnych zakrętów.

Ulokowali się na końcu dolnego poziomu, między zalatującym piwem rudzielcem w koszulce jakiejś pizzerii a zalatującym piwem blondasem w koszulce jakiejś pizzerii. Można powiedzieć, że dobrze trafili, bo reszta miała przygotowane prowizoryczne włócznie z aluminiowych kijów do szczotek i czegoś, co kiedyś było puszkami po piwie i innych napojach wyskokowych.

Gdy Nangobus ruszył (potrącając trzy kosze na śmieci i powalając znak zakazu wjazdu), Nango Jbaane ryknął:

-­ Niech żyje immuniteta diplomaticzna!

Reszta towarzystwa była równie entuzjastyczna.

-­ Niech żyje! Gaz do dechy!

Marek gdy to usłyszał, złapał się poręczy. Jako syn króla, Nango mógł mieć gdzieś przepisy Kodeksu Ruchu Drogowego w głębokim poważaniu. De Marcia poczuł zimny pot na plecach.

-­ W coś ty nas wpakowała? - spytał Alicję, gdy po gwałtownym hamowaniu rudzielec przeleciał dwa rzędy siedzeń.

-­ Jeśli to przeżyjemy, na kolanach poproszę cię o wybaczenieeee! - Nagłe szarpniecie wbiło dziewczynę w fotel, tuż obok niej, na twarzy wylądował rudzielec. Sekundę później na nim wylądowało pięć osób. Tylko dzięki temu, że Nango lawirował między samochodami, siła odśrodkowa pozrzucała cały ciężar z nieszczęsnego rudzielca. Na Alicji wylądowała, brudząc ją pastą do butów, ucharakteryzowana na Murzynkę Beata Pisci.

-­ Cześć Ala! - rzuciła, jednak nie doczekała odpowiedzi, gdyż następne szarpnięcie cisnęło nią trzy siedzenia dalej.

Nieco dalej o siedzenia grzmotnęła para bladych, ubranych w modne ciuchy nastolatków. Postawny blondyn o przystojnej twarzy przeżył jakimś cudem uderzenie potylicą w wystającą poręcz fotela. Jego towarzyszka też miała sporo szczęścia, skoro po zderzeniu z podłogą miała jeszcze wszystkie zęby.

-­ Żyjesz Bella? - spytał przystojniak, masując tył głowy wolną, lewą ręką. Prawą kurczowo trzymał się fotela. Zapytana dziewczyna odgarnęła sprzed oczu długie, ciemne włosy.

-­ Żyję, Eduardo. - To jej głos Alicja słyszała, wsiadając.

Następne szarpnięcie przy hamowaniu dokonało kolejnego przetasowania. Tym razem Marek nie wytrzymał i tocząc się wraz z siedmioma innymi osobami, zawędrował aż pod nogi rozbawionego Nango. W połowie drogi – przynajmniej chwilowo – porzucił racjonalizm i zaczął wzywać bogów na pomoc. Mars ani Junona czy Thor nie chcieli najwyraźniej stawać na drodze Nangobusu.

Gdy Nango wcisnął pedał gazu, Marek wrócił na tył autobusu. Alicja, korzystając z chwili względnej stabilności, złapała go za kołnierz i podciągnęła na fotel.

-­ Trzymam cię i nie puszczę! - zapewniła, choć bała się, że Nango jeszcze mocno ich zaskoczy.

Na rogu Senackiej i Akademickiej siła odśrodkowa wyrzuciła przez przednie drzwi przystojniaka zwanego Eduardo, zaraz za nim wyskoczyła Bella. Mignęli jeszcze Alicji, gdy wyjrzała za nimi przez tylną szybę. Nadrukowana reklama nie pozwalała dojrzeć szczegółów, dziewczynie udało się ich dostrzec ledwie przez ułamek sekundy, ale chyba wylądowali szczęśliwie, gdyż głowy mieli u góry, a nogi na dole. Ewentualnie, mogli jeszcze lecieć i koziołkować w powietrzu.

Postawa Belli nieco ją zdziwiła, ale szybko przypomniał się jej Widłowski, więc uznała, że widziała już bardziej szalone postawy.

Przez następne pięć minut, gdy Nangobus wił się krętymi uliczkami starej Academiciany, Alicja i Marek ze zgrozą patrzyli na miotanych po całym autobusie studentów płci obojga, fruwające koce i dzidy. Te ostatnie na szczęście gięły się pod naporem ciała, nikt też nie nadział się na aluminiowe drzewce. Na szczęście nikt nie rozwalił sobie głowy, na szczęście nikt nie stracił więcej niż jednego zęba, nikt też, na szczęście, nie złamał więcej niż jednej kończyny. Szczęście miało wtedy wiele pracy.

Gdy Nangobus zatrzymał się w końcu przed szarym, cichym budynkiem Uniwersytetu Białogórskiego, wytoczyła się z niego najszczęśliwsza grupa ludzi na świecie. Większość o własnych siłach, niektórzy tylko podtrzymywani przez kolegów. Marek i Alicja wysiedli na końcu, pomagając nieść rudzielca, który nie był zbyt przejęty złamaną w łydce nogą. Zwolnienie z zajęć z sekcji zwłok zawsze raduje serce wrażliwego studenta.

Marek miał dylemat, czy iść na ćwiczenia z historii Drugiej Ery Imperialnej – oboje z Alicją byli upaprani pastą do butów i poobijani. Niestety, profesor Labore bardzo pilnował obecności i nie uznawał usprawiedliwień. Alicja zaproponowała, by jej towarzysz umył twarz i ręce, zdjął kurtkę i bluzę, pod którą miał czystą koszulkę, a odcisk twarzy na spodniach zwalił na nową modę.

-­ Dobry pomysł. - przyznał Marek, ciągnąc ją w kierunku wejścia. - A teraz szybko znikamy, nim Nango zaproponuje odwiezienie nas do domu.



Eduardo po wypadnięciu z Nangobusu toczył się jeszcze przez kilkanaście metrów. Uderzenie w latarnię było zbyt mocne, nawet jak dla nieumarłego. Nim się otrząsnął, dobiegła do niego Bella. Pomogła mu wstać, spytała jak się czuje.

-­ A jak myślisz? - syknął mężczyzna, wyszarpując się jej. - Mój układ nerwowy rozłożył się trzysta lat temu! A ta nam zwiała...

-­ Dojdziemy tam piechotą. Za tymi blokami jest ulica, to chyba Akademicka. - rzuciła kobieta, poprawiając poszarpaną, czarna koszulkę. - Też czułeś ten kontakt myślowy?

Eduardo mocno się tym zdziwił.

-­ Myślałem, że to ty... Chodźmy, bo Pani będzie wściekła, jak tej cnotki jej nie sprowadzimy. - polecił, rozważając kto mógł coś takiego przesłać. Dotąd wyczuwał jedynie kontakty między innymi Dziećmi Lilith, choć wiedział, że niektóre sekty Łowców Bestii wypracowały metody komunikacji na tym poziomie. Ewentualnie Czarnuchy, ci mieli dobry system. Oczywiście, byli jeszcze Pchlarze z rodu Ireny. Tyle, że oni jakoś szyfrowali swoje przekazy. - Wykłady na tym uniwersytecie trwają godzinę. Mamy czas, by się przygotować. Spróbujmy zaatakować ją w jakiejś ciasnej uliczce. Ja się zajmę tym jej kochasiem, a ty... Co tak niuchasz, jakieś świeże mięsko?

Szli uliczką zagospodarowaną przez zaplecza sklepów i restauracji. Mimo iż dostali od Teratosso nafaszerowany odpowiednimi ziołami posiłek, nadal starali się unikać słońca, które jak na złość postanowiło wychylić się zza chmur. Korzystali z cienia rzucanego przez liczne balkony. Musieli lawirować pomiędzy pudłami i zaparkowanymi w pokrętny sposób samochodami. Bella nagle złapała się za brzuch. Kręciło jej się w głowie, nogi odmówiły posłuszeństwa. Eduardo też poczuł lekkie skurcze żołądka, lecz kiedyś długo pracował, by się uodpornić. Wiedział co się dzieje.

-­ Ktoś się tu nam chce teleportować...

-­ Nie teleportować, - Szorstki głos dochodził z balkonu tuż nad nimi. - pijawko od siedmiu boleści, tylko przerzucić.

Eduardo spojrzał z pogardą na obdrapanego, świeżo pozszywanego mężczyznę w okrwawionym bezrękawniku. Walcząca z atakiem mdłości Bella prychnęła na widok atrakcyjnej brunetki w zakrwawionej bluzce i umorusanych błotem spodniach. U lewego biodra miała miecz w czarnej, prostej pochwie. Jej towarzysz szybko sprawdził intruzkę, po czym westchnął:

-­ Czasy się zmieniają. Czarnuchy przysyłają mi dzieci z archaicznym sprzętem... Dwieście lat temu przysłaliby Pchlarza z muszkietem...

Mężczyzna w bezrękawniku nagle zmaterializował się przed jego twarzą i uderzył go pięścią w nos.

Eduardo zatrzymała dopiero stojąca dwadzieścia metrów dalej furgonetka z logo pizzerii „GianCarlo”. Impet uderzenia przewrócił samochód na bok, z wgniecionej blachy wystawały bose, blade stopy. Eryk przestąpił markowe buty i spokojnym krokiem ruszył w kierunku furgonetki.

-­ Jak słusznie zauważyłeś, czasy się zmieniają, ale Czarni nadal wysyłają Lu-pu-sa-i-dów. Którzy bardzo nie lubią gdy nazywa się ich pchlarzami. - Gdy to mówił, jego paznokcie stały się ostre i zakrzywione. Nie miał zamiaru gryźć trzystuletniego trupa. - Maria? Pokroisz panią?

-­ Nie ma sprawy. - odrzekła Czarna, zeskakując. Bella nadal opierała się o ścianę, szczerząc kły. Jej tęczówki zrobiły się krwistoczerwone. Maria dobyła miecza. - Robimy to szybko i sprawnie, czy będziesz się rzucać?

-­ Pieprz się! - syknęła wampirzyca, biorąc się w garść.

-­ Wolę sól!

Bella rzuciła się na nią, próbując doskoczyć do gardła. Była szybsza niż Maria, ale musiała uciec przed celnym pchnięciem miecza. Koniuszek ostrza tylko lekko zadarł jej skórę na przedramieniu, mimo to cała ręka pokryła się bąblami.

Wampirzyca wydala z siebie przeciągły krzyk bólu i runęła w furii na Marię. Pchnięcie mieczem chybiło celu, za to paznokcie nieumarłej rozdarły skórę Czarnej. Obie uderzyły w ścianę, lecz Bella zamortyzowała impet Marią. Rzuciła ogłuszoną dziewczynę o ziemię i tryumfalnie wystawiła kły.

Maria starała się zebrać do walki wszystkie siły, wpatrzona w pochylającą się nad nią wampirzycę. Chwyciła ją za gardło, lecz ta zdawała się nie zwracać uwagi na rozdrapywaną skórę.

Kły były już centymetry od jej skóry.

Kopnięty w pierś Eryk nie stracił zimnej krwi i refleksu. Przelatując, złapał włosy wampirzycy. Razem grzmotnęli o cegły na wysokości pierwszego piętra. Spadli na piramidę kartonów po mrożonych frytkach. W ich stronę już biegł Eduardo.

Maria udawała bezbronną, aż nie zbliżył się na odpowiednią odległość. Potężnym kopnięciem w łydkę powaliła go na ziemię i nim zorientował się co zaszło stała nad nim, z gotowym do pchnięcia mieczem. Ostrze wbiło się głęboko – w beton. Wampir stał tuż za nią, z wściekłym wyrazem twarzy.

-­ Za smarkata jesteś! - syknął, łapiąc ją lewą ręką za kark. Prawą zakrył jej usta. Już miał jej skręcić kark, gdy wywinęła mu się. Uderzenie gałką miecza wybiło wszystkie cztery jedynki. Zrobił krok do tyłu, co dało Marii miejsce do wykonania półobrotu i celne trafienie stopą w szczękę.

Eduardo zaliczył kolejne w tym dniu uderzenie w potylicę. Tym razem kości pękły z trzaskiem. Podniósł się błyskawicznie, cała twarz miał zakrwawioną. Otarł usta dłonią, po czym na nią splunął.

-­ Kieł! - wysyczał – Wybiłas mi, ziwko, kieł! To jus piąsy sąb!

-­ Mam nadzieje, że masz spory zapas, bo na tych nie poprzestanę... - Maria zerknęła jeszcze szybko w stronę walczących Eryka i Belli. Spomiędzy kartonów dostrzegła jedynie kotłowaninę rąk i nóg.

Nim się obejrzała, Eduardo runął na nią z przerażającym impetem. Uderzenie barkiem okazało się nad podziw skuteczne. Miecz wypadł z rak Marii, ona sama poczuła ból pękających żeber. Upadła na twarz, lecz zaraz poderwało ją szarpniecie za włosy.

-­ Spróbuj się rusyć, to cię ugryzę w są syjkę... - wyseplenił wampir. Spojrzał złowrogo na podnoszącego się z pudeł Eryka. - Sostaw nas, albo twoja kolesanka poogląda swoje plecy...

Eryk prychnął.

-­ Nie mogę WAS zostawić! - zawołał, podnosząc coś spomiędzy kartonów. - Byłem szybszy!

Uniósł do góry zasuszoną, wyszczerzoną czaszkę. Czarne włosy układały się po bokach wykręconej w agonalnym grymasie twarzy. Puste oczodoły dymiły, wyschła skora popękała na kościach policzkowych. Metrowy odcinek kręgosłupa kołysał się, połamany w kilku miejscach.

-­ Szarpała się... - rzucił Eryk, jakby to coś zmieniało.

Ręce Eduardo opadły bezsilnie. Wpatrywał się w głowę Belli pustym wzrokiem, mamrocząc coś jak obłąkany. Maria, która czym prędzej odskoczyła od niego, zrozumiała tylko dwa słowa:

-­ ...znowu samotny...

Miecz pojawił się tuż przed Erykiem, na wysokości jego twarzy. Chwycił go w powietrzu i żwawo podszedł do wampira. Nieumarły otaksował go wzrokiem.

-­ A może już nigdy więcej? - spytał, patrząc na miecz. Potem spojrzał w oczy Eryka. Ten tylko kiwnął głową.

Ciął z rozmachem, gładko ścinając głowę.




1) Modlitwa znaleziona na stronie Adonai.pl. Chciałem umieścić ją tu w wersji auriańskiej (łacińskiej), bądź elladzkiej (greckiej). Ale to nie dość, że kupa roboty, to jeszcze mało kto by zrozumiał. Dlatego w kościołach Ghanatu Marcji używa się języków narodowych.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#17
VIII


Wybór trasy przez Academicianę okazał się błędem. Pradziad Wszystkich Aut utknął na światłach koło przedszkola ulokowanego przy jakiejś bocznej uliczce. Ktoś najwyraźniej uznał, że o jedenastej wszystkie dzieci będą chodzić w kółko po pasach, trenując poprawne przechodzenie. Dlatego od kilkunastu minut co najmniej dwudziestu kierowców kwitło w korku, podziwiając nowy, elegancki budynek jeszcze nieotwartego przedszkola.
Turski chętnie skorzystałby z jakiegoś pierwszego lepszego komunikatu i włączył sygnał, ale uliczka była stosunkowo wąska, więc żaden z dwóch stojących przed nimi TIR-ów i tak by mu nie ustąpił. Najwyżej kilku jego towarzyszy niedoli miałoby nieprzyjemności. Nie było też mowy o wspólnym, radosnym przejechaniu na czerwonym – kamera pod białym, brudnym daszkiem migotała złowrogą, czerwoną lampką. Koledzy by mu może odpuścili, ale nie chciał kusić sztucznej inteligencji.
Korzystając z wymuszonego postoju, Hoża rozważała różne hipotezy dotyczące śledztwa. Nie podobała jej się narzucona przez Brutus masa wątków. Pani prokurator mocno wierzyła w prostotę świata, oraz w to, że taka masakra nie może być zbiegiem okoliczności.
- Możemy tu mieć różne kombinacje zabójstwa szlachcica z premedytacją, zabójstwa w afekcie, spowodowania wypadku samochodowego, zabójstwa plebejusza z premedytacją... - wyliczała.
- Zapominasz, Młoda, o kradzieży akt, przemycie i nielegalnym posiadaniu broni. - Seweryn miał mieszane podejście do takich składanek. Z jednej strony, musieli badać wątki bez większego powiązania ze sprawą, z drugiej, w razie, gdyby się trafił cwany adwokat, zawsze jest jakiś haczyk. - Mnie martwi to, ilu mamy podejrzanych. Liczyłaś kiedyś?
- Nie. - Zofia nigdy nie stosowała popularnej w białogórskiej Pretorii „metody Turskiego”. Była zbyt skomplikowana, ponadto mało efektywna.
- Widzisz, a ja tak. - Turski zerknął na światła, a gdy zauważył, że niektórzy doświadczeni wyszli z samochodów, wyciągnął swój służbowy notes. Znalazł oznaczone zakładką miejsce. - Stażyści to przydatny wynalazek. Człowiek może zrobić w tym czasie coś pożytecznego. Idąc chronologicznie. Leon Teratosso, siedemnastu podejrzanych. Aleksy Bartnik, trzynastu. Camillo Teratosso, siedmiu.
- W sprawie Camillo niemal pewny jest Hankson. - przypomniała Hoża.
- Może niekoniecznie. - zastanowił się komisarz. - Jakbym wiedział o kimś tak charakterystycznym jak imigrant z Równin, a chciałbym zabić Teratosso... Nie jest chyba problemem załatwić taki strój, ponadto udało się zabójcy nie pokazać twarzy.
- Racja. - przytaknęła Hoża. - Mamy jeszcze tego kogoś ze zdjęcia.
- Wierzysz w to? Przecież mamy tylko jedną połowę twarzy. Nawet jeśli odtworzą teoretyczny wygląd drugiej, to będzie się różnić od oryginału. Musieliby mieć tam podane imię i nazw...
Komórka Hożej zapiszczała. Seweryn z jednej strony nieco jej zazdrościł tego służbowego gadżetu, z drugiej strony ciarki przechodziły go na myśl, że szefowie mogliby mieć go pod ręką zawsze i wszędzie. Poza tym zasięg miało ustrojstwo tylko w centrach większych miast, w Białogórze do niedawna były aż dwie anteny. Ponadto nie wiadomo było gdzie to nosić – w kieszeni spodni nie, bo rak jąder. W kieszeni marynarki też nie, zakłócało podobno pracę serca. I rozmawiać trzeba krótko, bo rak mózgu samopoczucia nie poprawia.
- Nadkomisarz Zofia... A, to ty, Quinti?
Turski uśmiechnął się w duchu. Quintilius Wari był jednym z nielicznych techników pretorii, którzy po zesłaniu ze stolicy do Białogóry, nie byli obrażeni na wszystko i wszystkich. Facet szybko wyuczył się widlańskiego, znalazł dziewczynę, ustatkował się i ciężko pracował na awans jako fotografik. Jeśli zdjęcie z tarczy Camillo trafiło do niego, zapewne niedługo dostaną dane osobowe.
- Gdzie to było? - Twarz Hożej wyrażało bezbrzeżne zdumienie. - Przecież miałam to zdjęcie w ręce i nic tam nie... Dobra, już piszę. Ma pan kartkę?
Seweryn wskazał jej plik żółtych, samoprzylepnych kartek za przednią szybą. Zofia wzięła je, położyła na kolanie, wyciągnęła z kieszeni ołówek i zaczęła notować.
- Tak, dobra, mam... Co tak mało? Jeśli możesz. Przyda się też aktualne miejsce pobytu. Dobra, dzięki. Świetna robota.
Rozłączyła się i podała Sewerynowi kartkę pokrytą krzywym pismem.
- To fotografia legitymacyjna. - powiedziała z miną pod tytułem „Ale ze mnie idiotka.”. - Była opisana z tyłu. Fakt, ochmistrzyni trochę atramentu rozpuściła, ale mamy początek każdej linii.
Turski podjął próbę rozszyfrowania nietypowego rebusu. „E, Wid, ul. V, 99, n. 17 S”. Uznał, że nie jest źle. Bez wątpienia mieli inicjały, pierwszą nazwę ulicy, dwie pierwsze cyfry kodu pocztowego i dzienną datę urodzenia delikwenta – siedemnasty Septembr (lub wrzesień, jak kto woli). Gdyby przeszukać według tego bazy danych...
- Którą mamy? - spytał, szukając odpowiedniej fali w radiu.
- Dwadzieścia trzy po jedenastej. - odpowiedziała Zofia, zerkając na zegarek w komórce.
- Więc mamy jeszcze piętnaście minut. - Turski nacisnął przycisk nadawania i podniósł mikrofon. - Tu Turski, Gienia, jesteś tam?
- Jasne, panie szefie. - Radiowy głos młodej szefowej Biura Zarządzania Danymi Osobowymi nie poddawał się zniekształceniom, dzięki czemu mogła zawsze wyraźnie podać adres zamieszkania poszukiwanego czy najbliższej pizzerii. - Co podać? Do następnego zawieszenia zostało dwanaście minut, trzydzieści sekund i trzy setne.
- Czy jeśli podam ci częściowe dane, znajdziesz mi faceta?
- Jak bardzo częściowe? Nie znajdę go po wybitych zębach...
- Mam adres przeżuty przez służbę. Leci to tak; imię na „E”, nazwisko na „Wid”, adres przy ulicy na V, gdzieś na Widłach, urodzony siedemnastego września.
- Bez trudu. - Nie brzmiało to jak ironia. - Na Widłach jest tylko jedna ulica na V. Vidulinea. Ciągnie się przez wszystkie południowe dzielnice, potem sto metrów na Widłach Dolnych i wpada do Alei Pierwszej. To zresztą jedyna w tej naddzielnicy ulica z normalną nazwą, bez numerków. Na mapie są tam trzy bloki, więc bez trudu ci znajdę delikwenta. Co nabroił?
- Jeden z naszych denatów rzucał w niego rzutkami.
- Uuu, to poważny zarzut... Też bym za coś takiego zabiła. - rzuciła Gienia, rozłączając się.
Hoża cmoknęła zdziwiona.
- Jeszcze się trzymają? Przecież mieli zamknąć Biuro kilka lat temu, jak okazało się, że komputery im się zawieszają z precyzją swissanskiego zegarka.
Turski uśmiechnął się ironicznie.
- Zlikwidować najwspanialsze dzieło pana prokuratora Brzdęka? - zakpił, sięgając po karateczkę z danymi Ecośtama Widcośtamskiego. - Nawet jak Gienia nic nie znajdzie, my możemy pokombinować. Esteban, Eugeniusz, Euzebiusz, Emil, Edward, Ernest... Może Eryk, Emeryk, Eustachy – jakbym się tak nazywał, to na pewno bym zbzikował... Ewaryst, Emanuel... Masz coś jeszcze?
- Nie... - Hoża dała się wciągnąć w grę, zawsze ciekawszą, niż sterczenie i wpatrywanie się w misia z reklamy na tyle paki ciężarówki. - Nazwisko na Wid. Czyli na przykład Widulski. Widłowski, Widewski, Widski, Widło, Widelec. Eustachy Widelec?
Ryknęli śmiechem. Zaczęli spisywać kolejne niedorzeczne propozycje. Po Erneście Widzimisię radio odezwało się głosem Gieni.
- Tu Biuro Danych Osobowych, do pana Turskiego, odbiór.
Turski otarł łzę i powstrzymując chichot, podniósł mikrofon.
Jestem. Już zawieszka?
- Oj, bo się obrażę i jak następnym razem będziesz szukał lokalu na romantyczną kolację z żonka, to pytaj pani Brutus. - pogroziła Gienia, zaraz jednak oznajmiła dumnym tonem: - Już ci znalazłam delikwenta.
- Już?! - zdziwił się Seweryn – Przecież te bloki mają po tysiąc mieszkańców, w dodatku jest tyle kombinacji...
- Co wykombinowaliście?
- Eustachy Widelec i Emeryk Widełka. A co ty masz?
- Spudłowaliście, - Głośnik z precyzją oddał całą złośliwość zdania. - facet nazywa się Widłowski. Konkretnie Edward. Siedzi w psychiatryku, mania prześladowcza. Zresztą, w tych blokach mieszkają imigranci z Katai-Ippon, czyli połowa z nich to Chan a druga połowa to Liu. Tak czy owak, wisisz mi piwo.
- Dwa, jeśli jego akta znajdą się na moim biurku do piątej. - Turski podejrzewał, że jest to niewykonalne, więc mógł szaleć z obietnicami. - A jaki to psychiatryk?
- Dwa piwa w twoim towarzystwie? - spytała przekornie Gienia. - Będziesz je miał za pół godziny, jak Aulus z archiwum będzie mógł się do nas dołączyć.
- Dobra, ale to ty pilnujesz, żeby nie machał nożem.
- Ehhh, niech ci już będzie. Pan Widłowski siedzi w Zakładzie Psychiatrii Uniwersytetu Bialogórskiego.
- A, to rzut beretem stąd. - Turski często wizytował ten ośrodek. Jak każdy, kto kiedykolwiek miał podejrzanego twierdzącego, że nie może iść do więzienia, bo jego Pan, Różowy Króliczek Zagłady umrze z głodu. - Pijesz ciemne?
- Jasne przecież, że jasne. - rzuciła Gienia, rozłączając się.
Turski zanotował w notesie, ile piw jest komu winien i podrapał się po głowie.
- Ten Widłowski to raczej nie pasuje. - mruknął. - Szukamy gościa, który prześladuje, a nie jest prześladowany.
Hoża już przemyślała ten problem. Zaczęło jej się jakoś to nazwisko z czymś kojarzyć. Było to dawne wspomnienie z jakiejś imprezy i tylko mgliście chodziło jej po głowie, że ma to coś wspólnego z Kalikstem Ceterrą, miłośnikiem teorii spiskowych i wielkiego poszukiwacza kosmicznych implantów.
- Wszystko się wyjaśni, jak dostaniemy jego akta. - rzuciła, wpatrując się w czerwone światło. Przypomniało jej się jednak, że Turski na tylnym siedzeniu zawsze woził aparat fotograficzny. - Co ty na to, żeby uwiecznić tę historyczną chwilę, gdy w końcu zmienią się światła? - spytała, sięgając po etui z podpisami wszystkich komisarzy pracujących dwa lata temu.
- Jasne, powinien być gotowy do pracy. - Turski jeszcze wczoraj robił zdjęcia Pradziada Wszystkich Aut w pełnej krasie. Sam aparat dostał od kolegów, gdy Brutus zaproponowała, żeby komisarze w czasie prowadzenia „ważnych śledztw” pełnili całodobowy dyżur. Wtedy Seweryn rzucił niewinną uwagę, że przy tej ilości „ważnych śledztw” będzie musiał nosić przy sobie fotografie zony i dzieci, by nie zapomnieć, jak wyglądają. Pani prokurator zrzedła mina, jej plany zaś jak na razie leżą na półce po dziś dzień. Wdzięczni koledzy zafundowali Turskiemu prawdziwe cacuszko – z opcją natychmiastowego wywoływania zdjęć.
Hoża wyszła z wozu, znalazła odpowiednie miejsce, ustawiła ostrość i oczekiwała. Ktoś z kierowców podał adres, by przesłać odbitki.
W końcu pojawiło się światło żółte. Błysnął pierwszy flesz.
Potem coś ze świstem i rykiem silnika przeleciało przez skrzyżowanie. Hoża szybko wsiadła do auta i spytała:
- Widziałeś to?
- Nie wiem... - Wstrząśnięty Turski chciał za wszelką cenę uchodzić za w miarę zdrowego psychicznie. - Zrobiłaś temu zdjęcie?
- Tak.
Fotografia właśnie wysunęła się z aparatu. Chwilę czekali, aż nabierze barw.
- Zofia, proszę, powiedz mi, że nie zwariowałem i tam jest...
- Piętrowy autobus pełen murzynów? Nie zwariowałeś.
Pokazała mu zdjęcie. Aparat był bardzo dobry i obraz nawet niezbyt się rozmazał.
- Jedź już, bo niektórzy już przestali przecierać oczy i zaczynają trąbić.
Podniesiony na duchu Turski z radością nacisnął pedał gazu.


Gdy profesor Labore skończył kłócić się z Sylwią o historyczność postaci Lupusa Białogórskiego, zadał jeszcze wszystkim dodatkowe zadanie. Mieli znaleźć jakiekolwiek dowody na potwierdzenie teorii Starobrzeskiego. Marek wychodził z sali nieco zmieszany. Wszyscy wiedzieli, że on jest zamieszany w sprawę powtórnego wydania „Wilków z Białogóry”, mógł mieć problemy z profesorami. W końcu to oni ukręcili łeb sprawie kilka lat wcześniej i teraz mogli zaryzykować nawet starcie z Mercatorem.
- Panie de Marcia, czy mogę na słówko?
Profesor Labore był bodajże najstarszym wykładowcą na północy Imperium. Pomimo, iż ukończył w ubiegłym roku siedemdziesiąt pięć lat, nadal cechował go bystry umysł i cięty język. Marek zawsze był pod wrażeniem tego, jak za pomocą swojego tubalnego głosu panuje nad całą salą pierwszego roku. I jak większość studentów nieco bał się legendarnej surowości.
Dlatego uprzejme „Czy mogę na słówko?” spowodowało, że pewny siebie szlachcic poczuł się mocno niepewnie.
- O co chodzi, panie profesorze? - Marek zauważył, że niektórzy spojrzeli na niego, jakby właśnie leżał na stosie pogrzebowym.
- Chciałbym wyjaśnić sprawę z pewną publikacją. - rzucił profesor, nie odrywając się od zapisywania czegoś w swoim notesie. Marek czuł, że to szkic wniosku o wydalenie ze studiów ze względów dyscyplinarnych. - Proszę usiąść. Co pan wie o „Wilkach z Białogóry”?
- Książkę napisał profesor Starobrzeski pięć lat temu... - Marek starał się dobierać ostrożnie słowa. Każdy błąd mógł być podstawą do kpiny czy żartu, który potem krążyłby po korytarzach przez kilka lat. - Z pewnych powodów...
Labore prychnął.
- Panie de Marcia, powiem szczerze: robi pan z siebie idiotę. - Spojrzał w oczy Markowi, choć zwykle do studentów zwracał się jakby byli tylko przypadkowymi odbiorcami jego wypowiedzi. - A nie jest nim pan. Powiem szczerze i nie ma w tym fałszu: za dziesięć lat widzę pana w roli kolegi z wydziału.
Marek czuł, że zaraz dowie się, że szkoda poświęcać takiej obiecującej kariery dla takiej głupoty, ale się mylił. Labore wstał i wyjrzał za drzwi.
- Pani do kogo? - spytał, zaraz też dobiegł Marka głos Alicji:
- Szukam narzeczonego.
- Jestem już żonaty... Poza tym, pan de Marcia byłby pewnie nieco zazdrosny.
- Źle się wyraziłam...
- Nie szkodzi. Zresztą, myślę, że ta rozmowa dotyczy pani tak samo jak pana de Marcii. Proszę wejść. - Labore przepuścił Alicję w drzwiach, po czym zamknął je na klucz od środka. Kaszlnął przy tym napominającym tonem.
- A, przepraszam. - Marek szybko odsunął dziewczynie krzesło. Po pewnym wysileniu pamięci przypomniał sobie, że gdy rozstawali się na dole, miała ona na sobie inne ubrania. Teraz była ubrana w skromny, acz elegancki komplet akurat na spotkanie biznesowe na uniwersytecie.
- Dziękuję. - Alicja od dawna próbowała sprawić, by etykieta była dla Marka czymś naturalnym i nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Labore tymczasem podszedł do okna.
- Zbierają się chmury na Academicianą... - powiedział z lekką melancholią w głosie. - Dosłownie i w przenośni. Wiecie o nowym projekcie ustawy autorstwa Fabiusza Aureliusza?
- O płatnościach za studia? Mój ojciec stanowczo zaprotestował... - zaczął wyjaśniać Marek.
[p- ]Wiem... - Labore urwał mu, podnosząc dłoń. - Pana przybrany ojciec ma kilka wad, ale na pewno nie jest nią, tak częsta wśród naszej szlachty, pogarda dla plebejuszy. Ustawa zamknie im drogę na studia, robiąc miejsce dla tej całej rozpuszczonej, rozwrzeszczanej hałastry, którą od blisko czterech dekad staram się trzymać z dala od wiedzy. Mniej lub bardziej skutecznie. W każdym razie możemy stracić nadzieję na wychowanie drugiego takiego pokolenia jak moje i profesora Starobrzeskiego.
Marek spojrzał lekko skonsternowany na Alicję. Ta tylko wzruszyła ramionami. Labore nadal patrzył za okno i ciągnął wywód.
- Gdy po raz pierwszy dopuszcza się plebs do pracy na uniwersytetach czy w Pretorii panowie szlachta wysyła nas do najgorszych robót. Pamiętam sprawę jakiegoś seryjnego mordercy. Przez dwa lata nikt go nie umiał dorwać, aż posłali jakiegoś młodego prokuratora i ten dorwał drania w ciągu miesiąca. Fakt, ktoś go wcześniej oskórował, ale nie było wątpliwości, że to on był winien. Tak samo profesor Starobrzeski. Przydzielili go do badania szlaków handlowych z Białogóry do Iantarem, a on dokopał się do Lupusa.
Zwrócił się ku nim. Przeszedł do swojego biurka i usiadł.
- Przecież jeszcze dziś zrugał pan Sylvię za to, że spytała pana o niego... Nazwał ją pan idiotką... - Marek miał mętlik w głowie.
- Trzeba być idiotą, by podawać jako wiarygodne źródło Kronikę Simona Petruceliego. Gdyby podała mi choćby list Minuncjusza Tertiusa do Titusa Kvartiusa, gdzie namiestnik pisze, że przesyła pięć amfor wina jako dar dla króla Białogóry, Lupusa... Ocaliłaby cześć. Nie słyszał pan o tym liście? To dobrze, znaczy, że nasze archiwum jest szczelne. Od stu lat, wszystko, co tylko może wskazywać na Lupusa, jest tam chowane. A kopie przesyłane do Instytutu Historii Przedaureliańskiej w Forum Aurelis.
Badał wzrokiem reakcję Marka. Ten był mocno zmieszany. Brzmiało to jak teoria spiskowa. Instytut Historii Przedaureliańskiej podlegał bezpośrednio cesarzowi i tylko garstka historyków miała dostęp do jego zasobów. Do tego oczywiście sam cesarz i jego syn przygotowywany do rządzenia. Był to najdziwniejszy instytut na świecie – badał legendy i mity dotyczące rodu Aureliuszów przed założeniem Imperium. Marek nie słyszał, by zajmowali się czymś poważniejszym niż badanie rzekomej mumii Aureliusza I.
- Dlaczego niby tam? - spytał de Marcia, chcąc skonfrontować fakty. Polityka już nieraz zmuszała naukę do bezsensownych działań. - Przecież Lupus z tego, co wiem, nie był nijak spokrewniony z rodem panującym...
- Niby tak, ale tu nie o niego chodzi. - Labore wskazał wiszącą za nim mapę kontynentu z czasów Drugiej Imperialnej. - Wedle tego, co ustalił profesor Starobrzeski, bunt Lupusa narodził się na Widłach. Wedle zaś najstarszych legend zawartych w Xiędze Flavia Britusa, Aureliusz wraz ze swoimi jedenastoma generałami przybył z, tu znowu cytuję dokument, którego państwo jeszcze długo na oczy nie ujrzą, „Alby, miasta zniszczonego i spopielonego. Alby, kraju w bagno przemienionego. Alby, kraju nad którym wilk i człek pieczę trzyma.”
- „Trzymają” - odruchowo poprawiła Alicja. Już chciała się lekko zaczerwienić, gdy profesor sprawił, że zaczerwieniła się mocno.
- Brawo, panno Canissi! - niemal krzyknął - „Wilk i człowiek” nie są dla autora dwoma osobnymi istotami! Gdy Flavio Bitus pisał o pewnym najemniku i królu, który temu „rzeźnikowi” płacił, napisał: „Aureliusz i Terrecjusz, żołdak i król wyszli z zamku.” Co się pani tak patrzy? Musi pani przywyknąć do tego, że połowa historii Imperium to legendy i bajki. Odpowiednio przesiane i przykrojone. Tak czy owak, wróćmy do sedna sprawy: „kraj w bagno przemieniony”, „wilk i człek” w jednej osobie, „pieczę trzymający”...
Pierwsza zrozumiała Alicja.
- Według profesora Starobrzeskiego, Widły były zamieszkane przez... wilkołaki...
- Tu profesor chyba rzeczywiście zaszalał. - Labore lekko się uśmiechnął. - Podejrzewam, że chodzi tu o klan Wilka czy inny związek plemienny z takim totemem. Może to byli jacyś najemnicy... A może członkowie jakiegoś bractwa, którzy uważali się za zobowiązanych do strzeżenia jakiejś wielkiej tajemnicy. - uzupełnił Labore, z pewną nutką zastanowienia w głosie. - Nasi wielcy naukowcy z IHP dawno doszli do wniosku, że tajemnica pochodzenia rodu panującego znajduje się na terenie Rezerwatu Wideł. Oczywiście, posyłano zbrojne bandy „dezerterów”, którzy oczywiście nadal byli na państwowym garnuszku, ale żadna nie wróciła. Co tak w ogóle wiecie państwo o Rezerwacie Wideł?
- No, chyba... niewiele... - Marek ostatnie słowo wypowiedział pewnym tonem. - Nie ma dokładnych map, zdjęć satelitarnych, czy...
- Te rzeczy są, oczywiście, że są... - przerwał Labore, grzebiąc w szufladzie – Mam tu zdjęcie północnych prowincji wykonane dwa lata temu. Znajomy informatyk przeprowadził kilka szczegółowych analiz i powiedział, że nic przy nich nie majstrowano...
Położył przed studentami zdjęcie z wyraźnym zarysem kontynentu. Na północ od rzeki Ruenn, aż do linii, którą łatwo zidentyfikowali jako Białkę, rozciągała się czarna plama.
- Podobno jeden z generałów, gdy to zobaczył, zawołał: „Też chcę mieć taką technologię!”. - Anegdotka profesora wiele wyjaśniała, choć stawiała też nowe pytania.
- Co na to Straż Rezerwatu? - spytał Marek. - Może oni jakoś zagłuszają przekaz i tak dalej.
- Musieliby dysponować środkami, o jakich marzą niektóre bogatsze prowincje. Kluczem do zrozumienia fenomenu Wideł i tego, co tak ciągnie tam naszych kolegów z IHP, jest nasze archiwum. A raczej niektóre materiały w nim zawarte. Chciałbym je opracować, a do tego potrzebuję pomocy. Jak już mówiłem panu de Marcia, widzę u niego wielki potencjał. - Profesor najwyraźniej zauważył, że Marek jest lekko wytrącony z równowagi. - Ale rozwinąć się będzie mógł dopiero wtedy, gdy pozna kilka dokumentów dostępnych tylko pracownikom naukowym, w dodatku za specjalnym pozwoleniem. Postaram się je panu udostępnić... ale to będzie wtedy tylko i wyłącznie pańskie ryzyko.
- Nie rozumiem...
- Układ będzie taki: dostanie pan dokumenty, kilka bardzo dokładnych kopii i ukryje je u siebie. Jeśli nie ukryje ich pan dość dobrze, oficjalną wersją będzie, iż wykradł je pan z mojego biurka, do którego zgubiłem klucz. - Ostentacyjnie strącił przy tym klucz na podłogę. - Chcę mieć do nich dostęp o każdej porze dnia i nocy. Pan sam będzie z nich mógł skorzystać, gdy ja umrę, lub, co mniej prawdopodobne, pozwolą panu na to warunki zewnętrzne.
- Mam zabezpieczyć te dokumenty, o to chodzi?
- Właśnie. Obawiam się, że nasz drogi Mercator nieumyślnie rozpoczął proces, który zakończy się zniszczeniem tych materiałów w jakimś pożarze czy poprzez nieuwagę starego wykładowcy. Którego oczywiście trzeba będzie wyrzucić z pracy i pozbawić emerytury.
Myśli toczyły w umyśle Marka bitwę na argumenty i podejrzenia. Nie wiedział, czy profesor Labore nie chce po prostu dać mu kopii tajnych dokumentów, po czym zwyczajnie oskarżyć go o kradzież. Z drugiej strony, znał profesora jako człowieka z gruntu uczciwego i jakoś nie pasowało to do jego charakteru. W końcu spytał Alicji:
- Zaryzykujesz związek ze złodziejem bez przyszłości?
- Będę cię odwiedzać w więzieniu co tydzień. - rzuciła niedbale, uznając, że to jego sprawa.
- Więc i ja zaryzykuję...
Labore uśmiechnął się i powiedział:
- Jutro wyciągnę materiały z archiwum, skopiuję je i wyślę kurierem. Teraz proszę już iść, zaraz zaczynają się zajęcia profesora van Clyde'a. Mercator prosił, bym was za długo nie przetrzymywał.
Gdy wyszli, Marek oparł się o ścianę i otarł pot z czoła.
- Wiesz, co to znaczy mieć dostęp do tych dokumentów? Ich nie wolno nawet kopiować a co dopiero dawać studentom!
- Ciszej, to chyba miała być tajemnica. - zganiła go Alicja. Jeśli chciał się bawić w konspirację, to powinien przestrzegać jej reguł. - Zresztą to chyba też jakaś sprawka Mercatora. Teraz chodźmy na wykład, bo jeszcze zamkną nam drzwi przed nosem.
- Przy okazji – ładne ciuszki.
- Nie denerwuj mnie. - pół żartem, pół serio rzuciła Alicja. – Wydałam na to minimalną krajową pensję...
- Ale przynajmniej ekspedientka będzie miała za co dzieci nakarmić. - pocieszył ją Marek.
- Zapłaciłam Złotą Kartą Szlachecką!
- I dobrze, niech się nie kurzy...
- A w dodatku musiałam słuchać, jak ekspedientka zachwala moje pośladki.
- O, to zbrodnia! - już całkiem żartem odrzekł Marek – To jest mój przywilej!


Kawiarnia „Beatrycze” od kilku lat była punktem zbornym studentów o artystycznych duszach. Zarówno wygląd fasady jak i wnętrze stylizowane na pracownię mistrzów pokroju Da Victi czy Tymphanello wabiły wszelkiej maści aktorów, poetów, dramatopisarzy i rzeźbiarzy. Co bardziej znani goście zostali uhonorowani portretami wiszącymi na ścianie tuż naprzeciwko wejścia.
Nie było to doborowe towarzystwo: zaledwie jedna z tych osób została doceniona za osiągnięcia artystyczne. Był to Adrian Benutti, reżyser hitu kinowego „Życie mędrca”. Fakt, jadł w „Beatrycze” tylko raz, ale podobno wizyta ta zainspirowała go do stworzenia filmu o ostatnich godzinach życia wybitnego filozofa. Złośliwi twierdzą, że poczuł empatię do biedaka, którego zmuszono do wypicia wyżerającej wnętrzności trucizny po skosztowaniu tutejszej polewki szlacheckiej.
Pozostali dwaj byli artystami, lecz nie to było przyczyną ich sławy. Fotograf Pedro Che Renevara któregoś dnia wysłał paczkę kurierem, ten jednak nie umiał odczytać adresu i zwrócił ją tam, gdzie została nadana – do hotelu, gdzie mieszkał nadawca. Pedro odebrał ją, po czym otworzył w czasie lunchu w „Beatrycze” myśląc, że to paczka od kuzyna (czy też był zajęty opowiadaniem o swoim planie wyzwolenia ludu pracującego spod tyranii cesarza) i został spryskany kwasem. Przeżył, pretoria wyśmiała nieudany zamach, ale prokurator postanowił osadzić terrorystę-idealistę w wiezieniu dla jego własnego bezpieczeństwa. Ostatni z tej trójki był poetą piszącym bardzo smutne i przygnębiające wiersze. Jako iż lubił efektowne wieczorki poetyckie, któregoś dnia zakończył recytację efektownym strzałem w głowę. W chwili, gdy padł strzał, jego kolega przypomniał sobie, o czym zapomniał podczas przygotowywania rekwizytu.
Tak więc widywano tu większych dziwaków niż ubrany w zakrwawiony bezrękawnik mężczyzna oglądający ze wszystkich stron elegancki miecz i dziewczyna zamawiająca trzy krwiste steki wołowe, oranżadę i butelkę piwa. Jeszcze mniej zdziwiło kelnerkę to, iż usiedli przy oknie i stale któreś z nich uważnie przez nie lustrowało osoby siedzące w ogródku piwnym. Mania prześladowcza była dość popularnym zjawiskiem wśród klienteli tego lokalu.
Eryk spojrzał wygłodniałym wzrokiem na talerz, który Maria postawiła przed sobą. Nie jadł od rana, a i te kilkanaście bułek nie uciszyło głodu poprzemianowego. Strawiłby i dziesięć steków w ciągu pięciu minut, ale nie wiedział, czy za dwie minuty nie wyskoczy na niego trzynaście nieumarłych pawianów. Czy co tam jeszcze Baal trzyma w rezerwie.
Otworzył piwo o kant stołu. Sądząc po stanie blatu, nie był to pierwszy raz gdy na meblach mścił się brak otwieracza. Wrócił do oglądania miecza. Zawsze było to lepsze niż oglądanie pałaszującej Marii. Była wykończona po ingerencji w proces przerzucania. Eryk planował przerzucenie siebie i jej pod samą „Beatrycze”, lecz tuż przed lądowaniem (głowy by nie dał, ale tak na oko w trzeciej milisekundzie lotu), dziewczyna wypatrzyła czy też wyczuła Eduardo i Bellę, zmieniła trajektorię lotu i wpakowała siebie i Eryka na balkon. Być może gdyby nie olbrzymie koszty energetyczne związane z takim wejściem w cudze buty, powaliłaby wampira kilkoma ciosami. Zresztą, gdyby nie jego chwilowa rezygnacja, Widłowski musiałby chyba jeszcze się mocno napocić, nim by go wykończył. Stare wampiry potrafiły przeżyć zgilotynowanie, a nawet wybuch bomby jądrowej.
Dlatego Eryk był zadziwiony właściwościami miecza, który dał Marii pogromca najeży.
- Ewidentnie nieludzka robota. - ocenił, testując ostrze na włosach przed ramienia. Posypały się na stół, nie stawiając najmniejszego oporu. Potem odkroił milimetrowej grubości płat blatu. - Lekki, ostry jakby krawędź tnąca miała ledwo kilka molekuł grubości. To mnie jest broń na ludzi... Wybiłaś nim zęby wampirowi, choć widziałem, jak jeden taki oberwał w głowę pociskiem ziemia-powietrze. Jedyne co zostało to szczęki.
- Znasz się na tym? - spytała Maria, żując mięso. - Na wampirach, znaczy się...
- Trochę. - rzucił Eryk, przesuwając dłonią po klindze. - Nim zaczął mnie wynajmować Chan, Franco zabrał mnie na jeden ze zdesakrowanych cmentarzy. Ubiłem kilka pijawek, potem przez trzy godziny słuchałem wykładu, jak można było zrobić to efektywniej... Klinga jest nieco nierówna, jakby był na niej wypukły wzór. - Spojrzał w stronę baru. - Mogę prosić o kawałek papieru i ołówek albo kawałek węgla?
- Nagły atak weny? - spytała kelnerka, podając gotowy zestaw. Były tam trzy kartki białe, dwie w linie i jedna w kratkę, ołówek i kawałek węgla,
- Tak jakby... - Eryk wziął się za otwieranie foliowego woreczka ozdobionego logo kawiarni.
- To ja nie będę przeszkadzać.
Kelnerka zniknęła, Widłowski zaś uporał się z opakowaniem. Przyłożył kartkę do klingi i potarł ją węglem. Odbiły się zawiłe wzory, coś na kształt akantu. Gdy skończył, Eryk wskazał na ciąg prostych symboli złożonych z kresek i kropek.
- Alfabet Tasz-Betti. - Spróbował pod nosem odczytać inskrypcję. Gdy kilka prób dało wynik zupełnie absurdalny, pokręcił głową. - Miecz ewidentnie zdobiono w Rezerwacie. Nie wiem co tu pisze, bo język jest trochę archaiczny, trzeba będzie się popytać Martineza, jak przeżyjemy ten cały cyrk.
- Dlaczego?
- Używać takiej broni może albo Czarny wysokiej rangi, albo ktoś z Potępionych w Bieli. - wyjaśnił Eryk, wyglądając za okno. - Potępieni w Bieli rzadko przechodzą przez Bramy, a Czarnych ostatnio spotykam na każdym kroku.
- Rzadko nie znaczy, że wcale. - przypomniała Maria, również zaglądając do ogródka piwnego. - Ten na bagnach całkiem zwinnie poradził sobie z najeżami. Używał bogato zdobionej, antycznej borni. I potrafił się przerzucić...
- Podobno byle anioł w ludzkim ciele to robi z palcem w nosie. - burknął Eryk. - Potępieni w Bieli to, jak dotąd, siedem osób. Znamy imię jednego. A wątpię, żeby Verg Pierwszy...
- Ten, który zabił Koltzdraaka?
Widłowski starał się odwlec tak długo, jak tylko się dało, dojście do tego wniosku. Sam popełnił kilka błędów, między innymi wymienił imię Verga. Tyle, że Verg nigdy nie oddawał broni w ręce kogoś spoza rodziny. Przez tysiąc lat mógł zmienić nawyki, ale to było mało prawdopodobne. Wynikało z tego, że Maria albo jest z rodu Lupusa (i jej przyłączenie do Czarnych musiało zostać odnotowane przez Kroniki Rodu, czyli bez trudu można dowiedzieć się jej prawdziwego nazwiska), albo to nie był Verg. Jakoś tak wolał, by prawdą okazało się to drugie...
Wyjrzał nerwowo za okno. Maria dostrzegła jego zakłopotanie i postanowiła zmienić temat na bardziej babski. O miecz wypyta potem Martineza, ten raczej nie będzie robić przed nią wielkich tajemnic. Tematu zastępczego nie szukała długo.
- To będą ciężkie rozmowy, no nie? - zagaiła, biorąc do ust ostatni kawałek steku.
- Może nawet i bardzo ciężkie... - westchnął Eryk. Spojrzał na nią zakłopotany. - Mogę cię prosić o radę? Tylko dyskretnie?
- Jasne...
- Widzisz... Alicję Canissi poznałem, gdy po kilku awanturach Franco wybrał mnie do inwigilacji potencjalnych potomków rodu Lupusa.
- Projekt Zaginione Ogniwo.
- Właśnie. - Eryk wspomniał lata licealne, spędzane na kolekcjonowaniu próbek włosów, wykradania dokumentacji medycznej i zwykłym podglądactwie. - Inwigilacja Canissi nic nie dała, poza jednym małym konfliktem. Owszem, jej ród mógł być potencjalnie związany z jednym z naszych, ale wiele wskazywało na to, że od pewnego czasu byli potomkami jednego z adoptowanych synów. Potem kazano mi zniknąć dość efektywnie, by nie było wątpliwości, że mają ze mną spokój. Zająłem się innym źródłem, jeszcze mniej prawdopodobnym. Jak dotąd nie zdarzyło się, by potomkini Lupusa pracowała na ulicy.
- To ta druga, z tatuażem? - upewniła się Maria.
- Ta, Jętka. - przytaknął Eryk. - Miała zamiar z tym skończyć, trochę jej pomogłem. Przy okazji pozbyłem się kilku pachołków Teratosso. Jakiś miesiąc później Leon dorwał ją i miał zamiar zakatować. Dla przykładu, choć ona sama taki przykład pamiętała i dlatego chciała uciec od niego. Miałem wtedy doła, najchętniej nabiłbym się na jakiś palik i miał to wszystko z głowy. O mało co i skończyłbym życie w pięknej, acz bezsensownej szarży. Ale tuż pod tym pogorzeliskiem spotkałem lykantropa. Średniej wielkości, biały, cholernie wściekły. On wybił obstawę, ja zlikwidowałem Teratosso i odstawiłem Jetkę w bezpiecznie miejsce.
- Gdzie?
Reakcja Eryka wyjaśniała więcej niż wyznania ze szczerego serca. Pierwszy raz widziała, by tak spąsowiał. Z wyrazu twarzy wyczytała wstyd, ale i także miłe wspomnienia. Odpowiedź werbalna tylko potwierdziła jej przypuszczenia.
- Do siebie...
- Spaliście ze sobą...? - Bardzo się starała, by brzmiało to jak pytanie.
- Nie twój interes... - burknął, choć wiedział, że właśnie się przyznał. - Chodzi o tego lykantropa. To nie był na pewno ani nikt z naszych, ani nikt z Rezerwatu.
- A Straż? - spytała Maria, choć bardziej interesowały ją emocje Eryka w stosunku do tajemniczej Jętki.
- Nie miał żadnego symbolu. Żadnego tatuażu, żadnych oznak, jakie wypala się każdemu kontrolującemu się Lupusiadzie czy Ibnivergi. - Wskazał na swój tatuaż. Farba ukrywała wypalone ślady. Po przemianie nie porastały one włosiem. Było to przydatne, gdy poznawało się kogoś, gdy ten nie mógł wywarczeć swojego nazwiska.
- To jak wtedy współpracowaliście?
- Bez słów, jakbyśmy się już wcześniej poznali. Nawet płci nie jestem pewny. Kolor biały sierści mają albo wyjątkowo starzy lykantropowie, albo blondyni. Starość odpada, był zbyt zwinny i silny. Widziałaś zdjęcie panny Canissi?
Zrozumiała w mig, do czego dążył.
- Tak, jest to blondynka, ale to nie powód...
- Ona jest Lupusaidką... Nie widziałem jej z bliska, nie wiem więc jaką ma sierść. Ale mam dowody, że nie kontroluje przekleństwa. Wtedy akurat zniknęła na noc. Podobno była u koleżanki, ale takie alibi ja załatwiam w pięć minut. Dwa razy już nie nocowała w domu w odstępie jednego miesiąca, a ona nie jest z tych, co imprezują po nocach.
- I co z tego powodu...?
Spuścił głowę. Wyjrzał za okno.
- Pięć razy miałem ją na celowniku...
- Co?!
To była ewidentna samowolka. Żaden z jego przełożonych nie wydałby wyroku śmierci na tak błahej podstawie. Chyba jakiś anioł czuwał nad tą nieszczęsną kobietą, skoro jeszcze żyje.
- Czy wiesz, że mogłeś zabić niewinną osobę!?
- Wiem, dlatego nie strzeliłem... - Wpatrzył się w blat stołu. Nagle zaczął węszyć. - Chyba musimy przełożyć tę rozmowę. Czuję te perfumy... Ty ją już chyba możesz widzieć...
Maria ostygła nieco, pocieszona tym, że Eryk jednak używał sumienia. Rzeczywiście, w ogródku usiadła młoda, może osiemnastoletnia kobieta w czerwonej, luźnej, choć wiele zakrywającej tunice, czarnych spodniach i takiż rękawiczkach. Włosy miała krótko ścięte, pozostawione w jakby artystycznym nieładzie. Twarz miała dość atrakcyjną, choć zapewne lepiej by jej było w dłuższych włosach.
- Tak, widzę ją. - potwierdziła Maria, gestem prosząc kelnerkę o wzięcie talerzy.
- Poczekajmy, aż przyjdzie Canissi. - zaproponował Eryk, jakoś zestresowany.
- Chcesz to załatwić za jednym strzałem? - Ironia była średnia. Zwłaszcza że udało się Marii dostrzec pewne zaburzenie figury Jętki. - Eryk, więc spałeś z nią, tak?
- No... - Wahał się trochę, w końcu nie znał jej zbyt dobrze. A nim to zrobili, on na jej oczach zabił trzy osoby. Zaczynało to być rodzinną tradycją... - Tak, wiem, że z tego pewnie nic nie będzie...
- Obawiam się, że już jest... - Maria spojrzała mu w twarz. Bardzo chciała zobaczyć jego reakcję. - Pani Jętka jest w ciąży...
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#18
Uwaga! Przemoc i wulgaryzmy

IX


Wykład profesora van Clyde'a nie był tak nudny, jak się zapowiadał. Już wzmianka o rytych na wazach i glinianych tablickach znakach z Tash-Bettin, uznawanych przez wielu za zwykły ornament pobudziła ciekawość Alicji. Do tego stopnia, że jako jedyna zadała pytanie po wykładzie.
- Więc jeśli nie jest to ani ornament, ani stylizowane pismo ariańskie, to co?
Profesor był tym mile zaskoczony. Przynajmniej tak jej się zdawało, gdyż uśmiechnął się ustami, a oczy zakrywały ciemne okulary. Wyświetlił ostatni slajd. Była to tabela zestawiająca cztery różne grupy znaków. Pierwsze były krwistoczerwone, lekko tylko zaznaczono pięciokąty, w które były wpisane. Druga grupa obejmowała rząd wycinków okręgu okraszonych kropkami i pogrubieniami. Trzecia wyglądała jak alfabet auriański, z tym że wyjątkowo topornie wykonany, z wieloma wtrąceniami elladzkimi. Czwarta kolumna był to stary, dobry alfabet auriański.
- Są to tak zwane ornamenty widlańskie. - wyjaśnił w odpowiedzi na pytanie. - Mamy tu od lewej „styl” herrem, jezabi, w końcu „styl” Tash-Bettin. Znaki całkowicie z prawej powinni państwo znać od jakiegoś czasu. Tablicę tą sporządziłem we współpracy z naszymi historykami sztuki. Liczba znaków odpowiada niemal dokładnie liczbie dźwięków używanych w języku starowidlańskim.
Podniosła się ręka Fabricio Tormeniniego, pochodzącego rodem ze stolicy fascynata historii Imperium. Nie wiedzieć czemu zawsze siedział koło Marka. Może czuł się dobrze wśród możnych południowców.
- Najstarsze zachowane przykłady pisma preauriańskiego datowane są na trzeci wiek przed założeniem miasta. Ornament na skale Herrem pod Kwartią został przebadany przez ekspertów z Knaufsbergu. Ustalili oni datę wyrycia na około siódme stulecie...
Profesor chrząknął, słysząc rozbicie emocjonalne w jego głosie.
- Chyba wiem, co pana trapi. - powiedział, opierając się o katedrę. - Do tej pory uczyliście się, że najpierw powstały ideogramy w świątyniach Mahser, potem alfabet preauriański, który w połączeniu z elladzkim dał nam dzisiejszy alfabet. Ale teraz możemy sobie jasno powiedzieć, że nie jest to prawda. Jest to nasza wersja prawdy, która ustaliliśmy na podstawie rzetelnych dowodów i naszych urojeń. Dopóki o tym pamiętamy, urojenia nie zakryją nam dowodów. Auriana nie jest najstarszą na kontynencie mową pisaną... - zignorował rozpaczliwie wyrzuconą w górę rękę Fabricia i omiótł studentów badawczym wzrokiem. - Nie ma stylu herrem, jezabi czy Tash-Bettin. Jest ALFABET herrem, PISMO jezabi i ALFABET Tash-Bettin.
Przemilczał pomruk, jaki pobrzmiewał na sali. Nie wiedział, czy niezadowolenie wynika z jego wypowiedzi i teorii, czy też szoku wywołanego zapoznaniem z nią. Odczekał, uspokoił oddech i kontynuował walenie młotem po fundamencie lingwistyki historycznej.
- I nie jest tak, jak podał pan Tormenini, że datowano na siódmy wiek przed założeniem miasta, ale siedemnasty! Ale rozumiem, wyniki badań opublikowała „Archeologica Auriana”, tam już nie takie rzeczy się „poprawiało”.
Do sali wszedł właśnie następny wykładowca i van Clyde ogłosił, że podbije karty obecności zniesione przez episkopów grup. W międzyczasie wypatrzył Alicję i podszedł do niej, widać Mercator chciał być pewny, że się spotkają i przekazał zdjęcie dziewczyny profesorowi.
Znacznie się różnił od Starobrzeskiego – wysoki, postawny, obdarzony tubalnym głosem. Ubrany był w modny garnitur z delikatnym śladem złotej nici i buty ze skóry aligatora. Rzeczywiście, wyglądał na takiego, który nie musi się bać utraty skromnej, uniwersyteckiej pensji.
- Panienka Alicja Canissi? - spytał, kłaniając się. Nadzwyczaj uważnie lustrował jej twarz, jakby chciał mieć pewność, że to osoba ze zdjęcia, a nie tylko ktoś bardzo podobny. Wyciągnął rękę w sposób sugerujący chęć ucałowania w dłoń. Pozwoliła mu na to, gdyż rzadko spotykała się z tą archaiczną może, ale gustowną formą przywitania.
- Tak, to ja. - Maniery miał profesor bardzo dobre, nawet nie popluł jej dłoni. - To mój narzeczony, Marco Aureliusz de Marcia.
- Dzień dobry... Panie profesorze... - Marek nie bardzo wiedział jak się zachować, właściwie był tu przez przypadek, ale mimo to ukłonił się nisko. Profesor kiwnął głową z aprobatą i zwrócił się do Alicji:
- Oj, namieszała pani, namieszała... - przyznał nieco żartobliwe. - Już słyszałem na korytarzu, że profesor Ludi musiał walczyć z niewiedzą na temat Drugiej Imperialnej... Tak na poważnie, to się trochę spieszę. Proszę dać mi płytę, a omówię jej zawartość z Mercatorem, jak tylko ją przejrzę.
Wyciągnęła płytę z torebki i podała ją van Clyde'owi. Ten szybko włożył ją do teczki i udał się do wyjścia, skracając pożegnanie do zwykłego „Do widzenia”.
Marek wzruszył ramionami. To był wykładowca gościnny, dorabiający sobie niezobowiązującymi wykładami letnimi, tacy zawsze się gdzieś spieszyli. W tłumie mignęła mu Olivia Nattale, episkop jego grupy. Wyciągnął z kieszeni złożoną na cztery kartę obecności na letnich wykładach gościnnych i przeprosił na chwilę Alicję. Miał potem za co przepraszać, bo zaraz napatoczyła się Sigismunda Fryd, studentka drugiego roku psychologii i psychiatrii. Jej zielone oczy zwęziły się, umalowane czerwoną szminką usta wykrzywiły, a cała twarz nabrała demonicznego wyrazu.
- O, panienka Canissi. Jak zwykle pięknie ubrana - zakpiła, na widok skromnego ubioru Ali. Ona sama wystroiła się w najnowszą kolekcję Deora, półprzezroczystą w najważniejszych miejscach i uwydatniającą kobiece kształty. Rude włosy upięła w ogromny kok, pachniała najnowszymi i najdroższymi perfumami. Mimo że postarała się o równie wyzywający makijaż, Alicja dojrzała jedną wadę tego stroju. Metki i szyk przegrały z białogórskim, kapryśnym latem i nos naczelnej feministki wydziału pięknie się czerwienił. - Dalej trzymasz się tych swoich patriarchalnych ograniczeń i hamulców? Nadal boisz się zaznać przyjemności z powodu wyimaginowanej duszy?
- Witam. - Alicja czuła się na siłach na babskie przekomarzania, zresztą nigdy nie potrafiła wzbudzić w sobie jakiejś większej sympatii do Sigismundy. Najwyżej litość, gdyż nie wyobrażała sobie jak można znaleźć szczęście, negując tak oczywistą rzecz, jak miłość między osobami różnych płci. - Dalej się trzymam moich patriarchalnych ograniczeń. A hamulce są cenne, bo bez nich można uderzyć w ścianę. A wtedy, jak mawia wuj Honoriusz: „Syf, kiła i mogiła”. Same przyjemności, nieprawdaż?
Miała nadzieję, że dyskusję urwie powiedzenie zawierające dwie z „przyjemności”, jakie Fryd już poznała. Myliła się, tyrada dopiero się zaczęła:
- Nowoczesne społeczeństwo nie powinno kierować się przestarzałymi ideałami starców i eunuchów... - Sigismunda rzuciła najwyraźniej jakiś wyuczony tekst, bo Alicja miała pewność, że gdzieś to już słyszała. - Ograniczasz swoją seksualność, co niechybnie prowadzi do nerwic, rozstroju całego organizmu... Ale do psychoterapeuty nie pójdziesz, bo masz swojego, śliniącego się na widok twoich cycków kapłana, który powie ci, ile masz dać na tacę, by twój bożek zesłał ci spokój. No, powiedz, czy nie czułaś czasem ochoty na dziki, zwierzęcy seks z przypadkowo poznanym facetem? Albo z tym twoim Mareczkiem... Poczuj, że masz cipę, ty mała, pieprzona, chora dewotko...
Miała pecha, nie trzeba było wrzeszczeć jak na wiecu Partii Gender. Profesor van Clyde zapomniał swojego ulubionego pióra i wracając do katedry, usłyszał końcówkę rozmowy. Podszedł i spoliczkował Sigismundę. Wywołał tym salwę braw – studenci historii raczej byli tradycjonalistami. Profesor Tibaldo natychmiast podszedł i zażądał wyjaśnień. Fryd chciała coś powiedzieć, ale została uciszona przez studentów, którzy z radością fotografowali jej biało-czerwoną twarz. Van Clyde spokojnie wytłumaczył w czym rzecz:
- To coś właśnie obraziło w mojej obecności miłą i szlachetną damę. Poczułem się w obowiązku interweniować, gdyż gdybym tego nie zrobił, znajomy tej pani mógłby być dużo mniej delikatny. Możliwe, że policzkując to coś, ocaliłem temu życie.
- W jaki sposób została ta pani obrażona? - spytał profesor Tibaldo, troszkę otyły, łysawy mężczyzna w sile wieku.
- Została nazwana małą, niezdrową osobą o zbytnim entuzjazmie religijnym, w dodatku wysunięto insynuację, iż odbywa ona stosunek płciowy. Mam nadzieję, że to pani potwierdzi, gdyż nie chciałbym wyjść na damskiego boksera.
- To prawda... - Alicja była zawstydzona tą sytuacją. Nie lubiła stosowania nawet tak wręcz tradycyjnej i symbolicznej przemocy.
- I co? - warknęła Fryd, nieco prowokacyjnie. - Wyrzucicie mnie za to ze studiów czy każecie dać na tacę?
- Dostała pani, to, co się należało - rzucił Tibaldo, wracając do katedry. - Dzisiaj nie zostanie pani męczennicą.
- Dziękuję... - Van Clyde ukłonił się Alicji i ruszył za nim.
Fryd niemal wybiegła, a Alicja spokojnie opuściła salę. Z pozoru spokojnie, bo kolejna rozmowa z osobą pokroju Sigismundy mogła się skończyć źle. Alicja miała dość plotek, pomówień i bycia nazywaną „wieczną dziewicą”. Była wolna – mogła ubierać się tak, by mężczyźni się za nią oglądali, mogła pójść na imprezę i napić się piwa, mogła pójść z Markiem do łóżka. Ale nie chciała. I tyle. Trochę ją to kusiło, ale odparcie jednej pokusy dawało jej siłę do kolejnych wyzwań. Czuła się nieco lepsza od innych, starała się być przykładem dla swoich młodszych kuzynek i przede wszystkim: nie wyobrażała sobie, jak Marek miałby ją szanować, skoro ona sama traktowałaby swoje ciało jak towar na pokaz i sprzedaż.
Sam Marek czekał na zewnątrz. Nie musząc już tak dbać o wygląd, spokojnie założył przyozdobioną odciskami dłoni kurtkę.
- Coś się stało? - spytał, chowając do torby kartę. - Podbijał asystent, udało mi się wcisnąć do kolejki więc w miarę szybko poszło.
- Nie, nic takiego... - mruknęła wymijająco Alicja. - Fryd znowu chciała się popisać i dostała w twarz...
Marek wyobraził sobie, jak Alicja wykonuje zamach, a potem głowa Sigidmundy przelatuje przez całą salę, ciągnąc za sobą fontannę krwi.
- Żyje? - spytał, pamiętając, jak Alicja omal nie połamała mu żeber po pewnym zdanym egzaminie.
- Żyje. Ale ja się paskudnie czuję. Chodźmy już do „Beatrycze”.
Wyszli tylnym wyjściem, by ominąć gotowy do wyruszenia w trasę Nangobus i ruszyli na spotkanie z tajemniczą nieznajomą. Alicja zastanawiała się, kim ona może być. Podzieliła się Markiem swoimi teoriami o operatorce monitoringu, łowczyni nagród bądź fance fantastyki. Marek odrzucił drugą tezę.
- Sprawdzałem listy zleceń wszystkich sześciu kompanii Łowców Głów - wyjaśnił, omijając psie odchody. Przynajmniej miał taką nadzieję. Że ominął i że były one psie. - Aktualnie nie działa nikt poza jednym, zatrudnionym przez ród Teratosso do schwytania złodziei.
- Akurat. - Alicja znała te bajeczki. Wariat, który zabił na jej oczach ochroniarza, też oficjalnie zajmował się tropieniem szantażysty. - Pewnie wymyślił bajeczkę...
- No, na mieście krążą plotki, że stary Valentino Teratosso chce pomścić śmierć synów. Tak więc, mamy już drugie dno.
- Śmierć synów? - Wieści poruszyły dziewczynę, która pamiętała o Leonie i jego strasznym losie. - Co się stało?
- Nie wiem. Ktoś podobno zastrzelił Camillo. - Marek poczuł lekki żal, był raz na imprezie u Dziewięciopalcego. - Pewnie Teratosso myślą, że to ten sam co zabił Leona.
- A propos rodu Teratosso; czy mają oni w herbie węża? - spytała Alicja, wskazując na limuzynę zaparkowaną tuż obok restauracji „Dante”. Wsiadała do niej właśnie Sigismunda Fryd.
- Tak. - odpowiedział Marek. Naprzeciw „Dante” dostrzegł już szyld „Beatrycze”. - Pamiętasz, jak zabito Leona Teratosso?
- Tak. - Dziewczyna szybko skojarzyło, o co chodzi. Rozszarpany syn, Łowca mający go pomścić, ktoś zainteresowany wilkołakami skierowany przez Mercatora, spotkanie po drugiej stronie ulicy. - Podejrzewasz, że...
- Wejdźmy do ogródka piwnego siedzi tam kilka osób. - Wszedł na jezdnię tuż za rozklekotaną śmieciarką, za którą kłębiła się czarna chmura much. - Na szczęście Łowcy Bestii lubią podobno wygłaszać tyrady przed strzałem, więc może będziemy mieć czas im to wyjaśnić.
- Jak wytłumaczyć fanatykowi, że to nie ja zabiłam Leona Teratosso? - Alicja przebiegła przez jezdnię. Marek szedł powoli, w połowie drogi jednak pomyślał o Nango i jego pojeździe i mocno przyspieszył.
- W zależności od tego czy trafisz na milczka czy gadułę... - Marek udał, że przeprowadza w myślach skomplikowane obliczenia. - ...masz tak mniej więcej od godziny do dwóch lat.
- A po czym poznam takiego typa?
Marek zerknął do ogródka i stanął jak wryty. Miał nadzieję, że ten, kogo zobaczył, nie dostrzegł jego reakcji. Był zajęty pisaniem czegoś na kartce. Podał ją kelnerce, a ta zaniosła ją do środka. Mężczyzna zajął się rozmową z towarzyszką. De Marcia szepnął, starając się zachować spokój.
Poznasz go po tym, że nosi skórzane ciuchy, bandanę z godłem swojej gildii, zawsze ma pod ręką dwururkę i kolta. - odpowiedział na jej ostatnie pytanie. - Ponadto maczetę do odrąbywania głów.
- Jak ta dwójka pod ścianą?
- Dokładnie tak.


- Powinniśmy go zastrzelić tu i teraz! - Młoda, szczupła kobieta zacisnęła pięść i spojrzała w oczy towarzyszowi. - Teraz albo nigdy!
- Nie - odparł potężnie zbudowany Murzyn. Wyglądał jak góra, wielki i spokojny. To nie była pierwsza taka robota i nie ostatnia. Skrzyżował ręce na pierwsi i powtórzył po raz trzeci swój argument. - Zabił dwójkę Dzieci Lilith. Należą mu się dwa miesiące spokoju.
- Jest zbyt potężny! - upierała się kobieta. Jej twarz straciła resztki urody, wykrzywiona grymasem złości. Wąskie usta zacisnęły się okrutnie, skośne oczy mogłyby zabić. - Mamy zlecenie! Ma zginąć dziś!
- Wojna z Dziećmi Lilith jest ważniejsza niż wszelkie umowy zawarte między Zakonem a śmiertelnikami. - przypomniał mężczyzna. - Szczególnie z tymi pokroju rodu Teratosso i Fabiusza Aureliusza.
- Starzejesz się, Salvator... - Kobieta wbiła spojrzenie w jego twarz. Nie mrugnął okiem.
- Dojrzej, Lee. - odparł tylko. - Jesteś akolitką pod moją komendą. Ja decyduję, co jest ważniejsze...
Przerwał, gdyż podeszła do nich kobieta siedząca dotąd po drugiej stronie ogródka. Spytała z lekkim wschodnim akcentem o datę, gdyż nie przywykła do kalendarza auriańskiego. Usłyszawszy odpowiedź była lekko zawiedziona. Wyjaśniła, że minął ją jakiś festiwal. Gdy odeszła, Salvator postanowił wykorzystać jej błogosławiony stan do wytłumaczenia Lee kwestii priorytetów Zakonu Łowców Bestii:
Właśnie dla takich jak ona Fundator założył Zakon. Nie dla bogatej szlachty, chcącej zwalczyć niewygodnego zbira. Nie dla głupców szukających sławy i pieniędzy. Dla ludzkości. Edh Vaardh dręczył ród ludzki od pół tysiąca lat. Jego towarzyszka lubiła bawić się ofiarami. Mam też poważne wątpliwości do tego, czy wendigo byłby zdolny używać takiej broni. Jeśli wybiło zęby Dziecku Lilith, łapę wendigo spaliłoby w minutę. Podejrzewam, że pan Teratosso okłamał nas w kilku sprawach. Dlatego postanawiam ustalić dla Eryka Widłowskiego czas łaski długi na dwa miesiące. Od dzisiaj do... dwudziestego listopada. Dwa miesiące czasu laski i dwa dni na wyjaśnienie sprawy jego kwalifikacji.
- Źle robisz, wiele osób może zginąć z jego ręki - mruknęła kobieta.
- Jak na razie wiem, że na pewno zginęły dwa wampiry - przypomniał Salvator..
- A Leon Teratosso? - spytała Lee, uderzając pięścią w stół. - Camillo Teratosso? Tych trzech?
- To, że zabił ich pan Widłowski, wiemy tylko i wyłącznie z relacji pana Teratosso. A jemu od pewnego czasu nie ufam.
- Co teraz robimy?
- Poinformujemy pana Widłowskiego, że może wyjść spod stołu. - Salvator uśmiechnął się, ukazując szereg stalowych zębów. Normalne wybiło mu skrzydło Hitzilopochtliego na jego inicjacyjnej wyprawie do Ahaiapotlan. - A potem poprosimy pana Teratosso o wyjaśnienia.
Zawołał kelnerkę, poprosił o kartkę, długopis, duże piwo i lemoniadę.
- Jak wypijesz, rozrabiasz - wyjaśnił w odpowiedzi na burknięcie Lee.
Gdy otrzymał kartkę, poprosił kelnerkę o przekazanie wiadomości. Zapisał standardową formułkę i postawił swój podpis.
- Proszę dać to temu dżentelmenowi spod stołu pod oknem w środku. - poprosił, dodając: - Boję się, czy nie rzuciłby mi się do gardła... I radzę tego nie czytać, bo chyba bym zabił...
Kelnerka uśmiechnęła się, nie wiedząc jak bardzo dosłowne były dwa ostatnie zdania. Salvator tymczasem poprawił kurtkę i wstał.
- Idę spytać się pana Valentino skąd pomysł, by przyjechać akurat tutaj, kim jest pan Widłowski i dlaczego chce jego śmierci tak szybko.
Minął się z dwojgiem młodych ludzi. Lee nazwała ich w myślach „Pedantką” i „Marzycielem”. Pedantka była ubrana skromnie, elegancko i odpowiednio do aury. Marzyciel zaś prezentował się niezwykle okazale w modnie upapranych ciuchach. Usiedli nieco zaniepokojeni w rogu, tak jakby chcieli się jak najbardziej odsunąć od stolika Łowców Nagród.
Lee postanowiła się trochę rozerwać i łamanym auriańskim rzuciła do nich:
- Ja po chomik...
Jakoś tylko ją to rozbawiło. Wzruszyła ramionami i odebrała zamówione trunki. Dostała też odpowiedź od Widłowskiego.
„C.T. i V.T. Kod 015”
- Cyrograf i ofiara z ludzi? - prychnęła, wiedząc, że ten kod został wymazany z Księgi Szyfrów Zakonu. Był tak rzadki jak kod „0” - opętanie przez Lilith. Ale tego kodu nikt nigdy nie wymaże, bo jakiś tam Fundator uparł się, by walka z tym demonem była najwyższym celem istnienia Zakonu.
Pokręciła głową, wyobrażając sobie śmiech Salvatora, gdy mu to pokaże. Kod 015 był jednym z tych o najwyższej wadze. Należało wtedy zwołać jak najwięcej członków Zakonu, poinformować Świątynię Arkana, porzucić wszelkie zlecenia... Żałosna próba odwrócenia uwagi.
Z drugiej strony – kody trzycyfrowe były znane tylko Łowcom, nie udostępniano ich opinii publicznej. Podejrzewała, że demony też znają kilka kodów. Kolejny powód, dla którego ten wendigo powinien zginąć.
Od kiedy kawataro omal jej pożarł, wiedziała, czym jest zło. Pragnęła je zwalczać, niszczyć, zgniatać i miażdżyć. Nie rozumiała, jak ktoś taki jak Salvator może dawać fory bestii odpowiedzialnej za masakrę na Isla Paradiso. Coś, co zabiło komandosów z trzech najlepszych, najbardziej elitarnych oddziałów Imperium nie mogło być choćby neutralne, o dobrym już nie wspominając.
Zajęła się podsłuchiwaniem rozmowy między Pedantką a Marzycielem. Mówili po widlańsku, Lee nie rozumiała za wiele, tyle ile dało się wywnioskować ze słów pochodzenia auriańskiego czy saksońskiego. Jakieś przyjęcie, jakiś kupiec, jakiś interes, boisko. Nuda. Salvator stał koło zaparkowanej po drugiej strony ulicy limuzyny i coś mówił. Zazwyczaj nie bawił się w długie rozmowy z klientami. Nie lubił dużo gadać.
To był cud, że wziął ją na akolitkę. Od dziesięciu lat był uznawany za największego w Zakonie wojownika. Opanował biegle każdy znany ludzkości styl walki i każdą metodę zwalczania demonów. Nikt nie wiedział, gdzie się tego nauczył – po prostu kiedyś przyszedł do Świątyni Arkana i poprosił o przyjęcie. Przez dwa lata szorował podłogi, by po kilku próbach odsiewowych pokonać wszystkich Mistrzów.
Zniszczył kilka sekt, wiele demonów, setki zwykłych bestii. Zawsze sam, raz tylko wezwał pomoc. Był legendą.
I dobrym człowiekiem. Wyciągnął ją ze slumsów Edda, pomógł jej rodzinie, nigdy nie widziała, żeby się wściekał na ludzi, nigdy też nie zachowywał się jak cham. Można powiedzieć, że w porównaniu z wieloma członkami Zakonu mógł uchodzić za świętego męża.
Dlatego też niemałym zaszczytem było zostanie akolitą u Salvatora. Zawsze część sławy spływała na towarzysza, choćby ten tylko prowadził rozmowy z klientami. Przed wyruszeniem kilkanaście razy sprawdzali sprzęt i oglądali mapy najbliższych okolic – samochodowe, topograficzne, hydrologiczne, prognozy pogody... Potem analizowali rozkłady jazdy pociągów, miejscowe legendy i podania, kronikę pretoriańską... Była wcześniej towarzyszką kilku Łowców, ale żaden z nich nie był takim perfekcjonistą.
Dlatego drażniła ją ta pobłażliwość w stosunku do tego czegoś, zwanego Erykiem Widłowskim. Co z tego, że zapewne nie był wendigo? Wiedzieli na pewno, że zabił już kilku ludzi, wiedzieli, że potrafi stać się wilkiem i wilkołakiem, że potrafi się przemieszczać w przestrzeni tak jak Rzeźnik z Brzezin. Powinni byli go zabić teraz gdy jest wykończony, głodny i bezbronny. Zapewne wystarczyłby jeden strzał w głowę. Jego koleżanka raczej nie zdąży zareagować. Salvator będzie musiał zaakceptować fakt dokonany.
A może lepiej go ciąć w głowę? Ostatnio ostrzyła maczetę kilka godzin. Powinna z łatwością przeciąć czaszkę. Przy odrobinie wysiłku mogłaby zabić oboje jednym cięciem. Ta idiotka na pewno wie, kim on jest. A skoro tak, powinna nawet jej pomóc.
Potem pójdzie do limuzyny i pokaże temu staremu głupcowi, że nie musi jej niańczyć. Teratosso dobrze płacił, może nawet będzie dawał stałe zlecenia.
Poprawiła pas z maczetą i wstała z krzesła. Życie na ulicach pełnych bandytów, sutenerów, złodziei i innych śmieci nauczyły ją, że złu nie wolno pobłażać. Trzeba je zabić, nim urośnie w siłę. Do niedawna Salvator to rozumiał – zabił przecież drania, który chciał ją zgwałcić. Teraz będzie musiała radzić sobie sama. Jeśli uzna jej czyn za zdradę, będzie wyklęta przez Zakon. Może założy wtedy własny. Bez czasów łaski, bez dociekania i bez litości. Bez dziesiątek sekcji rzekomo słuchającej jakiejś tam Świątyni.
- Ty gdzie? - spytał Salvator, wchodząc spokojnie do ogródka. - Zbieraj się, idziemy zadzwonić.
- Masz coś pilniejszego niż wendigo? - spytała, wiedząc, że teraz nie da rady wcielić swoich planów w życie.
- Kod zero - odparł Salvator, chwytając za strzelbę. - Jest w tamtej limuzynie.

Sigismunda Fryd rozsiadła się w limuzynie i przyjęła od Teratosso kieliszek wina. Najpierw rozkoszowała się aromatem trunku, a potem kilka razy wciągnęła powietrze.
- Zabito tu córkę Ewy... Cudowny aromat... - westchnęła, po czym lekko siorbiąc, opróżniła kieliszek.
- Dzięki ci, Lilith... - Pochwala mile połechtała pychę Fabiusza-Baala. - Czy wytypowana przez Pana ofiara nadal jest tak wartościowa, jak donosili informatorzy.?
- Jak najbardziej, kurwa, jak najbardziej. - Fryd-Lilith potarła policzek, gdzie można już było zauważyć kontur dłoni. - I raczej nie zanosi się, by w najbliższym czasie straciła na wartości. Co z tą drugą? Podobno ma raczej wartość sentymentalną...
- Ten stary pierdziel – Tu Fabiusz-Baal wskazał przysłuchującego się tej rozmowie Teratosso. - chce ją zabić za swojego syneczka. Wzruszające, nieprawdaż? Ale ją także wskazał nam Pan. Tylko nie wiem czemu... - Głos Fabiusza nagle stał podejrzliwy.
- Myślisz, że ten stary patafian chce nas wykiwać? - mruknęła Fryd, dopijając wino. - Że chce nas tylko wykorzystać? Przecież nic nie może zrobić, dopóki jest uwięziony.
Nagle Fabiusz-Baal chwycił Sigismundę-Lilith za gardło. Ta wbiła paznokcie w jego rękę, lecz nic to nie dało. Tylko palce opętanego następcy tronu zacisnęły się mocniej.
- Gadaj, co wiesz. - zażądał Baal głosem nieprzypominającym w niczym ludzkiego. - Co robi w okolicy Belzebub? Dlaczego nagle postanowiłaś się dołączyć? Kim jest ta dziwka, Canissi?
Lilith była bezbronna, mimo iż Baal był niższym od niej demonem. Stał jednak na czele Upadłych i teraz mogła jedynie błyskać fioletowymi oczami. Kolejne szarpnięcie nic nie dało, więc wydusiła, rzężąc:
- Lupusaidka... Canissi jest z rodu Ireny...
- Nie wierzę... - Baal-Fabiusz zacisnął też drugą dłoń i oparł się całym ciężarem ciała. Twarz Sigismundy-Lilith spurpurowiała, choć od męki cielesnej gorsze było to, jak demon zaczął dręczyć demonicę. - Sam Pan tylko może uczestniczyć w rytuale poświęcenia córki czy syna Wilka!
- I będzie... - zapewniła wyczerpana Lilith. - To on zwołał Trzynastkę... Hades przygotował dla nas ciała z obsydianu...
Fabiusz-Baal zwolnił uścisk i pogrążył się w myślach. Tylko krew dwójki Dzieci Wilka połączona z krwią trzynaściorga Dzieci Ewy mogła wyzwolić Pana z okowów nałożonych przed wiekami przez Archanioła. A i tak jedno z Wilcząt musiałoby umrzeć, nim się urodzi. Był to kosztowny warunek, ale sam Satanael taką sobie wyznaczył cenę wykupu, gdy tysiące lat temu Archanioł przekazał mu, że może prosić Stwórcę o cokolwiek. Zamiast prosić o wybaczenie, Upadły uniósł się dumą i powiedział, że chce by kluczem do jego kajdan była taka a taka krew w takich a takich warunkach. Na to Archanioł zaśmiał się i wyraził zgodę. I przypomniał, że Dziecię Wilka nie może być zabite, nim się narodzi, wychodząc z łona Wilczycy.
Baal pamiętał, że ryk wściekłości, jaki wydał z siebie Satanael, rozbrzmiał nawet na samym dnie piekła. Ale jeśli teraz znalazł jakiś sposób, by tego dokonać...
Wielka Trzynastka – najpotężniejsze demony świata zebrane w jednym miejscu. Upadli aniołowie towarzyszący ludzkości w czasach jej największych upadków, korzystający z wizerunków bożków przez nią stworzonych by tym więcej dusz odciągnąć od Najwyższego. Lilith, Hades, Belzebub, Hitzilopochtli, Wendigo, Tai Shan, Asztarte, Set, Loki, Sziwa, Swarożyc, Ktulu – i oczywiście Baal. Byli zajęci walką z ludźmi i Aniołami, a także zbyt nieufni wobec innych by nawiązywać współpracę. Ale teraz wezwał ich sam Pan. A ten był związany zbyt ciężkimi klątwami, by wychylać się z powodu byle drobnostki.
- Jak chce zabić Pchlarza nim ten przestanie być chroniony przez Rękę Anioła? - spytał, widząc, że Lilith-Fryd jest już zdolna do mówienia.
- Nie wiem - odrzekła ta z wielkim trudem. - Mogę tylko powiedzieć ci, że mają się tu spotkać obie.
- Zobacz, czy już tam jest - rozkazał Baal-Fabiusz, otwierając barek. Wydobył z niego najlepszy dostępny na rynku rocznik Castel de Champee, odkorkował i pociągając prosto z butelki. Był wściekły: czuł, że jego pozycja jest zagrożona. Zbyt wielu narobił sobie wrogów wśród innych Upadłych, by teraz pozwolić sobie na choć drobne objawy słabości. Już to, że zawarł pakt ze śmiertelnikiem w obawie przed pogonią zastępu niebieskiemu, sprowokowało kilku jego podwładnych do zmiany protektora.
Lilith-Fryd chwilę milczała, a potem wytrzeszczyła oczy.
- Ja cię sram... - zaklęła. - To zwykła kobieta. A w środku mały Pchlarz.
- Czyli nie jest chroniony przez Rękę Anioła! - zakrzyknął tryumfalnie Baal-Fabiusz. - Kto w takim razie jest ojcem, do jasnej cholery?
Związki Lupusaidów i ludzi były zazwyczaj niepłodne. Nie wynikało to z odrębności gatunkowej, bo genetycznie nic nie różni lykantropa w pełnej krasie od jasnowłosej blondyneczki. Ktoś to tak zorganizował, chyba na złość Satanaelowi. Jeśli już dochodziło do tego, że była możliwość dorwania małego Lupusaidy, ten miał zwykle wyjątkowo potężnego tatusia albo mamusię.
Teratosso długo zwlekał z odpowiedzią na pytanie Fabiusza-Baala, znając dobrze odpowiedź.
- Eryk Widłowski - szepnął cicho, lecz oboje opętani zaraz zwrócili na niego wzrok. Wyczytał w ich oczach ciekawość i żądzę wiedzy, więc kontynuował. - To jedyny Lupusaida, przynajmniej według mojego stanu wiedzy, który mógłby mieć z nią bliższy kontakt. A wiecie, że spełnia wszelkie kryteria do bycia ojcem mieszańca. Od dawna się nim interesujecie, jest nieślubnym synem Wędrowca, jest potężny.
- To nie ulega wątpliwości. Ale jego potęga to nasze dzieło - przypomniał Baal-Fabiusz, dobrze wiedząc, że Piekło zadbało o to, by Eryk Widłowski był najbardziej skrzywioną duszą na świecie. Mieli co do niego wielkie plany, ale jak zwykle musieli się wtrącić Czarni. Dziwne, że tak późno, ale chwile, gdy grali im na nosie były tak rozkoszne, że trudno było je analizować.
- Miejmy nadzieję, że nie ukręciliśmy bicza na nasze własne karki - uprzedziła Lilith-Fryd. - Pamiętasz tamten świat, jak cieszyliśmy się, że sam Stary musiał zejść do nas? A jaki był potem płacz i zgrzytanie zębów, gdy tak po prostu wyszedł, zostawiając nam prawie puste Piekło? Co, jeśli... - przerwała, gdy w szybę tuż obok Valentino zastukał czarnoskóry mężczyzna w skórzanym stroju Łowców Głów. Fabiusz wykrzywił się, splunął na podłogę i wskazał Teratosso, by ten usiadł koło okna a Fryd dał znak, by jak najbardziej się odsunęła. Valentino wykonał polecenie zlany zimnym potem. Dyskusja mająca miejsce w jego obecności była dość przerażająca – przecież to on sam okazał się najzwyklejszym narzędziem w rękach Zła. I to jakim – narzędziem narzędzia! W dodatku siedział właśnie w samochodzie z dwoma potężnymi demonami, mając, nie dalej niż pół metra od siebie, kogoś, kto przysiągł demony zwalczać.
Z wielkim strachem naciskał przycisk opuszczający szybę. Salvator nawet się nie pochylił, nie przywitał, tylko od razu przeszedł do rzeczy:
- Okłamał mnie pan, panie Teratosso.
- Nie rozumiem... - skłamał Valentino, nie wiedząc jak naciągnął tę historię. Na szczęście, gdyby Łowcy Głów chcieli likwidować każdego, kto ich okłamie, mieliby problemy ze znalezieniem takiej ilości amunicji.
- Choćby co do tego, w czym ma przeszkodzić panu i Fabiuszowi Aureliuszowi pan Widłowski. - zaczął wyliczać Salvator. - W okolicy roi się od demonów, bardzo potężnych demonów. Także to, że pan Fabiusz może próbować dobierać się do mojej akolitki budzi mój niepokój. Może mi pan to wyjaśnić?
- Czy te nieścisłości odwloką wykonanie zadania? - Teratosso zerknął kątem oka na przycupniętych po drugiej stronie wozu Lilith-Fryd i Baala-Fabiusza. Zaraz jednak odwrócił wzrok, przerażony wyrazem ich twarzy. Oboje wytrzeszczyli oczy, ich źrenice zajmowały całą tęczówkę. Zacisnęli szczęki, szczerząc zęby w gniewnym grymasie. Ręce zapletli na piersiach, spazmatycznie wykrzywiając palce.
- Prosiłem o wyjaśnienia, nie o kolejne pytania. - Salvator, raczej na pokaz niż z rzeczywistej złości, zacisnął wielką pięść tuż przed nosem starego szlachcica.- Jeżeli ich nie otrzymam, rezygnuję natychmiast.
Teratosso spojrzał pytająco na Fabiusza. Z jego ust cieknął obfity strumień krwi, nieco cieńsze strużki wypływały z uszu i nosa. Skóra mu pobladła, stając się przy tym niemal przezroczysta. Były następca tronu pokręcił głową, a w głowie Valentino rozległ się znajomy głos Baala. Nigdy jednak nie był tak pełen strachu, nienawiści i bólu.
„Przepędź więc tego jebanego skurwysynaaaa...”
- A więc nie będziemy kontynuować współpracy - odrzekł bardziej dyplomatycznie Teratosso, czując, że lepiej nie irytować osoby pokroju Salvatora, gdy nie dzieliła ich nawet zwykła szyba samochodowa. - Pańska Sekcja otrzyma ode mnie neutralną opinię, jeśli zwróci pan zaliczkę.
- Moja Sekcja będzie miała wkrótce ciekawsze rzeczy do roboty niż czytanie jakichkolwiek opinii - rzucił Salvator, odchodząc.
Gdy oddalił się na dziesięć kroków, Baal-Fabiusz syknął, chowając twarz w dłoniach. Fryd-Lilith oparła głowę o szybę samochodu. Dyszała ciężko, wodząc mętnym wzrokiem.
- Cóż za potęga... - Głos jej się łamał, włosy rozrzucone miała w nieładzie, skórę podrapaną jej własnymi paznokciami.
- Kim on jest? - spytał Teratosso Baala-Fabiusza, który ścierał właśnie krew z ramion. Całe ubranie miał pokryte mniejszymi bądź większymi plamami.
- Nie wiem, do jasnej cholery... - wysyczał demon. - Ale mam nadzieję, że ten atak był skuteczny tylko dzięki efektowi zaskoczenia. Prawie nas nie pozabijał. Na pewno wie już, że Lilith tu jest... Zaraz będziemy tu mieli ich na pęczki. Widłowski też jest wolny. Co wiemy o Czarnych?
- Jest ich tu siedmiu. - powiedziała Lilith-Fryd, spluwając za lewe ramię. - Kończą służbę, sami wprawni wojownicy. I jest z nimi ktoś, kogo Dionizos nie rozpoznał, ale jego opis kogoś mi przypomina...
- Kogo? Archanioła Gabriela?! - Fabiusz-Baal ryknął, plując krwią. Grunt pod nogami zaczynał im się palić. Jeszcze pięć minut temu planowali uwalniać Pana Upadłych, a teraz musieli martwić się największym od tysiąca lat nagromadzeniem sił sprzyjającym Panu Zastępów.
- Nie - zaprzeczyła Lilith. - Wygląda jak stary, chudy facet. Gdy go spotkałam w Chateau de Fleurs, nosił habit jałmużników. Ale gdy wypytałam o niego moje Dzieci, okazało się, że nie brzydzi się nawet zawodem komedianta, byleby tylko któregoś z nas dorwać.
- Jest potężny? - spytał Baal-Fabiusz.
- Wypędził mnie jednym słowem. - Fryd-Lilith przypomniała sobie ten dzień i poczuła tamten gniew jakby dopiero co spojrzała w szare, bezlitosne oczy i usłyszała krótkie, proste „Wynocha”. - A troje moich Dzieci spopielił jednym spojrzeniem.
- Czy może tu być? - Fabiusz-Baal rozejrzał się podejrzliwie po okolicy. - Znaczy: w pobliżu?
- Nie wiem - syknęła coraz bardziej wściekła Lilith. Salvator omal jej nie wykończył, była głodna a czekała ich wielka bitwa. - Mijał mnie wiele razy w korytarzu, patrzyłam mu w oczy, ale jaki to skubaniec dowiedziałam się, dopiero gdy wystąpił otwarcie przeciw mnie.
- Nie ma co pierdolić kotka za pomocą młotka - uznał Baal-Fabiusz. Były to niezbyt eleganckie słowa, nieadekwatne zresztą do jego stanu ducha. Czuł się cudownie, być może poprowadzi siły Zła do ostatecznej bitwy z siłami Dobra. - Lilith, umiesz prowadzić ten pojazd?
- Chyba tak. A co?
Niech szofer otrzyma należną zapłatę.
- Rozumiem, kotku... - Lilith uśmiechnęła się uwodzicielsko i wyszła z wozu. Po chwili siedziała już koło kierowcy i obejmowała go czule. Teratosso z gry świateł na szybie oddzielającej szoferkę od pasażerów domyślił się, że położyła mu głowę na ramieniu, po czym zrobiła krok dalej całując go w szyję. Valentino i Fabiusz-Baal usłyszeli krótki krzyk bólu, a potem jedynie ciche ssanie i siorbanie.
Jego oczy zapłonęły nagle krwistoczerwonym blaskiem. Mruczał coś w języku, który zjeżył Teratosso włosy na karku. Każde słowo brzmiało jak obelga, każde zdanie jak klątwa. Zdawało się, że syczał najstraszliwsze zaklęcia znane demonom i ludziom, przepowiadał zagładę i chaos, wzywał do bratobójstwa, gwałtów i rabunków. Melodia i ton zdawały się kpiną z ludzkiego języka, parodią i wykrzywieniem.
Baal-Fabiusz zaczął mówić coraz głośniej, coraz mocniej akcentując każdą sylabę. Dołączył też gestykulację, najpierw samymi rękami, potem już cały kołysał się w rytm inkantacji. Srebrna listwa, na której Teratosso oparł dłoń zaczęła drżeć lekko, brzęcząc metalicznie. W końcu zaklęcie nabrało mocy tak wielkiej, że wezwanie Baala trafiło pewnie do wszystkich demonów, opętanych i bestii w północnych prowincjach:
- PRZYBYWAJCIE NA BITWĘ, O UPADLI!
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#19
Przemoc, tudzież wulgaryzmy w obcych, zmyślonych językach! Nie jest to reklama tylko ostrzeżenie.

X


Do pustej filiżanki wpadła sześćdziesiąta druga kropla deszczu. Alicja ziewnęła, znudzona liczeniem i spojrzała w górę, próbując znaleźć dziurę w czaszy parasola. Wysłużony materiał mimo licznych łat i szwów przegrywał walkę z coraz intensywniejszym deszczem. Kobieta nudziła się niemiłosiernie odkąd poprosiła Marka, żeby zniknął na jakieś pół godziny, by nie odstraszać tajemniczej nieznajomej swoją obecnością. Nie wzięła nic do czytania, nie miała z kim pogadać. Ciężarna kilka stolików dalej była zajęta szkicowaniem czegoś, a do tego jasno dała do zrozumienia, że czeka na ważne spotkanie i nie ma czasu na pogaduchy.
Powrót Marka przywitała więc Alicja ze sporą dozą radości. Opowiedział jej o meczu, jaki obejrzał w pobliskim pubie. Czwartoligowe rozgrywki, Pogoń Dogoń rozgrywała mecz towarzyski ze Zdartymi Chodakami. Jej zawodnicy za nic nie mogli dogonić przeciwników, choć ci biegali jakby rzeczywiście mieli na nogach drewniane obuwie. Honor Pogoni Dogoń ratował bramkarz, choć nie musiał się wiele wysilać w starciu z rywalem symulującym faul, gdy nie ma w pobliżu żadnego innego zawodnika. W końcu piorun zlitował się nad nieszczęsnymi widzami, graczami i sędzią, uderzając niebezpiecznie blisko tego ostatniego.
- Ale nic mu się nie stało? - spytała nieco przerażona Alicja.
- Nie - uspokoił ją Marek. - Trochę był zszokowany, ale poza tym nic. Przynajmniej znalazł dobry pretekst, by zakończyć to widowisko. - A tutaj cisza?
- Jak makiem zasiał - westchnęła Canissi, wzruszając ramionami. - Tylko zmokłeś niepotrzebnie. Przeczekajmy tę burzę i chodźmy do domu.
- Nie musimy - zapewnił Marek, wiedząc, że Alicji bardzo zależało na tym spotkaniu. Gdyby był w jej sytuacji, nie przepuściłby żadnej sytuacji, by poznać lepiej wszelkie jej niuanse i zawirowania. Jeżeli kobieta, z którą mieli się tu spotkać, posiadała takie informacje, lub mogła wskazać kogoś, kto zna się w tej dziedzinie, to każda minuta tego spotkania była na wagę złota.
- Dajmy jej jeszcze godzinę, to może się zjawi - zaproponowała Alicja, wylewając prawie pełną filiżankę deszczówki na bruk. - A jak nie, to trzeba będzie pogadać znowu z Mercatorem. Może uda mu się nas umówić na inny termin.
- Jak chcesz - rzucił de Marcia. - Mówiłem ci już, że ładnie ci w niebieskim?
- Zebrało ci się na komplementy? - Alicja spojrzała mu w oczy i pokręciła głową. - Nie masz nic bardziej pożytecznego do roboty?
Mam, ale wolę cię pomęczyć.
Podczas gdy narzeczeni przekomarzali się według dość utartego, tradycyjnego scenariusza, strużka wody z dziurawego parasola zniszczyła szkic, nad którym męczyła się ciężarna. Trochę zirytowana artystka zerknęła na zegarek i skrzywiła się na myśl, że może jednak źle chodzi. Postanowiła spytać się Marka i Alicji, trochę rozbawionych i rozkojarzonych odgrywaniem swoich ról.
- Przepraszam? - zagadnęła, przerywając w momencie, gdy Marek miał właśnie zacząć przepraszać za to, że żyje.
- Tak? - spytała wytrącona z rytmu Alicja.
- Nie wiecie państwo, która jest gadina? - Miała lekki wschodni akcent i wtrącała trochę skandywizmów(1). W jednym z dawnych filmów szpiegowskich byłaby jedną z tych złych agentów.
- Piętnasty luty - palnęła Alicja. Dopiero gdy zobaczyła minę Marka, szybko spojrzała na zegarek i chciała przeprosić, ale kobieta zerwała się i podeszła do ich stolika.
- Was Miercator prisłał? - spytała, patrząc z ukosa to na Alicję, to na Marka.
- To zależy... - De Marcia czujnie otaksował nieznajomą wzrokiem.
- Nas. - odpowiedziała Canissi, nim Marek zaczął bawić się w polityczne zagrywki. - Miała pani sama podejść.
- Spadiewałam sia kogoś innego. - przyznała lekko zawiedziona artystka, siadając na jednym z wolnych krzeseł. - Tak pri okjazji. Jętka.
- Co: „jętka”? - Marek nastawił się na przyjęcie nowej porcji szyfrów i haseł.
- Tak mi mówią... - wyjaśniła ciężarna i od razu przeszła do konkretów: - Dlacziewo to was Miercator prisłał, gdy ja spytałam o nagrania z wielkim wołkiem?
Alicja najpierw sekundę kojarzyła narzędnik słowa „wołek” ze skandyjskim słowem „wołk”, czyli „wilk”. Potem sekundę poświęciła na wybadanie z twarzy Marka jakiejś porady, a pół sekundy na podjęcie decyzji. Postanowiła wypytać o zdradliwe szczegóły.
- Z tego, co wiem, to Mercatora ktoś się pytał o nagrania z monitoringu z określonych dni i okolic.
-Ja wiem - przytaknęła Jętka. - Dlatego, szto mój priljatiel najpierw pytał sia o taśmy z dnia i miejsca, a potem, kak Miercator odmówil, to mnie skazał, szto on widjał wielkiewo, cziornowo wołka na dwiech lapach. Ja mu skazała, szto eta delirium i samaja paprasiła poprasiła o nagranja z wołkiem.
Marek nie czuł się wybitnym lingwistą, przynajmniej jeśli chodzi o języki sclawiańskie. Wolałby, by Jętka używała wtrąceń staroauriańkich, albo chociaż faradzkich, ale zrozumiał mniej więcej, o co chodzi.
- Mercator odmówił pani przyjacielowi - wtrącił się, najgrzeczniej jak mógł.
- Pani to jest na pałacach, a ja jestem Jętka - warknęła kobieta. - Wszyscy mi na „ty” mówią, to tragjedii nie budzie kak i ty budziesz.
- Dobra, czyli twojemu przyjacielowi Mercator odmówił, a tobie z jakiegoś powodu miał normalnie udostępnić takie ciekawe nagrania?
- Ja dała haroszą cienu. Ja zdieałała mu grafiku do jednowo progriamu.
Marka nieco niepokoiło to, że Jętka wydawała mu się znajoma. Gdzieś już słyszał ten taki niby skandyjski, lecz jednak trochę inny zaśpiew, jakby z jakiejś prowincji. Coś zdawało mu się uporczywie znajome w jej twarzy, choć nie potrafił rozeznać co i skąd.
- Na co ci ten wilk? - Alicja poczuła się nieco dziwnie, biorąc tę kobietę w krzyżowy ogień pytań.
- To nie jest tak do kańca wołk - Jętka powiedziała to dość tajemniczo. - I wy o tym wiecie. Katore z was?
- Ja. - Alicja znów zdążyła zrobić coś, co Marek uznałby za szczyt nieodpowiedzialności. Jętka spojrzała na nią z zaciekawieniem i pokręciła głową.
- Obstawiałam jego - przyznała. - Tak, ili inaczej, nie was szukam. A kogo wy szukali?
- Nikogo, Mercator przy okazji nas poinformował, że jest taka opcja, żeby się z kimś takim w takiej a takiej sprawie spotkać. - wyjaśniła Alicja. - Tak naprawdę, to miała wielkie nadzieje co do tego dnia. Wierzyła, że poznają kogoś choć trochę obeznanego w dziedzinie wilkołactwa. Kogoś, kto jej powie jak kontrolować przemiany, jak uniknąć śmierci z rąk Łowców Bestii. A także, czy może używać srebrnych sztućców po babci Fiodorze.
- A macie wy pozwolienie? - Tak jakby przy okazji zagadnęła Jętka.
- Jakie niby? - zdziwiła się Alicja. - Od kogo niby?
- Nu, od „góry”... - Jętka była chyba nie mniej zaskoczona.
- Jakiej „góry”? - Marek myślał już, że odpoczęli od szpiegowskich szyfrów i zabaw.
- Znaczy się: wy nie wiecie, co i jak? - Teraz ciężarna była nie tyle zdezorientowana, ile zawiedziona. Nagle zniknął gdzieś skandyjski akcent, słownictwo też stało się czysto widlańskie. - Powiedzcie, ilu wy znacie... Wy wiecie kogo...?
Alicja i Marek spojrzeli na nią ze zdumieniem. W życiu nie powiedzieliby, że to wszystko poza. Mieli przed sobą, widać, dobrą aktorkę. De Marcia postanowił podrążyć trochę temat, nim kobieta odejdzie zrezygnowana.
- Tak się składa, że nie znamy nikogo - przyznał. - Dlatego zaryzykowaliśmy to spotkanie. Chcieliśmy... uzupełnić naszą wiedzę. A ty, czego oczekiwałaś?
Jętka spojrzała na niego i pogłaskała wymownie brzuch.
- Za kilka miesięcy będę miała na głowie jednego takiego małego wilczka. Chcę, by miał właściwą opiekę. Ojca znam nieco... przelotnie. Ciężko go namierzyć i... Nie wszyscy go lubią. A ci, co go szczególnie nie lubią, chętnie by mnie poćwiartowali.
- I dlatego udajesz kogoś innego niż jesteś? - Alicja mimo to była nieco urażona tym, że Jętka chciała ich oszukać w tej sprawie.
Ciężarna spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
- Uwierz mi, trudno znaleźć młodą widlańską dziwkę, gdy ta jest znana jako młoda skandyjska artystka. To była jedna z niewielu porad, jakich mi udzielił.
Alicja chciała coś powiedzieć, ale pomyślała, że teraz każde słowo trzeba będzie dwa razy przemyśleć. Inicjatywę przejął Marek, wychodząc z bardzo ciekawą propozycją:
- Myślę, że powinniśmy razem postarać się znaleźć tego człowieka. Posiada, jak rozumiem, obszerną wiedzę na temat przypadłości Alicji. Dlatego w naszym interesie jest go poznać. Zwłaszcza że, jeśli szukałaś czarnego wilka, on zdaje się, już się nami zainteresował. Nagranie z monitoringu i ostatnie wydarzenia każą mi domniemywać, że nie tylko wie o tym, że oprócz niego jest ktoś jeszcze, ale także zna imię i nazwisko Alicji.
Alicja zaraz przypomniała sobie rozkopane ubrania z karteczką „Dla Alicji C”. Ona sama zmieniała się w zwykłego, czworonożnego wilka z jasną sierścią, więc prawdopodobnie przyjaciel Jętki śledził ją miesiąc temu, a tej nocy pozwolił sobie na drobne żarty.
Marek ciągnął:
- Prawdopodobnie jest on w jakiś sposób związany z pewnym klubem lotniczym. Mieliśmy jego logo na koszulce. - Zwrócił się do Alicji. - Pamiętasz może nazwę?
Canissi pokręciła głową.
- Nie za bardzo. - Starała się przypomnieć sobie choćby najdrobniejszy detal, ale jedyne co jej przyszło do głowy to zdobienia. - Chyba coś tam było z flagą Konfederacji Seookeskiej.
Jętka klasnęła w dłonie.
- To coś już mamy! - krzyknęła. - Macie jeszcze tę koszulkę?
- No, w domu... - Alicję też ucieszyło to, że posuwają się do przodu. - Możemy w każdej chwili tam pójść i sprawdzić.
- To idziemy! - rzuciła Jętka, idąc do swojego stolika, by pozbierać zamoknięte szkice. Marek westchnął, zastanawiając się, jak będą brnęli przez tę ulewę.
- Zadzwonię po taksówkę - zaproponował, zbierając filiżanki. - Chyba mają tu telefon.
- Pewnie tak. - rzuciła Alicja, ciesząc się, że udało jej się choć trochę wychować narzeczonego. - Miejmy tylko nadzieję, że uda nam się przemilczeć w taksówce co bardziej intymne szczegóły.
Marek zniknął we wnętrzu lokalu, a Jętka w końcu upakowała swoje graty w obszernej torbie. Podeszła do Alicji i spytała z szerokim uśmiechem:
- No to co? Idziemy?
- Marek zamówi taksówkę. - Alicja poprawiła garsonkę i postanowiła zagaić rozmowę na neutralne tematy. - Malujesz?
- Między innymi. Chcesz zobaczyć?
- Może nie teraz. - Alicja nie chciała, by Jętka zaczęła znowu wypakowywać wszystko z torby. - Szkoda, żeby zamokło.
- No, racja - przyznała Jętka. - Mam zamiar iść na Akademię Sztuk Wyzwolonych.
- To drogie studia... - zauważyła Alicja, znając tabele opłat za naukę na wyższych uczelniach. ASW to była bodajże najdroższa pozycja. - Masz jakieś stypendium czy coś?
- Korzystam z opieki pani prokuratorowej Brzdęk. - Jętka chciała sięgnąć do torby, ale zaraz się opamiętała. - Zapaliłabym, ale to ponoć szkodzi w ciąży.
- Poza ciążą też - przypomniała Alicja.
- Nie palisz? - spytała Jętka.
- Nie - rzuciła od niechcenia Alicja, po czym, ubiegając następne pytanie, dodała; - I nie piję.
- No, no. Chwali się. Nie spodziewałam się po takim chłopaku... - przyznała Jętka, wyjmując z kieszeni gumę do żucia.
- Znaczy: po jakim? - Alicja wlepiła wzrok w mocującą się z opakowaniem kobietę.
- No, ty taka porządna, elegancka, a ten się szlaja po burdelach z kolegami.
W Alicji zawrzało. Marek był typowym facetem, miał jakieś tam swoje słabości. Owszem, dla wielu były to typowe męskie zachowania, ale od pewnego czasu oboje starali się je zwalczać. Raz czy dwa się o to mocno posprzeczali.
- Skąd niby to wiesz? - spytała wzburzonym tonem.
- Jak: skąd? - prychnęła Jętka. - Bo go pamiętam. Jakiś rok temu. Chyba wieczór kawalerski. Pięciu gości, chcieli na dwie godziny. No, a ten cały Marek, to była gwiazda wieczoru. Nachlany jak bachista, wrzeszczeli o tym, że skoro wszystkie to dziwki, to on pójdzie do takiej, co tego nie kryje...
Alicja spurpurowiała.
- Łżesz. - Starała się powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Marek miałby powiedzieć, że jest dziwką? Iść do prostytutki? Kiedy ona tyle dla niego poświęciła?
- Spokojnie... - Jętka widać, nie pojęła istoty problemu. - To tylko mały skok w bok...
- Milcz! - Gniew targał Alicją tak mocno, że była bliska tego, by skoczyć do gardła komukolwiek, choćby miał to być sam Marek. - I zostaw mnie w spokoju!
Wybiegła z ogródka, nie zważając na siekący deszcz.
- Coś ty jej powiedziała?! - warknął Marek, wybiegając z „Beatrycze”.
- No, że byłeś u mnie rok temu. - Jętka była zaskoczona tym całym cyrkiem. - Co to za sensacja?
- A taka, że jej obiecałem, że zachowam dla niej czystość! - Marek kopnął ze złości stół. - Kiedy niby ja byłem na kurwach?!
- Gdzieś koło idów majowych...
Marek złapał się za głowę. Pokłócili się wtedy z Alicją o to, że był na imprezie ze striptizem. Tydzień się do siebie nie odzywali, a Luciano Palicotto namówił go na picie na mieście. Marek obudził się w jego willi z kacem gigantem. Nic nie pamiętał, jakieś tam urywki, jakieś obrazy, jakieś oczy... Dlatego Jętka wydała mu się znajoma!
- Co ja, kurwa, zrobiłem! - zaklął, wybiegając z ogródka. Zaraz się jednak zatrzymał. Alicja stała oparta o ścianę, ze spuszczoną głową. Nie wiedział, w jakim jest stanie, czy nie ma ochoty urwać mu głowy. Gdyby nie miał do czynienia z wilkołakiem, byłaby to przenośnia, ale Alicja nie takich rzeczy mogła dokonać spokojna, a co dopiero, gdy gniew dodawał jej sił.
- No, nic takiego, kurwa, nie zrobiłeś. - rzuciła Jętka, czując się nieco podle. - Byłeś zbyt nachlany.
- Jak to zbyt nachlany?! - Marek doskoczył do niej i złapał ją za ramiona. - Co to niby...?
- Zaraz padłeś, nim do czegoś doszło. - wyjaśniła Jętka. - Nie miałeś sił nawet usiąść.
- I tak dobrze to pamiętasz?! - Marek naprawdę chciał nie wrzeszczeć, ale czuł, że ktoś tu chce po prostu uspokoić jego sumienie.
- Takiego cyrku długo się nie zapomina. Niemal siłą cię tam zaciągnęli.
To idź i jej to powiedz! - W jego tonie nagle zmieszały się prośba, rozkaz i błaganie.
- Dobra... - rzuciła Jętka, starając się na szybko dobrać słowa. Ostrożności nigdy za wiele, szczególnie gdy idzie się leczyć złamane serce wilkołaka. Widziała już pokaz możliwości kłów i pazurów w wykonaniu ojca jej dziecka. Podeszła więc spokojnie, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. W końcu uznała, że lepiej trzymać dystans.
Już chciała zawołać Alicję, gdy usłyszała pisk opon. Obejrzała się przez ramię i ledwo uskoczyła przed rozpędzoną, śmierdzącą śmieciarką. Samochód zapiszczał oponami, ale i tak uderzył w ścianę pół metra od przerażonej Alicji.
- Uważasz, jak jeździsz, śmierdzielu! - ryknęła Jętka, podchodząc do kabiny. Kierowca jednak wysiadał już z drugiej strony, jakby był przygotowany na kolizję. O tym, że to nie był wypadek, przekonał ją widok sunącej powoli w jej stronę limuzyny z herbem Teratosso zamiast tablicy rejestracyjnej. Zerwała się do biegu, lecz samochód tylko przyspieszył i zajechał jej drogę, ledwo hamując przed ścianą. Wskoczyła na maskę i zeskoczyła po drugiej stronie, chcąc skryć się w „Beatrycze”. Naprzeciw wybiegł jej Marek, zaskoczony najpierw atakiem śmieciarki, a potem dziwnym zachowaniem wozu Teratosso.
Teratosso mieli dość pieniędzy, by przekupić byle śmieciarza i wiele chorych pomysłów. Mogli bez trudu dać się namówić Fryd na porwanie czy zabójstwo. Jeśli tylko coś brali albo pili.
- Schowaj się do środka! - wrzasnął do Jętki, szukając jakiejś improwizowanej broni. W końcu zauważył poluzowany pręt w ogrodzeniu ogródka piwnego. Szarpnął go, ale ten nie chciał ustąpić. Obejrzał się, by zobaczyć co się dzieje z Alicją.
Z limuzyny wysiadała właśnie przednimi drzwiami Sigismunda Fryd. Włosy miała rozpuszczone, suknię potarganą, a oczy płonęły jej purpurowym blaskiem. Była niebywale pociągająca, nawet w tej sytuacji i gdy usta miała umazane krwią. Marek patrzył na nią ze zdumieniem i podnieceniem, aż nie ujrzał jej towarzysza.
Wielki, kościsty dryblas sunął sztywno w kierunku de Marcii z pordzewiałą maczetą w chudej ręce. Patrząc na wysuszoną, trupią twarz, plamy krwi, jakimi upstrzony był uniform kierowcy i martwe oczy, Marek zaczął tym energiczniej szarpać pręt.
Nic to nie dawało, a upiór był o kilka kroków od niego.
Trzy kroki, a pręt nie ustępował.
Dwa kroki od niego upiór zatrzymał się i wydał wściekły okrzyk. Czyjaś ręka jednym, niedbałym zdaje się, ruchem odłamała pręt. Wybawiciel wcisnął mu zdobiony kawałek stali do ręki i poradził nieprzyjemnie znajomym głosem.
- Spróbuj pchnąć w serce.
Marek podniósł się i spojrzał na Widłowskiego z bezbrzeżnym zdumieniem wymalowanym na twarzy. Ten jednak nie dał się za długo oglądać i rzucił się na kierowcę.
Gdy ten wytrzymał uderzenie pięścią w szczękę, a Fryd z dzikim wrzaskiem wbiła Erykowi paznokcie w świeżo pozszywaną ranę, Widłowski spojrzał na kobietę i syknął:
- Koniec tego dobrego...
Oczy zakrył mu błękitny blask, a Marek mógł przysiąc, że przez twarz Fryd przebiegł grymas panicznego strachu. Nim cokolwiek zobaczył, Maria złapała go za kołnierz i wciągnęła do wnętrza „Beatrycze”.


Eryk był zaskoczony tym, jak gładko i bezboleśnie przebiegła przemiana. W ciągu kilku sekund jego kości przeobraziły się i stały się twardsze od stali, paznokcie zmieniły w pazury, zdolne do rycia w marmurze, mięśnie zaczęły pulsować mocą. Strząsnął z siebie resztki ubrań. Wzrok wyostrzył się, zapachy zaczęły drażnić nos, słyszał każde uderzenie każdej z setek tysięcy kropel deszczu.
Widział przeciwnika, czuł zapach jego strachu. Słyszał bijące gorączkowym rytmem serce.
A było się czego bać...
Czarna jak smoła sierść pokrywała niemal całe ciało, zdające się być złożonym z samych twardych jak kamień mięśni. Mocarne górne łapy rozłożył, jakby chcąc wyeksponować niewielką bliznę na lewej piersi. Wytatuowana lambda lśniła czerwonym blaskiem, widoczna doskonale w wypalonym okręgu nagiej, czarnej skóry. Wyszczerzył dwa rzędy ostrych jak brzytwy kłów i zawył przeciągle.
Czuł za plecami obecność Marii, gotowej do ruszenia na pomoc Alicji. Ją także czuł, mocniej nawet niż Czarną. Canissi była wściekła, przerażona i niegotowa do wyrządzenia żadnemu człowiekowi krzywdy.
Z drugiej strony bez trudu rozpoznał źródła demonicznej emanacji. Kierowca był jeszcze ogarnięty euforią, jak każdy młody wampir. Eryk obiecał sobie, że pomoże mu i nie pozwoli, by poczuł zgorzknienie i samotność znane starym pijawkom.
Kobieta w czerwonej sukni pulsowała cielesną pokusą, dzikim, zwierzęcym, nieludzkim wręcz pożądaniem. Cuchnęła hektolitrami wypitej krwi, lecz nie była wampirem. Bił od niej zaduch milionów lat spędzonych w Otchłani. Była potężna, Eryk nigdy nie spotkał tak potężnej demonicy. Nigdy się z taką nie mierzył ani nigdy takiej nie pokonał.
Kiedyś musiał być ten pierwszy raz.
Od samochodu bił smród starego, mocnego demona. Upadły starał się przed nim ukryć, ale nieskutecznie. Eryk czuł, jak z wozu promieniuje na całą okolicę wezwanie do walki.
Nieumarły szofer i opętana przez demonicę kobieta rzucili się na Eryka. Odrzucił ich jednym uderzeniem łapy. Zaraz jednak runęli na niego z obu stron, mając nadzieję, że dosięgną go albo ostrze maczety, albo paznokcie Fryd. Widłowski zwinnie uniknął ciosu ostrza, złapał opętaną za rękę i szarpnął tak, że wpadła na swojego towarzysza. Upadli oboje, tylko po to, by znowu uderzyć. Tym razem szofer uderzył na Eryka, a Fryd wpadła do ogródka piwnego, szukając Jętki.
Nieumarły kierowca nie miał za wiele szczęścia – Eryk wykonał wyuczoną sekwencję ruchów, dobrą na takie niedoświadczone truchła. Gdy ten szedł na niego z uniesioną bronią, chwycił go za przedramię, rozorał pazurami mięśnie odpowiedzialne za pracę palców, rzucił przeciwnikiem o ziemię i uniósł nad nim rozczapierzoną dłoń. Spojrzał w oczy przeciwnikowi i dopiero wtedy wbił pięść w klatkę piersiową. Nie trysnęła nawet kropla krwi.
Wyrwał serce jednym ruchem i rzucił je za siebie. Zerknął na Marię i Marka odganiających Fryd od Jętki, po czym ruszył w kierunku śmieciarki.
Kątem oka zauważył ruch zwłok kierowcy. Warknął, zirytowany jego uporem i nim tamten zebrał siły, by powstać, uklęknął mu na piersi i chwycił za podbródek. Ustawił mu głowę tak, by nie potrzebował już wstecznego lusterka.
Już chciał ruszyć w sukurs damie, gdy usłyszał jęk, dochodzący spomiędzy sterczących żeber.
- Ge-keje! - zaklął w verganie(2) i porwał maczetę. Odciął głowę nieumarłemu, po czym rzucił ją na ziemię i zmiażdżył stopą.
Zostawiwszy wkońcuumarłego i stwierdziwszy, że demon, który opętał Fryd, nie chce pakować się na miecz Marii, ruszył w stronę stojącej mu na drodze do śmieciarki limuzyny Teratosso.
Gdy się do niej zbliżył, uderzyła go fala demonicznej woli. Upadły wpił się w jego duszę, szukając jakiegokolwiek słabego punktu. Napotkał opór tym mocniejszy, im mocniej chciał cokolwiek osiągnąć. Eryk miał ochotę ryknąć śmiechem, gdy poczuł, że siła do obrony przed atakiem płynie z tej samej strony, co sam atak.
Demon nie dość, że nic nie osiągnął, to jeszcze dał się poznać. Stary, choć nie najmocniejszy, dostojny, choć bez zasług. Związany z człowiekiem na śmierć i życie, dyszący ambicją i pychą. Każący się zwać Baalem, „Panem”. W verganie nazywano go inaczej – Kheherreueg, „Napuszony”. Eryk rzucił mu wyzwanie, korzystając z innego, bardziej adekwatnego do wyzwisk przed bitwą miana:
- Ekeghe, Rheła-aełegha!
Co wywabiło Baala z wozu: „wypełzaj”, czy pogardliwe miano Nieniosącego Deszczu – Widłowski nie wiedział. Wiedział za to, że czczony dawniej jako bóg deszczu i płodności upadły anioł wyskoczył z wozu i uderzył na Eryka wszelkimi dostępnymi sobie środkami. Jednak ani zalanie go falą nienawiści i pogardy, ani szpila do włosów, którą próbował przebić Eryka, nie zdały egzaminu. Był zbyt szybki, uchylał się przed ciosami i kopnięciami a gniew demona ignorował.
Potraktowany jak rozpuszczone dziecko Baal-Fabiusz natarł z całym impetem, chcąc zmiażdżyć Widłowskiego i zająć się tym, po co tu się zjawił.
Długo krążył wokół wroga, szukając chwili i miejsca odpowiedniego, by zadać jeden, dobry cios. Gdy miał już wykonać decydujące pchnięcie, Eryk rozpłynął się w powietrzu. Nim złapał równowagę, opętany były następca tronu otrzymał cios w plecy.
Ból rozdzieranej pazurami skóry wyzwolił kolejną falę nienawiści ze strony Baala. Odwrócił się, ciskając zatrutą szpilę w miejsce, gdzie powinien stać Eryk. Eryk jednak był wredny i nigdy nie było go tam, gdzie powinien być. Zadał kolejny zdradziecki cios w plecy i chwycił następcę tronu za kark. Cisnął nim o ścianę, a gdy ten odbił się i chciał uderzyć, zablokował cios i powalił Baala na ziemię.
- Ajejegiag herhe! - ryknął Baal w verganie. Eryk parsknął, słysząc groźbę kastracji i uniósł go w górę, wysoko nad głowę. O ile chwyt za szyję był jeszcze w miarę honorowy, to wykorzystanie faktu, że demony wielką wagę przykładały do unerwienia narządów płciowych, był chwytem poniżej pasa. Baal zapiszczał z bólu.
Trafił Baalem-Fabiuszem w okno limuzyny. Na szczęście była to ta bez kuloodpornych szyb, bo inaczej zabiłby byłego następcę tronu. Pocieszył się widokiem wściekle miotanych nóg, odepchnął samochód od ściany, położył łapy na masce i, czując, że ręczny hamulec jest zwolniony, pchnął samochód, tak że ten zakończył wirować dopiero po drugiej stronie ulicy. Zarechotał i ruszył w kierunku Alicji.
Wskoczył na dach śmieciarki i stamtąd ocenił sytuację.
Gruby, zarośnięty typek w spodniach ze stroju roboczego i niemożliwie wręcz cuchnącym podkoszulku najwyraźniej czekał, aż Baal upora się z Erykiem, gdyż nawet nie zadrasnął Canissi swoim szpadlem do zbierania psich odchodów. Alicja też nie decydowała się na atak, grożąc jedynie gazem pieprzowym w miniaturowej puszeczce. Od śmieciarza Eryk wyczuł jakiś rodzaj demonicznej energii, ale nie przejął się tym.
Zeskoczył i, wykorzystując pęd spadania, uderzył napastnika w głowę. Zamiast jednak trzasku pękającej czaszki i ciepła rozbryzgiwanego mózgu poczuł, jak pod jego łapą rozbija się masa drobnych owadów. Głowa śmieciarza zmieniła się w dwa roje wielkich, tłustych much, które zaczęły krążyć wokół głowy Eryka.
Bezgłowy korpus wrócił do pilnowania Alicji, wytrzeszczającej oczy na widok zmagającego się z owadzią flotą powietrzną Eryka. Im mocniej je odganiał, tym bardziej były rozwścieczone. Nie zdała egzaminu też próba zabicia choć kilku klaśnięciem.
W końcu Eryk zaryzykował i wykonał jeden z podstawowych błędów przy przerzucaniu istot żywych – umieścił jeden skłębiony rój na drugim. Owady zmieniły się w plątaninę karykaturalnie połączonych głów, skrzydeł i odnóży. Zbity twór upadł na ziemię, przybierając z powrotem formę głowy. Z szyi wysunęły się trzy pary muszych nóżek, na których demon chciał dojść do reszty ciała. Nie zdążył – kopnięta głowa rozlała się na ścianie w surrealistyczny bohomaz.
Ciało pozbawione na stałe głowy mocno się zirytowało. Na plecach Eryka z suchym trzaskiem pękło stylisko szpadla. Odruchowe machnięcie przeszło przez śmieciarza bez oporu, do tego nie wyrządzając żadnej krzywdy. Muchy, z których był złożony, rozstępowały się, gdy miały otrzymać cios i zwierały w kość i mięso, gdy same miały uderzyć. Eryk zauważył, że samą siłą niewiele tu zdziała. Spojrzał z nadzieją na Alicję.
Uniknął ciosu i przypomniał sobie o jednym sprawdzonym sposobie na demony. Wyciągnął jedną łapę po gaz, a drugą wykonał szybko gest odpalania zapalniczki. Miał nadzieję, że nadal nosi zapalniczkę na wypadek, gdyby ktoś ją poprosił o ogień.
Nie rozumiała. Uniknął kopnięcia demona i pomyślał rozpaczliwie:
„Spryskać go chcę i podpalić, głupia kobieto!”
Odpowiedziała, również w myślach:
„Tylko nie: głupia!”
Na sekundę oboje stanęli jak wryci, zaskoczeni kontaktem na tym poziomie. Belzebub jednak nie dał im czasu na tłumaczenia. Próbował wbić w Eryka resztki szpadla. Widłowski wykonał szybka kontrę i wytrącił broń z ręki przeciwnika. Zwrócił się jeszcze raz do Alicji. Wcisnęła mu puszkę między pazury na sekundę przed tym, jak bezgłowy śmieciarz złapał Eryka za kudły na grzbiecie i szarpnął do siebie. Widłowski odruchowo wymierzył cios w twarz. Impet ciosu wyhamował dopiero na burcie śmieciarki. Uskoczył przed szarżą i spojrzał w kierunku Alicji. Zawył, widząc jak grzebie w torebce. Wcisnął jej do rąk bezużyteczny na razie sprej.
Zwrócił się w stronę demona. Zostawił on na blasze prześliczny kontur z rozgniecionych muchówek. Eryk skoczył na niego i złapał za ramiona. Czując, jak ciało pod nim rozpada się na tysiące fragmentów, zacisnął dłonie. Zachrzęściły miażdżone chitynowe pancerzyki. Wielka chmura owadów przefrunęła nad głową wilkołaka, pozostawiając puste ubranie.
Eryk strzepnął ile się dało z rozgniecionych owadów, odwrócił się i rzucił na przeciwnika. Ten jednak przybrał nową, wybitnie skuteczną metodę walki.
Jego ramiona rozpadły się na dwa roje, które opadły Eryka, pchając się do oczu, pyska, nosa i uszu. Widłowski szarpał się, chcąc strącić choć część natrętów, lecz pokryły one szczelnie całą górną połowę jego ciała. Dusił się, nie mogąc otworzyć pyska z obawy przed tym, by rój nie wleciał mu do gardła.
Gdy pod zamkniętymi powiekami zaczęły mu migotać ciemnoczerwone plamy, rój odstąpił nagle od ataku, a cała okolica rozbrzmiała rykiem bólu. Eryk z ulgą otworzył oczy i niemal uśmiechnął się na widok stojącego w bladozielonych płomieniach bezgłowego i bezrękiego korpusu. Canissi z determinacją wymalowaną na twarzy spryskiwała demona kolejnymi, krótkimi dawkami łatwopalnego środka. Muchy, które przedtem zaatakowały Eryk, zajęły się ogniem, chcąc dołączyć do reszty ciała. Zapalniczka zamokła na deszczu, ale nie była potrzebna – raz podpalone opętane ciało płonęłoby nawet w próżni.
„Kiedyś to muchy by nie skrzywdziła!” - zaśmiał się uniesiony euforią Eryk. Dopilnował, by nie przestała aż do momentu, gdy ostatni rój odleciał, ciągnąc za sobą swąd palonego robactwa i wskoczył na dach śmieciarki. Nie było dobrze – Baal-Fabiusz szedł ku niemu z wrednym wyrazem pociętej szkłem twarzy, pulsując nienawiścią i upokorzoną dumą. Fryd jeszcze nie zdecydowała się zaatakować wnętrza lokalu, usiadła nawet spokojnie w ogródku i pilnowała wyjścia.
Eryk rzucił się na Baala z bojowym rykiem. Powalił zaskoczonego demona na ziemię, a sam stanął nad nim w bojowej postawie. Opętany były następca tronu zerwał się, lecz nie próbował atakować. Eryk poczuł, jak komunikuje się z demonicą. Ta podniosła się i rzuciła w kierunku wychodzącej zza śmieciarki Alicji. Eryk pojął strategię Upadłych – Baal odciągał uwagę, a jego koleżanka starała się dorwać Alicję albo Jętkę.
Eryk ruszył w jej stronę, niedbałym machnięciem odtrącił Baala-Fabiusza, który potoczył się po ziemi. Lupusaida skoczył na plecy Fryd. Przycisnął ją do ziemi i złapał za włosy. Już miał zmiażdżyć jej kręgi szyjne, gdy poczuł żałosny lament duszy opętanej kobiety:
"Co się dzieje? Dlaczego to tak boli?"
- Ge-keje! - warknął Eryk, odstępując od niej. Idiotka nie była świadoma opętania. Nie mógł zabić ciała, wiedząc, że nominalnie należy ono do kogoś niewinnego. Tu nie było cyrografu czy choćby zabawy w magię. Trącił ją tylko lekko łapą, mając nadzieję, że tutejsi lekarze radzą sobie z przerwaniami ciągłości rdzenia kręgowego i kiedyś przywrócą jej władzę w nogach. Powstał i przyjął nagły atak Baala-Fabiusza, który znalazł swoją szpilę do włosów. Przerzucony były następca tronu uderzył plecami o ziemię tuż koło nieprzytomnej Fryd. Zerwał się, unikając ciosu i zadał kilka pchnięć raczej by wyładować energię niż by trafić w cel. Okrążył Eryka raz, drugi, trzeci. Widłowski nie chciał ryzykować nabicia na pozornie niegroźną szpilę. Poczekał, aż Alicja ukryje się w „Beatrycze”, mając nadzieję, że skorzystają z tylnego wyjścia.
W końcu obaj postanowili zakończyć przedłużającą się walkę.
Eryk zgiął się w pół i runął na przeciwnika, gotów rozpruć brzuch i wyrwać wnętrzności. Baal uniósł szpilę i przygotował się do zadania ciosu z góry. Obaj popełnili błąd.
A raczej błąd popełniła Lilith, chwytając Eryka za piętę, a paznokciami drugiej ręki zadając głębokie rany na łydce. Wyciągnięty na całą długość Eryk uderzył płasko o ziemię. Baal-Fabiusz, pewny swojej precyzji, nie wziął pod uwagę, że szpila może nie utkwić w oku przeciwnika i nie powstrzymał impetu ciosu. Zatruty bibelot wbił się głęboko w udo Fabiusza, porażając jego układ nerwowy. Aurianin majestatycznie upadł na plecy, z oczu błyskając czerwonym światłem. W ostatniej chwili demon uchronił swoje cielesne schronienie od śmierci, ograniczając zagładę neuronów do jednej nogi.
Gdy Fryd skończyła wytrzeszczać oczy, Eryk zrozumiał, co się stało, a Baal odzyskał władzę w niemal wszystkich kończynach, rozpętała się walka trzech leżących postaci. Demon starał się kopnąć Eryka bądź obrócić się tak, by móc spróbować zadać cios ręką. Eryk bronił się z jednej strony przed Fryd, nadal trzymającą go za piętę, z drugiej przed podkutym butem wartym dwadzieścia średnich krajowych wynagrodzeń. Sigismunda zaś starała się jak najgłębiej wbić paznokcie ręki, która trzymała wroga a drugą trafić go w jakiś czuły punkt.
Szarpanina stała się bardziej energiczna, gdy z limuzyny Teratosso wyszedł Valentino, trzymając wielki, srebrny rewolwer. Z drugiej strony zaś dojrzeli biegnącą w ich stronę Łowczynię Głów, trzymającą gotową do strzału dubeltówkę.
Eryk zerwał się na równe nogi, ignorując piekący ból w nodze, wspinającą się po nim Fryd i Baala-Fabiusza, który uchwycił się lewą ręką sierści na plecach i szarpnął, by stanąć na tyle pewnie, by unieść szpilę do góry i zadać jeszcze jeden, tym razem ostatni cios. Teratosso podniósł broń, mierząc dokładnie. Wzrok i uwaga Widłowskiego w całości skupiły się na lśniącej w komorze rewolweru srebrnej kuli.
Zamknął oczy, wiedząc, że stary szlachcic nie chybi i wpakuje mu kulę w oko. Mylił się jednak, choć miał rację. Valentino Teratosso był zbyt dobrym strzelcem, by chybić z pięciu metrów w opadającą dłoń. Na kark Widłowskiego spadł deszcz krwi, mięsa i milimetrowych odłamków szpili.
Zaskoczony Baal-Fabiusz upadł na ziemię, ściskając kurczowo kikut dłoni, a zaskoczona Fryd mocniej biła palce w ciało Widłowskiego.
- Spudłowałeś, stary idioto! - wrzasnęła, ledwo utrzymując się na plecach wykonującego gwałtowny obrót Eryka. Lupusaida chwycił ją za włosy i przedramię, a potem przerzucił przez głowę. Widłowski poczuł zalewającą go falę entuzjazmu. Przez chwilę myślał, że będzie musiał wezwać Marię do pomocy, a tu nie dość, że wpada Łowczyni Bestii, to jeszcze Valentino przechodzi na ich stronę.
„Dobra zdrada nie jest zła.” - uznał, podnosząc się. Najpierw zobaczył złowrogi wyraz twarzy Lee, a potem wymierzoną w siebie dubeltówkę.
- Ge-keje... - mruknął, nim strzelba wypaliła.
Skóra lykantropa jest niemal niezniszczalna. Potrzeba naprawdę potężnej demonicznej emanacji czy wyjątkowo ostrego narzędzia, by ją uszkodzić. Doświadczeni wojownicy celują w oczy a ci, co chcą dłużej pożyć, stosują silne trucizny. Śrut, jaki trafił Eryka w pierś, niemal nie wyrządził mu krzywdy.
Tylko jeden, mały odłamek dosięgnął starej, zabliźnionej rany tuż koło serca. W jednej chwili przed Erykiem stanął tamten dzień. Plaża Wschodu, płonące domy, seria z karabinu, siekąca ciała jego przyjaciół. Rechot żołnierzy strzelających do przerażonych dzieci.
Krzyk Aurelii, gdy łysy żołdak trafił ją w brzuch.
Krzyk żołdaka, gdy Eryk przeżył trafienie w serce pociskiem dum-dum.
Tak jak i wtedy, nie zdołał zapanować nad samym sobą. Pijany bólem, rzucił się na Łowczynię Nagród.

1 - skandywizmy, czyli słowa pochodzenia skandyjskiego. Skandia jest wielka, leży na wschodzie i jest tam demokracja. Ci, co twierdza inaczej mają problem z tamtejszymi despotami, szczególnie z Wołodią Piat'putinem. Bez skojarzeń politycznych.

2 - vergana, czyli język stosowany przez lykatropów, stworzony po to by jakoś porozumiewać się gdy do tworzenia dźwięków musi wystarczyć ludzka krtań i wilczy pysk. Na razie na etapie tworzenia deklinacji, więc zastrzega sobie prawo do zmian w kwestiach i słownictwie vergańskim.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#20
Uwaga, wulgaryzmy w ilościach hurtowych!

XI

- Rzuć broń... - ryknął Turski, wpadając do zaułka. Wycelował swój nie-całkiem-regulaminowy rewolwer w jednego z łysych drabów, otaczających jakiegoś nieszczęsnego młodziaka w modnych ciuchach. Napastnicy jakoś nieszczególnie się przejęli wycelowanym w nich skrzyżowaniem pistoletu i armaty. Jeden odwrócił się i pogroził komisarzowi dubeltówką, coś tam szepcząc pod nosem.
- Rzuć tę broń, mówię... - powtórzył Seweryn, zwracając się i do tego z dubeltówką i do jego pięciu kolegów z kijami i łomami. Widząc, że nie reagują, strzelił w powietrze tuż nad ich głowami. Huk, jakby wypaliła prawdziwa armata, odbijał się od ścian. Nawet nie drgnęli, dalej tylko wpatrywali się w swą ofiarę, szemrząc między sobą.
Łysol z dubeltówką spojrzał się na Turskiego spode łba, wymierzył w niego broń i ryknął:
- Won!
W tym momencie jeden z jego kumpli podniósł kij, by uderzyć napadniętego. Seweryn nacisnął spust. Trafił bezbłędnie w nadgarstek. Uskoczył tuż przed tym jak pocisk z dubeltówki zaświszczał mu nad głową. Trafił strzelca w brzuch, ten jednak tylko lekko się zgiął. Jego koledzy nagle stracili zainteresowanie napadem i rzucili się na Seweryna bezładną kupą. Na czele gnał, jakby nie czując bólu, wysoki chudzielec bez prawej dłoni.
Turski strzelił jeszcze raz w tego z dubeltówką, tym razem bezlitośnie trafiając w głowę. Po tym strzale rzucił się do ucieczki, mając nadzieję dobiec do Pradziada Wszystkich Aut.
Wypadł z zaułku i skręcił gwałtownie w prawo. Pierwszy ze ścigających zatrzymał się gwałtownie, jego koledzy wpadli na jego plecy, waląc się całą piątką na ziemię. Dało to Sewerynowi czas na dopadnięcie do drzwi samochodu i wciśnięciu się do środka. Gdy tylko zablokował drzwi, łom uderzył w szybę, zaraz potem na dach spadł kij bejsbolowy.
Napastnicy obsiedli auto ze wszystkich stron, któryś wspiął się na dach i zaczął walić gazrurką po przedniej szybie. Bez zbędnych skrupułów, Seweryn przekręcił kluczyk i wcisnął gaz. Łysole zostali z tyłu, ten z dachu bardzo ryzykowanie upadł na potylicę. Turski miał wielką chęć odjechać, ale ten młodziak z zaułka pewnie dalej tam siedział. Zahamował, piszcząc oponami. Poczuł jak przednie koła schodzą z krawężnika. Bał się teraz cofnąć, wątpił by samochód zdołał nabrać odpowiedniej prędkości by staranować skutecznie bandytów.
Zamiast tego zaczekał, aż znowu opadną oni samochód. Tym razem nikt nie właził na dach. Seweryn odczekał, aż znajdą się w optymalnej pozycji, jedną ręką chwycił rewolwer, a drugą wcisnął przycisk, którego właściwości wcześniej zaprezentował Hożej. Drzwi otwarły się z impetem, odrzucając trzech łysoli na bezpieczna odległość. Seweryn dałby głowę, że słyszał trzask łamanej kości.
Nie miał czasu się jednak zajmować badaniem stanu rannych. Ostatni stojący na nogach wlazł od strony drzwi pasażera i próbował pchnąć Seweryna ściętym ostro końcem gazrurki. Komisarz, nie myśląc długo, wypalił mu prosto między oczy. Głowa napastnika walała się po całej tapicerce Pradziada. Turski chciał wykopać resztę zwłok z samochodu, gdy ktoś zarzucił mu na szyję pętlę i zaczął dusić od tyłu. Zaskoczony Turski wypuścił broń z ręki, starając się chwycić konopny sznur, wpijający się w gardło.
- Giń, kurewny psie... - warknął dusiciel. - Za wszystkie krzywdy... Dobrym lu...
Dalszą wypowiedź zagłuszył huk wystrzału. Seweryn rzucił się do przodu,, porwał z podłogi rewolwer i wypalił w stronę wstającego z klęczek bandyty. Trafił go w środek pleców. Dopiero wtedy uznał, że może spróbować oddychać. Szybo wyliczył, że został jeszcze jeden bandyta. Zerwał się, wychodząc z samochodu. Przy okazji wyrzucił z niego zwłoki. Po drugiej stronie porysowanej i pogiętej maski stała Hoża, pobladła z nerwów. Mundurową marynarkę miała całą przemoczoną, gdzieś straciła lewy epolet. Podejrzewał, że szabrownik, którego ścigała, siedzi teraz przykuty do jakiejś barierki.
- Nic panu nie jest? - spytała nadkomisarz, odciągając od drzwi samochodu łysego bandytę z niewielką raną wlotową na lewej skroni i sporą wylotową na prawej.
- Nic mi nie jest, Młoda – odsapnął Turski, podchodząc do ostatniego z napastników. Jego kij złamał się, prawdopodobnie przy uderzeniu drzwi. Teraz koniec broni sterczał z zalanych krwią pleców na wysokości serca. Pod nim deszcz zbierał się w szkarłatną kałużę. - Zawsze wiedziałem, że to niebezpieczne narzędzia... - skwitował to komisarz.
- Czego chcieli? - spytała Zofia, rozglądając się po okolicy. - Chyba trzeba jakoś wyjaśnić przed pretorem pięć trupów...
- Sześć – poprawił Seweryn. - Nie wiem czego oni chcieli, jak do mnie strzelali, Młoda. Ale jeden do mnie strzelał. To podpada pod „obrona konieczna”. Sprawdź, czy żyje tamten pod ścianą... - Wskazał bandytę, który spadł z jego dachu.
Hoża podeszła do niego, pokręciła głową i wzięła się za przeszukiwanie zwłok. Wróciła, niosąc w plastikowym woreczku dwie naszywki na plecak. Jedna dotyczyła protestów przeciw wycinaniu lasów tropikalnych, druga miała nadruk z nazwą jednego z kwartyjskich liceów. Turski zaklął cicho pod nosem, widząc jak młodziak, którego uratował przed śmiercią ucieka w kierunku budynku pobliskiej szkoły. Jak na złość, było to liceum.
- Jeszcze jakieś wezwania? - spytał się, zasiadając za kierownicą. Hoża obeszła samochód, spojrzała na zdobiący przednią szybę krwawy zaciek, oceniła wzrokiem pochodzenie kości leżącej na przednim fotelu, po czym usiadła na tylnym siedzeniu.
- Patrol na Academicianie, ulica Hubertusa – westchnęła, czując jak kropla krwi skapuje jej na włosy.
Pozamykali wszystkie drzwi. Turski jeszcze spytał się Hożej, czy nie chce dobrej dubeltówki. Po minucie pani nadkomisarz ładowała nowe naboje, korzystając z pasa znalezionego tuż obok zwłok. Musieli przyznać, że mieli do czynienia z całkiem nieźle wyposażonym przeciwnikiem. Silnik zawył i Pradziad Wszystkich Aut ruszył w drogę.
Teoretycznie i przepisowo nie powinni byli zostawiać zwłok na ulicy. Tyle, że sytuacja była praktycznie nieprzepisowa. Od dwóch godzin jeździli po Łęgach, Academicianie i Universitas, wspomagając siły interwencyjne, które nie potrafiły zapanować nad nagłym wzrostem przestępczości w tej okolicy. Nagle, jak spod ziemi we wszystkich północno-wschodnich dzielnicach miasta pojawiły się bandy młodszych, starszych, mniej lub gorzej uzbrojonych wandali, rabusiów i zwykłych gnoi. Seweryn podejrzewał, że nie był pierwszym, ani ostatnim, pretorianinem, który dziś kogoś zastrzelił. Podejrzewał też, że za kilka minut wpadnie tu brygada szturmowa i liczba ofiar po obu stronach znacznie wzrośnie.
Jechali jeszcze przez w miarę spokojną okolicę, tylko z rzadka mijając wybitą szybę wystawową czy spalony samochód. Dopiero, gdy przekroczyli granicę Academiciany zaczęło się robić niewesoło. Turski miał ochotę wygarnąć garstce smarkaczy piszącej na murze „HWDP”, że są bandą chorych pedałów, ale zbyt się spieszyli, a młokosy były nieuzbrojone. Mieli poważniejsze kłopoty.
Turski skręcił w Hubertusa, obstawioną domkami jednorodzinnymi, krętą uliczkę, pełną nieprzepisowo zaparkowanych, płonących samochodów. Turski wysiadł z samochodu, chcąc lepiej rozeznać się w sytuacji. Smród palonej benzyny, plastiku i lakieru nie dawał oddychać, w oczy gryzł czarny, gęsty dym. Płomienie huczały, jednak przebijały się przez nie huki wystrzałów. Dochodziły on z pobliskiego domu jednorodzinnego. Za nadpalonym, pokrytym pianą osobowym samochodem kryło się dwóch ludzi. Chusty zakrywały im twarz, w ręce bruneta błyszczała polerowana lufa strzelby, krótko ostrzyżony blondyn odpalał szmatę wetkniętą w butelkę.
Na trawniku przed domem leżał martwy mężczyzna z bujnym wąsem. Miał może koło czterdziestki. Tuż obok leżała gaśnica. Nadal wydobywała się z niej piana, mieszająca się z krwią zabitego. Zza przestrzelonej szyby komisarz słyszał płacz dziecka.
Turski podszedł do bandytów na odległość celnego strzału. Nie zauważyli go, zajęci celowaniem i rozdmuchiwaniem opornego płomienia. Seweryn strzelił najpierw w głowę bandyty ze strzelbą, potem w rękę trzymającą butelkę z benzyną. Odłamki szkła wbiły się w brzuch napastnika, który zawył żałośnie. Za mało żałośnie, by go ocalić.
Komisarz podszedł do niego, chwycił jedną ręką za kołnierz i podniósł.
- To boli, kurwa! - zajęczał piskliwym głosem zabójca, patrząc błagalnie szarymi oczyma. Turski splunął mu w twarz i szarpnął go w stronę płonących wraków.
- Boli? - spytał, dysząc ciężko. Bolało tak, ze blondas stracił przytomność, choć prawie wcale nie krwawił. - Zaraz będzie boleć.
Komisarz rzucił go bardzo blisko płomieni, które chyba tylko przez zwykłą złośliwość nie podpaliły oparów benzyny, jaką cuchnął blondas. Nagle Turski dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył. W jednej chwili odciągnął go na trawnik, kładąc tuż koło zabitego wąsacza. Podbiegła do niego Hoża, do tej pory siedząca w samochodzie i ze zgrozą przypatrująca się poczynaniom komisarza.
- Już myślałam... - wydyszała, zasłaniając usta rękawem. Z domu wybiegło dwóch pretorian. Jeden zaraz skierował się w stronę komisarzy, drugi chwycił za gaśnicę i poszedł gasić jakiś samochód. Za nimi z domu wypadła ubrana w niebieską, odświętną sukienkę kobieta w średnim wieku. Podeszła wolno do zwłok wąsacza i wybuchnęła płaczem. Jakby dla towarzystwa, niebo znów wypluło z siebie kolejną falę deszczu.
- Zajmij się nią, Młoda – polecił Turski, klękając nad blondasem. Nadkomisarz odeszła spokojnie, choć był niższy stopniem. Wiedziała jednak, że będzie o wiele lepszym wsparciem dla wdowy niż komisarz. - Pański stopień?
- Starszy sierżant, Marco Ligurski. - Pretorianin wyprostował się zasalutował. Prawą nogawkę spodni miał nadpaloną, but stracił sznurówki, których stopione resztki przywarły do ogniotrwałej reszty obuwia.
- Co tu się stało? - spytał komisarz oglądając brzuch bandyty. Nie widział żadnych poważnych ran. Za to „jego” zaokrąglona sylwetka wiele komisarzowi mówiła. W kieszeni spodni dostrzegł zarys portfela. Oglądał uważnie jego zawartość, wysłuchując relacji pretorianina.
- Dostaliśmy wezwanie do podpaleń. Jakaś banda małolatów, strzeliliśmy dwa razy w powietrze i uciekli. To ten tu, rzucił się gasić samochód. Wtedy pojawili się ci dwaj i go z miejsca, bez żadnych ostrzeżeń... Po prostu zobaczyli i strzelili. Schowaliśmy się w domu i stamtąd prowadziliśmy... odmianę ognia...
- Wymianę... - mruknął Turski, oglądając legitymację studencką. - Starczy...
Wiedział co byłoby dalej, gdyby nie przyjechali. Pretorianie nosili przy sobie jeden magazynek. Po wystrzelaniu mogliby tylko czekać, aż któryś gnojek tam wejdzie i urządzi im masakrę. Powinni byli oszczędzać amunicję, ale nie miał siły ich teraz uczyć podstaw.
- Gdzie wasz radiowóz? - spytał komisarz, wstając. Spojrzał jeszcze raz na legitymację i na numer domu, wyryty w kamiennym podmurowaniu domu zabitego. Gdyby chociaż był przybity, mógłby pomyśleć, że jedna cyfra odpadła i leży teraz gdzieś w krzakach.
- Za rogiem... - odparł Ligurski, wskazując kierunek skąd przyjechali komisarze.
- Zawieziecie tę młodą do szpitala. - To było jasne polecenie, lecz pretorianin się mocno wzdrygnął.
- Jak to? - spytał oburzony. - Przecież to morderca... Jaką „młodą”?!
Turski syknął cicho i spojrzał mu w oczy. Musiało być to bardzo wredne spojrzenie, bo Ligurski zaraz spuścił z tonu.
- Tej kobiecie tam zabito właśnie męża – powiedział komisarz, wskazując próg domu, gdzie Hoża właśnie podawała świeżo upieczonej wdowie szklankę wody. – I nie chcę by straciła córkę...
Po ostatnim słowie odchylił chustę zasłaniającą twarz rannej. Miała może dwadzieścia lat, łuk brwiowy i lewy płatek nosa ozdobione rzędem kolczyków. Pretorianin westchnął bezsilnie i skinął na kolegę. Zaraz potem zabrali dziewczynę i zniknęli za rogiem. Turski spojrzał na Hożą pytająco. Ta powiedziała coś cicho do kobiety i podeszła do niego.
- Nie powinna tu zostawać – uznała nadkomisarz. - W domu jest dziecko, dwa lata. Pomieścisz ich? Podwieźmy ich na Wiejską.
- Jasne... - Turski rozejrzał się po okolicy. Z domu naprzeciw wychodziła właśnie starsza, chuda starowinka, osłaniająca się parasolem w kolorze żałobnej czerni. Zdawała się bardzo spokojna, jakby wkoło nie płonęły samochody, a jej sąsiad nie został zabity. Minęła bez większych emocji zastrzelonego bandytę, wykonała jakiś dziwny gest przy zastrzelonym wąsaczu i podeszła do komisarzy.
- Państwo są z pretorii? - spytała pewnym, drżącym ze starości głosem.
- Tak - odpowiedziała Hoża.
- To proszę przenieść pana Fitucciego do mojego domu – poprosiła bardzo grzecznie staruszka, jakby nie było to nic wielkiego.
- Ale dlaczego? - spytał zaskoczony Turski. - Bo chodzi o tego tu... denata?
- Tak... - potwierdziła starsza pani. - Obok mojego domu jest kaplica, mamy warunki do przechowywania zwłok. Mój nieboszczyk-mąż był przedsiębiorcą pogrzebowym... Wystarczy tylko położyć ciało na katafalku.
- Rozumiem – odparł Seweryn, kiwając głową. - A ile ciał możecie pomieścić?
- Jedno – odparła staruszka, widząc że komisarz patrzy na zwłoki bandyty.
- Ja wiem, że to morderca... - wyjaśnił Turski. - Ale chyba jakiś szacunek się należy...
Był to za słaby argument. Przenieśli do kostnicy jedynie ciało ojca dwójki dzieci i dziadka jednego wnuka do kostnicy i ułożyli je na jednym z trzech katafalków. Doczesne szczątki Ulricha Leibziga, studenta Politechniki Białogórskiej przykryli jedynie prześcieradłem, pozostawiając go na ulicy, pięćdziesiąt metrów od jego domu przy Hubertusa XII.
Panią Fitucci zajęła się ta sama staruszka, która zaopiekowała się zwłokami jej męża. Twierdziła, że w razie czego, jej dom ma szyby antywłamaniowe i pancerne drzwi.
- Pan nie wie, ilu ludzi jest gotowych zabić za złote zęby zmarłego dziadka – wyjaśniła zdziwionemu komisarzowi, gdy ten wsiadał z powrotem do samochodu. Widząc resztki mózgu na tapicerce, podała też numer do firmy zajmującej się „sprzątaniem po zmarłych”. - Inaczej wóz pójdzie na straty, a bardzo dobry model.
- Dziękuję bardzo... Chętnie skorzystam – zapewnił Turski, zamykając drzwi. W międzyczasie Hoża odebrała kolejne wezwanie. Tym razem serce Academiciany, Wydział Nauk Społecznych. Jeden zabity pretorianin. Na miejscu dwa radiowozy, zaraz miała dojechać suka z posiłkami, ale każda pomoc jest cenna.
Turski wycofał i opuścił ulicę Hubertusa, bez większego żalu. Miał nadzieję nigdy tu nie wracać. Hoża zauważyła, że komisarz jest bardzo zadumany, co było do niego niepodobne. Spytała o przyczynę, licząc na to, że mężczyzna wygada się i mu przejdzie.
- Powiedz mi, Młoda: jak to jest? - spytał Seweryn, skręcając na główną ulicę. - Dwójka dzieciaków z jednej ulicy podpala wozy, zabija ojca jednego z nich i nadal się śmieją. Gdy rozwaliłem kolesia tej gówniary, ona tylko narzekała, że boli. Nie pomyślała, że ten skurwysyn właśnie zastrzelił jej ojca... Naćpana? Czy co...
- Może – mruknęła pani nadkomisarz, wodząc wzrokiem za parą podobnych małolatów bazgrzących na murach jakieś dziwne symbole. Nie mieli broni, ani nawet butelek z benzyną. A jednak Seweryn przyspieszył na ich widok.
Milczeli, jadąc przez uniwersytecką dzielnicę, zwaną przez tutejszych „Najpiękniejszą”. Trudno będzie ten tytuł utrzymać po tym, co z tutejszymi ogrodami, knajpami i pomnikami zrobili wandale. Wszędzie walały się śmieci, ławki leżały połamane i pogięte nawet na środku ulicy. Tu i tam płonęły książki, ułożone na stos przed księgarnią czy biblioteką. Nie zachowała się chyba żadna szyba wystawowa, ogródki piwne albo zostały rozniesione w pył albo huczały od ognia. Woda zbierała się w miejscach, gdzie wyrwano z chodników płyty i kamienie brukowe.
Seweryn uzmysłowił sobie, że to co widział do tej pory, było dziełem jedynie niewielkiej bandy, tędy zaś przeszła armia, dziki zagon barbarzyńców niszczących wszystko na swojej drodze... I teraz ta cała horda jest pod wydziałem, na którym studiowała jego córka...
Wcisnął pedał gazu, starając się odepchnąć ponure wizje. Dwa radiowozy, w każdym trzech, czyli sześciu, bez tego jednego zabitego pięciu. Pewnie zabarykadowali się w budynku... Inaczej nie mieliby tyle czasu by wezwać pomoc. Może i niewiele im pomoże, ale na pewno załatwienie go zajmie im trochę czasu.
Minęli wypaloną śmieciarkę i płonącą restaurację, przed którą leżały zwłoki w uniformie kierowcy. Zignorowali grupę ludzi pakującą do czarnej furgonetki worek ze zwłokami. Seweryn miał teraz inne priorytety.
W końcu minęli dwa zdemolowane radiowozy, obok których, w kałuży krzepnącej krwi leżały zmasakrowane zwłoki w pretoriańskim mundurze. Minutę później zobaczyli budynek wydziału. Przed jego frontem zebrał się spory tłum, słuchający jakiegoś szajbusa, stojącego na dwumetrowej wysokości cokole zajmowanym zwykle przez posąg Caliksta VIII. Większość była ubrana tak samo – skóry, ćwieki, kolorowe przypinki i chusty na twarzach. Mimo zacinającego deszczu nikt się niczym nie osłaniał, jak gdyby nie zauważyli. Ktoś nadal próbował sforsować kraty w oknach na parterze, co chwila w stronę oblężonego wydziału leciał wyrwany z bruku kamień. Niektóre fragmenty ścian były osmolone, lecz nie widać było większych pożarów. Seweryn przypomniał sobie, że w piwnicach znajduje się jakiś bogaty księgozbiór, więc jakiś tam imperialny instytut ufundował solidne zabezpieczenia na wypadek włamania. Jak na razie sprawdzało się to też w wypadku oblężenia.
Komisarz otworzył okno, by lepiej słyszeć przemowę szajbusa, drącego się przez megafon.
- Ludzie! - ryczał skrzekliwym głosem ubrany w łachmany prowodyr. Sięgający pasa zarost krzykacza zwisał bezładnie, ciężki od deszczu. - Czas skończyć z systemem! System nas oszukuje! Okrada nas! Tłuste ryje przejadają owoce naszej pracy! Banki planują jak mamy żyć, co jeść z kim spać! Czy jesteśmy jeszcze wolni, skoro od małego wmawia się nam, że naszym panem jest pieniądz? I kto dba o to, by uciszać tych, co mogą wyjawić prawdę o systemie? Pretoria! Psy na usługach cesarza i Aurian! Mordercy i gwałciciele!
- To mi się nie podoba.... - mruknął Turski cofając powoli wóz.
- Ale dziś się na nich zemścimy! Złapaliśmy jedną! Córeczka psa z pretorii! Studiuje tu sobie za nasze pieniądze, choć jej tatuś mógłby sam zafundować jej te studia! Za pieniądze zarobione na zabijaniu naszych braci, proletariuszy! Wiecie co z nią zrobić! - zaryczał brodacz, podnosząc w górę zaciśniętą na kamieniu pięść.
- Po waszym trupie... - mruknął Turski, wciskając nagle pedał gazu. Tłum rozstąpił się, jedynie raz ktoś napatoczył się i lekko otarł się o maskę. Tylna szyba pękła, rozbita kamieniem, karoseria huczała od gradu ciosów kijów bejsbolowych i gazrurek. Mimo to, Pradziad dzielnie dobrnął do środka zgromadzenia, gdzie dwóch drabów z kamieniami stało nad związaną i zakneblowaną taśmą Sylwią Turską. Draby czmychnęły na widok wystawionej przez okno lufy strzelby, zakładniczka zaś szybko zerwała się, jak przystało na kapitankę wydziałowej drużyny siatkarskiej. W mgnieniu oka Seweryn wyskoczył z wozu, pomachał rewolwerem w kierunku motłochu i pomógł córce wejść do samochodu.
Na szczęście, przerażony widokiem broni tłum osłupiał na tyle, by dać im czas skryć się w wozie. Ale nic więcej.
Zaraz karoseria i szyby przyjęły zmasowany atak pięści, kamieni, kijów i gazrurek. Seweryn usiadł za kierownicą, Hoża zaś zajęła się rozplątywaniem więzów Sylwii. Było to trudne, gdyż musiała chwycić solidne konopne liny owinięte wokół rzucającego się ciała, ponadto Sylwia mocno rzucała głową, a we włosach miała jeszcze sporą zapinkę.
Gdy Pradziad szarpnął, Hoża ledwo uchyliła się przed kolejną falą kruczoczarnych włosów niosących niebezpieczny bibelot. Turski starał się wycofać, ale tłum był zdecydowany mu przeszkodzić. Chyba wszyscy starali się zatrzymać samochód, waląc w niego czym popadnie i wskakując na maskę i dach.
Widząc, że nie da rady wycofać, Seweryn wcisnął ręczny i przydepnął gaz do dechy. Zapiszczały tylne opony, palona guma śmierdziała gorzej niż mózg na tapicerce. W końcu, komisarz zwolnił ręczny hamulec i Pradziad wystrzelił jak z procy, taranując dwóch napastników, którzy zniknęli pod przednim zderzakiem. Tłum ryknął wściekle, próbując ścigać uciekinierów, zaraz jednak pojawił się dla niego nowy problem.
Pradziad o metr minął się z pędzącą na sygnale suką z purpurowymi literami IHP na burcie i masce.
- A to co? - spytał Turski hamując. W tym samochodzie z ledwością zmieści się dwudziestu pretorian, wściekły tłum liczył sobie koło dwóch setek ludzi. Komisarz zatrzymał samochód, by widzieć co się dzieje. - I czym, u diabła, jest IHP?
- IHP? - spytała Sylwia, podnosząc się i siadając na fotelu pasażera. Całą bluzkę miała we krwi, lewe oko podbite, na rękach i nogach sińce. Spojrzała z obrzydzeniem na kawałki mózgu i skrzepy krwi na tapicerce wozu ojca.
- Tak, IHP... - potwierdziła Hoża, wciskając sznury pod przednie siedzenie.
- Instytut Historii Preaureliańskiej – rozwinęła skrót młoda Turska. - Wiedziałam, że mają dobrych ochroniarzy, ale żeby aż tak... To chyba jacyś najemnicy...
- Żeby iść na taki tłum? - spytał Turski, chwytając za swój rewolwer. - To na pewno najemnicy w służbie imperialnej organizacji, a więc pośrednio naszego cesarza. Umiłowanego, rzecz jasna. Chyba regulamin nakazuje nam pomóc... Zwłaszcza, że jeżeli to imperialny instytut, to pewnie przysłali kogoś kto słowa po widlańsku nie rozumie. No, nie, Młoda?
- Niestety tak... - Hoża już wychodziła z wozu z gotową do strzału strzelbą. Komisarz kazał córce siąść za kierownicą i w razie czego uciekać.
- A wy? - spytała Sylwia, łapiąc lepką od krwi kierownicę.
- Damy radę – zapewnił Seweryn, nie wierząc w to co mówi. Przy takiej przewadze ich jedyną nadzieją było rozproszenie możliwie największej ilości przeciwników i staranne dobieranie osłon, przy założeniu, że nie zostaną ukamienowani w pięć minut. Czyli musieli liczyć na cud. Turski miał nadzieję, że jego przełożeni uznają za wsparcie wystrzelenie kilka razy w tłum i, może mało bohaterską acz bardzo logiczną w tej sytuacji, ucieczkę.
Tymczasem z ustawionej pięćdziesiąt metrów od wejścia na Wydział suki wysiadł już dobry tuzin komandosów, ubranych w solidne kombinezony i hełmy z maskującymi twarz przysłonami. Nie bawili się z pałkami, większość już wycelowała w tłum lufy strzelb, dwóch niosło karabiny maszynowe. Jeden lżej ubrany, trzymał pistolet maszynowy i megafon. Ten stanął z tyłu, podparł się pod boki i ryknął w stronę motłochu dość plebejską odmianą widlańskiego:
- Dobra, gnojki! - Głos miał szorstki, jakby przepity. - Macie minutę, żeby się rozejść do swoich jebanych domów czy jak tam te meliny nazywacie! Potem zaczniemy strzelać w wasze rozpuszczone dupska!
- Milcz, psie! - odpowiedział szajbus z cokołu. - Przestań ujadać, bo my nie jesteśmy tchórzliwymi pieskami! Nie przestraszymy się twojego jazgotu! Nas jest wielu! Pokażcie na co was stać!
Motywacja była potrzebna nie tyle komandu ochroniarzy, co coraz mniejszemu motłochowi. Co najmniej połowa zaczęła powoli się cofać, ciążąc ku okolicznym bocznym uliczkom.
- Tchórze! - ryknął brodacz, widząc że przy cokole zostało tylko kilkudziesięciu najbardziej bojowo nastawionych zadymiarzy. - Spójrzcie, jak uciekają! Gnidy! Zdrajcy! Wy pójdziecie pierwsi do wyrżnięcia...
Po tych słowach wyciągnął zza pazuchy regulaminowy, pretoriański pistolet i wypalił w stronę dezerterów, czym spowodował kolejną falę rejterad. Nikt nie chce być po stronie kogoś, kto tak bezlitośnie zabija latarnie. Po chwili, tuż pod nim stał najwyżej tuzin grożących pałkami i gazrurkami małolatów.
- To wasza ostatnia szansa... - ostrzegł dowodzący ochroniarzami, stając trochę z boku, jakby chcąc mieć lepsze pole do strzału. - Liczę do dziesięciu... Jeden, Dwa... Dwa i pół... Trzy...
- Ty skurwysynu! - zaryczał brodacz, słysząc brzęk upadającej na bruk gazrurki. Kolejnych trzech jego towarzyszy ulotniło się czym prędzej. - Na nich, idioci!
- Cztery... - liczył spokojnie dowódca. Słysząc nadchodzących Seweryna i Hożą wymierzył w nich broń, zaraz jednak dostrzegł niekompletny, bo niekompletny, ale jednak mundur pani nadkomisarz. Machnął ręką na znak, że nie potrzebują wsparcia i wrócił do liczenia. - Cztery, pięć...
W końcu garstka towarzyszy krzykacza podjęła dość absurdalną decyzję... Zgodnie z żądaniem lidera, rzucili się na świetnie uzbrojony, zorganizowany oddział, uzbrojeni w pałki i łańcuchy.
Zaskrzeczał pistolet maszynowy, huknęły strzelby, zaterkotały karabiny. Wrzask zabijanych ludzi zdawał się odbijać echem od ciężkiej pokrywy chmur. Turski zacisnął szczęki, widząc jak zsynchronizowane serie z karabinów przecinają na pół jakiegoś długowłosego małolata w koszulce ulubionego zespołu jego córki. Dowódca strzelał krótkimi seriami, raz do dwóch czy trzech stojących jeszcze przeciwników, raz do leżących. W końcu nie został nikt żywy, kto mógłby stanowić dobry cel.
Krzykacz z cokołu gnał przed siebie, powiewając na wietrze połami płaszcza. W jednej sekundzie jego głowa eksplodowała, rozsypując się na wszystkie strony. Gdy bezwładne ciało upadło na bruk, dowódca ludzi IHP wyciągnął podniesiony kciuk w stronę dachu jednego z okolicznych budynków.
Jeden z komandosów ruszył ku ciałom zabitych. Kilku jego kolegów rzuciło się do drzwi wydziału, rycząc „Tu Służby Porządkowe IHP, Proszę otworzyć!”. Po chwili otwarto im, ci zaraz wpadli do środka, nie zważając na protesty jakiegoś podstarzałego playboya w drogiej marynarce. Jedyną odpowiedzią było wskazanie miejsca, gdzie, przy tylnych drzwiach furgonetki dowódca oddziału zabierał się do składania raportu.
Widząc podchodzących, pobladłych Seweryna i Hożą, organizator wydarzenia, które potem ochrzczono „Rzezią na Akademickiej” zdjął hełm, ukazując wyjątkowo auriańskie, szlachetne oblicze. Miał sylwetkę atlety, mięśnie z których zdawał się składać grały pod znoszonym mundurem. Wyciągnął z kieszeni papierośnicę w barwach maskujących i poczęstował zarówno komisarzy jak i faceta w garniturze, który zaraz zarzucił go pytaniami:
- Co to, kurwa, ma być!? - wrzasnął, zdejmując okulary przeciwsłoneczne. - Co to za cholerna rzeź!?
- Z akcji tłumaczyć się za niedługo w mediach będą moi pierdoleni przełożeni – oznajmił spokojnie najemnik. - Ja tu tylko strzelam i pilnuję, by się chłopaki nie pozabijali nawzajem. Papieroska? Zapalmy, póki nam nic na głowy nie kapie... Jebany kapuśniak...
- Dziękuję... - mruknął Turski, który stracił przed chwilą wszelki apetyt. Hoża nie paliła, jednak skorzystała z oferty, chyba pod wpływem szoku. - Nadkomisarz Zofia Hoża i komisarz Seweryn Turski, Pretoria Miasta Białogóra, Wydział Dochodzeniowy.
- Marcellino van Clyde – przedstawił się playboy. - Sierżant rezerwy, historyk. I muszę pana zapewnić, że nie znam drugiego przypadku tak bezczelnej rzezi dokonanej w cywilizowanym kraju!
- Starszy sierżant Frederico „Rzeźnia” Kuczajew – przedstawił się najemnik, podstawiając papierośnicę profesorowi.
- Mam własne... - warknął van Clyde. - Kto panu zezwolił na dokonanie egzekucji na tych ludziach?
- Cesarz – odparł Rzeźnia, zapalając papierosa. - Jako dowódca Sił Porządkowych przy Instytucie Historii Preaureliańskiej mam jebane prawo i psi obowiązek likwidować cholernych bandytów w czasie stanu wojennego.
- Jakiego stanu wojennego? - spytał Turski. Widział już gorsze zadymy, choćby na Zgorzeli i jakoś wtedy nikt nie wprowadzał stanu wojennego, czy nawet wyjątkowego.
- Stan wojenny został wprowadzony dwie godziny temu przez gubernatora prowincji dla terenu miast Białogóra, Kwartia i Misnov. - Wyjaśnił Kuczajew, nagle oczyszczając swoją wypowiedź z wulgaryzmów. Nie na długo: - Dlatego mialem jebane prawo i psi obowiązek zlikwidować tych oszołomów.
- Stan wojenny z powodu bandy zadymiarzy w kilku dzielnicach? -zdziwiła się Hoża, miętosząca w wolnej ręce papierosa.
- „Kilku dzielnicach”? - Rzeźnia uśmiechnął się jakby usłyszał marny żart. - Całe miasto jakby ocipiało! Ci pojebcy z Wideł idą na Kowale, na moście Czerwonym bitwa jak pod tymi jebanymi Zielonymi Polami! Katajce skądś wykopali karabiny i wywieszają wszędzie czerwone flagi! Złote Domy ściągnęły wszystkie swoje firmy ochroniarskie, bo na Zgorzeli jakiś patafian chce ich wszystkich powywieszać! I, szczerze mówiąc, ma rację, po tym, jak jakaś ciota z rodowym papierkiem zażądała by przywrócić niewolnictwo i wszystkich z Wideł i Zgorzeli oddać we władzę rodowitych Aurian. Czujecie? Dwieście tysięcy ludu miało mieć założone obróżki! Na Srebrnikach biurwy i urzędasy nagle zaczęły skakać z okien i strzelać do siebie jak jakieś debile! Tutaj zjechała się cała banda kurewnych małolatów, które zamiast grzecznie manifestować przeciw wycinaniu jebanej puszczy, palą tu samochody... Trupy będziemy grzebać tygodniami...
- Kurwa mać – zaklął Turski. - Co im odbiło?
- Pytaj się pan mnie, a ja, kurwa, pana... - Rzeźnia demonstracyjnie rozłożył ręce. - Od godziny nic tylko jeździmy i pilnujemy razem z innymi jako tako porządku. Co wy tu robicie?
- Mieliśmy wezwanie – odparła Hoża. - Miały tu być dwa radiowozy. Znaleźliśmy je spalone, jedno ciało pretorianina...
- Gdzie wasz wóz? - spytał najemnik, wstając, by lepiej widzieć.
Tam. - Turski wskazał palcem cofającego się Pradziada. Widać Sylwia uznała, że jest już bezpiecznie. - Ten, który tu jedzie.
- Kurwa, chłopie... - westchnął Rzeźnia. - Coś ty z nim zrobił? Taki wózek, tak rozjebany...
- Kije, łańcuchy, gazrurki... - wyliczył Turski, zastanawiając się, czy pod koniec dnia będzie miał jeszcze czym jeździć.
- To ci tu zrobili? - spytał Kuczajew, wskazując zabitych.
- Tak, musiałem w nich wjechać... Chcieli się brać za kamienowanie mojej córki...
- To już jakaś akcja by...? - Rzeźnia nie dokończył pytania, zdziwiony prędkością z jaką cofa się samochód. - Co ona tak gna? I gdzie gna...
Rzeczywiście, Pradziad wykonał nagły zwrot, ustawił się przodem do nich i po chwili minął zebranych. Zaraz jednak się cofnął, jego drzwi otworzyły się, ukazując bladą jak ściana Sylwię.
Turski myślał, że dopiero teraz dziewczyna reaguje na szok wywołany masakrą, ale bardzo się mylił.
- Uciekajcie, wszyscy! - wrzasnęła Turska, oglądając się za siebie. - TO tu idzie!
- Co, tu niby, kurwa, idzie, dupcia? - spytał Rzeźnia, patrząc przed siebie bezsilnie.
„Rzuca się małej na mózg.” - pomyślał, zaciągając się długo. - „Na szczęście to nie jest najważniejsza część kobiety.”
Zaraz jednak wypuścił papierosa z dłoni i wrzasnął:
- Wszyscy, kurwa, do mnie!
Kuczajew zerwał się z miejsca i rzucił w kierunku budynku Wydziału. Akurat jego ludzie wychodzili, dając znać, że wszystko w porządku.
- Nie jest kurwa „okjej”! Nie jest, kurwa jebana wasza mać, „okjej”! Przygotować się do walki! Wszyscy do środka! Cywile do pierdolonych piwnic! Już, kurwy wasze macie!
= Z czym, kurwa? - żachnął się żołnierz, patrząc we wskazywanym przez dowódcę kierunku. Widząc wroga wytrzeszczył oczy i spytał: - Z TYM?!
- Tak, z TYM! - ryknął w odpowiedzi Rzeźnia wpychając go do środka.
W tym czasie Turski i Hoża siedzieli już w aucie, gorączkowo zapraszając van Clyde'a. Ten tylko pokręcił głową i wydukał:
- Studenci... Nie mogę zostawić... Nie zostawię ich TEMU na pożarcie!
Po tych słowach rzucił się w kierunku wydziału. Ledwo zdążył, nim pobladły Kuczajew zamknął drzwi. Widząc to, Turski spojrzał na prędkościomierz i ze zgrozą stwierdził, że wskazówka nadal spoczywa na zerze.
- JEDŹ! - wrzasnął komisarz do córki. - Masz jechać szybciej niż TO!
Po chwili Pradziad zapiszczał oponami i ruszył ulicą Akademicką.
TO ruszyło w pościg. Wysokie na dwa piętra, gnało na trzech tuzinach pajęczych odnóży, wybijających dziury w asfalcie i przebijających na wylot płonące auta. Wyrastające z korpusu cztery głowy na długich, wężowatych szyjach szczerzyły spływające jadem zęby. Pajęcze oczka wbiły spojrzenie w lawirującego między płonącymi wrakami i opuszczonymi samochodami Pradziada. Pokryty długimi kolcami szczurzy ogon przecinał ze świstem powietrze.
- Gdzieś ty się nauczyła tak jeździć? - spytał Turski, widząc jak jego córka przeprowadza Pradziada Wszystkich Aut między ścianą a wywróconym na dach samochodem dostawczym.
- Nie wiem – odpowiedziała młoda Turska, widząc w lusterku wstecznym segmentowane podbrzusze. - Potem będę się zastanawiała...
Nagle samochodem szarpnęło, wszyscy runęli do przodu. Natychmiast się podnieśli, czując jak tył Pradziada unosi się do góry. Przerażona Hoża wrzasnęła i wypaliła za okno. Nie trafiła szczęki, która wgryzła się w dach wozu, pocisk jednak trafił w skupienie oczu jednej z głów zaglądających do środka. Bryzgnęła zielonobrązowa maź. Zaraz samochód został oswobodzony i ruszył z piskiem opon, byle dalej od ryczącej wściekle bestii.
Ta nie zrezygnowała jednak z pościgu. Po chwili znów siedziała na ogonie Pradziada, kłapiąc szczękami coraz bliżej zderzaków. Nie zwolniła, gdy Hoża wypaliła do niej z dubeltówki. Nie babrała się ze słupami, taranując je jak drewniane tyczki.
- Za dwie ulice skręć w lewo – poleciła Hoża, starając się przypomnieć sobie czasy gdy odbywała tu służbę patrolową. - Jest tam wąsko, może nie przejdzie.
- Spróbuję... - obiecała Turska, dodając gazu. Wypatrzyła bardzo wąską uliczkę po lewej i wyhamowała gwałtownie. Niesiony impetem potwór przeleciał nad nimi, jego ogon grzmotnął o ziemię tuż obok samochodu. Kolce zaryły się w beton, jeden zazgrzytał o prawe drzwi Pradziada.
- Jedź! - ryknęli zgodnie Hoża i Turski, widząc, jak bestia zaczyna się obracać. Z ulgą przyjęli zgrzyt bocznych lusterek o ceglane ściany. Ze zgrozą powitali widok podobnej, tyle że dużo nowszej tuż przed nimi.
- Kurwa mać – jęknęli zgodnie całą trójką. Ślepy zaułek miał najwyżej dziesięć metrów długości.
- Dawaj do oporu! - wrzasnął Turski, spoglądając wstecz. Bestia rozsiadła się wygodnie przy wylocie zaułka, zaglądając groźnie okaleczoną głową. Nie mieli najmniejszej szansy wyjechać, pozostało liczyć na to, że potwór nie dosięgnie ich pyskiem.
Turska doprowadziła wóz pod samą ścianę i westchnęła bezsilnie:
- To już koniec...
Nie uściśliła, czy chodziło jej o koniec zaułka, koniec jej pomysłowości, czy też koniec ogólnie rzecz biorąc. Bestia tymczasem wsunęła jedną z głów do zaułka, wyciągając jak mogła najbardziej wężowatą szyję. Gdy pełna spiczastych zębów paszcza była już metr od tylnej szyby wozu, rozwarła szczęki, chcąc chwycić za dach. W tym momencie Hoża i Turski wypalili prosto w gardziel stwora. Martwa głowa zawisła bezwładnie na wciąż ruchliwej szyi. Pozostałe łby ryknęły z bólu i tym razem rzuciły się wszystkie w głąb zaułka.
Szczęki kłapnęły kilka centymetrów od tylnego zderzaka.
- Ha! - uradował się Turski, wypalając dwa razy w bezsilne łby. Trafił dwa razy w tę samą głowę, która wycofała się, sycząc z bólu. Pozostałe zaraz poszły w jej ślady. - Może da sobie spokój...
- Chyba nie... - Hoża zwątpiła, widząc jak odnóża potwora uderzają w ściany zaułka. - Zaraz się do nas dokopie.
- Byłeś najlepszym ojcem jakiego miałam – wyznała Sylwia, zbyt przerażona, by zastanawiać się nad sensem wypowiedzi.
- I mam nadzieję nim jeszcze trochę pobyć! - Turski wypalił w odnóża stwora, te jednak były zbyt ruchliwe.
Już po chwili w ich stronę znów sunęły trzy wściekłe łby, tym razem wolno, zachowując odstępy. Na przód wysunęła się ta najbardziej poraniona, ociekająca własnym jadem i posoką. I Turski i Hoża wystrzelali już wszystkie naboje, jedyną ich osłoną była karoseria Pradziada. Pani nadkomisarz przeszła na przednie siedzenia, wiedząc, że każdy centymetr jest cenny.
Czuli już smród bijący od paszcz, gdy nagle łby, jakby wbrew swej woli zaczęły się cofać. Turski dałby głowę, że widział jak wszystkie odnóża zapierają się, jakby jakaś potężna siła ciągnęła bestię w tył. Łby uniosły swe szyje, by wydostać się z zaułka, zasłaniając uwięzionym w samochodzie widok. Mogli jedynie słyszeć dziki, tryumfalny skowyt jakiejś bestii, bolesny wizg jednego z łbów. Zaraz potem jedna z głów gruchnęła o ziemię. Pomiędzy skupiskami oczu ziała wielka dziura, odsłaniająca mózg. Turscy zwymiotowali, Hoża nie miała czym.
Po chwili bestia wycofała się z zaułka, ciągnąc za sobą bezwładne szyje. Dwie ostatnie głowy ryczały gniewnie, jakby chcąc zagłuszyć donośne, podobne do radosnej pieśni wilcze wycie. Nie widzieli reszty walki, mogli jedynie obserwować przez rozbitą tylną szybę miotające się we wszystkie strony cielsko i zwinną, szybką jak błyskawica, ciemną sylwetkę. Raz dochodziły ich pełne bólu ryki bestii, potem znowu wycie czy jakieś okrzyki w dziwnym, gardłowym języku.
W końcu, gdy walczący zniknęli im z oczu, usłyszeli krótki, ukrywany wrzask. Sekundę później tuż przed wylotem zaułka o ziemię uderzyła oderwana głowa bestii. Wszyscy odetchnęli z ulgą, zaraz jednak wstrzymali oddech ponownie.
Do głowy podszedł wielki, czarny jak noc stwór. Całe jego ciało pokrywała gęsta, pozlepiana posoką zabitego potwora, sierść, jedynie na lewym ramieniu błyszczała srebrnym blaskiem mała lambda. Chwycił łeb szponiastymi dłońmi i uniósł wysoko w górę. Cisnął nim gdzieś w dal. Potem zwrócił wilczy łeb w stronę samochodu. Hoża zaklęła, widząc jak bestia robi kilka kroków w ich stronę. Spojrzała z przerażeniem na Turskiego, gramolącego się na tylne siedzenie.
- Co robisz? - spytała szeptem, jakby chcąc zataić ich obecność przed wilkołakiem. Nie wiedziała co robić spojrzała jedynie na Sylwia, mając nadzieję, że ona przekona ojca. Dziewczyna jednak zdawała się być w ciężkim szoku, mrucząc coś pod nosem o jakimś profesorze i o tym, że miał rację.
Turski nie odpowiedział, jedynie przecisnął się z trudem przez tylne okno. Usiadł na bagażniku, dysząc ciężko. Bestia tymczasem szła spokojnie, ściągając z sierści śmierdzącą maź.
- Oszalałeś – postawiła diagnozę Hoża, widząc jak Seweryn wychodzi naprzeciw potworowi.
„Jeżeli zabił taką poczwarę jak to wielogłowe coś, to co jest w stanie zrobić z człowiekiem?” - tłukło jej się po głowie. Z niepokojem patrzyła jak komisarz staje pięć kroków od wilkołaka. Wtedy i on się zatrzymał. Chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym bestia prychnęła, odwróciła się i odeszła. Seweryn dał znak, by Sylwia wycofała samochód. Gdy wyjechała już na główną ulicę, Hoża nie mogła powstrzymać emocji.
- Myślałam, że ten dupek zaraz zrobi z ciebie szaszłyk!
- Nie zrobiłby by tego – uspokoił ją Turski, siadając za kierownicą.
- Skąd wiesz? - żachnęła się Zofia. - To jakiś twój znajomy?
- Tak – potwierdził komisarz. - Z bardzo dawnych czasów.
Widząc bardzo zadumaną minę Turskiego i będącą nadal w szoku Sylwię, Hoża westchnęła bezsilnie.
- Co za rodzina... Wracajmy na wydział, trzeba poinformować o tym tego całego Rzeźnika...
- Rzeźnię – poprawił ją Turski, z ulgą wsłuchując się w równy, miarowy warkot silnika. Dobrze jest wiedzieć, że jest coś na świecie, co działa jak należy. Z ostrożnością minęli wielkie, zmasakrowane cielsko wielogłowej bestii.
- To coś to chyba chodzący kombajn! - Sylwia była przerażona, widząc głębokie ślady pazurów na grubych płytach pancerza pokrywającego plecy i ślady zębów na kończynach. - To jest pewnie chityna, tak gruby pancerz powinien być kuloodporny!
- „Tego czegoś” byle chitynka nie zatrzyma... - wyjaśnił Turski, wspominając czasy, gdy był jeszcze aspirantem. - Te pazury potrafią przebić kamizelkę kuloodporną. A jak już idą w ruch, to kombajn może się schować... I, dobrze radzę, nie mówcie o nim tym od Kuczajewa...
Nim skończył to mówić, minęła ich furgonetka IHP. Zatrzymała się z piskiem opon i zaczęła cofać. Turski zatrzymał Pradziada i wyszedł z wozu. Naprzeciw wybiegł mu Kuczajew, łypiący raz w stronę wielkiego zezwłoku leżącego na środku ulicy, raz w stronę komisarza.
- Kurwa, niemożliwe! Żyjecie? - spytał zaskoczony Rzeźnia, zaglądając do wnętrza wozu. - Wszyscy?
- Zdziwiony? - spytał komisarz, zdejmując przesiąknięty potem, deszczem, krwią ludzką i mazią wypływającą z potwora.
- Jak cholera... Miałem nadzieję, że was szybko kurestwo zabiło i żeście nie cierpieli... - przyznał Kuczajew, podchodząc do . - Co to było, do jaśnie chędożonej cholery?
- Pająko-hydra – zgadła Sylwia.
- Nie pytam o to, kurwa! O to, co zostawiło te ślady! - Rzeźnia wskazał cztery długie ślady na jednym z pancerzy. - Nie powiecie mi, że to były wasze gnaty...
Sylwia spojrzała na ojca, ten tylko pokręcił głową. Wiedział, że lepiej nie ujawniać pewnych tajemnic.
- Nie widzieliśmy tego – skłamała Hoża. - Wjechaliśmy w zaułek, nie wiedząc, że jest ślepy. Bestia zasłoniła cielskiem wylot i niewiele widzieliśmy. Jak tylko zorientowaliśmy się, że jest cicho, wyjechaliśmy. I trafiliśmy na was.
- Wierzę, kurwa... - zapewnił Kuczajew, patrząc jej w oczy. Potem zwrócił się do Turskiego. - Gdybyście widzieli, co to jest, bylibyście już martwi. Wracajcie na komendę, dość już dzisiaj zrobiliście. Jedźcie przez Stare Miasto, tam już jest w miarę spokojnie. Przynajmniej na razie. Skontaktujemy się w sprawie wspólnego raportu z dzisiejszej rozpierduchy. Rozmawiałem z tym całym profesorkiem z bożej łaski. Niezła akcja z tym odbiciem zakładnika. Należy wam się awans, albo jakaś przypinka do munduru. Może się jeszcze napijemy razem piwka... - zaproponował, mrugając do Sylwii.
- Jak przeżyjemy tę noc, to bardzo chętnie – zapewnił komisarz, wracając do samochodu. - Do zobaczenia.
Gdy odjechali na bezpieczna odległość, Seweryn spytał się kobiet jak oceniają wytrzymałość Kuczajewa w piciu.
- A co? - spytała Hoża. - Chciałbyś się z nim napić?
- Obawiam się, że mogę być zmuszony... - przyznał z niesmakiem Turski. - Nienawidzę mieć kaca.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#21
Ktoś to w ogóle czyta? A co tam, poprawię sobie samopoczucie i wrzucę. Wink

XII

Eryk otworzył oczy powoli. Najwolniej jak to tylko możliwe. Tak wolno, że minęło kilka sekund nim powieki rozwarły się na milimetr.
Ten milimetr wystarczył, by oślepiający promień światła poraził jego oczy a ból podjął próbę rozsadzenia czaszki. Próbę raczej marną, gdyż sądząc po ciężarze, była wykonana z solidnego kawałka ołowiu. Dała się jednak poderwać do góry, gdy jakiś oprawca przewrócił kilka metrów dalej kartkę. Usiadł na łóżku chcąc zakryć uszy, ale złapał się za wysoko. Jeszcze reagował jakby miał wilczy łeb. Aluminium trące o aluminium i szelest ortalionowej zasłony udowodniły, że codzienne odgłosy mogą jednak przekroczyć magiczny próg bólu.
Czuł bolesny ucisk bandaży na piersi i łydce, do tego każdy pręt aluminiowej ramy łóżka zdawał się wbijać głęboko w ciało. Opadł na poduszkę, która zdawała się być twardsza od żelaznej sztaby. Podniósł się lekko, czując, że zmysły powoli przestają wariować.
Otworzył oczy, starając się rozpoznać rozmazane kontury. Rozmyty pastelowo-zielony świat kołysał się jeszcze chwilę, by w końcu dało się rozpoznać typowo szpitalny wystrój: łóżka z aluminiowymi ramami i kartami pacjenta, dzielące je parawany i jakiś aparat, popiskujący rytmicznie przy łóżku naprzeciw niego.
Mdły odór leków mieszał się z kwaśną wonią środka odkażającego i ciężkim aromatem smaru.
Nim myśl o tym gdzie jest zdążyła porządnie zaświtać w głowie, przegoniła ją druga – jak się tu znalazł. Wróciło wspomnienie walki z Baalem zajmującym ciało byłego następcy tronu...
Zerwał się na równe nogi, przypadł do ściany i omiótł pomieszczenie rozbieganym spojrzeniem. Był to długi pokój, pozbawiony łatwo dostępnych okien, przy dłuższych ścianach stało koło dwudziestu łóżek. Wielkie, dwuskrzydłowe drzwi zdawały się być jedynym wyjściem. Ruszył powoli, starając się wzbudzić jak najmniej podejrzeń. Przy odrobinie szczęścia wezmą go za pacjenta idącego podwędzić płuca w palarni. Miał nadzieję, że nikt nie pilnuje drzwi. Pretoria mogła być bardzo ciekawa tego, co ma do powiedzenia w sprawie rozróby na Academicianie. Chociaż wtedy daliby mu pojedynczą salę.
- Gdzie idziesz? - Głos Marii wyprowadził go nieco z równowagi. Chciał już złapać ją za rękę i wyprowadzić, ale gdy obrócił się i spojrzał na nią, o mało co nie zaczął się śmiać z własnej głupoty. Nie wyglądała na osobę uwięzioną lub choćby trzymaną pod kluczem. Fakt, była mocno poturbowana – prawą połowę twarzy zakrywał opatrunek, lewe ramię owinięte miała bandażem, ale spokojny ton głosu i książka na kolanach wskazywały raczej na to, że Czarna korzystała z chwili odpoczynku. Był mocno przymulony, skoro nie skojarzył zapachu smaru z lotniskiem. Wrócił spokojnie na łóżko. Maria w tym czasie wstała i podeszła do drzwi.
Poruszała się z gracją, delikatnie kręcąc biodrami. Eryk przez chwilę patrzył na to jak jej włosy falują w rytm kroków i zdziwił się, że nie czuł nic. Zamiast choćby minimalnej dawki pociągu, poczuł jakąś dziwną satysfakcję. Zamiast „Ale ładna laska.” pomyślał „Moja krew.”. Zdziwiło go to trochę, bo przecież nie miał na nią takiego wpływu, żeby uznać jakąkolwiek jej cechę za swoje dzieło.
„Maria Franceska Arkadius”. Jeśli urządzą dziś libację, to będzie pierwsza rzecz o którą zapyta.
Usiadł na łóżku i spojrzał na pacjenta podłączonego do aparatury. Zdziwił go nieco widok nieprzytomnego Valentino Teratosso, ubranego w biały, szpitalny strój. Twarz szlachcica była blada, jakby wychudła. Eryk podejrzewał, że Baal wycofał się zupełnie z opętanego ciała, nie przywracając jednak prawidłowej pracy narządów wewnętrznych (czego zresztą demony nie zwykły robić, nawet po wypełnieniu kontraktu zgodnie z umową). Teratosso musiał wyrazić zgodę na uregulowanie gospodarki hormonalnej ciała przez Czarnych, więc musieli czekać aż się wybudzi. Nie dadzą mu umrzeć.
Obok niego, lekko pochrapując leżał de Marcia. Nogę miał w gipsie, kilka plastrów na lewym przedramieniu i solidny bandaż na prawym.
Eryk podejrzewał, że skoro nie ma przy Marku zatroskanej Alicji, to ktoś jej w tym przeszkodził. Na przykład porywając i składając w ofierze Baalowi... Chociaż wtedy Franco urwał by Erykowi uszy przy samej odbytnicy, więc chyba do najgorszego jeszcze nie doszło.
Chyba...
Maria, nieświadoma rozterek Eryka zapukała trzy razy. Drzwi otwarły się i do sali wkroczył Franco. Ubrany w oficjalny strój Wędrowca, prosty, czarny uniform z wyszytym na lewej piersi szarym godłem Lupusaidów, kroczył powoli w stronę Eryka z miną wyrażającą wielkie niezadowolenie.
- Połóż się - rzucił, wyciągając spod łóżka składany stołek polowy. Rozłożył go jednym ruchem i spojrzał Erykowi w oczy. Nie musiał nic mówić, by Widłowski zrozumiał co zrobił. Miał nadzieję, że Maria zdążyła ewakuować Alicję i Jętkę choćby przez tylne drzwi, korzystając z zamieszania wywołanego przez ten jego odlot... - Chcesz wiedzieć co się dzieje, czy będziesz tak siedział i się na mnie gapił?
- Dawaj...
- Gdy dostałeś ataku, Maria kazała de Marcii uciekać z dziewczynami przez tylne wyjście. - Mina Wędrowca mówiła niewiele. Taki sam wyraz twarzy towarzyszył suchym relacjom zdawanym przed Chanem. - Trzasnąłeś Baala po gębie, dogoniłeś Lee...
- Kogo? - spytał Eryk nie kojarząc przez chwilę o kogo chodzi. Myślał, że mowa o opętanej przez żeńskiego demona kobiecie.
- Ta łowczyni nagród tak się nazywała - wyjaśnił Franco, któremu nie umknęło drgnienie twarzy Eryka, gdy użył czasu przeszłego. - Potem Maria wyciągnęła Śpiocha i, nim dostała od ciebie po twarzy, posłała cię spać. Akurat wtedy z jakiegoś zaułka wyskoczyła banda nieumarłych pawianów.
- Było ich trzynaście? - Pytanie nie było na miejscu, ale Eryk chciał wiedzieć czy trafił. Wolał myśleć o tym, a nie o Śpiochu, leku uspokajającym dla słoni. Kilka razy już mu go aplikowano. Wiedział więc jak zareagowały jego zwieracze. I kto potem go umył.
- Nie liczyli ich - odparł szybko Franco. - Pawiany dorwały Alicję Canissi i Jętkę... Jak ona ma właściwie na imię?
- Nie wiem...
- Moja krew... - mruknął smętnie Franco, wracając do tematu. Zdawało się, że już ochłonął, albo jego irytacja nie była powiązana z osobą Eryka. - Tak więc Czarni zgarnęli cię z ulicy, Maria chwilę odganiała Baala, trochę pawianów ubiła, ale w końcu padła. Masz szczęście, że zdążyli nim Baal ubił cię gdy chrapałeś. A wiedz, że było blisko... Dziewczyny wciągnęli do jakiejś furgonetki, gonili ich ludzie Hanksona, ale nie znają miasta i tamci im uciekli.
- Która godzina? - Eryk chciał wiedzieć ile czasu już stracili.
- Dziesiąta. Trzy godziny temu uprowadzono kilka kapłanek Westy, potem ktoś porwał autobus z uczennicami jednej z tutejszych szkół dla panien z dobrych domów. Pretoria szaleje, w mieście roi się od ćpunów, bandytów, gwałcicieli i morderców z całej prowincji. Po mieście biega kilka bestii, które demony trzymały w ukryciu od setek lat. Mamy stan wojenny...
- Co na to Czarni? - Eryk chętnie by się tym wszystkim zajął. I chyba się zajmie, bo wątpił, by Martinez dopuścił go do akcji odbicia porwanych.
- Skupiają się na ceremonii. W granicach prowincji jest już cała Trzynastka. Dostaniemy pomoc zza Granicy. Sprzęt medyczny, amunicja, broń. Brama nie ma dość energii, by przerzucić choćby jedną żywą istotę.
Eryk spojrzał na niego zdziwiony. Bramy były jedynymi miejscami, gdzie można było przekroczyć Granicę. Każde przekroczenie zużywało kumulującą się w nich moc, ale ta się szybko odnawiała. Owszem, przerzut człowieka czy innej istoty rozumnej pochłaniał jej nieco więcej, ale zwykle energii starczało na przerzut plutonu wojska. A teraz nagle ani jednej osoby?
- Co się stało? - spytał, nie rozumiejąc tej anomalii.
- Nie wiem. - Franco wzruszył ramionami. - Olaf z Benedictem starają się to wyjaśnić, ale na razie przygotowują zaopatrzenie dla nas. Postarają się coś wyjaśnić i prześlą raport wraz z transportem.
- Gdzie będzie dostawa? - Jak dotąd wiedział, że zza Granicy można wylądować albo w Parku Skrajnym (który porastał dość gęsty las utrudniający transport), albo na szczycie baszty zamku na wyspie (której to baszty od stu lat nie było).
- Tutaj, mam ze sobą Kamienie Telamachiosa – odpowiedział Franco, wskazując na niewielki woreczek zawieszony u pasa.
Eryk pokiwał głową. Dzięki tym kamieniom, a raczej: kamyczkom, mogli skierować transport w dowolne miejsce. Czyli zamiast na szczycie baszty w ruinach zamku Lupusa, cały ten kram pojawi się na przykład w hangarze. Ale do tego potrzeba dwóch Wędrowców.
- Ściągniesz Olafa? - Widłowski nie był zachwycony perspektywą spotkania ze swoim przyrodnim bratem, ale mógł on otwierać Bramy bez narażania się na kłopoty ze strony Departamentu. Fakt, robił to z najwyższym wysiłkiem, podczas gdy Eryk otwierał je czasem niechcący. Ale był pierworodnym...
- Nie - odpowiedział Franco. Zagryzł wargi, spojrzał badawczo na Eryka, jakby chcąc się upewnić, czy dobrze robi, po czym wyjaśnił: - Chcę, żebyś pomógł mi otworzyć Bramę, dziś o północy.
Eryk spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- A Departament? A Olaf? Chan będzie wściekły...
Departament Bram był pełen formalistów, którzy woleli wiedzieć kto otwiera i zamyka przejścia przez Granicę, Olaf Lupem jako pierworodny syn Wędrowca był jego formalnym następcą i mógł uznać to za zagrożenie dla swojej pozycji w testamencie ojca. Franco machnął ręką na te wątpliwości.
- Zająłem się wszystkim - zapewnił. - Martinez o jedenastej przygotowuje naradę w trójce. Zjechali się Łowcy Nagród z całego kontynentu. Jakoś od kilku miesięcy ściągają do miasta wszystkie wampiry, to oni przyjechali za nimi. Tyle dobrego, bo Mercator dał nam namiary na co najmniej dwie setki ludzi, którzy w ostatnim dniu nagle zniknęli, a miał powody by ich podejrzewać o związki z demonami.
- Mercator? - spytał Eryk niepewnie. Wiedział, owszem, że ten program miał wiedzę nie tylko o Lupusaidach ale i o kilku demonach, ale nie sądził, że zacznie im pomagać. Może jakiś układ z Canissi każe mu ją chronić, ale raczej wyciągnie z tego jakieś bardzo wymierne korzyści. - Czego chce?
- Wypróbować nowy sprzęt. Niby nowy, ale to jakiś odkopany sprzed iluś tam lat projekt wozu pancernego sterowanego przez komputer. Jest już tutaj. Odpocznij jeszcze tak z godzinę i przyjdź do trójki. Uważaj, zaaplikowali ci te wszystkie medykamenty Czarnych, więc możesz nie czuć bólu.
Franco wstał i chciał wyjść, gdy Eryk postanowił wyjaśnić jeszcze jedną sprawę.
- Skąd wiesz, że ta Łowczyni nazywała się Lee? - spytał niepewnie, lecz odpowiedź padła od strony drzwi.
- Ja mu powiedziałem. - Salvator stał na progu ubrany na czarno, jedynym jasnym akcentem w jego stroju była wąska biała opaska na ramieniu. Wszedł, niosąc w jednej ręce złożone w kostkę ubrania a w drugiej buty z wysokimi cholewami. Położył je na skraju pierwszego z brzegu łóżka i zwrócił się do Franca. - Zakonnik chce omówić szczegóły transportu. Mówi, że przyda się ktoś, kto potrafi obsługiwać wasz sprzęt.
- Już tam idę - zapewnił Lupem, ruszając w stronę drzwi.- Za godzinę w trójce...
Wyszli obaj, Franco jeszcze zgasił światło. Maria dalej czytała, korzystając z lampki nocnej. Eryk położył się, ale myśli nie dawały mu spokoju. Salvator był wyjątkowo potężnym wojownikiem. Mógł się chcieć zemścić za śmierć akolitki. Eryk miał nadzieję, że powstrzyma się z tym do końca awantury z Baalem i resztą wesołej kompanii. Potem mogą się rozliczać między sobą.
Najpierw jednak muszą się rozprawić z demonami. A to raczej nie będzie łatwe. Eryk słyszał o Trzynastce niewiele. Wiedział, że ostatnio zebrała się w nieco innym składzie w czasie rewolty gilotynierów. Wywołała zamieszanie wystarczające by ukryć próbę uwolnienia Władcy Demonów. Wtedy zatrzymał ich oddział Czarnych wspierany przez zastęp anielski i prapradziada Eryka, Gharena. Wtedy na czele demonów stał Set, ale chyba został zdetronizowany.
Jeżeli będą chcieli naprawdę urządzić taką ceremonię, będą musieli ściągnąć setki ludzi do ochrony. Zastęp anielski może się znajdzie, ale raczej trzeba planować tak, jakby było to niemożliwe. Inaczej wszyscy będą czekać na boską interwencję a tu figa...
Spojrzał na ubrania przyniesione przez Salvatora. Myślał, czy ich nie przymierzyć, ale uznał, że ma na to czas. Przez myśl przemknęła mu idea by trochę powypytywać Marię, ale nie chciał jej przeszkadzać w lekturze. Zerknął ukradkiem na okładkę czytanej przez nią książki.
Uśmiechnął się lekko. Narysował kilka okładek dla „Fantasmagorii” - między innymi tę, która zdobiła stare wydanie „Wilków z Białogóry” - na początku projektu „Zaginione Ogniwo”. Franco nalegał wtedy, by zrobił coś, co wskazywałoby na wybitne uzdolnienia, dzięki czemu miałby szansę dostać stypendium rodu Canissi. Dostał to stypendium, kilka razy miał okazję zwizytować siedzibę rodową swoich mecenasów, którzy zafundowali mu naukę w tym samym liceum w którym uczyła się ich córka. A że przy okazji tych wizyt podkradł nieco próbek włosów, dokumentów rodzinnych czy jakieś drzewo genealogiczne...
Samych „Wilków...” nigdy nie czytał. Okładkę zamawiał spec od marketingu, który chyba też tego nie zrobił, a przynajmniej dobrze się z tym krył. Eryk jedynie zapoznał się z ogólnymi założeniami, narysował łeb, zgarnął kasę, pochwały i wziął się za wypisywanie wniosków o stypendium. Wiedział, że Starobrzeski ocierał się o wyrok śmierci ze strony Straży Rezerwatu (wyrok nieformalny, oznaczający tyle, co niemal stu procentowe ryzyko śmiertelnego upadku ze schodów) i chyba tylko ukręcenie jego kariery przez uniwersytecki beton uchroniło go przed skręceniem karku.
- Ciekawe? - spytał Eryk, siadając na łóżku. Chciał się rozruszać, nim wyjdzie na spacer po lotnisku.
- Czytałam nudniejsze rzeczy. - Raczej nie był to żart. - Wolę książki przygodowe. I takie, których zakończenia nie znam.
Spojrzał na jej twarz, dostrzegł bladoróżową końcówkę blizny nad wargami. Musiał ją mocno uderzyć, skoro po zastosowaniu tych wszystkich specyfików Czarnych jeszcze miała widoczne ślady. I tak miała szczęście, ze była jedną z nich. Normalnie ciężko żyć bez którejś połowy głowy.
- Przepraszam... że cię... poraniłem – wydusił z siebie, nieprzyzwyczajony do takiej konstrukcji zdania. Zwykle, gdy widział ślady swoich pazurów, nie było już kogo przepraszać. Czarna machnęła ręką.
- Zagoi się – mruknęła.
- Ale bolało... - Eryk nie dał się zbyć. Czuł się jak idiota. Nie tylko dlatego, że sam szukał powodów dla których przeprasza, ale głównie dlatego że chciał przeprosić.
- Bywało gorzej – zapewniła Maria tonem wskazującym na chęć zakończenia tej dyskusji. Widłowski dał sobie więc spokój i postanowił przebrać się, by sprawdzić czy w czasie otwierania Bramy nic go nie będzie uciskać. Podszedł do ubrań i obejrzał je. Podkoszulek, bluza i skarpetki wykonane były z wełny, spodnie z solidnego, szytego jak należy dżinsu. Buty skórzane, z solidnymi, podkutymi podeszwami. Wszystko w odcieniu głębokiej czerni.
Ukrył się za parawanem, tam przebrał się, starając się nie przewrócić. Wyszedł, wykonał kilka skłonów i przysiadów, przeszedł kilka kroków, by sprawdzić buty.
- Wszystko pasuje – oznajmił, spoglądając na Marię. - Skąd wytrzasnęliście te ciuchy? - spytał po chwili, nie wierząc w taki zbieg okoliczności.
- Nie wiem – oznajmiła Czarna. - Martinez musiał skądś mieć twoje wymiary.
- Nawet wtedy ciężko dopasować ubranie tak, by nic nie było za krótkie, za długie czy żeby buty nie obcierały. - Eryk po raz kolejny czuł, że Martinez kombinuje nieco za dużo jak na zwykłego Czarnego.
- Ja nic nie wiem – twardo ucięła dyskusję Maria, wracając do lektury. Widłowski uznał, że nie ma co siedzieć i wypytywać o głupoty, tylko trzeba się rozgrzać. Ruszył do wyjścia, zapukał trzy razy.
Drzwi otworzyły się, pilnujący ich Czarny spojrzał obojętnie na Eryka i przepuścił go. Cały hangar tonął w mroku, jedynie niewielka, halogenowa lampka oświetlała drzwi na salę.
- Poczekaj chwilę – rzucił Czarny, po uporaniu się z zamkami. - Pokaż nogę.
Eryk przystanął, Czarny zaś przykucnął przy nim i ścisnął obiema rękoma obandażowane miejsce. Widłowski syknął z bólu. Facet miał ręce jak imadła.
- Dobra, środki znieczulające przestały działać – oznajmił Czarny, wstając. - Możesz iść, tylko jeszcze zapalę ci światło.
Eryk ruszył w stronę majaczącego w przeciwległej ścianie wyjścia, gdy kilkanaście żarówek rozświetliło hangar.
Cały zastawiony był przeróżnego rodzaju samochodami, wozami opancerzonymi, gdzieś bliżej wyjścia mignęła Widłowskiemu wieżyczka uzbrojona w działko wielolufowe. Mijał przeróżne maszyny – od prostych wozów wojskowych, poprzez wyposażone w pługi i kuloodporne osłony pojazdy gąsienicowe, po stojący pośrodku tego dość oryginalnego parkingu pokryty płytkami z ogniotrwałego materiału wóz z posrebrzanymi ostrzami sterczącymi z felg.
Burty wszystkich maszyn zdobił któryś z trzech emblematów: zdradzająca obecność Łowców Bestii przebita kołkiem czaszka wampira, srebrny pocisk Świętych Strzelców lub podłużna tarcza Pogromców Pustyni.
Eryk przez dobre piętnaście minut oglądał pojazdy, z naklejonych na drzwiach czy zderzakach odczytywał ile posiadacz miał na koncie poszczególnych bestii. Z jednej strony chciał zobaczyć z kim przyjdzie mu współpracować, z drugiej, zacinający deszcz wcale nie zachęcał do krótkiego choćby spaceru. W końcu Czarny uznał, że nie warto marnować prądu i wyłączył światło.
Chcąc nie chcąc, Eryk wyszedł przed drzwi, przyjął uderzenie ściany wody i pognał czym prędzej w kierunku najbliższego widocznego hangaru. Mimo że był niezłym sprinterem, musiał uważać na głębokie koleiny, dotarł więc pod wrota całkiem przemoczony, ale stojący w nich imigrant tylko skinął głową w kierunku zadaszenia przy bocznej ścianie budynku.
- Ty jeszcze nie – oznajmił, bez cienia złośliwości.
Widłowski udał się więc pod daszek, ciesząc się z talentu, jakim Bóg obdarzył jego konstruktora. Nic nie kapało mu na głowę, dzięki czemu jakoś przeżył konieczność wciśnięcia się między dwa samochody terenowe i meleks. Po kilku minutach zastanawiania się nad tym, dlaczego jeszcze go nie wpuszczono, zobaczył wychodzącą zza rogu Beatę Pocahontas.
- Mogę wejść? - spytał z nadzieją w głosie. - Chciałbym się ogrzać i wysuszyć.
- Jeszcze nie – odparła spokojnym tonem imigrantka. - Odsuń się, nie chcę cię rozjechać. - poprosiła, wsiadając do meleksa. Eryk rozsiadł się na masce jednego z samochodów. Pocahontas uruchomiła silnik i wycofała wóz, by skierować go w kierunku hangaru z którego przyszedł. Eryk ześlizgnął się z maski i z rosnącą irytacją patrzył na oddalający się pojazd. Po kilku minutach zaryzykował i ponowił próbę dostania się do środka. Imigrant spojrzał na niego i, wskazując daszek, ze stoickim spokojem powtórzył:
- Ty jeszcze nie.
Tym razem Eryk dostrzegł za jego plecami spory tłum zbierający się z tyłu hangaru. Część rozsiadła się na skrzydłach upchniętej w kąt awionetki, część oglądała czołgopodobny pojazd pod ścianą. Kilku Czarnych uwijało się, nosząc skrzynie z emblematem Czarnej Straży w jeden z kątów..
Więcej Eryk nie widział, kolejna fala deszczu zmusiła go do powrotu pod zadaszenie. Ale już coś wiedział. Nie przerzuci się za ścianę, za dużo ludzi, ktoś mógłby stanąć w miejscu, gdzie chciałby lądować. Mógłby ewentualnie pojawić się kilka metrów nad ziemią, ale lądowanie mogło nadwyrężyć zranioną łydkę. Poza tym, pojawienie się nagle w pobliżu uzbrojonego po zęby tłumu zdawało mu się nienajlepszym pomysłem.
W tłumie widział zarówno bandany Łowców Bestii jak i nieco wschodnie stroje Strzelców. Pogromcy trzymali się w zwartej grupie, patrząc podejrzliwie na resztę. Martinez będzie musiał ich przekonać, że nie ma wśród nich rasistów ani właścicieli kopalń diamentów, inaczej gotowi są stanąć po przeciwnej stronie barykady. Strzelcy mogli krzywo patrzeć na Salvatora, który kilka razy z rozmachem interweniował na ich terenie, Łowcy zaś mogli krzywo patrzeć na Strzelców (za ich przywiązanie do zniesionego kilka lat temu podziału terytorialnego) oraz na Pogromców (za ich tendencję do uznawania za wrogów ludzkości niektórych białych).
Gdy tak zastanawiał się nad możliwymi trudnościami, Eryk dostrzegł migoczące światła meleksa, wracającego z hangaru numer dwa. Po chwili maszyna zatrzymała się przed wrotami budynku obok którego stał. Zza rogu Widłowski zauważył jak wychodzą z niej Maria i de Marcia. Czarna zdjęła już opatrunki - blizny w końcu zniknęły i wyglądała równie dobrze jak dawniej. Dziewczyna pomogła wyjść Markowi, podała mu kule i trzymała nad nim parasol, dopóki nie skryli się w środku.
Eryk wrócił na maskę samochodu. Beata Pocahontas odprowadziła wózek pod daszek, wyłączyła silnik i, widząc jego niezbyt zadowoloną minę, poradziła poczekać jeszcze pięć minut.
- Na razie Martinez uspokaja rodziców panienki Canissi i pana de Marcii. A właściwie ich ojców, bo matki starają się sprowadzić pielęgniarki i jakiegoś chirurga – wyjaśniła, wychodząc z pojazdu.
- Co oni tu robią? - Erykowi nie podobał się pomysł wciągania w to wszystko zarówno Sędzimira de Marcia jak i Mścisława Canisii. Obaj byli mocno związani z rodziną cesarską, a co za tym idzie – z Fabiuszem. Ojciec Alicji zaś wydawał się Widłowskiemu podejrzany przez to, że po masakrze na Isla Paradiso i ujawnieniem prowadzonych tam eksperymentów nie odciął się od generała Santusa, odpowiedzialnego za ten cały burdel. Pocahontas jednak tylko pokręciła głową.
- Ich krewna została porwana... - westchnęła, jakby nie wierząc, że tak oczywista rzecz umknęła uwadze Eryka. Po chwili skorzystała z tego, że deszcz zacinał na tylną ścianę hangaru i zniknęła za rogiem, zostawiając Widłowskiego sam na sam z myślami.
To było długie pięć minut. Zastanawiał się co kombinuje Martinez, do czego są mu potrzebni, dlaczego nie uciął sprawy wcześniej, czemu Bramy wariują i – ta myśl była najbardziej niepokojąca – co się stanie, jeśli zawiodą. Trzynastka, nawet osłabiona, była zdolna zebrać siły zdolne wyzwolić Władcę Piekieł, a to może oznaczać Piekło na Ziemi.
I miało do tego nie dopuścić zgromadzenie gotowe wystrzelać się nawzajem...
Flotylla czarnych myśli zbierała się nad jego głową, gotowa uderzyć serią najgorszych z możliwych scenariuszy, oskrzydlić go świadomością potęgi wroga, by na końcu wznieść nad nim atomowy grzyb niepewności, gdy pilnujący drzwi imigrant wychylił się zza rogu i skinął na niego. Eryk zszedł z maski i razem z nim dobiegł do wrót. Odźwierny wskazał mu zebrany pod awionetką i machiną bojową tłum i powiedział:
- Czekają na ciebie.
Eryk widział to i nie był zadowolony. Był cały przemoczony, nie miał kiedy spiąć włosów, których kilka kosmyków namolnie opadało na twarz. Odgarnął je, strząsnął błoto z butów, lecz nadal wyglądał jak siedem nieszczęść. Mimo że nieco by to pomogło nie potrafił wymusić nawet obojętnego wyrazu twarzy. Ruszył w stronę zgromadzenia z miną seryjnego zabójcy.
- Proszę przepuścić pana Widłowskiego. - Głos Martineza brzmiał bardzo donośnie, Eryk nie wiedział czy to efekt ciszy jaka zapadła gdy wszedł do hangaru, czy też dźwięk odbijał się echem od ścian.
Jak na złość tłum rozstąpił w najgorszy możliwy sposób. Szeroki na metr korytarz kojarzył się Erykowi bardzo nieprzyjemnie. Podobny powstał osiem lat temu, gdy stary Chan nakazał dworzanom rozstąpić się i przepuścić półdzikiego przybysza z Arkadii.
Martinez chyba zrobił to specjalnie. Możliwe nawet, że był tam tego dnia, zbyt dokładnie odtworzył trasę jaką musiał wtedy przejść. Z małym wyjątkiem – wtedy po jego lewej był Franco, a po prawej Alfred, łącznik Czarnych. Teraz musiał sam wkroczyć w tłum, nie mając nawet tej prowizorycznej osłony przed wścibskimi spojrzeniami.
A patrzyli wszyscy. Jedni z niepokojem, inni z niechęcią, kilka spojrzeń wręcz kipiało od żądzy mordu. Były i spojrzenia nie nacechowane złymi intencjami, lecz niektóre z nich niepokoiły Eryka bardziej. Cyniczne, chłodne, kalkulujące. Jedynie towarzysze Hanksona uśmiechali się przyjaźnie, jakby chcąc wesprzeć go w tej chwili.
Spojrzenia nie byłyby tak uciążliwe, gdyby nie towarzyszące im szepty. Łowcy wymieniali między sobą uwagi w stu różnych językach, lecz wiele rozumiał. Wszelkie odmiany słów „bestia”, „potwór” czy „morderca” nie robiły na nim wrażenia. Bardziej drażniły go te wszystkie zwroty których nie rozumiał, a które mogły mu wiele powiedzieć, czy choćby ostrzec przed atakiem.
Na końcu przejścia czekał na niego Martinez. Ułożone na beczkach i pustakach deski tworzyły stół w kształcie nieco krzywego kwadratu. Przywódca Czarnych siedział pośrodku boku pod ścianą, ubrany w czarny habit z czerwonymi detalami. Po jego lewej, nerwowo bębniąc palcami po blacie, siedział Hankson. Dalej dumnie wyprostowana Beata Pocahontas, obok niej Cristiano, ocierający spocone dłonie.
Siedzącej przy nim Marii, ubranej w odpowiednio wypukłą kamizelkę z kevlarowymi wzmocnieniami, za siedzenie służyła deska położona na gąsienicy wozu, który Eryk widział wcześniej. Teraz mógł zobaczyć go w pełnej krasie. Na potężnym, szerokim na dwadzieścia i długim na trzydzieści metrów podwoziu, umieszczono ruchomą wieżyczkę. Po obu jej stronach błyszczały wielolufowe karabiny maszynowe, tuż nad nimi umieszczono pojedyncze wyrzutnie rakiet. Z przodu sterczała długa na trzy metry lufa działa. Sądząc z kalibru, spokojnie można było załadować tam pocisk przeciwpancerny. Samo podwozie uzbrojone zostało w dwa miotacze ognia a między gąsienicami znajdował się łańcuch, podobny do tych montowanych w piłach. Może nie było to standardowe wyposażenie pojazdu wojskowego, ale miało swoje zalety - można było nią ściąć drzewo, albo kilka wampirów.
Obok Marii siedział Franco, starający się zachować zimną krew, choć z wyrazu twarzy i zaciśniętej pięści Eryk wnioskował, że za chwilę ktoś oberwie po twarzy. Lupem wstał i wskazał Widłowskiemu miejsce obok siebie. Siedzący na rogu Warus wstał, przepuścił go, jednocześnie zwracając uwagę na kable biegnące od niewielkiego panelu w burcie pojazdu do komputera szumiącego gdzieś pod stołem, na którym położono niewielki projektor. Nie widział klawiatury czy monitora, więc prawdopodobnie to Mercator zajmował się elektroniką.
Gdy Eryk usiadł, Franco pochylił się ku niemu i szepnął:
- To nie był mój pomysł z tą procesją.
- Rozumiem – odpowiedział Eryk, nieufnie patrząc na osoby siedzące naprzeciw nich.
Po prawicy Martineza, siedział Salvator. Był spokojny, zajęty dyskusją z siedzącym obok niego ciemnoskórym chudzielcem w krwistoczerwonej, skórzanej kurtce. Zaplecione w dredy włosy opadały na poznaczoną bliznami twarz. Na Eryka spoglądał z pewna dozą nieufności, choć gdy Salvator którąś wypowiedź podkreślił pokazując dwa palce, Murzyn uśmiechnął się do Widłowskiego i skierował w jego stronę wyciągnięty w górę kciuk.
Podobna rozmowa przydałaby się staremu Ippończykowi w srebrnym kimonie. Skośne oczy świdrowały Eryka, ręka ciążyła to ku rękojeści miecza u lewego boku, to ku przewieszonemu przez pierś pasowi z nożami do rzucania. Stojący za jego plecami, Paryjczyk z myśliwskim sztucerem i Kattajczyk z karabinem maszynowym, jakby czekali na sygnał do ataku.
Nawet ingerencja Salvatora, Martineza, Canissi czy anielskiego zastępu nie pomogłaby jednak przekonać Marka de Marcii, spoglądającego na Eryka z mordem w oczach.
Mężczyzna siedzący obok niego od razu wydał się Widłowskiemu znajomy. Po chwili rozpoznał w bacznie obserwującym otoczenie, wciśniętym w wyjściowy garnitur łysym człowieczku Sędzimira de Marcię, ojczyma Marka. Mógł nie być zachwycony wersją wydarzeń jaką przedstawili mu Martinez i Salvator, o uwierzeniu w to, że Fabiusz został opętany, nie wspominając.
Na rogu siedział, wyjątkowo spokojny, ubrany w elegancką koszulę blondyn o włosach przetykanych pasemkami siwizny. Pociągła twarz z orlim nosem na widok Eryka najpierw wykrzywiła się w wyrazie zdumienia, by zaraz potem stać się obojętną. Tak zareagować na obecność kogoś, komu (mimo dowodów na szpiegowanie córki i próbę morderstwa przyszłego zięcia) ufundowało się nagrobek mógł tylko urodzony dyplomata, Mścisław Canissi.
Wokół tłoczyła się zbieranina Łowców Nagród wszelkich ras i narodowości. Uzbrojeni w różnoraką broń palną, sieczną, obuchową i dystansową, zdawali się średnio przychylnie odnosić do Eryka. Na szczęście daleko im było do rzucenia się na niego, niektórzy jawnie okazywali strach.
Była to jedna z tych chwil, gdy Eryk był w pełni zadowolony ze swojej złej sławy.
Przed każdym z siedzących położono mikrofon, szklankę wody i teczkę. Wielu miało na uszach słuchawki, ozdobione logiem MercatorTransaltions. Widać Mercator testował tu jakiś nowy sprzęt tłumaczący. Widłowski zaklął w duchu, widząc, że nawet taka wojna Dobra ze Złem musi być poletkiem doświadczalnym dla biznesmenów wszelkiej maści. Ściana za Martinezem, pociągnięta na szybko białą farbą, robiła za ekran, na którym wyświetlało się logo Mercatora 2.0. Po chwili zamiast niego pojawił się zapełniający się powoli pasek ładowania. Czerwone kreski pojawiały się jedna po drugiej, aż w końcu, gdzieś w połowie procesu - przestały. Łagodny, męski głos popłynął z głośników za plecami Eryka:
- Przepraszam, problemy techniczne. - Prawie nie było słychać, że jest to efekt pracy sztucznego generatora mowy. Po kilku minutach któryś z Pogromców podszedł i kopnął okutym czubkiem buta w komputer. Pasek zapełnił się, nim łowca nagród wrócił na swoje miejsce.
- Skoro już, przy pomocy odrobiny finezji, rozwiązaliśmy problemy techniczne – rzucił Martinez, wstając – proponuję zaczynać. Zebraliśmy się tutaj, by wspólnymi siłami przygotować atak na największe od dwustu lat zgromadzenie demonicznych sił.
- A ja myślałem, że po ty by odbić moją narzeczoną... - warknął de Marcia, jednak Martineza to nie wzruszyło.
- … co nie będzie możliwe bez dokładnie zaplanowanego ataku – dopowiedział, naciskając przycisk pilota. Za jego plecami pojawiło się zdjęcie Alicji Canissi. - Nawet najstaranniej zaplanowane uderzenie zda się na nic, jeżeli dojdzie do ceremonii, jaką Baal i reszta demonów zamierzają przeprowadzić. Ceremonia wymaga udziału całej Trzynastki, jednego arcykapłana demona aktualnie przewodniczącego tej gromadzie, oraz poświęcenia trzynastu kobiet, jednego nienarodzonego dziecka i jednej Lupusaidki.
- Kogo? - De Marcia spojrzał na Martineza jak na obłąkanego. - Wy wierzycie w te bajki dla...
Zamilkł, gdy któryś ze stojących za nim Strzelców położył przed nim czaszkę wampira. Zszokowany Marek wbił oczy w rząd kłów. Martinez dał znak ręką by zabrać trofeum i kontynuował.
- Pan de Marcia zapewne jeszcze nie tak dawno nie wierzył w pewną kategorię fantastycznych stworów, a dziś mieszka w domu z klamkami w oknach. Wracając do rzeczy, ceremonia, jak większość obrzędów demonicznych jest silnie sformalizowana i możemy z dokładnością co do sekundy określić moment, w którym planowane jest poderżnięcie gardeł ofiarom. Będzie to jutro, dokładnie o północy. Do tego czasu zdążymy opracować najlepszy możliwy plan ataku i przygotować się do walki. Zapewne wiecie, że nie będzie to bułka z masłem. Przybyliście tu tak szybko, gdyż niemal wszystkie piekielne moce z całego świata od dwóch lat zbierały się w tym regionie. Już sama Trzynastka jest potęgą, którą ciężko sobie wyobrazić, a dziś, w Balach Wielkich, zebrały się upiory, bestie, czarownicy, nekromanci i czciciele Złego w liczbie wystarczającej by zaprowadzić w tej prowincji rządy Piekła. Ale to ich nie zadowoli... Chcą wyzwolić z okowów siłę, którą tysiące lat temu spętano, a która dziś może zaprowadzić terror na całym świecie. Nie możemy do tego dopuścić!
Spojrzał po zebranych. Wszyscy zdawali się go dobrze rozumieć. Wielu spuściło głowy w zadumie, twarze innych wyrażały zdecydowanie i gotowość do walki. Kilku wyraźnie się wahało. Eryk zapamiętał ich twarze, by wiedzieć kogo lepiej nie mieć za plecami. Jedynie obaj de Marcia zdawali się nie dowierzać. Nawet Mścisław Canissi, pragmatyk i dyplomata zdawał się poważnie brać to, co mówił dziwak w czarnym łachu. Marek był bliski wybuchnięcia śmiechem, Sędzimir aż kipiał z oburzenia. Było pewne, że któryś z nich nie wytrzyma i zacznie się awantura. Pozostawało tylko pytanie – kiedy?
Na razie Martinez, widząc w miarę właściwe reakcje, kontynuował przemowę.
- Wielu z nas nie wróci. Wielu polegnie, wielu postrada zmysły. Nawet ci, którzy wrócą, wyniosą rany na ciele i duszy, których nie zaleczy czas, nie zatopią litry alkoholu ani nie ucichną one gdy rzucicie się w wir walki. Jeśli ktoś chce się wycofać, może to zrobić teraz. Nikt z nas nie będzie miał wam tego za złe. A nawet lepiej będzie, gdy niepewni się wycofają teraz a nie gdy dojdzie do walki. Niezależnie od waszej decyzji, chcę powiedzieć, że będzie to dla mnie zaszczyt, walczyć u waszego boku.
Nie wystarczyło to zapewnienie, by uchronić trzech Strzelców, dwóch Łowców i Jednego Pogromcę przed opuszczeniem grupy. Kolejna dziesiątka poszła w ich ślady. Wyszli z hangaru i zniknęli w mroku nocy. Erykowi została już tylko jedna wahająca się twarz do zapamiętania.
- Niech i tak będzie... - mruknął Martinez, zagryzając wargi. - Przejdźmy do tego, kogo mamy uratować. Alicja Canissi, lat 22, studentka medycyny. Waga pięćdziesiąt cztery kilogramy, wzrost metr siedemdziesiąt sześć, blond włosy, niebieskie oczy, grupa krwi 0 Ma plus. Brak uczuleń, brak poważnych chorób serca. Możliwe, że z racji jej wyglądu w pewnych momentach, ktoś może chcieć do niej strzelać, ale proszę by tego nie robić.
- Dlaczego by mieli do niej strzelać? - Sędzimir de Marcia podniósł się z miejsca.
- Tato... - Marek zdawał się niezdecydowany jak i czy w ogóle wyjawić ich tajemnicę.
- Czego ta banda obdartu... - zaczął starszy de Marcia, ale Martinez przerwał mu, lustrując wzrokiem twarze „bandy obdartusów” za jego plecami. Chyba tylko wysoka pozycja na dworze uchroniła doradcę ds. prestiżu od dekapitacji.
- To nam wyjaśni pan Widłowski, który „przypadłość” panienki Canissi bada od jakiegoś czasu. - Martinez usiadł, Eryk zaś już zaczął dobierać słowa. Franco raczej nie wiedział o tym, że nieoficjalnie wznowił projekt „Zaginione Ogniwo”, więc chyba dostanie mu się niezła bura. Marek też chyba nie wiedział kto ich szpieguje (choć po tym jednym piwie nieco zaszalał z tą koszulką). W końcu, postanowił walić prosto z mostu:
- Alicja Canissi... - powiedział, spoglądając na twarz Mścisława – jest zapewne Lupusaidką. Znaczy to, że potrafi przybierać kształt wilka. Jest, według tutejszego nazewnictwa, wilkołakiem.
Marek zaklął pod nosem, Sędzimir wytrzeszczył oczy, Mścisław ani drgnął. Widłowski, nieco zdziwiony taką reakcją ojca wilkołaczycy, kontynuował:
- Powiedziałem: „według tutejszego nazewnictwa”, gdyż trafniejsze określenie to właśnie „Lupusaidka”, oznaczające kobietę której przodkiem był Lupus z Białogóry. Wiąże się to z jednej strony z tą właśnie właściwością, by przybierać formę wilka, z drugiej z Przekleństwami i Darami, zależnymi od rodu z jakiego wywodzi się dany Lupusaida.
Gdy zrobił krótką pauzę, by siedząca przed nim trójka zdążyła to sobie poukładać, Mścisław Canissi zapytał:
- Jakie są te „Przekleństwa” i „Dary”?
- To, jak już wspomniałem, zależy od Rodu i Pokolenia. - Eryk nie spodziewał się tak gładkiego przejścia do porządku dziennego nad takimi wieściami. Bardzo prawdopodobne zdało mu się, że nie są one dla Canissiego takie nowe. - Lupus doczekał się czworga dzieci: Gharena, zwanego Telemachiosem, Sheremego, zwanego Beatusem, Kharemy, zwanej Ireną i Horeimy, zwanej Klarą. Są oni protoplastami Rodów. Ich dzieci, a każde z nich doczekało się trójki, stało się protoplastami Pokoleń.
- Więc jest dwanaście Pokoleń i trzy Rody? - Mścisław poczekał na potakujące skinienie głowa ze strony Eryka i, nim ten wznowił wyjaśnienia, zadał kolejne pytanie: - Z jakiego Rodu wywodzi się moja córka?
- To najlepiej ustalić dokonując badań kodu genetycznego – wtrącił się Franco.
- Rozumiem – odparł Canissi. - Czy mają panowie coś na potwierdzenie panów opowieści o Przekleństwach, Darach i tym całym Lupusie?
- A o wilkołactwie? - ironicznie dodał Sędzimir.
Eryk spojrzał pytająco na Franca. Ten skinął głową. Po ułamku sekundy szklanka, którą przed chwilą trzymał starszy de Marcia znajdowała się w ręku Widłowskiego. Ten wypił jej zawartość i włożył do środka leżący na stole długopis. Sekundę później de Marcia miał już obydwa przedmioty przed sobą. Długopis utkwił w szklance, przebijając ją na wylot. Eryk zrobił to specjalnie, sam nie wiedząc po co. Rozległo się szemranie, wielu zaczęło dziwnie (a raczej – jeszcze dziwniej) na niego spoglądać. Zrobiło to też wrażenie na Mścisławie, który sięgnął po szklankę. Wyciągnął z niej długopis, przyjrzał się otworom w ściankach.
- Ciekawe... - mruknął, rozkręcając długopis. Wyciągnął wkład z nawleczonymi na niego dwoma okrągłymi kawałkami szkła. - Jak to możliwe?
- Jestem z Rodu Telemachiosa, z Pokolenia Mnemnona – odpowiedział Eryk, podnosząc coś ze stołu. Zaraz na wkładzie zawisły dwie, drobne przezroczyste obręcze grubości ścianki długopisu. - Nazywamy to „przerzuceniem”. Materia z przestrzeni A zamienia się miejscami z materią z przestrzeni B. Najczęściej przestrzeń B zawiera powietrze, więc wygląda to jakby przedmiot znikał w jednym miejscu i pojawiał się w drugim. Zwykle nieszkodliwe, chyba, że postanowimy umieścić dwóch ludzi obok siebie i postawimy jednego na drugim. Wtedy dostajemy dwie... nie, przepraszam - trzy zbitki wnętrzności, skóry i kości. Nieprzyjemny widok, zapach jeszcze gorszy. Ród Telemachiosa jest zdolny przerzucać materię, ale jedynie Pokolenie Mnemnona, będące superkomputerami biologicznymi, może przerzucać istoty żywe, a jedynie najlepsi – istoty inteligentne. To, co potrafi Alicja zależy od Rodu i Pokolenia. Dopiero gdy je ustalimy, będziemy mogli ustalić jej potencjalne możliwości.
- A co z tą formą wilka? - Ciekawość i chłodne podejście Canissiego coraz bardziej upewniały Eryka w przekonaniu, że wiedział on więcej niż się komukolwiek zdawało.- Jakimi prawami się to rządzi?
Eryk wziął głęboki oddech, przygotowując się na oparty na własnych doświadczeniach wykład.
- Pierwsza przemiana zależy od wielu czynników – zaczął. - To znaczy: jej termin zależy od wielu czynników, często wiąże się z traumatycznymi przeżyciami. Jednak znane są „ludowe” zaklęcia pozwalające u danej osoby wywołać przemianę. Znamy takie pozwalające przemianę wywołać u siebie, jak i takie które wywołują przemianę u innych, jeśli tylko są z rodu Lupusa. Jednak zaklęcia te są zwykle demonicznej natury i, jeśli się takiego zaklinacza znajdzie, to trudno jest utrzymać mu się przy życiu.
- Rozumiem. - Canissi zamilkł, co Eryk wykorzystał by wyjaśnić inne niż upierdliwi zaklinacze „przyjemności” towarzyszące przemianie.
- Sam proces pierwszej przemiany jest... wyjątkowo bolesny. Na początku pęka stara skóra, pod nią jest już druga, owłosiona. Zęby są wypychane ze szczęki przez kły, które rozcinają dziąsła. Pazury zastępują paznokcie, wyrywając je. Jak to jest bolesne, może nam powiedzieć sam pan Canissi.
Mścisław zacisnął odruchowo pięści, jakby chcąc ukryć niezbyt udolnie imitujące paznokcie implanty. Eryk, zganiony wzrokiem przez Martineza, kontynuował.
- Równie bolesne jest przekształcanie się kości. Nie jest to zwykle tak drastyczna przemiana, gdyż zwykle dochodzi do przemiany w formę pośrednią między człowiekiem a wilkiem, czyli lykantropa. Przemiana w wilka, nawet gdy jest to już któryś raz i wiele bodźców jest ignorowanych przez układ nerwowy, boli dużo bardziej. Ból jest... Można zbzikować... A lepiej nie być w okolicy posiadacza kłów i pazurów, gdy ten w szale nie zdaje sobie sprawy z tego co robi. Nawet gdy przemieniający się jest słaby czy poważnie ranny może dojść do śmierci wielu osób.
Spojrzał na Martineza, chcąc zakończyć ten monolog, ale ten dał znak by kontynuować. Przeszedł więc do tego, co może wszystkich interesować, czyli do kogo nie strzelać.
- Alicja Canissi, z tego co wiem, jest dualem mniejszym... - Chciał kontynuować, ale przypomniał sobie, że wielu z zebranych raczej nie zna tego terminu. - To znaczy, że potrafi przybrać formę wilka...
- A co jeżeli osiąga też czasem formę pośrednią...? - wtrącił się Canissi. - To znaczy: lykantropa?
Eryk spojrzał na niego z uwagą. Canissi był dobrym dyplomatą. Widłowski nie był w stanie z jego twarzy wyczytać nic poza spokojem i opanowaniem.
- Wtedy jest triari, tak jak ja i mój ojciec. - Powiedział to powoli, by w razie gdyby ktoś uznał za stosowane mu przerwać, zdążył to zrobić nim padnie całe zdanie. Nikt jednak go nie powstrzymał. Martinez słuchał tego, co Hankson szeptał mu na ucho, Franco pociągnął wielki łyk wody. Jedynie Canissi pokiwał głową i odrzekł:
- Więc jest „triari”. Nie strzelajcie do złotych lykantropów.
Niby rzucone od niechcenia i jakby żartobliwe ostatnie zdanie wywołało burzę. Franco bryzgnął wodą aż na twarz Ippończyka, lecz ten nie przejął się tym. Tak jak Eryk, Franco, Maria, Hankson, Warus, Salvator i reszta zebranych wbił spojrzenie w Mścisława Canissi. Nawet Martinez zdawał się być zaskoczony. Był to nie lada wyczyn. Ale nie dlatego wszyscy wtajemniczeni zamarli.
Złoty lykantrop był jedną z legend, postacią z pieśni starszych niż sam Rezerwat. Spotykało się lykantorpów czarnych, brunatnych, białych, niekiedy nawet pręgowanych – ale nigdy złotego czy choćby żółtego. A jeśli stare bajanie mówiły prawdę, to pojawienie się Lupusaidy o takim umaszczeniu mogło oznaczać tylko jedno: czasy się wypełniały. Niewielu było na sali chętnych by dożyć końca świata. Nim jednak ktokolwiek wpadł na to, by sprawę wyjaśnić, Marek zerwał się z miejsca. Źle oparł jedną z kul i upadł, uderzając kolanem w betonową posadzkę. Zaklął z bólu, odtrącił wyciągnięte dłonie i spojrzał z wściekłością na stojącego nad nim Mścisława.
- Pan wiedział! - krzyknął, aż echo odbiło się od ścian. - Pan cały czas wiedział!
- Wiedziałem – przyznał ze stoickim spokojem Canissi. - Wiedziałem też bardzo dobrze kim jest pan Widłowski.
- Skąd? - Teraz Eryk zerwał się przerażony. Znał tylko jedno źródło z którego auriański dyplomata mógł się dowiedzieć o tym kim jest. Niestety, odpowiedź Canissiego potwierdziła jego najgorsze obawy.
- Od generała Santusa.
- Tego Santusa?! - Eryk już nie był przerażony. Był wściekły. Santus przez dwanaście lat kierował projektem „Arkadia”, dbał o jego tajność i pozyskiwanie obiektów badań. Drań wiedział o lykantropach i bardzo chciał je wykorzystać w armii. I ten Santus przez siedem lat był stałym bywalcem balów w rodzinnej rezydencji rodu Canissi. Miał Alicję pod nosem...
Widłowski już miał wygarnąć to Mścisławowi, ale przeszkodził mu Martinez.
- To wyjaśnimy sobie potem. - Głos chudego Czarnego brzmiał wyjątkowo autorytatywnie. - Teraz przejdźmy do następnej porwanej. Niestety, nie wiemy o niej właściwie nic. Używa pseudonimu „Jętka” i pod takim imieniem figuruje w naszych dokumentach. Nazwisko jakie podała w dokumentacji złożonej w Dziekanacie Akademii Sztuk Wyzwolonych z pewnością jest fałszywe. Wiemy o niej tyle, ile może nam powiedzieć pan Widłowski. Słuchamy. Ponownie.
Gdy wszyscy, włącznie z młodszym de Marcią wrócili na swoje miejsca, Eryk ochłonął trochę. Na razie niepokoili go obaj de Marcia, szepcący sobie coś na ucho. Wszystko się wyjaśni na libacji. Po to się je urządza, by nikt nie szedł do walki ze starymi zatargami, w czym ewidentnie pomaga zwyczaj przebaczania sobie największych nawet urazów. Choć Eryk nie był pewien czy wszystko i wszystkim tu zabranym będzie zdolny wybaczyć. W końcu zaczął:
- Jętka ma dwadzieścia lat. Wygląda na mniej. Nosi krótkie włosy, farbowane na bardzo jasne bądź wyzywające kolory. Często udaje skandyjkę. Na prawej łopatce ma tatuaż w formie jakiegoś owada. Chyba jętki właśnie. Jest byłą prostytutką, obecnie studiuje na ASW. Ścigają ja Teratosso, ale nieco się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Zresztą, Leon i jego banda też miała problemy z rozpoznawaniem swoich podopiecznych. Interesowało ją tylko to, czy stoją w ich rejonie.
- To wszystko? – spytał Hankson, gdy Eryk milczał przez pewien czas.
- Tak – odparł Eryk, nie chcąc wchodzić w zbyt intymne szczegóły.
- No, nieźle... - mruknął William. - Zabić na oczach kobiety sześciu ludzi, zrobić jej dziecko, przygotowywać się do odbicia jej z rąk demonów i nie wiedzieć nawet jak się nazywa...
- Zdarza się – odmruknął Franco, choć on znał imię matki Eryka.
- Właśnie, zdarza się... - zakończył dyskusję Martinez. Gdy Eryk zastanawiał się, co dalej powiedzieć, przywódca Czarnych wyświetlił na ekranie zdjęcie USG i przeszedł do najważniejszego: - Przede wszystkim pani Jętka jest w szóstym miesiącu ciąży. To dość wyjątkowa sytuacja, gdyż związki Lupusaidów ze zwykłymi ludźmi z z reguły niepłodne.
Eryk zauważył w tym momencie przerażone spojrzenia obu de Marcia. Zaraz jednak skupił się na Martinezie.
- Nie ulega wątpliwości, że ojcem dziecka jest pan Widłowski. - Martinez zrobił krótką pauzę, jakby chcąc dać zebranym wyszeptać swoje oburzenie. Po tym jak szepty ucichły, kontynuował: - Zwykle takie dziecko ma protektora. Jest to jedno z rodziców, zwykle właśnie Lupusaida, choć przypadek Hildebranda z Ties, który ożenił się z Lienną z Frilenge, stanowi wyjątek potwierdzający tę regułę. Protektor zwykle jest niezwykle silny, co jest w pełni uzasadnione. Takie dziecko pojawia się raz na kilkaset lat i jest z miejsca w centrum uwagi Trzynastki. Tylko jego krew jest w stanie rozerwać łańcuchy jakimi spętano Władcę Demonów. Dlatego mamy też pewność, że aż do momentu złożenia ofiary, dziecko będzie nietknięte. Bardziej martwię się o jego matkę... Mogą ją dręczyć tak długo jak tylko nie wpłynie to na dziecko. Zakres takich działań może być ograniczony, ale nie wiem jak bardzo. Dlatego priorytetem jest czas. Im szybciej wyzwolimy kobiety tym lepiej.
- To co tu jeszcze robicie?! - wrzasnął Sędzimir de Marcia. - Każda chwila jest cenna? To czemu tracicie czas na jakieś głupie dyskusje?! Kim wy w ogóle jesteście? Gdzie jest pretoria? Gdzie jest wojsko?
- Proszę się uspokoić! - Martinez jednym, krótkim zdaniem uciszył szlachcica i skinął na Warusa i Marię. Oboje powstali, prostując się dumnie. Z tłumu wyszli Czarni: zakuci w pełne, doskonale dopasowane zbroje z kuloodpornych materiałów, z hełmami wyposażonymi w zasłony stylizowane na wykrzywione w bojowym okrzyku twarze. Julio powstał, spojrzał na nich z czymś w rodzaju dumy w oczach i zwrócił się do zebranych. - Myślę, że skoro wiemy już po co tu jesteśmy, wyjaśnić sobie kim jesteśmy.
Wziął głęboki oddech i zaczął:
- Nazywam się Julio Martinez. Jestem nadzbrojnym Czarnej Straży Archanioła. Prowadzę siedmiu ludzi: wojowników, inżynierów, medyków polowych. Każdy z nas ma za sobą co najmniej cztery lata nieustannej służby, polegającej na walce z demonami. Nie boimy się tego, co nas czeka, bo najgorsze już za nami. Nie boimy się zdrady, bo zdradzili nas najbliżsi. Gdy przyjdzie do walki, nie wycofamy się. Gdy przyjdzie do rzezi, nie będziemy okazywać litości.
Gdy padło ostatnie słowo, siedem pięści uderzyło w napierśniki. Echo dobiło się do ścian i brzmiało jeszcze, gdy Czarni weszli w tłum, a powstał Hankson.
- Nazywam się William Hankson Starszy. - Zagryzł wargę, wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. - Przybyłem tu wraz z siedmiorgiem przyjaciół, by pomścić śmierć mojego syna. Stało się, Camillo Teratosso dostał na co zasłużył. Teraz chcemy wspomóc księdza Julio w starciu z tymi, którzy byli pierwszą przyczyną śmierci Billa. Jak mówiłem, jest ze mną siedmiu ludzi, którzy potrafią strzelać i nie boją się trafiać.
Usiadł, zaś Martinez skinął na Salvatora. Łowca wstał, jego tubalny głos rozbrzmiał w najdalszych zakątkach hangaru.
- Bądźcie pozdrowieni. Nazywacie mnie Salvatorem, więc takiego miana będę używał wśród was. Jestem jednym z Łowców Bestii, przysiągłem tropić i walczyć z Dziećmi Lilith aż na skraj świata i aż po kres czasów. Dziś byłem dwa kroki od niej. Jest w tym mieście, czuję jej smród. Dziś nie tylko ja urządzę na nią łowy. Oto jest tu ze mną czterdziestu dwóch Łowców! Jesteśmy gotowi walczyć na bagnach, w górach, w lasach i na pustyni! Przybyliśmy tu wypełnić naszą przysięgę i powiadam wam – zrobimy to!
Odpowiedziały mu wyjątkowo entuzjastyczne okrzyki łowców i towarzyszące im, nieco mniej spontaniczne, wiwaty Strzelców i Pogromców. Salvator usiadł, powstał szybko Murzyn siedzący obok niego. Mówił po auriańsku z wyraźnym południowopharhaskim akcentem, wyrzucał z siebie słowa szybko, żywo gestykulując.
- Jestem Sohar, Jeździec Pustyni! Mój Rydwan jest znany od piasków Inferny po równiny Banti! Jego kosy zniszczyły dziesiątki, jeśli nie setki ożywieńców. Ale i poza nim nie jestem bezbronny! Spytajcie się tego nundara, który poorał mi twarz, czy moja maczeta jest tępa! Albo czy nie umiem się posługiwać włócznią! Jest tu ze mną dwudziestu jeden Pogromców! Nasze wozy to twierdze na kołach! Nie musi być nas dużo! Jesteśmy szybcy! Jesteśmy groźni! Jesteśmy tutaj!
Z dwudziestu jeden gardeł wydobył się chrapliwy okrzyk bojowy, gładko przechodzący w żywą, rytmiczną pieśń. Gdy cichł jej ostatni wers, stał już Ippończyk w srebrnym kimonie. Ukłonił się nisko Martinezowi i Franco. O dziwo, mówił po widlańsku, jednak wyraźnie akcentując ostatnie sylaby.
- Jestem Nagata Hoshimatsu! Wódz Świętych Strzelców! Jesteśmy mistrzami w walce wręcz, strzelamy też najlepiej z was wszystkich. I wiecie, że nie jest to czcza przechwałka. Całe nasze życie poświęcamy na doskonalenie walki z demonami. Rodzimy się, żyjemy i umieramy jako Strzelcy. Jest nas tu dwudziestu siedmiu. Wróg może pomyśleć, że to mało. Ale jesteśmy Strzelcami, tu nie liczy się ilość a jakość. Hai!
- Hai!!! - odpowiedzieli gromko Strzelcy, zmuszając Eryka do zakrycia uszu.
Nim usiadł, Nagata spojrzał na Sohara i Salvatora. Ci kiwnęli głowami i wstali, po czym Ippończyk spojrzał przed siebie i spytał po auriańsku:
- A gdzie Czwarty Zakon?
- Poległ pod Xixalpo – odpowiedzieli Sohar i Salvator.
Wszyscy trzej usiedli, a Martinez spojrzał na Franco.
Ten wstał, spojrzał po zebranych i zaczął:
- Nazywam się Franco Lupem. Ale to nie jest moje prawdziwe nazwisko. Moje prawdziwe miano to Frantshegho ibm Lupus haab Telemach haab Mnemnon. Przybyłem tu z miejsca o którym nikt z was nie słyszał, by upewnić się, że tak jeszcze przez jakiś czas pozostanie. Jest tu ze mną mój syn, Eryk i Cristiano Canem, mój daleki kuzyn. Jesteśmy Lupusaidami, dziećmi Niszczyciela, dziećmi Siewcy Wiatru...
Eryk, gdy tylko rozpoznał pierwsze słowa „Znaku Verga”, powstał i dołączył się. Nie wiedział jak zareaguje Franco, ale musiał to zrobić. Swoiste Credo Lupusaidow było codziennie odmawiane na głos na dworze Chana przez wszystkich zebranych członków tego rodu. Wszystkich legalnych. Eryk mógł do tej pory tylko się temu przysłuchiwać. Dołączył się wiedząc, że to być może jedyna okazja by zrobić to bez narażania ojca na kłopoty. Bał się, że Franco przerwie, ale zamiast tego, szybko zgrał swój głos z głosem syna.
- …dziećmi Zbierającego Burze, dziećmi Łowcy. Potomkami Zabójcy Cesarzy i Niszczyciela Grodu. Dziećmi Najwyższego Chana, dzierżącymi władzę nad Białą Górą.
Nim się spostrzegli, musieli dopasować się do trzeciego, żeńskiego głosu. Erykowi przemknęła myśl, czy czasem nie widział lekkiego skinięcia głowy Julio nim Maria powstała i dołączyła się niepewnie. Mimo drobnej dysharmonii, zaraz opanowali się i wygłosili cały Znak dumnie, z uniesionymi wysoko głowami.
- Przeszliśmy przez krew i przez ogień, przez rzekę i przez morze. Nie lękamy się ciemności, gdyż jest ona naszym domem. Nie boimy się ognia, gdyż pali on naszych wrogów. Nie lękamy się śmierci, gdyż to my niesiemy ją innym.
Przed ostatnimi dwoma zdaniami zrobili krótką pauzę. Była to ostatnia szansa by Eryk i Maria wycofali się z tej deklaracji. Żadne jednak tego nie zrobiło.
- Krew Lupusa płynie w naszych żyłach. Nigdy jej nie zhańbiłem, nie hańbię jej teraz, nie zhańbię jej nigdy.
Siadając, mieli okazję spojrzeć sobie w oczy. Maria była mocno zdenerwowana, być może nie dość, że po raz pierwszy wygłaszała którykolwiek z trzech Znaków, to jeszcze musiała się przyznać do tego, że jest Lupusaidką. Potwierdziła podejrzenia Widłowskiego, ale nadal nie wiedział z jakiego Rodu pochodzi. To musiała być świeża sprawa. Nikt z Czarnych nie działał po tej stronie Granicy z marnymi czterema latami doświadczenia, więc ktoś z tak krótkim stażem musiał się załapać do drużyny z jakiegoś szczególnego powodu – na przykład być Lupusaidą.
Jej nazwisko – naprowadzało go na pewien trop, ale była to ostatnia rzecz jaką chciałby odkryć.
Twarz Franco była z pozoru spokojna, jednak Eryk od razu zauważył, że coś go mocno trapi. Spojrzenie jakie rzucił synowi było pełne zaskoczenia i strachu. Nie wróżyło to dobrze.
Martinez jednak nie dał im czasu na wyjaśnienia. Wstał i przyłożył mikrofon do ust.
- Mercatora chyba nikomu przedstawiać nie trzeba – uznał. - Ta maszyna jest wprawdzie stworzona pod inny system, zwany Bellarius, ale myślę że Mercator bez trudu nad nią zapanuje.
- Jak najbardziej, kurwa! - Głos z generatora był teraz twardy i stanowczy, mógł należeć do zawodowego kaprala lub zwyczajnego najemnika, gotowego wystrzelać cały magazynek bez zadawania zbędnych pytań.
- Doskonale – odpowiedział Martinez. - Poznajmy bliżej naszych wrogów...
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#22
Złe wieści - następne rozdziały... Sad

XIII


Bale Wielkie założył Sergio Teratosso zaraz po tym, jak jego ród został uznany za szlachecki, to znaczy w roku tysiąc pięćset czterdziestym drugim po upadku Imperium. Nikt nie wiedział, dlaczego nadal im taką a nie inną nazwę, skoro praktycznie nie było tu wtedy lasów. Jedynie jezioro i zakole Białki, wijącej się między pagórkami. Między jeziorem a rzeką zbudowano pierwszą rezydencję, która jednak szybko została opuszczona z powodu częstych powodzi. Nową rezydencję zbudowano na szczycie pagórka, gdzie stała aż do rewolty gilotynierów, którzy spalili ją w roku tysiąc osiemset piętnastym, tuż przed swoją wielką klęską.
Budynek odbudowano, tylko po to, by Valentino Teratosso, zaraz po zostaniu Głową Rodu, nakazał budowę nowej siedziby, w miejscu pierwszej rezydencji. Tłumaczył to uregulowaniem rzeki i ograniczeniem ryzyka zalania. Tak naprawdę chodziło o umieszczoną pod kryptą starą kaplicę ku czci Baala, założoną przez samego Sergio Teratosso. To od niej pochodziła nazwa wsi, która nie tylko zaopatrywała ród w prowiant, ale także w liczne, niechciane dzieci, składane od wieków w ofierze.
Nikt nie spodziewał się, że pod nowoczesnym, betonowym budynkiem kryje się ołtarz całopalny, regularnie skrapiany krwią niewiniątek. Nie wróżył tego ani przeszklony front, ani najdroższy z dostępnych marmur, jakimi wyłożono schody. Na pewno nie wróżył tego dość staromodny wystrój, czy sama organizacja pomieszczeń. Jedna jadalnia dla wszystkich, tuż obok kuchni na parterze, pokoje najmłodszego dziecka umieszczone tak, by wychodząc nie musiał przechodzić koło pokojów Głowy Rodu, czy bogato zdobiona Sala Przodków, pełna portretów i popiersi.
Pełna zazwyczaj życia rezydencja rodowa Teratosso w Balach Wielkich tym razem pogrążona była w mroku, cicha jak grobowiec. Milczeli Luciano i Guliano zamknięci w swoich pokojach na drugim piętrze, strzeżeni przez żywe trupy. Cisza panowała też piętro niżej, w Sali Przodków, w apartamencie Głowy Rodu i pustych od dawna pokojach Leona. W kuchni szumiała tylko woda, cieknąca z kranu, na którym ktoś zostawił krwawy odcisk dłoni.
Nawet dyskoteka na parterze, w jaką zmienił swoje pokoje Camillo Teratosso pogrążona była w posępnej ciszy, przerywanej jedynie głośnym siorbaniem.
Lilith-Fryd uniosła głowę znad wysuszonych zwłok ochmistrzyni. Otarła grzbietem dłoni krew z ust i zlizała ją, mrucząc jak zadowolona kocica. Podniosła się i objęła wzrokiem parkiet. Wszędzie widziała twarze swoich Dzieci, potępionych krwiopijców, wpatrujące się wygłodniałym wzrokiem w stertę trupów pośrodku sali.
Dziesięcioosobowy personel ledwo zaspokoił jej głód, ale ich krew pozwoliła zregenerować zniszczone przez Widłowskiego nerwy. Stała teraz pewnie na nogach, czego nie można było powiedzieć o Baalu-Fabiuszu. Ten nadal musiał się podpierać znalezioną w tutejszym muzeum laską.
Drzwi wejściowe zaskrzypiały i do sali wszedł opętany następca tronu. Mimo że znajdował tuż nad kaplicą, gdzie Arcykapłan od dwóch godzin odprawiał rytuały ku jego czci, nie potrafił zaleczyć ciała Fabiusza nawet na tyle by zniknęły rany po pazurach Eryka, przecinające na skos dumną twarz. O przywróceniu sprawności sparaliżowanej jadem najeża nogi nie wspominając. Jedyną pociechą była przyszyta w miejsce kikuta dłoń ogrodnika.
- Pożarłaś? - spytał gniewnym tonem Baal-Fabiusz.
- Troszkę... - odpowiedziała Lilith-Fryd, rozkoszując się widokiem kuśtykającego demona.
- To pilnuj drzwi – rozkazał Baal, odwracając się. - Na razie niech wszyscy siedzą tutaj. Jak się wszyscy już spełzną, niech wlezą na górę. Będę w Sali Próchna.
Już miał wychodzić, gdy nagle obrócił się i dodał z obleśnym uśmiechem:
- I przyślij mi na górę dwie jakieś miłe wampirzyce. Byle ładne...
- Nie ma sprawy – odmruknęła Lilith-Fryd, wiedząc, kogo posłać. - Sophie, Brean, idźcie z panem.
Dwie skąpo odziane, epatujące zmysłowością wampirzyce podniosły się z miejsca koło loży i ruszyły za Baalem-Fabiuszem. Zarówno poruszająca się jak kocica ruda jak i słodka blondynka były członkiniami jej Starej Gwardii. Należały do najstarszych, najpotężniejszych wampirów, elity elit. Była pewna, że każde słówko, jakie tylko się wyrwie Baalowi, zaraz trafi do niej.
Lilith-Fryd wyszła z dyskoteki i stanęła przed drzwiami wyjściowymi. Solidne, dębowe drewno pokryte było rdzawymi zaciekami, zlizywanymi przez któregoś z pomniejszych wampirów.
- Ty! - krzyknęła na niego Lilith. Odskoczył przerażony, kuląc się ze strachu przed swą panią. - Co tu robisz?
- Posilam się... - wysyczał, ukazując łysą głowę, pokrytą ciemnymi plamami. Zza bladych, drżących warg wystawały długie kły. Musiał być bardzo wygłodniały, skoro nie poprawiał sobie urody choćby kilkoma kroplami krwi. - Nie piłem od kilku miesięcy, jak większość naszych braci i sióstr...
- Zdarza się – odparła Lilith. Sama wydała im rozkaz zaprzestania posilania się, by nie zwracać uwagi Łowców Bestii. Mimo wszystko, lepiej by nie szli do walki, ledwo słaniając się na nogach. - Ilu was jest?
- Jesteśmy wszyscy, o pani, jak kazałaś... - wampir rozłożył ręce w poddańczym geście.
- Idźcie więc do wsi Bale Wielkie, tam się posilcie – rozkazała. Teraz mogli sobie pozwolić na niewielką rzeź. Łowcy, nawet jeśli ta kreatura, Salvator zdążył ich zawiadomić, przybędą w tak małej liczbie i tak późno, że nie będą w stanie im przeszkodzić. - Idź już.
Wampir wyszedł i wrzasnął coś na zewnątrz. Odpowiedziała mu fala euforii, gotowych do napojenia się krwią upiorów.
Lilith-Fryd uśmiechnęła się, rozkoszując się myślą, że za chwilę wiele Córek Ewy zostanie zabitych, może niektóre staną się jej Dziećmi. Nie dbała tak o mężczyzn, byli głupcami, skoro ich praojciec odmówił jej, woląc, zamiast rozkosznych chwil z nią, Panią Namiętności, płodzić bachory na polecenie Starego.
Nie miała jednak czasu na smakowanie zemsty, gdyż zaczęli zjeżdżać się główni goście. Z pogardą wskazywała im drogę albo na lewo, do jadalni, albo na prawo, do dyskoteki. Nie wszyscy powinni przebywać w tym samym pomieszczeniu. Właściwie, to przydałoby się trzynaście osobnych pomieszczeń, żeby Trzynastka nie rzuciła się sobie do gardeł. Chyba tylko rytualny wymóg, by przed ceremonią każde z nich, poprzez zaprezentowanie się w opętanym ciele, okazało władzę nad ludźmi, sprawiał, że nie nie trwała tu regularna bitwa.
Choć z pozoru wszyscy siedzieli cicho, na poziomie duchowym trwała wojna. Lilith, Asztarte i Sziwa żarły się o to, która z nich najbardziej nienawidzi kobiet. Loki i Set, o to, kto doprowadził do najtragiczniejszych wojen. Swarożyc, Belzebub, Hitzilopochtli i Ktulu o to, kto jest bardziej żałosny. Tai Shan z Wendigo o to czy Baal jest bardziej idiotą, czy tylko kretynem. Hades zaś bacznie wszystko obserwował, rzucając od czasu do czasu komentarze na temat adwersarzy.
Swary na chwilę przerwał powrót wampirów z Balów Wielkich. Z dwustu krwiopijców wróciło stu trzydziestu. Jeden z nich, ten z którym rozmawiała Lilith, bardzo szczegółowo zrelacjonował to, co się tam zdarzyło:
- Szliśmy główną ulicą, bo innych tam właściwie nie ma. Przetrząsamy domy, obory, budy, stodoły, stajnie – nic! Wszystko wcięło. Tylko jedna z naszych grup, bo się wcześniej na takie trzy podzieliliśmy, trafiła na stado krów na jednej łące. To się wzięli za wysysanie. Jeden po nas poleciał, ale jak tylko do nas dobiegł, to zaczął się kopcić, nadął się jak balon i pękł! No to my lecimy zobaczyć co z resztą, a tam wszyscy albo już nadęci jak krowie pęcherze, albo już pęknięci. Jakiś chuj nam krowy napojone wyciągiem z czosnku podstawił!
- Bywa – mruknęła Lilith-Fryd, zajęta bardziej punktowaniem błędów Asztarte niż niewielkimi stratami w swoim obozie.
Zbyty wampir udał się do swoich, Trzynastka zaś wróciła do swoich kłótni. Cała okolica aż pulsowała od demonicznych woli, zmagających się ze sobą, co bardzo udzielało się wszystkim zebranym w okolicy bestiom i upiorom, o ludziach, którzy zdecydowali się opowiedzieć po stronie demonów, nie wspominając.
Tuż za rezydencją, nad brzegami jeziora rozsiadły się wszelkiej maści demony wodne, topielce o wzdętych brzuchach, mamuny ze skołtunionymi włosami, podobne do żółwi kappy, nawet kilka zmumifikowanych krokodyli przywleczonych przez Seta. Tam rusałki, odrzuciwszy piękne iluzje, rozciągały swe długie macki, wodniki zanurzały owadzie łby w poszukiwaniu zdatnych do pożarcia ryb. Niewiele ich zostało – dwudziestometrowy sum był tak żarłoczny, że pożarł już kilka boginek. Obecnie kilku wielkich żmijów unosiło go, trzymając w jaszczurczych łapach i wytężając nietoperze skrzydła, by wrzucić go do pobliskiej Białki.
Nieco dalej, młody las buczał smętną pieśnią borowych, którym towarzyszyło przeciągłe wycie mungwy. Ćmoki jeżyły swoje kolczaste ciała, jakby chcąc konkurować z wielkimi leszymi, które spokojnie czyściły chropowatymi językami żbikowe futra. Wilki z całej okolicy zbierały się w watahy, posłuszne zawodzeniu odzianych w futra wilkołaków.
Dawna rezydencja, zmieniona w dom dla służby huczała jazgotem elektrycznych gitar i growlowaniem kilku niszowych zespołów. Ich najgorliwsi fani, ubrani w zbroje z ludzkiej kości i wyposażeni w stare karabiny nie mogli doczekać się chwili, gdy będą mogli zaprowadzić własne porządki w mieście. Na razie oddawali się orgii, korzystając z nieograniczonej niczym wolności. Kopulowali ze wszystkim i wszystkimi, topiąc wszelkie wątpliwości w hektolitrach piwa i wódki.
Mdły odór kadzideł bił od dawnej Sali Przodków, gdzie kilku odzianych w lawendowe szaty guru zawodziło mantrę ku czci Sziwy. W rytm ich słów garstka ludzi powtarzała te same ruchy, ostrząc wielkie, zakrzywione miecze i osadzone na bambusowych drzewcach groty włóczni. W sali obok, grupa literatów pod ścianą z wielką, wymalowaną czarną farbą pacyfką czyściła karabiny, popijając od czasu do czasu z flaszy i wznosząc toasty za „wszechświatową rewolucję i jej pokój”.
Na polu tuż obok rozsiadły się chude ja szczapa zmory i południce, swoje długie i obłe cielsko rozłożył wyrm, pupilek Lokiego. Patrzył on swymi złotymi oczyma na popisy ubranych w skórę i dżins motocyklistów, strzelających w pełnym pędzie w butelkę po jabolu ustawioną na głowie jednego z nich. Gdy któryś strzelił za nisko, wszyscy wybuchnęli śmiechem, zaraz zastępując broczącego krwią kolegę kimś spomiędzy wylazłych z pobliskiego cmentarza ożywieńców.
A tych stale powoływał na służbę kościsty, blady jak sama nekromanta, nadzorujący rozkopujące groby ghule. Sam składał się głównie ze swojego starego ciała, trzymanego przy życiu przez demoniczną wolę Władcy Podziemi. Jedynie oczy miał po pewnym młodym seeookeskim imigrancie. Co pewien czas umilał sobie życie, tworząc z wydobytych ciał przekomiczne, a czasem po prostu obrzydliwe konstrukcje.
Właśnie udało mu się ożywić krzyżówkę starej kobiety z młodym mężczyzną i zmusić ją do tańca z trupem jakiejś nieszczęsnej dziewczyny pochowanej w sukni ślubnej, gdy dojrzał zbliżający się drogą orszak.
Było ich sześć, odziane w czarne, długie szaty kroczyły majestatycznie w rytm smutnej, żałobnej pieśni. Zapalone pochodnie oświetlały ich wychudzone, przepełnione smutkiem twarze, na które opadały fale suchych, kruczoczarnych włosów. Podkrążone oczy wpatrzone były w dal.
Jedynie idąca na czele kobieta odwróciła wzrok, widząc jak niezdarnie wychodzi im naprzeciw bezgłowy korpus w pogrzebowym garniturze. Spojrzała na niego, uśmiechnęła się ponuro i otworzyła usta do krzyku.
Wibrujący w powietrzu wrzask zadawał się wyrywać z ciała wszelką chęć do życia, otaczając duszę lepkimi mackami śmierci, pchając ją w otchłań bezbrzeżnej rozpaczy. Nekromanta, widząc jak upada martwe ciało i czując jak dusza umarłego trafia na samo dno Piekła, pokłonił się nisko i powitał kobietę:
- Witaj, Banshee...
- Witaj, truporobie.. - Jej głos zdawał się wydobywać z samej Otchłani. - Gdzie jest Wielki Baal?
- W rezydencji, na wzgórzu – odpowiedział nekromanta. - Czy mam rozkazać któremuś z moich sług, by cię tam zaprowadził?
- Nie, trafię sama po smrodzie tego starego idioty... - powiedziała Banshee, przekraczając trupa.
Wszystko, co ją widziało, kłaniało się nisko, czując respekt przed tak starym i poważanym upiorem. Miała ponad półtora tysiąca lat, pochodziła z królewskiego rodu. Gdy doszła pod wrota rezydencji, czekała tam już na nią Lilith-Fryd, bardzo zadowolona z jej przybycia.
- Witaj, Wygnana! - mruknęła demonica, schodząc do niej po schodach. - Czyżby ściągnęła cię tu ta niezwykła okazja?
- Tak, przyszłam zobaczyć jak Suka i dziecko Pchlarza dają gardła ku chwale naszego Pana... - przyznała Banshee. - Chętnie na to popatrzę... Baardzo chętnie...
- Jesteś pełna rodzinnych, ciepłych uczuć... - ironicznie odrzekła Lilith-Fryd.
Upiorzyca w odpowiedzi spojrzała na nią jak na najgorszego wroga.
- Jakby ciebie ojciec uwięził w Piekle też byś miała na pieńku z całą rodziną – odpowiedziała. - Gdzie mam czekać?
- Za niedługo rozpoczniemy naradę – wyjaśniła demonica. - Będziesz gościem specjalnym...
- Więc poczekam tutaj... - Po tych słowach Banshee odeszła na kilkanaście metrów, stając koło gromady uzbrojonych w topory karłów.
Stała nieruchomo, otoczona kręgiem swoich towarzyszek, aż nie odezwał się w jej głowie głos Baala.
„Wszyscy na górę...”
Ruszyła powoli, dając znak dwóm z towarzyszących jej upiorzyc by szły z nią. W głównym hallu czekała już cała Trzynastka. Na schodach wiodących na pierwsze piętro stał Baal-Fabiusz, mający po bokach dwie nagie wampirzyce. Ich włosy były w nieładzie, po udach spływało nasienie.
Baal obejmował je za piersi i lustrował wszystkich zebranych pogardliwym spojrzeniem. Przepełniała go pycha, jakby dopiero co uświadomił sobie, jakiej grupie przyszło mu przewodzić. Jedne z najstarszych demonów, najpotężniejsze, wybrane przez samego Władcę Piekieł, zebrane razem, by wyzwolić go z okowów.
Było dla niego oczywiste, że był najlepszym możliwym przywódcą. Był przecież Władcą, znał władzę i wiedział jak pożądają jej ludzie. Kochał władzę, kochał patrzeć jak ludzie są gotowi oddać się mu we władanie, by tylko poczuć niewielką część tego, czego on doświadczał na co dzień.. Czuł się Panem Tego Świata, widział jak władza gnie karki dumnych i rozkłada nogi cnotliwych. Widział jak święci mężowie dzięki władzy stają się gorsi od dzikich bestii, a cisi i pokorni zmieniają w potwory.
Jego wzrok spoczął na Lilith, stojącej do niego plecami.
Pierwszy z upadłych aniołów, który zdecydował się przyjąć postać kobiety. Bezpłciowe upadłe anioły chętnie wykorzystywały stworzone przez ludzi postaci bogiń i boginek, by zwodzić ludzi. Często cechowała je przy tym nienawiść do kobiet, ale to Lilith to wszystko zapoczątkowała. Najpierw chciała uwieść Adama, pierwszego z ludzi, lecz gdy ten odrzucił, całą swą nienawiść skupiła na Ewie. Znienawidziła jej potomstwo, z rozkoszą zabijając każdą kobietę jaka jej się nawinęła. Im młodsza i piękniejsza kobieta, im bardziej cnotliwa, tym większą jej irytację wzbudzała. Gdy zdawało się, że nie da się bardziej upodlić kobiet, Lilith odkrywała całe pokłady inwencji destrukcyjnej. Od prostytucji, przez niewolnictwo, po konkursy piękności i feminizm drugiej generacji.
Ale jej największą dumą było stworzenie wampirów – Dzieci Ewy, które dobrowolnie oddały się jej we władanie. Które w zamian za obietnice wiecznej młodości oddawały duszę. Zwabione obietnicą wiecznego życia, przez wieki żyły dzięki zadawaniu śmierci kolejnym Dzieciom Ewy.
Właśnie o podejście do kobiet stale wadziła się Lilith z Azstarte. Ta druga przybyła w ciele swojej arcykapłanki, trzydziestoletniej brunetki o wschodnich rysach, odzianej w powiewną szatę. Razem z nią stawiły się dwie młode kobiety, ubrane jak prostytutki. To właśnie miłość fizyczna była dla niej głównym celem ataków. Gdzie mogła, tam starała się by jak najwięcej kobiet pracowało na ulicy sprzedając siebie i swoją godność. Z dumą patrzyła na teledyski ocierające się o pornografię, piosenki w których miłość fizyczna jest tylko towarem – seksem, pukankiem, dmuchankiem... Z radością słuchała edukatorów seksualnych sprowadzających miłość fizyczną do zaspokojenia potrzeb.
Tuż obok Asztarte stała Sziwa, pod postacią młodej, ogolonej na łyso Paryjki w wytartej kurtce i okutych butach. Na czole miała wytatuowane słowa „Non Futuri”. Jej towarzysze – ubrani w podobne stroje Murzyn i Asketczyk zdawali się nie rozumieć co się tu dzieje, było im to całkowicie obojętne. Gdyż to obojętność była największą bronią Sziwy. Obojętność na losy świata, na drugiego człowieka, na swój własny los. Upajała się widokiem ludzi, którzy tonęli w bezczynności, niezdolni poświęcić nawet krótkiej chwili, by choćby trochę innym pomóc. Zobojętniali na własne dobro gnuśnieli, gnili wewnętrznie i zewnętrznie.
Za Sziwą stał Tai Shan, jak zwykle preferujący kolektyw bardziej niż jednostkę. Sześciu ubranych w proste mundury, niskich, krągłych Kattaiczyków z czerwonymi tekami pod pachami wyglądało jak produkowane seryjnie lalki. I rzeczywiście byli tylko marionetkami, przez które działał stary, wschodni demon. Upadła istota, gniewnie zwalczająca wszelkie przejawy niezależności i wolnej myśli. Upajająca się w tworzeniu systemów czyniących z człowieka trybik w wielkiej machinie państwa. Był ojcem niemal każdego totalitaryzmu, karmiącym się krwią jednostek, zarzynanych w imię wspólnoty. Bez trudu wskazywał swoim sługom kolejne grupy do wyrżnięcia. Wykształciuchy, robotnicy, kapitaliści, nienarodzeni czy niepełnosprawni – nieważne. Eugenika, walka klas, budowa nowego, lepszego świata – nieważne. Ważna była ilość. Nie cieszyły go tysiące, czy dziesiątki tysięcy. Lubił słyszeć jęk milionów...
Podobnie jak Set, który stawił się w ciele chudego jak szczapa nomady z karabinem za pasem. Za nim stało dwóch podobnych, ale to okrucieństwo wypisane na twarzy mogło być tylko dziełem boga wojny, zniszczenia i pustyni. Żaden konflikt zbrojny nie mógł się odbyć bez jego mniejszego lub większego zaangażowania. Lubił ludzi, którzy pomagali mu stosować taktykę spalonej ziemi, wyrzynać do nogi miasta i wsie. Lubował się w destrukcji zarówno budynków, jak i kręgosłupa moralnego ludzi. Uwielbiał chaos, patrzeć jak ludzie w czasach wojennych stają się gorsi od dzikich zwierząt. Nie obchodziło go miejsce – był z gilotynierami, był z uczestnikami wojen plemiennych w Pharhaście, był z Aurianami, gdy ci jeszcze nie opuścili swojej pierwszej ojczyzny.
Chaos był również domeną Ktulu, jedynego spośród Trzynastu, który nie przylgnął do wizerunku wykreowanego choćby częściowo przez ludzi. Przez wieki był raczej nieaktywny, ograniczając się do kilku nieznaczących sekt. Zsyłane przez niego sny doprowadziły wielu do szaleństwa, masowych mordów, chorych kultów. Z obrzydzeniem wstępował w ludzkie ciało neurotycznego pisarza horrorów, które to ciało, jego zdaniem nadawało się jedynie do tego, by wytarzać je w ekskrementach.
Od patrzącego na świat wyłupiastymi oczyma, uśmiechającego się jak szaleniec literata bardzo różnił się wysoki blondyn o opalonej skórze i jasnych blond włosach, przybyły w towarzystwie dwóch wyfiokowanych bardziej niż niejedna kobieta . Swarożyc twierdził, że nie można być monotematycznym. Dlatego, oprócz wykorzystywania mniej lub bardziej naturalnych katastrof związanych ze słońcem, dbał też o właściwy rozwój branży solariów. A raczej jej klientów. Kult ciała, materializm, hedonizm – czuł się w tych sprawach jak ryba w wodzie.
W odróżnieniu od Belzebuba, który z radością taplał się we wszelkim możliwym brudzie – czy to był brud moralny, czy też zwykłe łajno. Uwielbiał smród śmietników i dusz ludzi dla których szczytem ambicji było wyżłopać więcej piw niż dzień wcześniej. Uwielbiał widzieć, jak ludzie gniją, spędzając całe dnie przed telewizorem, niezdolni ruszyć się, by zrobić ze sobą cokolwiek.
Takiej bezczynności nie mógłby znieść Loki, przybyły w postaci skandyjskiego komika-transwestyty Griszy Miszy. Ubrany w elegancką sukienkę, której wielki dekolt odsłaniał owłosioną klatkę piersiową nadal szukał okazji do kolejnego dziejowego przewrotu, postawienia wszystkiego na głowie. Nie wystarczała mu promocja homoseksualizmu, głoszenie ideologii gender, czy organizowanie wielkich rewolucji. Najchętniej kazałby grawitacji przyciągać większe do mniejszego, a światłu zaciemniać wszystko dookoła.
Niechętnie patrzył na niego wielki, ubrany w generalski mundur Colombijczyk, znany powszechnie jako Antonio Gavedra, tenocziański dyktator, służący obecnie Hitzilopochtliemu. A nawet, gdy był prostym szefem bandy partyzantów, Gavedra był bardzo bliski mentalnością do tegoż demona. Tak samo jak on, głosił ludziom, że dzięki niemu wstanie nowy świt, muszą tylko przelewać dla niego krew. Co dzień osobiście doglądał egzekucji, zapewniając, że potrzeba ich coraz więcej. Egzekucje były odpowiedzią na głód, przestępczość, zarazy. Od dawna wielu mówiło, że w tego człowieka wstąpił demon, ale tak naprawdę stało się to, gdy Gavedra ogłosił najwyższym kapłanem i złożył pierwszą rytualną ofiarę z człowieka.
Obok niego stał elegancki, dystyngowany wręcz, starszawy dżentelmen w czarnym fraku. Wysoki, czarny cylinder trzymał pod pachą, w lewej ręce dzierżył maskę, zakończoną głowicą w kształcie trupiej czaszki. Mortimer d'Eath był bodajże najsłynniejszym przedsiębiorcą pogrzebowym na świecie, sprzedającym ciała swoich klientów jako eksponaty do rożnych wystaw, lub jako przyprawy do zup, dan mięsnych i sosów. Nic dziwnego, że to właśnie w jego ciele przybył Hades, dumnie sprawujący pieczę nad duszami umarłych. Gdyby nie to, że od wielu tysięcy lat był niekwestionowanym panem podziemi, nikt by go nie uznał za godnego miejsca w Trzynastce.
Za nim, śliniąc się na widok nagiej Sophie stał chudy Seeooks, trzęsący się jakby w febrze. Cóż, nie bez przyczyny niektóre demony były zdania, że Trzynastka to dwanaście najpotężniejszych demonów i Wendigo. Właściwie przez setki lat był po prostu demonem nakłaniającym ludzi do kanibalizmu. Dopiero po klęsce Trzynastki w czasach gilotynierów, Władca Otchłani kazał go włączyć w to grono w miejsce Asmodeusza. Prawdopodobnie, była to próba zakpienia z Lupusaidów, którzy tak często następowali na odcisk Piekła.
- Skoro jesteśmy już wszyscy, chcę wam zaprezentować nasze zdobycze, które za niedługo poświęcimy naszemu Panu. - ogłosił Baal-Fabiusz, schodząc po schodach. - Witaj, Banshee... - rzucił, jakby dopiero teraz ją zauważył.
- Witaj, Rheła-aełegha – odpowiedziała ponurym tonem upiorzyca. - Pokaż nam te twoje zdobycze, bo rany na gębie i sztywną nogę widzimy doskonale. Nie każdy jest tak tępy jak Wendigo, by nie potrafić odwrócić wzroku od gołych cycków.
Rechot tuzina demonów rozszedł się po hallu, Wendigo dosłownie posikał się ze śmiechu, Baal-Fabiusz zaś poczerwieniał na twarzy. Z ran pociekły wąskie strumyki krwi.
- Idziecie, czy nie? - syknął, ruszając w dół schodów, prowadzących do krypty. Niektórzy skorzystali ze schodów po drugiej stronie, jednak postarali się być tam przed swoim przywódcą, jakby na złość. Baal starał się iść w miarę płynnie, ale utrudniała mu to zarówno sparaliżowana noga, jak i Sophie, uparcie się jej trzymająca (na polecenie Lilith zresztą). Wszyscy ruszyli za Baalem, jedynie towarzysze Seta stanęli na warcie.
Schody zbiegały się z powrotem tuż przed potężnymi, dębowymi wrotami. Gdy Baal pchnął je, odrzwia rozchyliły się jęcząc zawiasami. Wkroczył w mrok, dopiero któraś z towarzyszek Asztarte zapaliła rząd umieszczonych w niszach lamp. Przeszli obok rzędu dwudziestu stuletnich sarkofagów, w których spoczywali zasłużeni dla Rodu jego członkowie, po czym stanęli przed wysoką na dwa i szeroką na pięć metrów niszą.
Baal-Fabiusz podszedł do niej i przyłożył dłoń do zagłębienia w jej centrum.
Marmur zniknął w krótkim błysku czerwonego światła. Za nią znajdował się schodzący w dół, oświetlony pochodniami, korytarz. Zeszli po wykutych w litej skale schodach, wchodząc do obszernej komory, której centrum stanowiło całopalny ołtarz, otoczony przez dwa tuziny ubranych w czarne szaty kobiet i mężczyzn. Wszyscy oni bili pokłony w rytm pieśni intonowanej przez stojącego przy ołtarzu Arcykapłana.
- Oto ofiara na twą cześć, wielki Baalu. – Wysoki, barczysty siwy brodacz złota łopatką zebrał kilka węgielków spod niewielkiej czaszki i wrzucił je do kadzidła. Podszedł z nim do idącego na czele demonów Baala i okadził go kilkukrotnie. Odstąpił dopiero gdy zobaczył pełen wściekłości wyraz twarzy swego pana. Po takiej ofierze i okadzeniu opętanego ciała rany powinny się zagoić, nie pozostawiając nawet blizn. Tymczasem nic się stało, jedynie Asztarte coś szepnęła o „pięknej prezentacji” jego możliwości.
- Kontynuuj rytuały – nakazał Baal, kierując się ku następnemu korytarzowi. Był wąski i niski, musieli wchodzić pojedynczo, Hitzilopochtli-Gevadra przeciskał się bokiem, na ugiętych nogach.
W końcu wszyscy znaleźli się w dość sporym pomieszczeniu, otoczonym ze wszystkich stron grubymi prętami zardzewiałych krat. Pośrodku znajdowało się koło katowskie, kilka krzeseł z żelaznymi uchwytami na ręce i nogi zostało umieszczonych możliwie blisko stołu, na którym spoczywało kilkanaście pokrytych warstewką kurzu narzędzi tortur. Przeznaczone na ofiarę kobiety upchnięto w jednej celi, jedynie dla Alicji i Jętki przeznaczono osobne pomieszczenie. Z początku zaczęły głośno wzywać pomocy, ale widząc Baala-Fabiusza, ucichły.
- Nie, no – mruknął Belzebub, śliniąc się na widok młodych dziewczyn siedzących w klatce – fajne dupcie. Ile ich masz?
- Tyle ile trzeba – odparł Baal-Fabiusz, sam mocno podniecony. Oznaczało to, że nie mogli sobie pozwolić na zabawienie się z choćby jedną. - Ale muszą być nadal wartościowe, gdy będziemy je składać w ofierze. Potem możesz z nimi robić co chcesz...
- Trzymam cię za słowo! - wykrzyknął rozochocony Władca Much.
Tymczasem Banshee powoli podeszła do celi Alicji i Jętki. Siedziały one dotychczas w dwóch przeciwległych kątach, ale teraz skuliły się razem pod ścianą i z trwogą spoglądały na upiorzycę. Ta wbiła w nie spojrzenie, pełne czystej nienawiści.
- Ssuka... - wysyczała. Jej tryumfalny głos zdawał się wydobywać z grobu, jak ponura zapowiedx śmierci. - Ssuka i mały, cholerrny Pchhlarz. Dacie gardła, wy dziwwki, wy kurrwy... Dacie garrdła, a potem ten gruby śmierrdziel wsadzi wam w tyłki... Twojego bachorra wytniemy ci na żywca... I położżymy na rozpalonych węglach... Będziemy wdychać dym z jego małego...
- Zamilcz! - krzyknęła Alicja jasnym, czystym głosem. Banshee skuliła się i skrzywiła, jakby przeszyta mieczem. - Zostaw nas w spokoju!
Upiorzyca wypadła z pomieszczenia w ułamku sekundy, wydając z siebie pełen boleści, żałosny wrzask. Zebrane demony i ich towarzysze w pierwszej sekundzie patrzyły na to zszokowani, zaraz jednak wybuchnęli gromkim śmiechem. Baal-Fabiusz podszedł, wspierając się na ramieniu Sophie, do celi Canissi, spojrzał na Alicję i rzekł:
- Gdyby nie to, że muszę ci poderżnąć gardło, to zacząłbym cię lubić.
- Poczekaj, panie twardy, aż Eryk cię dopadnie...- rzuciła zadziornie Jętka. - Nie zostanie ci nawet jeden ząbek, żeby nim pozgrzytać.
Baal-Fabiusz prychnął gniewnie, świadom, że nie może teraz okazać słabości i zignorować takiej zniewagi.
- Widłowski jest niegroźny – powiedział w miarę spokojnie. - Dostał w serce, ma rozoraną pazurami Lilith łydkę. Nie zaleczy tego przez kilka miesięcy. Poza tym: czy ktokolwiek pozwoliłby mu na udział w akcji odbicia was, wiedząc, że cała jego moc pochodzi ode mnie?
Alicja w pierwszej sekundzie zamarła, zaraz jednak odparła:
- Więc, sądząc po twojej twarzy jesteś sadomasochistą?
Baal ryknął gniewnie, gotów rzucić się na kraty, rozwalić je i nabić Alicję na którąś z nich. Zaraz poczuł jednak wzbierający śmiech zebranych demonów, a nawet kilku porwanych. Odskoczył od krat i rzucił, wychodząc z pomieszczenia:
- Za mną! Wszyscy!
Z mniej lub bardziej drwiącymi uśmiechami na twarzach wyszli wszyscy, prócz Hadesa. Czekali na niego kilka minut w sali z ołtarzem, w końcu wyszedł on, pogwizdując i kręcąc laską.
- Przepraszam jaśnie państwa za spóźnienie – rzucił, ruszając ku schodom do krypty – ale podziwiałem te cudne narzędzia tortur. Majstersztyk... Te szczypce do zdzierania skóry z jąder...
Spojrzał na kipiącego wciąż gniewem Baala-Fabiusza i dodał:
- Może byśmy tak udali się na górę i rozpoczęli normalną naradę?
- Zamiast oglądać tę twoją żałosną błazenadę... - dorzucił swoje trzy grosze Loki.
- Za mną... - warknął Baal, wyprzedzając Hadesa.
Mijając towarzyszy Seta złapał jednego za gardło i zacisnął pięść. Chrupnęła miażdżona tchawica, nomada zaczął się dusić, oczy stanęły mu w słup. Jeszcze nim skonał, podbiegł do niego jakiś wygłodniały wampir. Baal złapał go za kark i cisnął nim przez drzwi wyjściowe. Na schodach zrezygnował z pomocy wampirzyc, odkrywając, że dużo łatwiej się chodzi bez nich. W końcu dotarł do Sali Przodków, gdzie rozparł się w fotelu Głowy Rodu. Za nim stał piedestał z popiersiem Vittorio Teratosso, protoplasty Rodu, przed nim rozciągał się wielki, mahoniowy blat stołu, za którym zasiadła Trzynastka.
Spojrzał po nich, skinął na wampirzyce, aby podeszły i stanęły po jego bokach, po czym zaczął:
- Dobra, to co musimy obgadać?
- Wiele rzeczy, bardzo wiele – Hitzilopochtli był wyjątkowo poważny. - Choćby fakt, że jak już wspomniałeś, na pewno Czarni nam spróbują przeszkodzić.
- Co oni nam mogą zrobić? - Baal-Fabiusz machnął ręką, tak by zakończyć machnięcie na pośladku Sophie. - Powiedz mi, ilu sprowadziłeś ludzi?
- Trzydzieści czupakabr, trzydziestu machetero z gangów w Tenoch, dwóch snajperów – wyliczył Hitzilopochtli.
- A ty, Lilith? - spokojnie spytał Baal, rozkoszując się myślą, że to on sam będzie dowodzić tymi siłami.
- Blisko dwieście moich Dzieci, w tym trzynastka z mojej Starej Gwardii – mruknęła z dumą demonica. - Do tego kilkunastu głupców, chcących stać się moimi Dziećmi...
- Dobrze – skwitował Baal. - Swarożyc?
- Trzydzieści mamun, siedemnaście rusałek, jednego suma, cztery południce, siedmiu leszych, czterech wilkołków, jedenastu topielców, ośmiu ćmoków, dwa borowe.
- Marnie jak na gospodarza... Loki?
- Jeden wyrm... Podłe bydle. Osiemnastu anarchistów, dzieciaki od podkładania bomb i takie tam.
- Mało, ale tego smoka liczymy za stu. Hades?
- Mój nekromanta stale budzi kolejnych nieumarłych, trzydzieści jeden ghuli, trzy zmory i jeden trzygłowy pies.
- Gdzie go trzymasz? - spytał, jakby z ciekawości Baal.
- W podziemiach, w Sali Wcielenia.
- Dobra. Sziwa?
- Siedemnastu wrednych mistrzów w walce wręcz, czterdziestu bandytów z najgorszych gangów Parii. Nic wielkiego, ale gdyby ktoś mnie uprzedził, że tutejsza straż graniczna...
- Cisza! Poużalasz się nad sobą kiedy indziej. Ktulu!
- Moi ludzie kupili karabiny na miejscu. Szesnastu bojowników o wolność i komunizm.
- To o wolność, czy o komunizm? Bo mi się to one sprze... - spytał zdziwiony Loki.
- Nieważne! - przerwał mu Baal. - Asztarte!
- Prowadzę osiemnastu handlarzy żywym towarem. To wredne typy, nawykłe do ucinania kończyn i głów. Do tego kilkunastu chłopaków z gangów.
- Ilu?
- Trzydziestu trzech.
- Dobrze... - mruknął Baal. Po chwilowej euforii po początkowych armiach teraz następowały drobne ilości... Miał nadzieję, że będzie ich więcej. - Tai Shan?
- Spro-wa-dzi-liś-my stu czte-rdzie-stu żoł-nie-rzy – odpowiedzieli chórem Kittajczycy.
- Jak są uzbrojeni? – dopytał Baal, mile połechtany wizją marszu na czele takiego oddziału przez serce Białogóry, z powiewającym nad głową sztandarem Władcy Piekieł. Odpowiedź Tai Shana go jednak zawiodła:
- Wszy-scy ma-ją ki-je, je-dy-nie gro-no o-fi-cer-skie do-sta-ło ka-ra-bin-y. A-le ma-my też sześć kapp.
- Dooobra... - mruknął opętany były następca tronu, niczym zawiedzione dziecko. - A ty, Secie? Tylko mi nie mów, że kilku brudnych rebeliantów.
- Jeśli pół setki nazwiesz kilkoma – odparł Pan Pustyni. - Mam do tego kilka dżinnów i jednego zmumifikowanego ożywieńca.
- Może być – powiedział Baal-Fabiusz, zaraz dodając: Od biedy... Belzebub?
- Mam ja ci, kurwa, siedemnastu takich sobie łachudrów od brudnej roboty – wycedził z odpowiednim, stolycznym akcentym Władca Much. - Do tego mogiem ci załatwić tyle much i robali, ile tylko twa dusza, proszę ja ciebie, kurwa, zapragnie.
- Dobra... - Baal już chciał podliczyć wszystko razem do kupy, zaraz jednak przypomniał sobie o pewnym drobnym detalu: - A, jeszcze Wendigo.
Ten, nie odrywając wzroku od piersi Sophie, wyrecytował jakby z pamięci:
- Trzydziestu pięciu motocyklistów z gangu...
- Siedemset dwudziestu siedem... - z radością wyliczył Baal. - Pozbądźmy się sześćdziesięciu jeden i będzie ładna, okrągła liczba.
- Idiota z ciebie – skwitował Loki. - Szykujemy się do bitwy, a ty chcesz pozbywać się żołnierzy, bo tak ci ładnie będą numerki wyglądały?
- Ra-cję ma Lo-ki – przytaknął Tai Shan. - Nie mo-że-my so-bie...
- Tak, możemy sobie pozwolić, bo ja tu dowodzę – uciszył go Baal-Fabiusz. - Tak więc wyjdziesz teraz i osobiście wybijesz wszystkich swoich towarzyszy i czterdziestu trzech żołnierzy Tai Shana.
- Zrobię to, - mruknął Loki wychodząc – ale i ja i ty wiemy, że to błąd.
Gdy zatrzasnęły się za nim drzwi zapanowała cisza, przerwana przez prychnięcie Lilith.
- Błąd? - rzuciła demonica. - Mamy stukrotną przewagę a ten nam mówi o „błędzie”!
- Ilu śmiertelnych jest wart jeden z nas? - spytał, jakby zgadzając się z nią Hades.
- Trzystu, albo i czterystu! - przytaknął Belzebub.
- A jednak, gdy walczyliście z tym Pchlarzem było was troje. Ty, potężny Baalu, waleczny Belzebub i nasza piękna Lilith... - Hades wymienił ich imiona wpatrując się w swe odbicie w gałce laski. - I był tam Teratosso i była też ta Łowczyni Nagród. Ich możemy nie liczyć, gdyż ich zdrady się wyrównują. Czyli przeciw jednemu lykantropowi mieliśmy równowartość, jeśli stosować wasz przelicznik, sześciuset, albo i tysiąca dwustu śmiertelników...
- Ale ta suka też tam była! - wrzasnął Belzebub, który akurat udział Canissi w walce zapamiętał najbardziej.
- I ta suka cię pogoniła przy pomocy sprayu i zapalniczki... - przypomniał Ktulu, rozumiejący do czego zmierza Hades. - Źle zadałeś pytanie, stary trumniarzu... Ile demonów jest wart ten cały Widłowski?
- Czy to ważne? - prychnął zirytowany Baal. - Widłowski nie powinien być w stanie chodzić, biegać, skakać, o regularnej walce nie wspominając. Czarni...
- Czarni mogą go zregenerować w kilka godzin... - wtrąciła się Asztarte.
- Czarni – ciągnął niezrażony Baal - w życiu mu nie pomogą, bo już chyba wiedzą, skąd czerpie on moc. Nie zaryzykują puszczenia go na pierwszą, drugą czy choćby ostatnią linię walki...
- Skąd to niby wiesz? - spytał spokojnie Hades.
- Bo wiem!!! - wrzasnął Baal, aż echo odbiło się od ścian.
- Rozumiem – westchnął ironicznie Pan Podziemi. - Nadal masz udział we wszechwiedzy Starego... Nie unoś się, bo ci znowu krew pójdzie z ran. A, właśnie: powiesz nam, dlaczego nie możesz ich zaleczyć? Albo czemu nadal kuśtykasz?
- Nie jest ta wiedza wam potrzebna – rzucił Baal-Fabiusz, chcąc zmienić temat. Hades jednak dalej go drążył.
- Ten tępy gad, Koltzdraak, był twoim najpotężniejszym, przynajmniej swego czasu, tworem. Zakląłeś w nim część swej mocy. Szpila, którą się zraniłeś była nasączona jego jadem, nieprawdaż? Tak więc mam powody podejrzewać, że po prostu nie możesz zaleczyć skutków działania jadu, gdyż nie możesz cofnąć działania własnej mocy. Tak samo jak nie możesz cofnąć swego buntu.
- Tu mnie masz... - przyznał Baal, licząc na to, że zaspokoi to Hadesa, mylił się jednak bardzo.
- Tak więc i wyjątkowa skuteczność ran zadanych przez pazury Eryka Widłowskiego pozwala mi domniemywać, że po prostu twoja wola sprawiła, że rany nimi zadane się nie goją. A więc nie możesz ich zaleczyć. Czyli także w tym młodym Lupusaidzie jest jakaś część ciebie. Więc teraz, wobec wszystkich tu zebranych chcę spytać: która?
Cała trzynastka wbiła w Baala-Fabiusza zaintrygowane spojrzenia. Teraz, zamiast jak wódz i przyszły tryumfator czuł się jak przesłuchiwany bandyta. Miał ochotę ich wszystkich wyrżnąć do nogi, ale mieli przecież zbyt poważną misję do spełnienia.
- Jedna osiemnasta – wykrztusił w końcu Baal, widząc, że już się nie wymiga od wyjaśnienia tej sprawy.
- ILE?! - wrzasnęli chórem wszyscy zebrani. Spodziewali się podania listy sfer, w jakich jest Eryk zależny od Baala i odwrotnie. Podanie ułamka oznaczało tylko tyle, że im silniejszy jest demon, tym mocniejszy jest Widłowski.
- Spokojnie... - mruknął Baal. - To tylko jedna...
- … osiemnasta... - wyszeptał zdumiony Wendigo. To była połowa jego mocy. - A pamiętajmy, że jako protektor sam nie jest najsłabszy. I ty, kurwa, liczysz na to, że on się nie wyleczy! - wydarł się, zwracając się do Baala. - Może jeszcze nam powiesz, że bez twojego polecenia nie jest w stanie zrobić kroku, czy palcem ruszyć? Jesteś naiwny, głupi, czy to jest sabotaż?!
Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni. Nie spodziewali się, żeby taka łachudra i w sumie chuchro w porównaniu z Baalem, tak mocno sprzeciwiło się woli przywódcy Trzynastki. Ten najpierw zdębiał, potem uderzył w Wendigo niewielką cząstką swojej mocy. Opętany Seeooks zawył boleśnie i osunął na ziemię. Baal powstał i podszedł do niego dysząc ze wściekłości.
- Nie będziesz mi tu się bawił w jakieś bunty czy... - zaczął, jednak nie potrafił dobrać odpowiedniego słowa, zaślepiony gniewem. - … ty gnoju, ty kurwysynu, ty wszarzu...
Z każdym wypowiadanym słowem, Wendigo coraz głośniej jęczał, wijąc się w konwulsjach. Oczy stanęły mu w słup, z kącików ust pociekła krwawa piana. Opętany następca tronu wzniósł laskę, jakby chcąc zadać cios, lecz zaraz powstrzymał go Hades.
- Zostaw, zaraz zabijesz tego czerwonoskórego, a wątpię, by taki ćwok jak on znalazł sobie szybko jakieś ciało. - Jego argument był raczej nieco naciągany, ale odniósł skutek. Baal wrócił na swoje miejsce i zmienił temat:
- Jeśli chodzi o ciała... - mruknął, rozcierając na twarzy krew, która wypłynęła z jego ran. - Wszyscy mają jakiegoś opętanego człowieka, to dobrze. A co z ciałami w których dokonamy ofiary?
Hades powstał i, niezwykle dystyngowanie, jakby zachwalając nowy model trumny, opisał swoje dzieła:
- Jest to trzynaście tworów wykutych w litym obsydianie, wydobytym z samego serca ziemi. Starałem się, by forma przypadła wam do gustu. Zaraz po tym, jak je zajmiemy, staną się pozornie żywym ciałem, zachowując jednak wytrzymałość i, w odpowiednich miejscach, ostrość surowca z jakiego je wykonano. A zadbałem o to, by było czym ciąć i rąbać.
- Gdzie są? – spytał Baal-Fabiusz, wodząc palcami po biodrze Sophie.
- W pieczarach, - odrzekł Hades – tuż przed Salą Najwyższej Ofiary.
- Gdzie jest wejście do tych pieczar? - wtrącił się Hitzilopochtli. - Z tego co wiem, jako jedyny znasz rozmieszczenie wszystkich komór i Sal...
Hades skinął głową i podszedł do ściany, na której wisiały portrety najbardziej zasłużonych członków Rodu Teratosso. Bezceremonialnie zrzucił z haków zarówno odzianego w zbroję Olafa „Pięknego”, jak i sztywnego jak staromodny, oficerski mundur Guliano „Dzikiego”. Chwycił swą laskę za gałkę i drugim końcem zaczął ryć, z diabelską wręcz precyzją, błyskawicznymi ruchami. Zajęło mu to piętnaście sekund, następne trzy zajęło mu dodanie wszelkich napisów i objaśnień.
- Tu mamy ścianę w sali, gdzie Arcykapłan Baala odprawia te swoje nieskuteczne rytuały. Wejście do pieczar znajduje się naprzeciw sali tortur. Obecnie jest tam dwumetrowej grubości ściana, ale gdy nadejdzie odpowiednia pora usunę ją. Do Sali Obsydianowej prowadzi droga przez system grot, pełnych stalaktytów, stalaktytów i stalagnatów. Bardzo dobre miejsce do walki, dużo zasłon. Myślę, że tu będziemy mogli najskuteczniej się bronić, gdyby jakimś cudem zawalił się genialny plan obrony Baala. Nie ma tam żadnego oświetlenia, więc myślę, że twoje wampiry, droga Lilith, będą się tam dobrze czuły. System grot jest dość obszerny, częściowo zalany, więc nie znając drogi można się pogubić. Myślę, że można by tam posłać parę tutejszych demonów wodnych... Co ty na to, Słonko?
- Nie ma sprawy, ale jeśli nie chcesz stracić głowy, nie mów do mnie „Słonko” - burknął Swarożyc. Hades uśmiechnął się złośliwie i ciągnął dalej:
- Sala Obsydianowa jest dość obszerna, na planie czternastościanu. Z niej wychodzą korytarze do zbrojowni, gdzie mamy różny chłam w postaci mieczy, włóczni i kusz... Myślę, Sziwo, że twoi mistrzowie chętnie wypróbują je na wszelkich intruzach.
- Jak najbardziej... - mruknęła demonica, jak wielu zauważając, że jest to o wiele lepszy plan niż typowe dla Baala „Kupą ich, mości panowie!”.
- Cieszę się – odparł Hades, wskazując następne pomieszczenie. - Kaplica Noży, gdzie trzymane są noże ofiarne. I oczywiście, Sala Najwyższej Ofiary. Piętnaście ołtarzy ustawionych w krąg, między nimi pentagram, gdzie spłynie krew. Wszystko odpowiednio wietrzone i klimatyzowane.
- Ta... - mruknął Baal, widząc, że Hades powoli staje się bardziej dowódcą niż podwładnym. - Otworzysz przejście do pieczar pięć minut przed ceremonią.
- Moje demony będą potrzebowały czasu na rozstawienie się... - przypomniał Swarożyc.
Baal-Fabiusz spojrzał na niego gniewnie i pokręcił głową.
- Nie wydałem rozkazu by ktokolwiek tam wchodził. Trzymamy się mojego planu – polecił siadając.
- A jaki jest ten twój plan? - spytał Loki, wchodząc z ponurą miną do Sali. - Jak na razie, to widzę, że tych daliśmy tu, tych tam i czekamy na atak.
- A co nam pozostaje? - prychnęła Lilith. - Mamy od teraz dwadzieścia trzy godziny do rozpoczęcia pierwszych inkantacji. Ilu za ten czas zbierze chudzielec?
Hades spojrzał na nią szyderczo i spytał:
- Jaki chudzielec?
Lilith już miała zaprzeczyć, że wypowiedziała to słowo, gdy także Asztarte spojrzała na nią pytająco.
- Czyż nie ten, który pogonił cię tak pięknie w Chateau de Fleurs? - spytała demonica ustami swej Arcykapłanki.
- To on się nie nazywa Salvator? - spytał kpiarsko Loki. - A nie! Salvator to wielki, napakowany czarnuch, który was omal nie wypędził!
- ZAMKNĄĆ SIĘ! - ryknął Baal. - Lilith, wytłumacz im o co chodzi z tym chodzącym szkieletem.
Zajmująca ciało Fryd demonica splunęła przez ramię i wyjaśniła, że sama nie wie co to za jeden, tyle tylko może powiedzieć, że uparł się wybijać jej Dzieci. W odpowiedzi na te wyjaśnienia Loki zaczął klaskać. Po chwili klaskali już wszyscy, poza Lilith, Baalem i Wendigo, który nie był pewien czy może sobie pozwolić na takie demonstracje.
- Przestańcie! - rozkazał Baal, jednak oklaski trwały. Poczuł jak któryś z demonów posyła sygnał na zewnątrz i już po chwili cała okolica rozbrzmiewała brawami. - Co was, kurwa, tak bawi?
- Twój geniusz taktyczny, drogi Baalu – odrzekł spokojnie Set. - Dwóch niezwykle potężnych gości, obaj cięci na Lilith jak wściekłe psy na nielubianego listonosza, w jednym mieście. Jeden dowodzi Czarnymi, drugi ma taką renomę, że pierdnie i zlecą się wszyscy Łowcy Bestii z okolicy, jeśli nie z kontynentu. Lilith od kilku miesięcy zbiera swoje pokraki w jednym miejscu, zakazuje im się posilać... Zapomina tylko o tym, że wampir głodny rzuca się w oczy i jest łatwy do wytropienia... Myślę, że koledzy Salvatora nie będą mieli daleko i wcale nie będą rozpaczać nad koniecznością sojuszu z Czarnymi...
- Co daje nam co najwyżej stu ludzi u przeciwnika – podsumowała szyderczo Lilith. - Choćby liczyć Czarnych, to straszne dranie, ale czy naprawdę boicie kilku ożywionych odpadków medycznych? Czy nie...
- Jeden z tych „odpadków medycznych”, - przerwał jej Set – jak wynika z mojego wywiadu, jest z rodu Lupusa. I ma bardzo ciekawą broń. No, powiedz nam kochana, przed czym tak ociekałaś w tej restauracji? Czyżby nie przed osławionym „Pogromcą”?
- Jeden miecz zbrojowni nie czyni – burknął Baal.
- Co nie zmienia faktu, że Pogromca jest własnością tego drania, Verga – przypomniał Hades. - A ten nie zwykł się przyglądać bezczynnie.
Baal zaśmiał się gromko.
- Naprawdę myślisz, że wpadną nam tu Potępieńce w Bieli? - ryknął. - Nawet jeśli? To co zrobią? Jest ich obecnie chyba ośmiu. To niewiele, sami przyznacie...
- No, pra-wda – przyznał, wierzący w przewagę ilości nad jakością Tai Shan.
- Widzicie! - rzucił Baal, po raz kolejny pragnąc zmienić temat. - Kto będzie dowodzić armią w polu? Możliwe, że zaatakują tuż przed ceremonią, a walka będzie trwała w jej czasie. A my musimy się wtedy skupić tylko i wyłącznie na niej. Proponuję naszą piękną Sophie...
Wszyscy skrzywili się lekko na ten głupi żart, ale Baal zdawał się być śmiertelnie poważny. Sama świeżo mianowana pani generał, wygięła się wdzięcznie, położyła rękę opętanego byłego następcy tronu na swoim biodrze i z dumą w głosie mruknęła:
- Dziękuje, kochanie. Pozwól mi dosiadać tego ślicznego smoczka, który leży tam na polach... - Wampirzyca wskazała na lśniące w łunie ogniska łuskowate cielsko.
- Po moim trupie! - zaprotestował Loki, uczulony na punkcie swojego wyrma. - Czyś ty do cna zgłupiał?! Wyrmy nie służą do ujeżdżania! I co to za pomysł dawać na dowódcę idiotkę z przerostem kłów!
- Proponuję mojego nekromantę, Ferrusa – rzucił, wstając Hades. - Ma doświadczenie w dowodzeniu wielkimi armiami, prowadził trzytysięczną armię nieumarłych i demonów przeciw wojskom Rezerwatu w czasach wojen z Lupusem. I prawie wygrał.
- Czyli po prostu przegrał – przypomniał Baal, gładząc pierś Sophie. - To stary, tysiącletni szkielet, którego tylko i wyłącznie twoja wola trzyma przy życiu. Zosia jest o połowę młodsza, bardzo energiczna i bardzo żywiołowa.
- Nie wystarczy iść na żywioł, by wygrać. - Tym razem powstał Set. - Pamiętaj o naszej porażce z gilotynierami. Gdyby mieli dyscyplinę auriańskich legionów, podbiliby cały świat. Ale woleli się wymordowywać nawzajem albo bezmyślnie wyrzynać kogo popadnie, w zależności od chwilowej fantazji. Proponuję Tetrasuchosa, wodza który podbiłby cały świat, gdyby nie ukąsiła go na pustyni żmija pustynna. Ale przynajmniej teraz dysponuje trzema tysiącami lat doświadczenia. Zna się na kawalerii, artylerii, nalotach i wojnie biologicznej. Daj mu jeden dzień, a zrobi z tego motłochu armię nie do powstrzymania.
- Chyba, że tym razem ukąsi go żmija zygzakowata – mruknęła Lilith. - Siadajcie obaj, Wielki Baal już podjął decyzję.
- Tak, Sophie zostanie wodzem i będzie dosiadać w walce wyrma – ogłosił Baal-Fabiusz, klepiąc wodza w pośladek. - Idź i obejmij dowództwo.
Wampirzyca ruszyła do wyjścia, kręcąc biodrami i wodząc spojrzeniem po wszystkich. Gdy już miała zniknąć im z oczu, Baal zawołał:
- Stój, a gdzie masz buławę? Cóż to za wódz bez buławy?
- Racja... - wampirzyca oparła się o ścianę i spojrzała na Hadesa. - Niech trumniarz da mi swoją laskę...
- Chyba ocipiałaś... - skomentował tą impertynencję Pan Podziemi, lecz Baal tylko uśmiechnął się wrednie.
- Daj jej tę laskę... - rozkazał stanowczo. - Nie będziesz już musiał rysować po ścianach, więc będzie ci nieprzydatna.
Hades miał szczerą ochotę przebić laską serce bezczelnej wampirzycy, jednak nie chcąc ryzykować kolejnego głupiego kroku Baala, podał ją Sophie, która najpierw machnęła nią parę razy, by sprawdzić jak leży w ręku, potem wyszła. Lilith i Baal zdawali się być strasznie zadowoleni, lecz inni nie podzielali ich nastroju. Wiedzieli, że nie trafili do przedszkola, a Baal nie jest miłą panią po szkółce niedzielnej. Byli gotowi na gorsze upokorzenia. Ale nie na to, że przywódca Trzynastki będzie traktował ich poddanych jak swoją własność, będzie osłabiał ducha bojowego i lekceważył przeciwnika. Starali się komunikować między sobą tak, by ich myśli nie trafiły do Baala, ale ten po minucie wstał i ryknął:
- DOŚĆ TYCH SPISKÓW!
W Sali zapadła cisza jak makiem zasiał. Hades spuścił głowę, spojrzał na opętanego następce tronu i zadał pytanie najbardziej neutralne ze wszystkich cisnących się na usta.
- Co zrobisz, gdy przywołamy już naszego Pana, gdy zerwiemy jego okowy?
- To chyba oczywiste, że obejmę tron Imperium – odrzekł Baal. - Dopierdolę krzyżykowym i postaram się, by nie znalazła się żadna dziewica, która mogłaby urodzić Wyczekiwanego. Jeśli będzie trzeba, wyrżnę wszystkie kobiety świata...
- Piękna wizja... - rozmarzyła się Lilith, choć ona sama widziałaby je chętniej jak, owładnięte głodem, ssą krew własnych dzieci.
- Lub wyruchasz wszystko co ma cipę... - rzucił Loki, a wszyscy zebrani musieli przyznać, że Baal bliższy był właśnie tej metodzie działania. - Ale uważaj, bo cię Eryk zje.
Wszyscy ryknęli śmiechem, widząc jak Baal krzywi się, jak postraszone Babą Jagą dziecko.
- Przeklęte imię... - warknął opętany następca tronu, wypominając krwawą jatkę jaką dwadzieścia lat wcześniej urządził jego sługom Erigh ibm Lupus haab Telemach haab Mnemnon. - Nie można w spokoju pobawić się z małolatą...
- A jakie masz plany na lata po ewentualnej porażce? - spytał Set, pamiętający jak żałosny los go spotkał, gdy Trzynastka pod jego dowództwem zawiodła na całej linii. Musiał się ukrywać na pustyni w obawie przed odwetem Aniołów, zarówno tych Jasnych jak i Upadłych.
- Nie waż się wymawiać tego słowa... - ostrzegł go Baal, wierzący w swe możliwości bardziej niż wszyscy inni razem wzięci i podniesieni do setnej potęgi. - chyba, że w zdaniu „Wielkiego Baala nigdy nie spotkała i nie spotka porażka”.
- Jak tam chcesz – odpowiedział Pan Pustyni. - Ale mogę ci wskazać kilka miłych grobowców w Górnym Al-Misr. Kilka pod bardzo eleganckimi piramidami.
Nim gniew Baala rozgorzał na tyle by wybuchnąć, do rozmowy wtrącił się Tai Shan.
- A gdzie te-raz jest E-righ ibm Lu-pus ha-ab Te-le-mach ha-ab Mne-mnon? - spytali chórem Kattajczycy. - Czy go uś-mier-ci-łeś, jak nam o-bie-cy-wa-łeś?
- Nie, siedzi zamknięty za Piekielnymi Wrotami, razem z Asmodeuszem... - wyjaśnił Baal, uznając, że to dobre wyjaśnienie. Ten rzeźnik nie był zbyt inteligentny, skoro dał się zamknąć razem z demonem, którego ścigał. Dobrze, że chociaż udało się wtedy uciec samemu Baalowi, który tylko dzięki cyrografowi z Teratosso uniknął odesłania do Otchłani.
Nagle tuż za Baalem pojawił się kłąb czerwonego, śmierdzącego dymu, z którego dobiegł ich znajomy, skrzekliwy głos.
- Czy ktoś mnie wzywał?
Gdy opar się rozwiał, ujrzeli eleganckiego, acz mocno staromodnie odzianego bruneta z orlim nosem i kaprawymi oczkami. Szyderczy uśmiech igrał na wąskich wargach, spod bujnej czupryny wystawały dwa małe różki. W prawej ręce ściskał rękojeść wielkiego, zdobionego starymi runami topora, znanego powszechnie jako Łamacz Przysiąg.
Baal najpierw prychnął zirytowany - nie lubił Asmodeusza i dlatego to jego z chęcią przeznaczył na uwięzienie w starym bunkrze. Potem przypomniał sobie o tym, że sam wybrał, które z dwóch obecnych na terenie Białogóry Drzwi do Piekieł zostaną rozbite w celu wywołania większego chaosu, mającego odwrócić uwagę Czarnych. Potem przypomniał sobie, kto był uwięziony wraz z Asmodeuszem.
W jednej chwili, cała zebrana przez demony armia padła na ziemię, powalona na ziemię falą dzikiej, nieopanowanej wściekłości. Gdy powstali, ich oczy zwróciły się ku rezydencji, gdzie podmuch wymiótł szyby z okien. Przez całą okolicę niósł się długi, pełen wściekłości ryk w starym, zapomnianym już przez wszystkich ludzi języku. Gdyby jednak znalazł się w okolicach Balów Wielkich ktoś władający mową ludu Hian, przetłumaczyłby to zapewne jako:
- KURWA MAĆ!
Gdy ryk ucichł, Baal dyszał chwilę, reszta zaś Trzynastki, zbierała się po uderzeniu tej wielkiej fali gniewu. Asmodeusz zdawał się jeszcze lecieć, ciśnięty falą wściekłości. Baal był wściekły na samego siebie, ale postanowił wyżyć się na wszystkim innym. Liście w całym lesie zwiędły, chmary komarów padły porażone atakiem nienawiści, woda w jeziorze zagotowała się w jednej sekundzie, parząc nieprzygotowane rusałki. Nikt z zebranych w Sali Przodków jakoś nie miał chęci zadawać pchających się na usta pytań typu: „Skleroza w tak młodym ciele?”. Nikt nie chciał skończyć rozszarpany na strzępy. Zamiast tego, Hades, widząc że trzeba szybko zmienić temat na jakiś bezpieczniejszy, spytał o możliwe posiłki dla wroga.
- Jakie niby posiłki? - prychnął Baal, opadając na fotel.
- Zza Granicy – uściślił Hades. - Czy nasz Pan zablokował Bramy?
- Nie przejdzie przez nie nawet mysz – zapewnił Baal.
- Nie boję się myszy, choć jestem tylko kobietą - zastrzegła stojąca u jego boku wampirzyca. – Boję się bomb świetlnych i drewnianych pocisków.
- A tych nie dostaną nawet za sto lat – zapewnił Baal Fabiusz.

"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#23
O matko. Ale mnogo mi się przed oczami zrobiło od tej ilości tekstu. O_O Widać, że pracujesz nad swoim dziełem. To się chwali. Fajnie tu wszystko tak mieszasz, plączesz, tworząc ciekawą sieć. Dobrze się czyta, choć sporo tego. Wink

Ocena:

8/10
Nie wszyscy mogą być aniołami, ale każdy może być człowiekiem.

Odpowiedz
#24
Dobrze się czyta - a jak fajnie pisze!
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#25
XIV


– Gotowe – powiedział Eryk, podchodząc do zajętego rozmową z Martinezem ojca. – Możemy rozstawiać Kamienie.
Wskazał na oświetlony reflektorami krąg o średnicy trzydziestu metrów. Dobrą godzinę wytyczali go z Erykiem, nim osiągnął idealny kształt. Potem Eryk wyznaczył na nim czternaście punktów, w idealnie równych od siebie odstępach, gdzie miały znaleźć się kamienie Telemachiosa.
– Niech więc się stanie – odparł Martinez, odchodząc na bezpieczną odległość. – Każę wszystkim zamknąć się w hangarze. Poczekam sto metrów stąd.
– Też się schowaj. Tak będzie lepiej – przyznał Franco. – Wyłącz też te reflektory, nie będą już potrzebne – dorzucił, poprawiając skórzane rękawice. Znowu zaczęło padać, nie wiedział, jak to wpłynie na proces otwierania Bramy. Nigdy nie robił tego, gdy za mocno wiało, a co dopiero w czasie burzy z piorunami. Tym razem jednak musieli zaryzykować. Nie mieli dość czasu, by zrobić to na dwa rzuty, a wszystko razem nie dałoby się upchnąć w hangarze. Woleli trzymać postronnych za solidną ścianą, w razie, gdyby wszystko zaczęło latać.
Gdy zamknęły się drzwi hangaru, Eryk przyjął od Franco niewielki skórzany, zapieczętowany woreczek i podszedł do punktu na okręgu oznaczonego czerwoną chorągiewką. Stanął przy niej i poczekał, aż jego ojciec ustawi się naprzeciw niego, przy zielonym proporczyku.
– Zaczynajmy... – krzyknął Franco, przekrzykując grom.
Obaj odpieczętowali worki i wyciągnęli z nich po siedem małych, nie większych niż paznokieć kamieni. Uklęknęli i położyli na głębokich, miedzianych miseczkach tuż pod chorągiewkami po jednym kamieniu. Powstali z klęczek i ruszyli zgodnie z ruchem wskazówek zegara, idąc powoli i szepcąc modlitwę za wstawiennictwem świętego Telemachiosa, patrona Wędrowców i stróżów Bram. Na każdej z mijanych miseczek zostawiali jeden okruch, aż w końcu Franco stanął przy chorągiewce czerwonej, a Eryk przy zielonej.
Ponownie uklękli, krzyżując ręce na piersiach. Skupili się na kamieniach, które po chwili zaczęły wibrować, brzęcząc cicho w miseczkach. Czując wibracje rozgrzanego powietrza, byli pewni, że rozstawili punkty nawigacyjne jak należy.
Powstali i rozstawili ręce. Wibracje stawały się silniejsze, druga strona Bramy zaczynała ją otwierać. Woda w kałużach zaczęła parować, powietrze wewnątrz kręgu falowało od gorąca. Kamienie w miskach błyszczały blado-błękitnym światłem. W końcu Franco uznał, że wszystko po obu stronach gotowe. Kiwnął głową i powoli odliczył do trzech.
Przez ich mózgi zaczęły przepływać miliardy informacji. Podświadomie brali pod uwagę każde najmniejsze drgnienie źdźbeł trawy, każdy najlżejszy powiew wiatru. Kalkulowali masę powietrza wewnątrz rozrastającej się od środka kręgu świetlistej sfery i analizowali ruch każdej spadającej dokoła kropli deszczu. Zbierali informacje i przetwarzali je, by po milisekundzie otrzymać dokładne wyniki.
Kamienie w miseczkach zaczęły migotać błękitnym najpierw, potem zielonym aż w końcu krwistoczerwonym światłem. Od wnętrza kręgu bił żar jak od pieca hutniczego, z kałuż podniosły się kłęby pary. Żarówki w reflektorach oświetlających krąg eksplodowały.
W końcu kula światła sięgnęła kamieni w miskach.
Franco zacisnął pięści, gotów wykonać ostatni krok. Korytarz przez Granicę był już otwarty, zostało tylko rzucić na drugą stronę bezużyteczną ziemię, powietrze i wodę, w zamian przyjmując całe wsparcie, jakie mogli załatwić Alfred i Olaf.
W tym momencie korytarz nagle zawęził się, kula światła zmniejszyła o połowę. Franco czuł, że nie jest to żaden naturalny czynnik. Nigdy wcześniej nie widział, by ktoś ingerował w proces otwierania Bramy, teraz jednak wyczuwał, że wszystko, co robi dla zachowania połączenia, jest bombardowane przez niezwykle potężną, ociekającą wręcz złem wolę. Nim zdołał naprawić jedną szkodę, intruz już zdążył wyrządzić pięć nowych.
Jego organizm był na skraju wyczerpania. Dręczyły go ssanie w żołądku i szum w głowie. Przed oczami zaczęły mu migotać czarne plamy. Eryk też nie wyglądał najlepiej. Był blady jak ściana, drżał na całym ciele. Z potworną siłą zacisnął szczęki, aż zgrzytały zęby.
Gdy już byli pewni, że nie dadzą rady, poczuli, jak wola nieprzyjaciela ustępuje, jak zaczyna coraz mniej szkodzić. Odbudowywali połączenie, jak tylko mogli, nie wiedząc, ile wytrzyma druga strona.
Nagle poczuli, że intruz po raz drugi uderza, tym razem mocniej i dokładniej. Franco był niemal pewien, że to koniec. Nie mogli się oprzeć tak potężnemu przeciwnikowi. Ten jednak, nim zdążył wyrządzić poważne szkody, zamilkł.
Franco natychmiast przeszedł do działania. Korzystając z ciszy, odbudowali z Erykiem korytarz. Czując, że wszystko gotowe, dokonali przerzutu.
Oślepiające światło uderzyło ich po oczach, fala gorąca przelała się przez całą okolicę.
Franco upadł, zmęczony jak nigdy wcześniej. Zwymiotował i podniósł się lekko. Czuł się jak na karuzeli, w ustach mu zaschło, porażone oczy piekły i łzawiły. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, całą lewą rękę objął bolesny skurcz. Żołądek i jelita zdawały się kotłować, wszystkie wnętrzności zdawały się płonąć żywym ogniem. Czuł, jak spadają na niego porażająco zimne krople deszczu, pod sobą miał wyschnięta, spękaną skorupę ziemi.
Wstał z trudem, ledwo mogąc utrzymać równowagę. Spróbował zrobić krok, lecz nogi ugięły się pod nim. Upadł, osłaniając się zdrętwiałą ręką.
– Ge-keje... – zaklął, obracając się na plecy. Zaraz zobaczył nad sobą spokojną twarz Salvatora. Murzyn wyciągnął do niego rękę i uśmiechnął się szeroko, błyszcząc stalowymi zębami.
– Udało wam się... – rzucił, pomagając Franco wstać. – Nie wiem, co za demon chciał wam przeszkodzić, ale wam się udało.
Lupem spojrzał na tłum uzbrojonych w latarki i łopaty Czarnych, Łowców i imigrantów otaczający wielką, stalową kopułę. Na jej powierzchni nadal od czasu do czasu błyskały drobne, jasnobłękitne wyładowania. Tuż nad ziemią iskrzyły się wielka lambda, stanowiąca herb Lupusaidów i emblemat Czarnej Straży. Franco, korzystając z pomocy Salvatora, podszedł do kopuły i upewnił się, że w ziemi zagrzebana jest druga jej część. Wszystko było w jak najlepszym porządku.
– Gdzie Martinez? – spytał Franco przechodzącą obok Marię. Dziewczyna zdawała się czymś strasznie przerażona.
– W hangarze, tłumaczy wszystko de Marcii i Canissi – rzuciła szybko Czarna, rozglądając się dokoła. – Widział ktoś Eryka?
– Pocahontas miała się nim zająć – odparł spokojnie Salvator.
– Ona mnie posłała – wyjaśniła Maria. – Nie było go po drugiej stronie kręgu, Martinez mówił, że może was mocno odrzucić...
– Spytaj się Sohara, czy ma jakiś wóz z mocnymi reflektorami... – poradził Murzyn. – Objedźcie okolicę.
Dziewczyna natychmiast ruszyła do hangaru, Franco zaś uznał, że może stać o własnych siłach. Miał nadzieję, że Eryk nie nabił się na jakieś drzewo, albo nie skręcił sobie karku. Albo...
By odpędzić czarne myśli, podszedł do kuli i przyjrzał się pracy Czarnych i Łowców wykopujących rampę, by potoczyć ładunek gdzieś, gdzie można by go spokojnie rozpakować. To zawsze jest ciekawy widok - setka ludzi biegająca wokół trzydziestometrowej, ważącej wiele ton kuli pełnej amunicji, broni i materiałów wybuchowych.
– Trzeba będzie zaprząc wozy Pogromców – mruknął Salvator.
Franco musiał przyznać, że takie wsparcie trochę ich przerosło. Gdy sporządzał listę potrzebnych rzeczy, wszystko zdawało mu się straszliwie abstrakcyjne, zakładał, że połowy z tego, co zamówił, nie dostaną. A teraz wyglądało, że dostali także sporo rzeczy, o które nie prosili. Mogli mieć problemy z rozpakowaniem tego na czas. O przeszkoleniu w sprawie choćby granatów świetlnych nie wspominając. Gdy głowił się nad tym jak to zorganizować, zobaczył wyrytą pismem herrem tuż pod herbami nazwę modelu tego „kontenera”. Waruhikhō 18(1), najnowsza konstrukcja, specjalnie dostosowana do takich eskapad. Bardzo pojemna, bardzo wytrzymała, bardzo bezpieczna i co najważniejsze - bardzo praktyczna.
– Wszyscy się odsunąć! – ryknął Lupem, wodząc palcami wokół napisu „Orag merek(2)”. W końcu znalazł krawędzie płytki, za którą ukryto panel kontrolny. – Pod hangar!
Widząc, że wszyscy odeszli, podważył dolną krawędź płytki i podniósł ją do góry. Mimo że spodziewał się jakiegoś skomplikowanego systemu zabezpieczeń, jego oczom ukazał się wielki, okrągły, czerwony przycisk z napisem „pchać”.
Więc pchnął, odwrócił się i zaczął biec. Właściwie tylko się zasapał, gdyż wszystko działało tak, jak opisywał to projekt, który kilka lat temu sam zatwierdził.
Najpierw rozległ się krótki syk, zaraz potem widoczne stały się szczeliny, biegnące ukośnie od wierzchołka kuli, aż po jej podstawę. Powoli jej szczyt zaczął się rozchylać, ukazując upchnięte do granic możliwości stalowe skrzynki, skrzyneczki, płócienne worki i woreczki. W miarę otwierania się kontenera stos, na jaki je ułożono, lekko się osuwał, ale zawsze było to przewidziane przez konstruktora i pakujących. Gdy rozkładająca się kula dotknęła swymi płatami ziemi, syknęło po raz drugi. Kopiec sprzętu uniósł się razem z podnoszącym się dnem dawnej kuli. Po niecałej minucie wszystko było już gotowe.
Franco poradził, by przewieźć to samochodami do jedynki i odpełznął powoli w kierunku trójki. W hangarze już czekał na niego Martinez. Gdzieś pod ścianą obaj de Marcia dyskutowali o czymś żywo z Canissim. Franco zignorował ich, zresztą Martinez i tak nie dał mu nic podsłuchać.
– Jak Eryk? – spytał, wskazując Lupem'owi stół zastawiony befsztykami, schabami, kiełbasą i cielęciną.
Franco chwycił pęto kiełbasy i wbił w nie zęby. Nie sądził, że jest aż tak głodny. Chyba dopiero ta wielka góra mięsa mu to uświadomiła.
– Hukajo ho – rzucił, przełykając pół kiełbasy.
– Kto go szuka? – dopytał Julio, siadając na skrzynce obok. Musiał chwilę poczekać, nim Franco pochłonął pięciokilowy kawał wieprzowiny.
– Maria... – wydusił w końcu Lupem. – I Pocahontas i pewnie ktoś z Pogromców...
– Oby go szybko znaleźli... – mruknął ksiądz. – A transport?
– Cały i wszystko w porządku... – Franco chwycił za nogę wołową i ostrzegł: – To zajmie chwilę...
– Rozumiem – odparł Martinez. – W tym czasie wyjaśnię kilka rzeczy. Nie bój się, nic co by groziło zakrztuszeniem.
Podczas gdy Franco gryzł mięso, żuł ścięgna, rozgryzał kości i spijał szpik, Julio wyłuszczył mu, jak patrzą na sprawę Eryka niektórzy z Łowców Nagród.
– Nagata nie jest pewien czy tak niepewna osoba, jak twój syn, powinna iść z nami do boju. Salvator i Sohar ręczą za niego, ale Ippończyk jest uparty. Wielu, zarówno Pogromców, jak i Łowców Bestii, go popiera. Chcą, by Eryk nie brał udziału w walce. Nie podoba im się fakt, że część z jego potęgi płynie ewidentnie z demonicznego źródła. Nie mogą też się zgodzić, by mieć za plecami kogoś, kto może nagle zacząć się rzucać na wszystko, co żyje. Śmierć tej akolitki nie tylko poruszyła Salvatora, ale i cały Zakon. Nikt nie chce też czekać, aż demon pokaże, jak wielką władzę ma nad Erykiem. Tak więc musimy ich uspokoić co do kwestii wytrzymałości twojego syna na ból oraz w sprawie jego odporności na wolę Piekła. Masz jakiś pomysł na rozwianie pierwszej wątpliwości? – spytał Julio, widząc, że Franco przełknął ostatni kawałek kości.
– Mam – odparł Lupem. To była pierwsza rzecz, o jakiej pomyślał przy załatwianiu niezbędnego sprzętu. – A ty, jak rozumiem, masz pomysł na rozwianie drugiej.
– Ta wątpliwość rozwieje się, gdy Eryk wróci – odrzekł Martinez, wstając. – Choć, po tym jak oparliście się atakowi Azazela, ja już wątpliwości nie mam.
– To był Azazel? – spytał Franco, sięgając po wielką misę zapełnioną schabowymi.
– Tak sądzę. Pan Mroku już wiele razy wysługiwał się nim przy atakach na Bramy – wyjaśnił Julio. – Najpierw spróbował utrudnić wam otwarcie Bramy, potem skupił się na Eryku. Mogłeś wtedy uznać to za chwilowe odstąpienie. Nie wiem czy Eryk zrobił to sam, czy też Niebo mu dopomagało. W każdym razie Azazel musiał wrócić do ataku na Bramę jako taką, a potem coś go przegoniło.
– Ae ie ie ho? – spytał Franco, żując włożony do ust cały kotlet, dwa następne trzymał już w dłoniach.
– Nie wiem. Zdawał się znajomy, ale to był zbyt krótki, zbyt precyzyjny atak. Godny samego Michała.
– Hobra... – mruknął Franco, wyciągając mięso spomiędzy zębów. Pierwszy głód zaspokoił, teraz ważniejsze było pociągnięcie przywódcy Czarnych za język. – A jeśli nie on, to kto?
– Znam kilku ludzi zdolnych tak pogonić piekielne moce – odparł Martinez, wstając. – To nie był żaden z nich. Gdyby był to któryś z Aniołów, Upadły, czy nie, zauważyłbym to. To był nieznany mi człowiek, bardzo potężny. Gdybyśmy go znali, mogli...
Urwał, widząc jak Maria i Sohar pomagają Erykowi wejść do hangaru. „Pomagają” to było za wielkie słowo.
Zaledwie pilnowali, by zataczający się Widłowski ustał na nogach. Gdy za bardzo się zbliżali, odpychał ich i coś bełkotał pod nosem. Stracił gdzieś większość ubrań, zostały jedynie potargane spodnie i jakiś strzęp koszulki owinięty wokół zalanego krwią ramienia. Zszyte przed południem rany znowu krwawiły, musiał szybko coś zjeść, by zregenerować siły.
Franco wziął ze stołu ciągle ciepłego pieczonego indyka i podszedł do syna, rzucając ostre:
– Ke-ghe! – „Jedz!”.
Miał nadzieję, że zamroczony umysł Eryka za chwilę wróci do normy, ale się mylił.
– Nie! – odmówił gniewnie Widłowski. Był głodny, gdyż zaraz rzucił się na stół i zaczął łapczywie jeść, co mu w ręce wpadło. Franco zrozumiał, że z jakichś powodów Eryk nie chciał przyjąć nic z jego ręki. Jak dotąd wiele razy się kłócili, ale nigdy nie dochodziło do tego, by Widłowski przy kimś obcym tak jawnie mu się sprzeciwił. Fakt, nie był to dwór chana, gdzie musieli udawać, że Franco choć trochę kontroluje syna. Ale i tak nie podejrzewał, że Eryk zacznie się do niego odnosić z wrogością.
Miał nadzieję wyjaśnić to gdy obaj ochłoną i odpoczną po tej całej awanturze z Bramą. Wgryzł się w pierś indyka i rzucił:
– Idę popilnować transportu.
– Pójdę z panem – zaoferowała się Maria, zerkając z troską na Eryka. – Jedna chwilka...
Pogrzebała kilka sekund w szafie i wyciągnęła dwa szare płaszcze przeciwdeszczowe. Przydały się bardzo - gdy wyszli, lało już jak z cebra. Widzieli migoczące światła wozów kursujących między stertą towarów a jedynką. Wokół miejsca przerzutu trwał załadunek skrzyń i worków, odbieranych potem przez Czarnych we wrotach hangaru. Szli powoli, przypatrując się mrówczej pracy kierowców i tragarzy.
– Chcesz kawałek? – spytał Franco, podając Marii udko. Właściwie, to chciał nawiązać rozmowę, by wypytać ją o kilka rzeczy.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała Czarna. – Pan musi być strasznie głodny.
– Nie – zaprzeczył Franco. – Już się najadłem. Gdzie go znaleźliście?
Maria spojrzała na niego niepewnie, jakby wahając się, czy może to powiedzieć, po czym szybko spojrzała na hangar, który mijali. Była to „dwójka”, pusta i ciemna.
– Porozmawiajmy tutaj – zaproponowała, wchodząc do środka. Gdy ich oczy przywykły już do ciemności, wskazała kilka ustawionych pod ścianą skrzyń. – Może lepiej usiądźmy.
– Jak chcesz – odparł Franco, odkładając resztki indyka i zdejmując płaszcz. Usiadł do niej bokiem i spojrzał jej w oczy. Przez chwilę zastanawiał się, czy jej nie zna, jednak zaraz pojął, że widział już zdjęcie jej matki. Nie wiedział, czy to trud otwarcia Bramy, czy otępienie po takim posiłku sprawiło, że niemal zupełnie się tym nie przejął. – Więc jak to było?
Maria westchnęła ciężko i zaczęła:
– Był pod płotem, jakieś trzy minuty jazdy od kręgu. Widać było, że ktoś go tam przywlókł. I opatrzył, bo dopiero dochodził do siebie, a już miał opatrzone rany i zdjęte buty.
– Może sam to zrobił, tylko potem stracił przytomność? – zastanowił się Franco. – Ale to nie tłumaczy tego, kto go przywlókł. Mówił coś?
Maria spojrzała w oczy Lupem'owi i chwilę milczała. Gdy chciał ją już ponaglić, rzuciła szybko:
– „Erigh”. Ciągle powtarzał imię „Erigh”.
Franco zaklął w duchu, zaraz potem zrobił to na głos.
– Na pewno „Erigh”? – spytał, zrywając się z miejsca. – Nie „Eryk”?
– Słyszałam wyraźnie, kilkanaście razy – zapewniła Maria.
Bał się tego od momentu, gdy usłyszał, że Brama do Piekieł w starym bunkrze została otwarta. Przez kilka godzin tłumił w sobie podejrzenia, odpędzał strach, teraz jednak uderzył on w niego z całą siłą. Żołądek podskoczył mu do gardła, omal nie zwrócił wszystkiego, co pochłonął przed chwilą. Nie był w stanie opanować drżenia rąk, usiadł, czując, jak miękną mu nogi. Otarł pot z czoła, ignorując zatrwożoną Marię. Wziął kilka głębszych oddechów, jednak nadal nie mógł się opanować.
– Wszystko w porządku? – pytała Czarna, nie wiedząc, że bardziej nie w porządku być już nie może. Przez wiele lat wierzył, że nikt nie jest w stanie przeżyć uwięzienia za Bramą do Piekieł. Wierzył, pragnął, by zamknięty tam demon zniszczył, zabił Erigha, uniemożliwił mu powrót do świata ludzi.
Jednak po tym, co usłyszał od Marii, nie miał wątpliwości. Imię „Erigh” było przeklęte. Od trzystu lat nikt nie nazwał tak dziecka. Poza jednym małym wyjątkiem, który tylko potwierdził złą sławę tego imienia.
Franco zakrył twarz dłońmi, usiłując pozbierać się do kupy. Był teraz zbyt potrzebny, by dawać się ponieść emocjom. Musiał się stawić na libacji, przeszkolić ludzi nieobeznanych z ich technologiami, ustalić z Martinezem ogólny plan bitwy...
Wstał, chcąc zmusić się do działania.
– Chodźmy... – rzucił do Marii, zwracając się w stronę wyjścia z hangaru.
Stał tam. Franco upadł na ziemię, zdjęty strachem. Spoglądał w zbyt dobrze znajome czarne oczy, widział każdą zmarszczkę na twarzy, którą tak bardzo chciał wymazać z pamięci. Widział zbroczone krwią ręce trzymające tacę z czarną karafką i trzema czarkami libacyjnymi...
– Co się dzieje? – spytał Eryk, zdziwiony reakcją ojca. Odłożył tacę na jakąś skrzynkę i podszedł do Franco. Atak paniki już minął, Wędrowiec siedział na ziemi, dysząc ciężko. Chwycił podaną rękę i wstał, walcząc z zawrotami głowy. Nie dziwił się, że pomylił Eryka z Erighiem. Byli bardzo do siebie podobni. Nie dziwiło go też, że na czystych rekach syna zobaczył krew. Halucynacje po zbyt obfitym i pospiesznym posiłku wcale nie były czymś dziwnym w ich rodzinie.
Usiadł, tym razem skutecznie maskując strach. Nie wiedzieć czemu, przed Erykiem był w stanie zachować kamienną twarz w większości sytuacji. Chyba tylko w Białogórze kilka razy krzyczał w jego obecności albo na niego. To miasto wyprowadzało go z równowagi, nienawidziło go ze szczerą wzajemnością. Nie chciał tu być, tylko wyraźny rozkaz Chana zmusił go do przekroczenia Granicy. Brzydził się tym miejscem, bał się jego ciemnych, mrocznych zakamarków. Nienawidził tutejszych ludzi, tutejszych obyczajów, tutejszej historii... Nie zawsze tak było. Kiedyś Białogóra była dla niego miejscem, gdzie mógł być wolny, zarówno od niekochanej małżonki, jak i starego Chana. A potem wrzucił Erigha za Drzwi do Piekieł i uciekł, pozwalając Czarnym je zapieczętować.
Czasem zastanawiał się, czy nie wymusił na sobie nienawiści do tego miasta z powodu wydarzeń, jakie miały tu miejsce. Zawsze lżej było to powiedzieć, niż przyznać się, że to najzwyczajniejsze wyrzuty niezwyczajnie brudnego sumienia.
Eryk ustawił tacę na jakiejś skrzyni i odkorkował karafkę. Była to typowa karafka libacyjna, podobnie jak czarki wykonana z barwionego na czarno szkła, pozbawiona jakichkolwiek zdobień.
– Martinez zaproponował – zaczął Widłowski, rozlewając białe wino do czarek – byśmy urządzili taką naszą małą libację przed tą główną. W tym czasie on przeszkoli ludzi Hanksona i łowców nagród w posługiwaniu się sprzętem zza Granicy.
– Niech będzie... – przyznał Franco, pierwszy raz myśląc pozytywnie o Martinezie. Wolał, by to, czego się domyślał, a czego się zapewne wkrótce dowie, pozostało między nimi. – Ryt vergański czy Czarnych?
Spojrzał w oczy Marii, potem spojrzał na Eryka. Ryt vergański zakładał, że każdy ma prawo zataić w czasie libacji jedną rzecz, Czarni w swoich rytuałach nie dawali takich taryf ulgowych. Sam był gotowy odpowiedzieć na najgorsze z pytań. Wolał nie brać do grobu żadnych tajemnic, a nie wiedział, ile czasu zostawi mu Erigh.
– Czarnych – orzekli prawie jednocześnie Maria i Eryk.
– Więc in vino veritas...
Franco zwilżył wargi winem. Było cierpkie, choć wielu mówiło, że jego smak zależy od tego, jaka jest prawda dla tego, kto je pije. Pewne było jedno - rozwiązywało języki. Spojrzał na Marię i Eryka, po czym zadał pytanie, które i tak musiało paść po tym, jak dziewczyna włączyła się w recytację Znaku Verga.
– Kim jesteś, Mario?
Czarna westchnęła cicho, po czym odparła:
– Moją matką jest Francesca Parotti, sierota kupiona przez generała Santusa za pół miliona sesterców od przytułku w Kwartii.
Obaj mężczyźni wiedzieli już wszystko. Eryk zakrył usta dłońmi, Franco wiedział, że wraca w duszy do dni, o których opowiadała teraz Maria.
– Przez trzynaście lat żyła jako Aurelia na Isla Paradiso. Tam poznała mojego ojca, który został tak samo, jak i ona kupiony przez Santusa. Nazywano go tam Aureliuszem. W dniu, w którym zostałam poczęta, generał wysłał oddział komandosów, by zabrali z wyspy mojego ojca. Najemnicy zaczęli mordować wszystkich w okolicy. Zabili moją matkę i mnie. Ojca ciężko ranili. Zabił ich wszystkich. Przystąpiłam do Czarnej Straży Archanioła. Szkolił mnie Warus, razem z nim walczyłam u boku tego, którego nazywacie Juliem Martinezem. Od roku przygotowywałam się do tego, by odejść ze służby. Martinez poprosił mnie, bym wzięła udział w tej ostatniej akcji. I, choć powinnam to zrobić dopiero po jej zakończeniu, spotkałam mojego ojca. I chcę go dziś spytać, czy kochał moją matkę.
Franco spojrzał na Eryka. Jego ręce drżały. Powinien już dawno się domyślić, teraz po prostu ciężko przeżywał to, że jego domysły okazały się prawdą.
Widłowski spojrzał na Marię, pociągnął krótki łyk wina i odparł:
– Chyba tak... Nie jestem pewien... Miałem wtedy czternaście lat... Była mi bliska... Jak siostra. Ale nie jak siostra. Czułem, że... Nie wiem... To nie była tylko miłość cielesna, pożądanie... I było tego pożądania pełno... Byłem szczęśliwy, gdy byłem z nią... I byłem wściekły, gdy była z innymi...
– Miałeś czternaście lat – powtórzył jego słowa Franco. – To mogła być miłość.
– Może... – mruknął Eryk. – Gdy... ją... oni...
Lupem spojrzał na syna i przeraził się, że jego psychika może nie wytrzymać. Zaraz jednak Eryk znalazł sposób na obejście tej blokady.
– Wtedy... ja wiedziałem, że ona już nie żyje... I że już nigdy nie będzie moja... Nie wiem czy zabijałem wtedy z bólu ciała... czy serca... Czy po prostu dlatego, że mi ją zabrali. Bo ona była moja i...
Franco wiedział, o co chodzi. Znał dobrze ten tok myślenia. Z autopsji.
– Myślisz, że była dla ciebie tylko własnością... – Wiedział dobrze jak to ubrać w słowa. – Ale nie była... Widziałem nagrania z kamer na Arkadii. To, jak na nią patrzyłeś... Byłeś zakochanym po uszy szczeniakiem.
Cała trójka lekko się uśmiechnęła. Eryk przetarł oczy, po czym spojrzał na Franco.
– A kim dla ciebie była moja matka? – spytał. Nigdy go to nie interesowało. Jakoś tak z marszu zaakceptował swoje miejsce w drzewie genealogicznym rodu Lupem. Miejsce nie dość, że nieoficjalne, to jeszcze obciążone pozycją bękarta. Franco nie miał zamiaru owijać w bawełnę i poprawiać samopoczucia Erykowi, jednak pewnie odpowiedział:
– Jest moim Przekleństwem.
Szok odbił się zarówno na twarzy Eryka, jak i w jego głosie. Zamarł na chwilę z otwartymi ustami, po czym kilkukrotnie próbował coś powiedzieć. W końcu wydusił z siebie:
– Nie wierzę, że to powiedziałeś...
– Uwierz... – poradził Franco. – To najprawdziwsze Przekleństwo przez wielkie P.
Była to prawda. Dar niezawodnej pamięci, tak częsty w Pokoleniu Mnemnona bardzo często stawał się Przekleństwem. Nie potrafili zapomnieć, choć tak bardzo tego pragnęli. Jedni chcieli zapomnieć o tym, co zrobili, inni o tym, czego zaniechali. Jednych prześladowały bitewne pola pełne trupów, innych zdradzeni przyjaciele. Wystarczyła najdrobniejsza wzmianka o Przekleństwie, najluźniejsze skojarzenie, by niechciane wspomnienia odżyły. Wielu doprowadziło to do szaleństwa.
Franco trafił na najgorsze z możliwych Przekleństw.
– Wciąż ją widzę... – szepnął jakby do siebie. – Była ładna. Nie powiedziałbym, że „piękna”, ale na nas robiła wrażenie. W naszym typie... Poznałem ją dziesięć miesięcy przed narodzinami Eryka. Ja byłem nowy w mieście, ona pracowała jako barmanka. Kazał mi jej pilnować. I pilnowałem. Tak ładnie, że najpierw się z nią przespałem, a potem pozwoliłem temu skurwysynowi się z nią ożenić. Chlałem potem przez pół roku. Był wściekły... Ale były ważniejsze sprawy... Ona go kochała. Strasznie. A gdy, wtedy... Byłem taki do niego podobny. Chciała wierzyć, że to on. I powiedziała mi o tym. I chyba dlatego go wrzuciłem za te Drzwi do Piekieł...
– Podobno mam jej twarz... – mruknął Eryk.
– Niestety, szczęście do kobiet moje – dodał gorzko Franco. – A jak to jest z tą Jętką? Myślisz o niej poważnie?
Eryk odstawił czarkę i otarł usta wierzchem dłoni.
– Bardzo poważnie... – odpowiedział. – Jak mógłbym tego nie traktować poważnie? Od kilku tygodni myślałem o tym, żeby się z nią spotkać. Ale bałem się... Wiecie...
– Wiemy – zapewniła Maria. Franco zaś wiedział jak nikt inny, że kobieta może nie chcieć znać kogoś, kto na jej oczach zabija ludzi.
Chwilę milczeli. Ciszę, tak rzadko spotykaną na libacjach, przerwał Eryk.
– To skoro jest już nas trójka... – zaczął – to może byśmy tak urządzili Klin?
Franco spojrzał na Marię, potem na Eryka. To nie był zły pomysł. Była to formacja rytualna, dawno nie stosowana. Głównie ze względu na brak okazji, by w świętej sprawie zebrać w jednym miejscu Tego, Który Dał Życie, Tego, Któremu Życie Dano i Tego, Któremu Życie Zabrano. Tak się składało, że spełniali te warunki. Walczyć z demonami mieli ojciec, syn i martwa dziewczyna. Żadne z nich nie było ułomkiem, mogli się gładko przetoczyć przez najlepiej zorganizowaną armię. Właściwie Eryk mógłby dokonać tego sam, przy wsparciu Franco jednak lepiej by mu poszło... A z Marią, jeszcze odpowiednio uzbrojeni... Lupem zaczynał podejrzewać, że Martinez nie wpadł na pomysł tej minilibacji bezinteresownie. Mimo to kiwnął aprobująco głową.
– Więc i ja się zgadzam... – rzuciła Maria, dolewając wina do czarek.
– Spróbowałabyś nie... – mruknął pół żartem, pół serio Eryk. – Kurcze, robi się ze mnie drugi Franco...
– Niby czemu? – spytał Lupem, czując, że wracają do prania brudów.
– Bo świetnie wiesz, co innym wypada, a co nie... – wyjaśnił Widłowski. – Zawsze miałeś do mnie pretensje... A to kogoś zdenerwowałem ważnego, a to zachowuję się niegodnie...
– A to kogoś zastrzelisz przy ludziach... – wtrącił się Franco. – Dziwisz się mi?
– Nie! – Eryk zaśmiał się, widząc własną głupotę.
– Widzisz... – westchnął Franco. – Ale wolę ciebie niż tego wymoczka Olafa...
Eryk nagle przestał się śmiać. Pozostała dwójka szybko zrozumiała, o co chodzi. To jak na razie były tylko słowa. Franco postanowił je poprzeć faktami.
– Czy kiedykolwiek Olaf był ważniejszy niż ty? Oczywiście poza rodzinnymi imprezami, gdzie musiałem udawać, że się cieszę, że Khaira jest moją żoną... Czy kiedykolwiek dawałem mu do zrozumienia, że jest lepszy od ciebie? Jeśli tak, to nie będę przepraszać. Jak to tutaj mówią: „merda accidit”...
– Rozumiem... – odparł Eryk. Zaraz potem zdjął bluzę i pokazał tatuaż na lewym ramieniu. – Więc dlaczego za kilka dni temu „wymoczkowi” wydziergają wielką lambdę w koronie, a ja mam bękarcią elkę?
Nim Franco zebrał się w sobie i odpowiedział, w drzwiach stanął Salvator. Za jego plecami stał wóz bojowy, za kierownicą którego siedział Sohar. Reflektory raziły zebraną w hangarze trójkę, jedynie Franco znalazł się w cieniu zwalistej sylwetki Łowcy.
– Panie Lupem... Zakonnik prosi na główną libację. Do trójki.
– Już idziemy... – rzucił Eryk, układając czarki na tacy.
– Dopijmy... – poradził Franco, nie chcąc wylewać cennego trunku.
– Będziemy czekać... – rzucił Salvator, oddalając się.
Franco wypił resztki wina, które zdawało mu się dziwnie orzeźwiające, i był gotów się zbierać, gdy Maria położyła dłoń na swojej czarce i spytała:
– Kim jest Erigh?
Myślał dłuższą chwilę nad tym, jak to powiedzieć, w końcu cicho zaczął:
– Nazywa się Erigh ibn Lupus ha'ar Telemach ha'ar Mnemnon. Przez dwa lata prowadził w Białogórze pierwszą sesję „Zaginionego Ogniwa”. Dorabiał na boku, likwidując gwałcicieli. Tak dużo dorobił, że przysłali mu kontrolera. Mnie. Zapoznał mnie z miastem, projektem i swoim biznesem.
Franco przerwał na chwilę, zamoczył spierzchnięte usta w winie i spojrzał na Eryka.
– I twoją matką... To on rozpoczął nową falę walki z rodem Teratosso. W czasie jednej ze swoich akcji wymordował wszystkich gości Valentino Teratosso. Same szychy miejskie. Ktoś potem zastanawiał się, jak bardzo przyspieszył upadek republik socjalistycznych w tym rejonie... Gdy Czarni kazali mu się na pewien czas ukryć po drugiej stronie Granicy, kazał mi zająć się projektem. Wrócił po pół roku. Beata nie chciała już więcej znać ani mnie, ani jego. Ja chlałem, co popadnie i zamiast inwigilować, uwodziłem podejrzane o kontakty z naszym rodem kobiety. I nie tylko takie.
Eryk spojrzał na ojca zupełnie inaczej niż dotychczas. Lupem nigdy nie widział w jego oczach zrozumienia. Aż do tej chwili.
– Kontynuowałem jego biznes. Prokurator płacił za głowy gwałcicieli, ja je dostarczałem. Trafił się jeden wyjątkowo okrutny i przebiegły. To był demon, Asmodeusz, dlatego Czarni poprosili o pomoc Erigha. A on poprosił mnie. Był wściekły, ale wiedział, że dopóki nie wyciągnie mnie na prostą, nie upoluje drania. Postawił jeden warunek. Miałem pogadać z Beatą. I zrobiłem to. A ona powiedziała, że przespała się ze mną, bo byłem podobny do Erigha.
Zamilkł na chwilę. Spuścił wzrok, by nie widzieć ich spojrzeń, gdy dokończy już tę historię. Sam najchętniej by siebie zrugał, spalił na stosie, napluł na prochy i rozrzucił je na wietrze. Miał pretensje do Beaty, że był dla niej jedynie substytutem Erigha, a sam przez kilka lat sypiał z Deodatą, łudząco podobną do matki Eryka. Tyle że ona o tym wiedziała, nie robiła sobie nadziei na bycie tą jedyną.
– Polowaliśmy na demona dwa miesiące. Nie mówiłem mu o tym, co powiedziała. A on na to czekał. Wierzył, że będzie z nim. Nie przeszkadzało mu to, że w ciąży z moim dzieckiem... On chciał tylko jej. A ja wiedziałem, że starczy jeden jego romantyczny geścik i ona wpadnie w jego ramiona. Tłumiłem to w sobie. Aż zapędziliśmy demona w pułapkę. Uciekł do bunkra na Polu Ślepego Węża. Okazało się, że była to pułapka na nas. Gdyby nie Martinez... W każdym razie demon był już za drzwiami, a Erigh miał już je zapieczętować. Wtedy to wszystko wybuchło. To miał być koniec kłopotów. Już mieliśmy wracać do domu, a wtedy on sam by tam poszedł i... Byłem zmęczony, ale on nie spodziewał się ataku. Wepchnąłem go i sam nałożyłem pieczęcie. Potem Martinez je umocnił.
– To był praktycznie wyrok śmierci... – mruknął Eryk. Ironiczny uśmiech, tak typowy dla niego, był teraz sto razy okrutniejszy niż słowa, jakie mu towarzyszyły: – Zabiłeś go z zazdrości. Przedtem za pieniądze zabijałeś ludzi. Ruchałeś wszystko, co się dało... Jak to leciało? „Kto to widział, by potomek sławetnego Lupusa, zajmował się brudną robotą?” Pan Wędrowiec, nauczyciel, mąż rodziny i Głowa Rodu...
Lupem nagle poczuł cały bezsens wszystkich jego nibywychowawczych trudów. Jakie miał prawo pouczać w czymkolwiek Eryka?
Ten jednak nagle się zaśmiał.
– Może więc wcale nie jestem stracony! – krzyknął, wstając. – Zwłaszcza że nie tak do końca ci to bratobójstwo wyszło.
Franco wzdrygnął się, zaskoczony tym, że Eryk tak łatwo domyślił się, kim jest Erigh.
– Skąd wiesz? – spytał.
– „Erigh Lupem, zmarły przy porodzie...” – Widłowski z pamięci zacytował sfałszowaną metrykę. – Marnych mieliście wtedy fałszerzy... Obce nazwisko w rubrykach dotyczących Lupusaidów...
– Sam to pisałem – przyznał się Franco. Nie spodziewał się, by ktoś w tym grzebał. – Wcześniej nie było o nim żadnego wpisu.
– Wyrzuty sumienia? – spytała Maria, dopijając resztki swojego wina.
– Tak jakby... – mruknął Franco. Spojrzał z dołu na stojącego wciąż Eryka i spytał: – Miewasz je czasami?
Nie wiedział sam, czemu o to spytał. Znał dobrze odpowiedź. Słyszał, że Eryk nieraz nie spał przez miesiąc, chodząc z kąta w kąt i unikając wszelkich wzmianek o ludziach, których zabił. Nieraz wyjeżdżał na wieś, wracał wyczerpany, ludzie potem mówili, że ktoś potwornie wyje i wrzeszczy w posiadłości Pokolenia Mnemnona.
– Jak każdy... – odparł Eryk, podchodząc do wrót hangaru. Chwilę milczał wpatrzony w oświetloną reflektorami samochodu pustą powłokę kontenera. – I nie jak każdy. Nie znam nikogo, kto dokonałby tego, co ja. I nikogo, kto by to wszystko pamiętał. Każdy detal, każdy szczegół... Czasem mi się śnią... Żywi... Ale pokaleczeni. Jedni trzymają obok siebie urwane głowy, innym podają napoje urwane ręce... Jedzenie wypada im z rozprutych brzuchów... Wszyscy razem, na jednej uczcie... Gdybym mógł cofnąć czas... Zmazać to wszystko...
– Nie tylko ty... – zapewnił Franco. Jego prześladowała jedna twarz.
– Gdyby nie ta ostatnia wola matki... – westchnął Eryk, wracając do nich. – Mógłbym zmazać winy jednym chrztem. Zacząć od nowa... Wiesz, dlaczego brałem te roboty od chana? Bo po tym, co się stało na Isla Paradiso i w tamtym ośrodku... Jedna śmierć w tę... Czy we w tę... Nie miało to już znaczenia...
„Ale nie możesz” – pomyślał Lupem. – „Beata kazała cię ochrzcić i pielęgniarka to zrobiła. Nie będzie drugiego chrztu. Zresztą mam to samo. Obaj brudzimy sobie ręce gównem tylko po to, by nie spadało na głowy reszty.”
Zebrali naczynia i ruszyli do trójki. Franco oddał Erykowi płaszcz przeciwdeszczowy, z ulgą przyjmując fale chłodnego deszczu. Najchętniej wziąłby teraz zimny prysznic, zawsze dawało mu to choćby ulotne wrażenie czystości nie tylko zewnętrznej.
Wino lekko szumiało mu w głowie, myśli stały się niezdatne do ułożenia jakiegokolwiek kłamstwa. Mimo to czuł się bardzo dobrze. Czy sprawiła to imitująca prysznic ulewa, czy zwykłe wyrzucenie z siebie tego, co leżało na sercu, Lupem bez większych obaw myślał o zbliżającej się libacji ogólnej. Najgorsze miał za sobą.
W hangarze już ustawiono kilkanaście mniejszych „stolików” ze skrzyń i ułożonych na pustakach desek. Na każdym przygotowano już tacę, choć brakowało karafek i czarek. Wóz Mercatora podłączony był do komputera, więc i on pewnie postanowił „wziąć udział” w libacji. Podwozie pojazdu służyło za tradycyjną scenę, na której chętni będą wygłaszać mowy, lub odpowiadać hurtem na najczęściej powtarzane pytania. Obecnie scena służyła jako punkt prezentacyjny kilku próbek sprzętu sprowadzonego zza Granicy. Stojący na skrzyniach Martinez właśnie prezentował zebranym wkoło łowcom nagród granat świetlny.
– Naciskamy ten guzik tutaj, potem mamy pięć sekund na rzucenie go, lub naciśnięcie przycisku drugiego, wstrzymującego reakcję we wnętrzu. Po sześciu sekundach od naciśnięcia następuje rozbłysk światła. Radzę być wtedy daleko, najlepiej za zasłoną. Może lekko poparzyć, a oczy też trzeba w walce chronić. Po takim wybuchu wampira, czy inną kreaturę wrażliwą na światło, można najwyżej pozamiatać. Co mamy dalej?
Julio przyjął od Salvatora karabin maszynowy z wyjątkowo grubym magazynkiem. Uniósł go w górę i obrócił się tak, by każdy choć przez chwilę mógł go zobaczyć.
– Karabin szturmowy Verg 33, król pola walki – zaanonsował. – Szybkostrzelny, wyjątkowo celny na dystansie kilometra, dysponujący zabójczą nawet dla wozów opancerzonych siłą ognia. Ta wersja strzela specjalnie zaimpregnowanymi pociskami osikowymi. Ma ciut mniejszy zasięg, ale wampir przebity takim minikołkiem długo nie pociągnie. Magazynek zawiera ich około trzystu.
Oddał karabin, przyjął zakończony u góry dyszą metalowy cylinder.
– Pojemnik z gazem czosnkowym. Odbezpieczacie, ciągnąc za ten pasek, rzucacie i podziwiacie jak wampir pokrywa się bąblami.
Następne były miotacz płomieni, srebrne pociski, emiter promieni świetlnych, kombinezony ochronne i miecze z posrebrzanymi ostrzami. Franco widział, że nie starczy dla wszystkich. Większość sprzętu stanowiły medykamenty i sprzęt chirurgiczny. Będą musieli to sprawiedliwie podzielić. Może lepiej utworzyć jeden, specjalnie dozbrojony oddział? Główną siłę uderzeniową, na wypadek, gdyby zawiódł Klin?
Jego rozmyślania przerwał Martinez, który po przyjęciu od Salvatora długiego miecza w czarnej, niezdobionej pochwie, pokręcił głową i rzucił jakby do wszystkich zebranych:
– To nie nasza rzecz. Proszę przepuścić pana Lupem.
Ten zaraz rozpoznał swoje specjalne zamówienie. Podszedł i odebrał Ghori-Ikhere z rąk Julia. Broń pewnie leżała w jego dłoni, choć rękojeść Władcy Wojny uformowano wiele lat przed jego narodzinami. Franco po raz kolejny podziwiał surowe piękno niemal niedostrzegalnych zdobień i odczytał sentencję wyrytą na jelcu.
– „Pan w polu bitwy i pan na zamku” – wyszeptał, po czym błyskawicznym ruchem obnażył miecz. Po raz kolejny zachwycił się falistym wzorem wykutej w Rezerwacie klingi. Pchnął powietrze przed sobą, potem wykonał obrót i ściął wyimaginowanemu przeciwnikowi głowę.
– Piękna broń – przyznał Sohar. – Dobra na bestie?
– Na nie stworzona – odparł Franco. Nagle poczuł przypływ weny i postanowił opowiedzieć krótką historię tego miecza. Nim jednak zaczął, Salvator przekazał Martinezowi pięknie zdobioną kuszę, o tyle ciekawą, że wyposażoną w obrotowy magazynek pełen drewnianych kołków. – To na pewno Eryka...
– A moje... – Widłowski chwycił rzuconą przez Martineza broń i przymierzył się do strzału. – Wszystko jak należy. Zapasowe magazynki doszły?
– Doszły – zapewnił Salvator – są z resztą towaru.
– Ale nie myśl, że będziemy cię bez przerwy kryli... – ostrzegł syna Franco, chowając miecz do pochwy. Zawiesił sobie pas z bronią tak, by mieć rękojeść w zasięgu ręki, tuż za plecami. W Chanacie tak nosić broń mogli tylko Lupusaidzi. Zresztą, jeżeli ktoś w erze atomowej nosił broń sieczną, to niemal na pewno był to Lupusaida.
– Widzę, że najlepszy towar zostawiliście sobie... – mruknął nieco przekornie Salvator, podnosząc jakąś skrzynię z godłem Lupusaidów. – Bo to chyba też wasze.
– Tak – odparł Franco, przyjmując od niego pakunek. – I jeszcze jedno powinno być...
– Wiem – wtrącił się Martinez, schodząc ze skrzyni. – Ale z tym poczekajmy do libacji. Myślę, że będzie to bardzo dobry finał. Tak więc, panowie i panie... Ustawmy wszystko, jak należy... Moi ludzie zaraz przyniosą wino i naczynia. Maria? Idź po panów de Marcia, są na zapleczu...
– A Canissi? – spytali jednocześnie Franco i Eryk. Franco wiedział, że Eryk może mieć ochotę wygarnąć Mścisławowi co o nim myśli w związku z jego komitywą z generałem Santusem, ale sam Lupem też miał z nim zatargi. Właściwie, to Canissi miał wszelkie powody, by powybijać mu wszystkie zęby.
A główny powód tego zamieszania właśnie wszedł do hangaru w towarzystwie wysokiej, opalonej i zadbanej blondynki w średnim wieku, w której Franco rozpoznał Akte de Marcia z domu Quadrigus. Podobnie jak nieco niższa i bladsza od niej Beata Canissi z domu Galbina Falcato, ubrana była stosownie do rodzinnej parapetówki. Nikt nie dał im czasu na znalezienie stroju adekwatnego do zaplecza medycznego bitwy mającej zdecydować o losach świata. Towarzyszyła im garstka kobiet w różnym wieku, skrywającymi pod przeciwdeszczowymi płaszczami uniformy pielęgniarskie.
– Widzę, że sprowadziły jednak panie kogoś do pomocy... – przywitał je Martinez, podchodząc do nich tak, jakby chciał zasłonić sobą Franco.
– Tak, proszę księdza – odparła tym swoim cichym głosem Beata. – To, co się dzieje w mieście... To straszne. Przełożona sióstr z naszego ksenodochium miała poważne wątpliwości, czy może oddelegować dla nas choć jedną osobę. Ciągle dowożą tam rannych z walk na Białym Moście. Dopiero gdy powołaliśmy się na ciebie...
– Dobrze już, dobrze. – Martinez spojrzał po sanitariuszkach i poradził, widząc nadchodzących de Maria i Canissiego: – Teraz niech odpoczną. Panie zapraszam na libację. Wszystko, jak widzę, jest już gotowe. Zaczynajmy więc. In vino veritas...


Libacja ogólna odbywała się w rycie vergańskim, jednak Eryk był już pod zbyt mocnym wpływem ceremonialnego wina, by cokolwiek tuszować.
Bez większego zakłopotania wyjawił Nagacie, że część jego mocy pochodzi od Baala, Soharowi przyznał, że zabił kilku Murzynów, a Canissiemu jasno dał do zrozumienia, że był bliski zabicia Alicji. Ten jednak się tym nie przejął, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zamiast okazać gniew czy przerażenie, spytał o to, co czeka jego córkę po ewentualnym odbiciu jej z rąk demonów.
– Będziemy musieli znaleźć jej przewodnika – odparł Eryk. – Kogoś, kto jej wszystko wytłumaczy, podszkoli w tym i tamtym... Osobiście proponowałbym Franco...
Tym razem Widłowski dostrzegł wyraźne skrzywienie na twarzy Mścisława.
– To nie jest najlepszy pomysł... – odparł dyplomata.
– Niby czemu? – spytał Eryk, zirytowany tym, że Mścisław zaczął zgrywać znawcę w dziedzinie ludzkich charakterów. – To świetny przewodnik. Przy nim prawie nikogo nie zabijam. Normalnie mistrz stosunków międzyludzkich.
– W to wierzę...
Eryk właśnie przyznał sobie główną nagrodę w konkursie „Wyprowadź go z równowagi”. Mimo tego nagłego przypływu dumy wściekłość wymalowana na twarzy Canissiego dała Widłowskiemu do myślenia na tyle, że spytał bez ogródek:
– To, czym panu tatuś zalazł za skórę?
Zobaczył wahanie na twarzy Mścisława i gdy myślał już, że ten skorzysta z prawa do zachowania tajemnicy, ten rzekł:
– Moja żona... W wyniku mojej głupoty... Wylądowała z twoim tatuśkiem w łóżku.
Eryk po tym, co usłyszał na ich libacyjce, nie był tym zdziwiony. W końcu Alicja była obserwowana dlatego, że „zachodziło podejrzenie, że jeden z Wędrowców wdał się w romans z jej matką na około dziewięć miesięcy przed jej narodzinami”. Postanowił uspokoić rozmówcę, wyjawiając wyniki jego licealnego śledztwa.
– Spokojnie, Alicja jest pańską córką – zapewnił. – Pięć razy badałem próbkę.
– To wiem. – Canissi zdawał się wrócić do równowagi, lecz mógł to być jedynie pozór. – Chodzi o sam fakt. Beata ciężko to przeżywała. Do dziś mnie za to przeprasza.
– Ale twierdzi pan, że to wynik pana głupoty – przypomniał Eryk. – Dyplomata powinien wiedzieć, jakie będą skutki jego czynów.
– Co nie zmienia faktu, że nie powinien był korzystać z takiej okazji. I wolałbym, by zostało to między nami... Możemy wrócić do tematu?
– Jakiego? – dopytał Eryk, niepewien czy chodzi o Alicję, o niechęć Canissiego do Franco czy o bitwę z demonami.
– Tego przewodnika – uściślił Mścisław. – Jeśli nie Lupem, to kto?
– To musi być pełnoletni, doświadczony, zaufany Lupusaida – wyliczył cechy kardynalne przewodnika Widłowski. – Właściwie to zostaje tylko Franco. Są jeszcze jakieś urzędasy z chanatu, ale to już lepiej, żeby wszystko sama pojęła.
– A ty?
Eryk na chwilę osłupiał. Nie brał tego pod uwagę w najczarniejszym scenariuszu. Uczyć wszystkiego Alicję Canissi? Prędzej ukręciłby sobie głowę, niż zmusił się do wytrzymania z nią kilku minut. Patrzeć na nią mógł tylko przez celownik karabinu snajperskiego. Dobrze, że miał dobrą wymówkę:
– Przewodnik musi mieć jednego podopiecznego. Mam zamiar się zająć moim dzieckiem.
– Rozumiem... – Canissi zamyślił się przez chwilę, po czym spytał: – Jak wygląda takie „przewodzenie”?
– Właściwie to będzie zależało od tego, z jakiego pokolenia pochodzi – odparł Eryk, czując, że szykuje się długa przemowa, a noc do długich nie należała. – Najpierw trzeba ją uwolnić...
– Racja... – mruknął Canissi. – Dacie radę?
– Nie mamy innego wyjścia... – stwierdził Eryk. Było to bliskie prawdy. Pełna prawda była nieco inna. Szumiące w głowie wino nie dało szansy powstrzymać krnąbrnego języka. – Właściwie to musimy zadbać, by ich krew nie znalazła się na nożach ofiarnych. Podejrzewam, że Martinez, gdy tylko to osiągnie przestanie się martwić...
– Wystarczy... – przerwał mu Canissi. – Martinez mi już to tłumaczył. Teraz ty pytasz, ja odpowiadam.
– Jak pan chce – odparł Eryk, wzruszając ramionami. Pytanie miał gotowe od dobrej godziny. – Wiedział pan od Santusa co ze mnie za typek, wiedział pan, że Alicja jest jedną z nas. A mimo to Santus bywał u pana na rautach, przyjęciach...
Mścisław uśmiechnął się lekko, upił nieco z czarki i odparł:
– Najciemniej pod latarnią. Santus wpraszał się do mnie na „rauty, przyjęcia”, bo był moim dalekim krewnym. Przynajmniej tak sądził. Ciągle mi opowiadał o poszukiwaniach obiektów do eksperymentów socjalnych, a Alicję traktował jak irytujące, rozkapryszone dziecko. – Przerwał na chwilę, uśmiechnął się pod nosem i dodał: – Wiele można mu zarzucić, ale nie to, że nie znał się na dzieciach.
Eryk uśmiechnął się, wyobrażając sobie „Świętą Alę” jako dziecko rozwydrzone i wredne. Niby spotykał się wcześniej z takimi głosami, ale albo były one ironiczne, albo dotyczyły dawnych czasów. Już miał pytać czy to prawda, czy tylko zwykły żart, gdy przyszło mu na myśl wypytać o generała. Planował zrobić mu krzywdę, największą, jaką tylko będzie się dało, ale Santus od kilku lat nie pojawiał się w Imperium.
– A co teraz porabia pański „kuzyn”?
– Nie wiem – odparł szczerze Canissi. – Podobno ktoś kiedyś wysłał mu artykuł o klonowaniu na adres w Coloumbii Południowej. Nie wyglądasz na zadowolonego.
– To duży kontynent... Lasy deszczowe, góry... – wyliczył Widłowski, planując już w duchu wyprawę. – Znalezienie go zajmie mi trochę czasu.
– Powodzenia... – mruknął Mścisław tonem tak dwuznacznym, że Eryk nie wiedział czy to tania ironia, czy szczere poparcie.
Potem rozmówił się z kilkoma imigrantami. Poznał ich imiona i specjalizacje (Chuck od strzelania i walki wręcz, Beata od strzelania i radia, Pablo od strzelania i awionetek, William od strzelania i dowodzenia, Ganiegne od strzelania i inżynierii, Martin od strzelania i tropienia, Louis od strzelania i strzelania snajperskiego), wymienił kilka sprośnych słówek, poradził, jak ubić kilka rodzajów bestii, po czym zgodził się wypalić kiedyś fajkę pokoju.
W chwili, gdy już miał przejść pomówić z Markiem de Marcia, hangar rozbrzmiał charakterystycznym odgłosem kobiecej otwartej dłoni uderzającej o męską twarz. Gdy się obejrzał, zobaczył Franco stojącego przed matką Alicji, Beatą Canissi z domu Galbina Falcato. Kobieta była wściekła, Lupem trzymał ręce splecione z tyłu, na jego czerwonej ze wstydu twarzy wyróżniał się blady odcisk dłoni.
Eryk westchnął i podszedł do zaskoczonego de Marcii. Musiał przyznać, że pani Canissi miała powody, by jego ojca wykastrować, więc jednak była miłosierna. Nim otworzył usta, usłyszał drugi, bardzo podobny plask.
Tym razem to Akte de Marcia spoliczkowała Franco. Widłowski zaczynał wstydzić się za ojca i martwić się, czy starczy mu policzków. Odpędził z trudem niepokojące myśli i zwrócił się do Marka, siedzącego na skrzynce obok zaimprowizowanego stołu, na którym postawił swoją czarkę:
– Parę rzeczy trzeba wyjaśnić.
– Wiem już dość od tego tam, Martineza – odparł krótko de Marcia. – Czy tak ciężko jest ci umrzeć?
– Sam nie mogę uwierzyć... – przyznał Eryk, siadając na skrzyni obok. – Gniewasz się na mnie za to szpiegowanie?
– I za celowanie do Alicji z karabinu snajperskiego – dodał Marek, patrząc na niego z pogardą. – Wiedziałeś, że jest tą całą Lupusaidką i nic nie robiłeś. Wiedziałeś, jak ona to przeżywa? Jak się martwi, choćby taką głupotą jak srebrna biżuteria?
– Oj tam, oj tam... – Widłowski machnął ręką i pociągnął łyk z czarki. Rzeczywiście, nigdy się nad tym za bardzo nie zastanawiał. – Znam gorsze przypadki. Nikt jej nie strzelił w serce...
– A tę bliznę pod lewą pachą to po czym ma?
Eryka zatkało. Owszem, wiedział, że Alicja ma jakąś bliznę, ale myślał, że to ślad po oparzeniu z dzieciństwa. I jako takie figurowało we wszystkich dokumentach rodowych. Nie pojawiało się w żadnym raporcie medycznym z okresu przed wyjazdem Canissich do Banti, dopiero w notatce z badań przeprowadzonych w obozie dla uchodźców w Marcji. Musiało więc się to zdarzyć w czasie gdy jej ojciec był ambasadorem Imperium w Banti. Rebelianci, którzy wypędzili stamtąd Aurian i zniszczyli całą ich dokumentację, mieli zwyczaj strzelania do wszystkiego, co żyje i nie jest czarne. W tym do kobiet i dzieci. W szczególności do kobiet i dzieci, szczególnie nieuzbrojonych. Tyle że, gdyby stało się to wtedy, przemiany w Białogórze byłyby odwleczone jakimś dziwnym sposobem.
Żałując, że nie wypytał o to Mścisława, postanowił wzbogacić się o szczegóły.
– A czy... gdy stało się pierwszy raz, Alicja zrzuciła skórę? – spytał Marka, najostrożniej jak mógł po dwóch czarkach wina.
– Z tego, co wiem, to nie.
Więc pierwsze przemiany miały pewnie miejsce na terenie Banti, w czasie rewolucji, która musiała być dla rozpieszczonego dziecka strasznym przeżyciem. Jeżeli została postrzelona, na pewno doszło do nagłej przemiany. Wtedy wszystko, co żyło dookoła było zagrożone, a w praktyce martwe.
Nagle zaczął inaczej myśleć o swoim celowaniu do Alicji. Przerażony, odpędził ponure myśli, że może lepiej byłoby, gdyby nacisnął spust i postanowił w przyszłości przebadać dokładnie raporty Siódmego Pułku Kolonialnego. Lub wypytać jej ojca.
– Tak czy owak, będzie my musieli też ciebie przebadać – wypalił Eryk, chcąc zmienić temat.
– Niby po co? – spytał zdumiony Marek. – Chodzi o tę całą bezpł...
– Nie! – przerwał mu Widłowski, widząc, że de Marcia chce poruszyć temat, który będą rozdrapywać przez kilka najbliższych tygodni. O ile się im powiedzie. – Chodzi o to, czy jesteś z Alicją, bo jest kobietą, czy też dlatego, że zmienia się czasem w wilczycę.
Marek najpierw uniósł wysoko brwi i wytrzeszczył oczy, potem omal nie zerwał się na równe nogi, grożąc Erykowi pięścią. Zacisnął dłoń na czarce, wbił błękitne oczy w Widłowskiego i wrzasnął, aż echo odbiło się od ścian hangaru:
– Nie jestem żadnym cholernym zoofilem!
– My tylko się upewnimy... – uspokoił go Eryk. – Tak się zawsze robi. Pewnie będziecie musieli też na parę tygodni pojechać za Granicę. Będziecie musieli wybrać jakiś termin bez wykładów... Tam takie for...
– „Za Granicę”? – spytał Marek. – Znaczy „gdzie”?
Eryk zagryzł wargi. Nie wiedział, ile może powiedzieć komuś dość blisko związanemu z rodem cesarskim. Przez dwa tysiące lat Aureliusze nie wiedzieli o drugiej stronie Granicy i wszystkim było dobrze. I wszyscy wtajemniczeni wiedzieli, że ostatnia rzecz, jakiej komukolwiek potrzeba to dostanie się tej wiedzy w łapy kogoś pokroju Fabiusza Aureliusza.
– To zachowam dla siebie – oznajmił Eryk, zgodnie z formułą rytu vergańskiego. – To wszystko, co chciałbyś ze mną załatwić?
– Tak – mruknął Marek.
Rozmowa z Salvatorem była krótka. Wyjaśnił, że nie jest wrogiem ludzkości jako takiej, tylko niektórych osobników, co Łowca przyjął ze zrozumieniem. Co do Lee, Salvator przyznał, że cierpi z powodu tej straty, ale nie ma pretensji.
– To świetna dziewczyna. Była. I materiał na świetnego fachowca, ale popełniła jeden błąd za dużo. W tym fachu to o wiele za dużo.
Upili nieco gorzkiego wina i przeszli dalej.
Widłowski już miał podejść do konsoli Mercatora, gdy zaczepił go Martinez.
– Chodź ze mną – poprosił Julio, wskazując na tłumek zebrany pod jedną ze ścian. Czarno zaczęli tam ustawiać podest ze skrzyń służącym przedtem za stołki. Ponad gromadą wyróżniali się Franco i Maria, sprawdzający wytrzymałość konstrukcji. Lupem trzymał długą na około pół metra, grubą, czarną laskę, zakończoną dwoma sporymi gałkami.
Eryk zaraz rozpoznał Berło Telemacha, wydrążoną w środku rurę służącą do przesyłania raportów za Granicę. To, które trzymał Franco, było na pewno własnością Czarnych, więc zapewne drugie takie trzymał zawsze pod ręką któryś z nich po drugiej stronie.
Widłowski wszedł za Martinezem na podium i zobaczył, że Maria trzyma w ręce Władcę Wojny. Miecz nadal pozostawał w pochwie, jednak Eryk jakoś dziwnie skojarzył to z egzekucją. Pod tym zaimprowizowanym podium zebrał się już tłumek gapiów. O dziwo, w pierwszym rzędzie stali de Marcia i Canissi. Czymś rozbawiony Marek opierał się na ramieniu niezwykle poważnego Mścisława, Sędzimir coś szeptał na ucho Akte o „szopce”. Chyba tylko Beata Canissi skupiała się na Franco, piszącym coś na kawałku urzędowego papieru. Gdyby wzrok mógł zabijać, Eryk zostałby już sierotą kilka razy. Salvator krył coś za plecami, udając, że nie widzi tego, że Widłowski to widzi. Pojazd bojowy Mercatora skierował w jego stronę półkulę z migoczącą czerwoną lampką.
– Gotowe! – oznajmił Franco, podając papier Martinezowi i przechodząc na środek podestu. Po jego prawej ustawiła się Maria z mieczem, po lewej stanął Julio, który przebiegł wzrokiem po dokumencie i pokiwał głową.
– Wszystko jak należy – przyznał, wskazując Erykowi miejsce przed ojcem. – Podejdź.
Eryk stanął dwa kroki przed Franco, starając się wyczytać coś z jego twarzy. Szykowała się jakaś ceremonia, mająca zakończyć libację wysokim C. Niestety, Lupem przyjął ten swój sztywny, śmiertelnie poważny grymas, który Eryk nazywał: „Stateczny i poważny urzędnik dworski nr 2”.
– Czy wszyscy już są? – spytał Martinez donośnym głosem. Nie czekając na sprawdzenie listy obecności, kontynuował: – Pan Frantshesgho ibn Lupus ha'ab Telemach ha'ab Mnemnon ma nam coś do przekazania.
Franco nagle spojrzał Erykowi w oczy, przełknął ślinę i nagle uśmiechnął się lekko.
– Jak wiecie, – powiedział donośnym, uroczystym tonem – obecny tu Eryk Widłowski jest moim synem, zrodzonym z nieprawego łoża. Dlatego też nie nosi nazwiska mojego, a swojego ojczyma. Nie ma też prawa do udziału w moim dziedzictwie. Co nikogo nie dziwi. Od wielu lat jest dla mnie powodem do wstydu. Nie tylko dlatego, że zabił wielu ludzi, jest niewychowany i jeszcze idzie w moje ślady, płodząc dzieci z nieznajomymi kobietami. Czy choćby dlatego, że gdy kiedyś ugotował bigos, cały pałac cuchnął kapustą przez tydzień.
Eryk poczerwieniał i modlił się w duchu, by Franco ściął go szybko i bezboleśnie. Ten jednak kontynuował.
– Przede wszystkim jest mi wstyd, gdy na niego patrzę, gdyż widzę siebie sprzed kilkunastu lat. Młody, głupi i wredny jak rak odbytnicy. Jednak jeszcze bardziej wstyd mi, że widzę, że to jeden z największych Lupusaidów, jakich aktualnie nosi ta ziemia. I nie jest zapisany w żadnym spisie rodowym. Na żadnym drzewie genealogicznym. Nawet na żadnym zdjęciu rodzinnym.
„Ale jestem na liście płac” – poprawił w duchu Eryk, widząc co się święci. Franco tymczasem przyjął z rąk Marii Władcę Wojny.
– Dziś postaram się naprawić ten błąd – oznajmił pewnym siebie głosem, obnażając ostrze. – Niniejszym, mocą należną mi jako Głowie Rodu i Wędrowcowi Północy, ogłaszam, iż Eryk, zwany Widłowskim, był, jest i będzie moim prawowitym synem i dziedzicem. Uklęknij, synu...
Choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, Widłowski opadł na jedno kolano, potem na drugie. Spojrzał na rozpromienioną Marię, poważnego Franco i dziwnie uśmiechniętego Martineza. Poczuł zapach palonych świec, zaraz zgasło światło. Ktoś zadbał o klimat... Słowa Franco odbijały się od ścian w ciszy przerywanej jedynie pospiesznymi tłumaczeniami.
– Biorę was wszystkich na świadków, iż wypowiedziałem to w pełni władz umysłowych i cielesnych.
Lupem zrobił krótką pauzę i uderzył lekko płazem miecza najpierw prawego a potem lewego ramienia Eryka.
– Powstań, Eryku ibn Lupus.
Czując, jak kręci mu się w głowie, Eryk powstał. Nie wierzył, że to się jednak stało. Salvator podał coś Franco, ten przekazał to Widłowskiemu. Eryk zacisnął palce na rękojeści i obnażył długie, lekko zakrzywione ostrze. Wyryty na jelcu herb Lupusaidów i rubin w gałce świadczyły o pochodzeniu posiadacza borni lepiej niż stu dokumentów podpisanych przez tysiąc świadków. Ktoś go zaraz poklepał po plecach, ktoś zaczął wiwatować. Jak przez mgłę zapamiętał, jak stawiał podpis na dokumencie potwierdzającym wolę Franco, nieco lepiej pamiętał, jak obok jego parafki stawiali swoje podpisy Salvator, Sohar, Nagata, Mścisław Canissi i sam Martinez.
Potem podpisywali się wszyscy chętni być świadkami tej uroczystości. Eryk stał obok zaimprowizowanego z kilku skrzynek i pustaka podestu, dziękując zmieszanym tonem zarówno różnym łowcom nagród, wszystkim Czarnym i paniom de Marcia i Canissi.
Nieco skonfundowany, zastanawiał się, kiedy Franco prześle akt na drugą stronę Granicy. Był pewien, że taki czyn wywoła wiele zamieszania, pewnie wiele osób zarzuci mu zdradę czy złamanie kilku paktów. Możliwe, że nawet naślą na niego skrytobójców. Lepiej więc było, żeby wrócili z tej bitwy w glorii zwycięzców, by nikt nawet nie ośmielił się krzywo na nich spojrzeć.
Martinez odkręcił jedną z gałek Berła, wrzucił zapieczętowany, zrulowany dokument wraz z kilkoma kartkami podpisów i spojrzał na Franco, zakręcając tubę.
– Na pewno chcesz to zrobić teraz? – spytał.
Franco zagryzł wargi i skinął głową.
– Na pewno – odparł. – Na pewno teraz i tutaj.
– Niech więc tak będzie – mruknął Martinez, podając mu Berło.
Franco przyjął je, chwycił za końce i wbił wzrok przed siebie. Berło rozbłysło krótkim, jasnym światłem. Akt był już po drugiej stronie.

1 – Waruhikhō – „Kuleczka”. Malutka, prawda?
2 – Orag merek – Tu otwierać.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#26
XV

Rozstawiony nad rzeką, zastawiony ludzkim mięsem stół uginał się pod ciężarem wielkiego, morągowatego kota, łypiącego zazdrośnie na kościste ręce wampirów, strzyg i ghuli szarpiące doczesne szczątki ludzi zabitych na rozkaz Baala przez Lokiego. Mngwa musiała jednak podzielić się z innymi, tak samo, jak siedzący nieco dalej, błyskający krwistoczerwonymi białkami oczu wampir. Potężnie zbudowany, ubrany w wojskowy mundur wysoki blondyn z błękitnymi oczami i kwadratową szczęką mógł rozerwać na miejscu całą zgromadzoną przy stole setkę biesiadników, po czym bez wysiłku zabić Sophie. Jednak wola Lilith nie pozwalała mu kiwnąć palcem.
Olav Knudson, tysiącletni wampir mógł jedynie patrzeć jak jego wierna towarzyszka, Helga, oddaje się po kolei każdemu z obecnych samców. Gdy jego pani zaproponowała mu wieki temu nieśmiertelność w zamian za wierną służbę, wiedział, że będzie musiał zabijać. Był berserkiem, nie robiło to na nim wrażenia. Przeszedł inicjację wilkołaczą bez trudu, tak samo, jak niedźwiedzią. Uczestniczył we wszystkich wojnach swego ludu, służył jako najemnik i pływał z wikingami. Skrzyżował miecz z samym Lupusem Białogórskim. Po pięćdziesięciu latach wiedział już, że będzie musiał zmierzyć się z czymś gorszym niż smak cudzych flaków w ustach. Szybko uświadomił sobie, że nie znajdzie ukojenia w licznych romansach zakończonych uśmierceniem kochanki. Dlatego rychło znalazł sobie partnerkę. Helga była młoda, waleczna i piękna. I zgodziła się pójść z nim na potępienie.
Przez tysiąc lat była z nim. Nigdy go nie zdradziła. Razem z nim mordowała, razem z nim paliła i razem z nim ssała krew od fiordów północy po pustynie południa. Była wierniejsza niż topór, który zatonął w odmętach Sillefjord zakleszczony w żebrach jarla Haralda. Widział tę wierność w jej oczach, gdy młoda, świeżo przemieniona wampirzyca Sophie zaproponowała mu numerek na boku. I dlatego odmówił. A dlatego, że odmówił, musiał teraz patrzeć, jak jakaś kupa kłaków kopuluje z unieruchomioną przez cztery wampiry Helgą i mógł jedynie patrzeć w te jej wierne oczy.
Gdyby mógł, zmiażdżyłby łeb tej mściwej suce.
To był jeden z pierwszych rozkazów nowej dowódczyni. Najpierw kazała zabić nekromantę, potem jakąś mumię z krain południowych. Następnie rozkazała przywlec trzy wampirzyce słynące z urody i je także pozbawić głów. Następna była Helga.
Sophie sama nie próżnowała. Właśnie jęczała pod Humphrey'em, trzystuletnim wampirem w lateksowej bluzie. Reszta jej świty - kilkunastu samców różnych gatunków - czekała w kolejce. Inni, już obsłużeni zajadali się zwłokami kilka metrów od pogrążonego w czarnych myślach Olava, rzucając sprośne komentarze pod adresem Helgi. Czekali na swoją kolej.
Gdy już miał ich rozszarpać, gwałcona wampirzyca posłała mu jasny, mentalny przekaz:
„Nie patrz na to.”
Prychnął gniewnie, wyrwał z jakiegoś korpusu nogę i odszedł w kierunku rezydencji.
Całe pole huczało. Trzynaście górujących nad polem sztandarów zwisało bezładnie, oznaczając punkty zborne podwładnych Trzynastki. Jednak nie miały one żadnego znaczenia, gdyż każdy chodził, gdzie chciał i jak chciał. Sophie, pewna siebie i zachęcona przez Baala zorganizowała wielką fiestę. Wszystko, co udało się ściągnąć demonom żarło, piło i rżnęło, co popadnie. Olav szedł przez obóz, mijając ssących szpik ludzi, wampiry i borowych, pary wszelkich płci i gatunków, baseny wypełnione krwią. Okoliczne wsie zostały wyludnione, ale kilka ekip poczyniło wypady w dalsze regiony, ściągając wielu starców, ale też kilka młodych panienek, które zaraz upatrzyła sobie Lilith. Kazała je ściągnąć pod rezydencję, by zebrany tam tłum mógł podziwiać ich śmierć.
Gdy Knudson dotarł do pierwszego rzędu, dwie piękne, piersiaste brunetki spijały krew z wysuszonego trupa. Nie było tego piękna w ich twarzach - wykrzywionych głodem, nienawiścią i bólem. Naga Lilith stała nad nimi, spoglądając w stronę kilku dziewczyn, obściskiwanych przez pięknych jak z plakatu młodzieńców.
– Macie wybór! – krzyczała demonica. – Wieczna młodość i piękno lub śmierć w męczarniach. Chwila bólu w zamian za wieczną rozkosz...
Olav znał tę „rozkosz”. Znudzenie po kilku latach, gnanie w perwersje, zaspokajanie się na krótką chwilę z byle kim i czym.
– Wolność! – wrzeszczała Lilith Fryd, a Olav czuł, jak nie może kiwnąć palcem w obronie Helgi. Widział jak „wolne” są młode wampirzyce, u których głód krwi za kilka lat nabierze niewyobrażalnych rozmiarów.
– Wieczne życie! – krzyknęła Lilith, podchodząc do stojącej na końcu szeregu drobnej, krótkowłosej rudej nastolatki. Wysiłki obmacującego ją wampira na niewiele się zdały - na jej twarzy malowały się obrzydzenie i strach. – Nie rozumiesz tego, dziewczyno?
– Zostawcie mnie w spokoju. – Rudowłosa zalała się łzami, chwytając coś pod potarganą nocną koszulą. Olav był pod wrażeniem. Reszta jej koleżanek zdawała się zachwycona perspektywą zostania Córkami Lilith, mimo tego, że właśnie na ich oczach zaczął się bój młodych wampirzyc o wysuszone zwłoki.
– Ty mała dziwko... – syknęła Lilith. – Co tam masz? Wisiorek od twojego chłopaka? Za kilka dni wszyscy faceci w okolicą będą się ze mną pieprzyć albo będą leżeć martwi. A twojego dupka to sama najpierw rozdupcze na części pierwsze, a potem będzie dupczył się ze mną... Dawaj ten wisior... Wepchnę ci go w...
Sięgnęła pod koszulę rudej, rozdrapując ubranie i skórę paznokciami. Najpierw lekko krzyknęła z bólu dziewczyna, potem potężny, nieludzki ryk wydała z siebie Lilith. Olav poczuł, jak jego duszę wypala niemożliwe do opisania cierpienie. Padł na jedno kolano, choć wszystkie wampiry w okolicy zwijały się i jęczały żałośnie.
Lilith stała nad przerażoną rudowłosą, trzymając w ręku zerwany z jej szyi przedmiot. Widząc szansę ucieczki, ruda chwyciła za rękę stojącą obok dziewczynę. Widząc jej otępiały wyraz twarzy, spoliczkowała ją siarczyście. Zaraz podobną terapię obie zastosowały wobec pozostałych dziewczyn. Po minucie wszystkie zniknęły z oczu Olava.
Lilith nadal stała i wyła przeciągle jakby niezdolna do rozwarcia palców. Wpatrywała się w swoją zaciśniętą dłoń z przerażeniem, zalewając wszystko dookoła swoją nienawiścią.
Olav poczuł, jak żelazna wola jego pani słabnie. Chciał już ruszyć na pomoc Heldze, ale zamiast tego, tknięty impulsem, rzucił się w pogoń za zbiegami. Pogoń to było za mocne słowo. Szedł szybko, węsząc i wypatrując nocnych koszul i rozwianych włosów. Zastał je dopiero nad rzeką. „Dopiero”, biorąc pod uwagę, że oznaczało to, że osiem dziewczyn przebiegło przez pół obozu. Gdyby to był oddział nieprzyjaciela w ciężarówce wypełnionej trotylem...
Wysunął kły i sprawił, że jego oczy zajaśniały krwawym blaskiem. Widząc go, dziewczyny weszły do wody, zaraz jednak im to odradził.
– Jak chcecie być pożarte przez wielką rybę, to proszę bardzo... – rzucił, kucając kilka metrów od nich.
– Zostaw nas! – krzyknęła któraś, nie wiedząc, że niewiele by to pomogło. Mógł je rozerwać na kawałki bez większego wysiłku, ale bardziej niż na ich krew miał chęć na oszukanie Lilith.
– Wyłaźcie... – burknął, nadal czując bolesny krzyk swej pani. Widząc, że jednak go posłuchały, spojrzał na rudowłosa. – Ty, ruda! Co ty tam miałaś?
– Co cię to! Też chcesz trochę? – odparła odważnie nastolatka.
– Nieważne... – mruknął Olav, choć domyślał się odpowiedzi. Nawet w mroku widział wytatuowaną na nadgarstku dziewczyny literę tau. – Chcecie się stąd wydostać?
– Tak i zrobimy to z bożą pomocą!
Podobała mu się. Była silna duchem, choć nieco rachityczna na ciele.
– Może ja bogiem nie jestem, ale mogę wam pomóc – zaproponował, chcąc przy okazji dokopać Sophie. Ucieczka jeńców z jej obozu na pewno nie będzie uznana za powód do chwały. – Jeśli pójdziecie wzdłuż rzeki, traficie na drogę. Prowadzi ona do mostu, na tym moście jest kilka opuszczonych samochodów. Umie któraś tym jeździć?
– Ja... – odpowiedziała niska blondynka z malinką na szyi.
– Dobrze... – mruknął zadowolony Olav. Sam by z nimi poszedł, ale szykowała się bitwa, a on był berserkiem. – Idźcie już, ja im powiem, że sum was zjadł.
Śmiejąc się z własnego dowcipu, wymazał sobie to wspomnienie z pamięci. Po chwili wiedział tylko, że musi powiedzieć, że zjadł je sum. Lilith, mimo wszystko mogła chcieć to z niego wyciągnąć. Musiał jej unikać, choć zdawało się, że teraz jest zajęta czymś innym. Nie dręczyła już okolicy swoim bólem, jednak też nie szukała zbyt intensywnie zbiegłych dziewczyn.
Zainteresowało go to na tyle, że po pięciu minutach był już pod rezydencją. Tłum wokół rozpierzchł się i tylko kilka wampirów stało w bezpiecznej odległości od swej pani, pożywiającej się łysym drabem. Widząc go, odrzuciła stukilowe zwłoki i spytała:
– Gdzie są te kurwy...? – Krew spływała jej po podbródku, choć zawsze pochłaniała wszystko co do kropli. Jej oczy pulsowały jasną czerwienią, musiała być bardzo osłabiona.
– Wlazły do rzeki i sum je zeżarł... – odparł Olav, wiedząc, że jeśli Lilith będzie podejrzewać go o kłamstwo, szybko je odkryje. Zamiast jednak zaatakować go serią duchowych czy fizycznych tortur, demonica tylko uśmiechnęła się krzywo i oblizała.
– Dobrze tak dziwkom... – syknęła. – Idź, zabaw się... Mija północ, dziś wieczorem będzie rzeź. Posil się... Albo wejdź do środka... Baal pozwolił wszystkim obejrzeć nasze ofiary.
– Tak zrobię... – mruknął zadowolony z takiego obrotu spraw Olav. Przeszedł przez puste ramy szklanych drzwi i skierował się do krypt.
Przeszedł koło ghuli ucztujących na starych kościach przodków Teratosso i zszedł do sali ofiarnej Baala. Tu też trwała fiesta – kilka nagich kobiet tańczyło w świetle pochodni w rytm żywej, wschodniej muzyki. Całe pomieszczenie śmierdziało kadzidłem, palonym ludzkim mięsem i jakimś wonnym narkotykiem. Kilka głodnych wampirów stało koło drzwi wejściowych, dyskutując z jakimś chudzielcem o tym, co wywołało ból Lilith.
– Mówię, wam sssssama widziałam... – zapewniał krwiopijca w szarym żakiecie. Sadząc z kroju ubioru była to kobieta, jednak głód spowodował, że wyłysiała i straciła wszelkie oznaki urody. – Poszszszszłam tam, bo zawszszszsze kilka kropel krwi ssssspadnie. I to na pewno był kszszszyszszsz...
– Nie – zaprzeczył chudzielec, wciśnięty w szary kombinezon motocyklisty – to był na pewno srebrny gołąbek. Kawałek srebra i tyle...
– Nie, na pewno kszyszszsz – wysyczał wampir w spodniach i białym podkoszulku. – Tylko ten przeklęty znak mógł ją tak poranić...
– Jak poranić? – Chudzielec postukał się palcem w czoło. – Toć tylko ją nieco nadsmażyło.
– Jak nadsmażyło?! – ryknął trzeci krwiopijca, ubrany w szary uniform. – Całą rękę miała w bąblach i to tylko dlatego, że cały atak poszedł na nią, a nie na tę dziwkę, którą opętała.
– To był czosnek – zapewnił wampir z poparzoną twarzą.
– Nie znaszszszsz się, łysy ciulu – syknęła wampirzyca w żakiecie. – To było ssssrebro...
Olav wiedząc, że to był najprawdopodobniej krzyż, był mocno zdziwiony taką dyskusją. Lilith była zbyt potężna by tak ją poranił czosnek czy nawet srebro. Ale nawet poświęcone przez krzyżowców tau nigdy nie uczyniło mu samemu większej szkody, silniejszy demon nawet ich nie zauważał. A tu nagle tak skuteczne działanie.
Gdy ktoś z Trzynastki ledwo wytrzymuje starcie z kawałkiem odpowiednio ukształtowanego srebra - wiedz, że coś się dzieje.
Nie chcąc zagłębiać się w ponurych rozmyślaniach, odepchnął wampiry i przekroczył próg sali tortur. Poczuł zapach dawno zakrzepłej krwi, potu młodych kobiet, kału i moczu. Jakoś niewielu było chętnych pooglądać ofiary. Może dlatego, że cała sala wypełniona była dziwną, drażniącą atmosferą. Olav miał ochotę wyjść i nie wracać bez solidnego topora. Młodsze wampiry czy słabsze demony mogły nie wytrzymać tu minuty.
Mimo ssania w żołądku i drżenia nóg podszedł do klatki, gdzie zobaczył grupkę wciśniętych w kąt dziewcząt w wieku dwunastu do czternastu lat. Były śmiertelnie przerażone, widocznie ktoś już im powiedział, jaki los je czeka. Stojące w przeciwległym rogu drewniane wiadro cuchnęło już niesamowicie odchodami i moczem.
Nagle poczuł dość silny, choć chaotyczny i nieskuteczny atak. Nie nazwałby tego nawet atakiem. Bardziej było to zagęszczenie tej irytującej atmosfery. Nie wyrządziło mu to żadnej większej szkody, zwróciło za to jego uwagę na źródło ataku.
Odwrócił się od nastolatek i podszedł do klatki, skąd biło źródło tajemniczej aury. W nieco mniejszym pomieszczeniu niż cela zbiorowa, uwięzione były dwie młode kobiety. Jedna z nich, krótko ostrzyżona i ciężarna spała w rogu, druga powitała Olava nienawistnym spojrzeniem.
– Won! – syknęła po auriańsku, wstając. Knudson nie dał się zastraszyć, choć z tymi rozpuszczonymi złotymi włosami i bojowym wyrazem twarzy wyglądała jak istna walkiria. Brudna i potargana garsonka nieco psuła efekt, za to ta pewność siebie bijąca od dziewczyny sprawiała, że bardzo przypominała Helgę.
– Nie tak ostro koleżanko... – Knudson znał auriański świetnie - przez trzysta lat sprzedawał Aurianom łupy zdobyte na ich kuzynach z północy. – Jakoś strasznie pewna siebie, jak na kogoś, kto ma zostać złożonym w ofierze... I to jeszcze dziś...
Przez smród uryny, krwi i kału przebijał się do nozdrzy wampira znajomy, budzący trwogę zapach. Wielu na jego miejscu odruchowo zaczęłoby uciekać, co mocniejsi od razu rzuciliby się do walki.
– Jesteś ulfskark... – mruknął, zbliżając twarz do krat. Nim się obejrzał, policzek rozorały mu paznokcie blondynki. Odskoczył od celi, czując, jak wzbiera w nim gniew. Spojrzał się dziko na stojącą przy zardzewiałych prętach kobietę i otarł zranioną twarz z krwi. Oblizując dłoń, starał się zaleczyć zadrapania. Było ciężko, martwa tkanka była niezwykle oporna, jeśli chodzi o zasklepianie naskórka, a czuł, że pazury gładko rozcięły mu też kość policzkową. Wątpił, czy znajdzie w okolicy dość krwi, by przerobić ją choćby na chrząstkę...
Ale jednak była ulfskarkiem. Od trzystu lat nie walczył z żadnym z nich. Pod Garaldburgiem stu jego berserków zostało dosłownie rozniesionych na mieczach i toporach przez kilku takich, on sam kilka razy ledwo przeżył starcie z wilkoczłekiem. Jak dotąd zabił tylko jednego, siedemset lat temu. To była piękna walka, tak piękna, że uhonorował przeciwnika i wypił jego krew. Była cudownie krzepiąca, choć jej działanie trwało tak strasznie krótko. Od tej pory marzył o starciu z możliwie najpotężniejszym z nich.
– Nie podchodź... – ostrzegła dziewczyna, gdy był kilka kroków od niej.
– Dobra jesteś... – przyznał Olav, stając w bezpiecznej odległości. – Dlaczego nie uciekniesz? Dałabyś radę...
Milcząc, blondynka wycofała się pod ścianę, łypiąc na niego złowrogo. Obudziła się za to jej koleżanka. Spojrzała na Olava zza przymrużonych powiek i splunęła na ziemię.
– A co to za piękniś?
Nie otrzymała odpowiedzi, lecz nie zraziło jej to. Wstała i oparła się o ścianę.
– Spieprzaj! – warknęła, poprawiając poszarpaną tunikę. – Póki masz na czym...
Olav aż uśmiechnął się, widząc, że ta buta raczej nie wynika z jej własnej siły. Stała niepewnie, osłaniając rękoma brzuch. Wiedział, że ten mały musi być ulfskarkiem, tak jak jedna z ofiar dorosłych. I że musi mieć opiekuna. Właściwie, to nawet gdyby Lilith uznała, że nie potrzebuje jego obecności i tak by się zjawił, by stanąć do walki z taką istotą.
– Kim jest ojciec? – spytał ciężarnej, jak dobry przyjaciel, choć podejrzewał, że nie otrzyma przyjacielskiej odpowiedzi.
– Na co ci to, kurwa, wiedzieć? – warknęła spytana, potwierdzając jego podejrzenia.
– Chcę go zabić... – przyznał szczerze Olav, patrząc jej w oczy. Nie zrobiło to na niej wrażenia. Uśmiechnęła się i już miała coś powiedzieć, gdy rozległo się skrzypienie zawiasów. Ciężarna zaraz skuliła się pod ścianą przerażona, a jej towarzyszka niedoli stanęła obok niej, jakby chcąc dodać jej otuchy.
Olav zaraz poznał aurę tego, kto je przeraził. Właściwie, to do momentu, gdy spotkał na swej drodze Lilith, służył jemu. Zawsze miał wrażenie, że jest tuż za jego plecami, napawając się zniszczeniami dokonywanymi przez oddział szalonych wojowników. Widział go przez krótką chwilę, gdy kły Lilith wbiły się w jego kark, przerywając spazm rozkoszy. A potem nieraz zdawało się, że puste oczy wysuszonych trupów są jego oczyma - bezmiernie czarnymi i pustymi.
Olav odwrócił się i spojrzał w oczy Śmierci. Hades uśmiechnął się i spojrzał na uwięzione dziewczyny.
– Witaj, Olavie... – przywitał się w rodzimym narzeczu Knudsona, wymarłym przed czterystu laty. – Przyszedłem sprawdzić, czy nikt nie zakłóca spokoju ofiar.
Podszedł najpierw do klatki zbiorowej, potem do celi blondynki i ciężarnej. Olav zauważył, że nie jest zbyt zadowolony z tego, co widzi.
– Każdy tu może wejść... – mruknął jakby w odpowiedzi na jego obserwacje demon. Nie odwracał się, przyglądając się bacznie blondynce w garsonce. – Właściwie to gdyby nie to, że ta Suka roztacza tę aurę, połowa z naszych ofiar byłaby już dawno bez żadnej wartości. A druga połowa byłaby martwa. Nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło.
Nie ruszając korpusem, Hades obrócił głowę i spojrzał w oczy stojącego za nim Olava. Wampira przeszył zimny dreszcz, jakby spojrzał prosto w Otchłań.
– Dziewice... – mruknął demon. – Czy wiesz, dlaczego to zawsze muszą być dziewice?
Zaskoczony Knudson najpierw zaniemówił, potem odparł:
– Bo jest ich mało?
– Że niby rzadki towar, tak? – prychnął Hades, odwracając korpus. – Naoglądałeś się za dużo durnych filmów. Choć to częściowo prawda. Dziewica jest rzadkim towarem w okolicach typów pokroju Baala. Nawet jako duch niewcielony ten głąb myśli tylko o jednym... Dopasował się w końcu do tego swojego kultu płodności... A jak dostanie ciało ze sprawnym wackiem... Mózg zdaje się mu wtedy zbędnym narządem. Tylko wola Upadłego trzyma go w ryzach. Dlatego jest w komitywie z Lilith, dostarcza mu suka wampirzyc.
– Co to ma do dziewic? – spytał Olav, dziwiąc się, że może tak gładko dyskutować ze Śmiercią.
– Jak to co? – obruszył się Hades. – Post, mój drogi.... Post. Każda nie przeleciana kobitka to straszna katusza dla przekonanego o swoim seksapilu Baala. Uwierzysz, że on naprawdę wierzy, że te tutaj po prostu wiją się, jęczą na myśl o nim i marzą o tym, żeby im wsadził? I on by bardzo chętnie się na nich zaspokoił, ale nie może... Gdy dojdzie do rzezi, będzie bardzo wściekły i wyładuje się na wszystkim dookoła.
– Chyba chciałeś powiedzieć: „bitwy” – mruknął Knudson, wiedząc, że takie demony nie robią błędów niezamierzonych. Owszem, Baal mógł dać się zarżnąć za jeden numerek, ale nie Hades. Był zbyt spokojny, zbyt opanowany. Tej nocy Olav spotkał kilka demonów z Trzynastki. Wszystkie kipiały od nienawiści i żądzy mordu, ale ten był inny. Zimny jak grób, spokojny jak trup. Był bardzo przy tym przekonujący.
– To będzie rzeź... – wyjaśnił spokojnie Hades, odchodząc w kierunku wyjścia. – Nie wiem jeszcze kto zostanie bardziej zmasakrowany: my czy oni. Ale nie wygramy tej walki.
Słowa demona uderzyły Knudsona z porażającą siłą. Nawet nie dopuszczał do siebie myśli o porażce. Właściwie, to nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy ma szansę wygrać. Bitwa się zaczynała, on wpadał w szał i potem dowiadywał się od ocalałych, jak poszło. Zwykle trudno było, by najsilniejszy nawet oddział ustał pod naporem wielkiego, oszalałego nieumarłego berserka. Teraz był tu on, było wielu równie starych jak on ożywieńców, byli żmijowie, był wyrm, była Trzynastka...
– Wygramy bez trudu... – powiedział do siebie na głos. Widząc, że Hades stanął kilka kroków od wyjścia, wycedził przez zęby: – Ceremonia przebiegnie bez komplikacji i już niedługo...
Hades zaśmiał się zimno.
– „Niedługo”... – sarknął, podchodząc do Olava. Z ust cuchnęło mu jak ze starego grobu. Po raz kolejny spojrzał w oczy wampira. – Czy wiesz, co jest teraz, że śmiesz mówić z taką pewnością, co będzie „niedługo”? Czy wiesz, co się dzieje wśród zasypanych w kopalni Guarilla górników? Czy wiesz, że kończy im się tlen, a ich pracodawcy zajmują się obecnie pakowaniem manatków i wyciszaniem sprawy? Czy wiesz, że właśnie autobus wiozący robotników do fabryki Quan Ji spadł z wiaduktu nad Liong-Cy? Czy wiesz, że niejaki Benito Carlini, całkiem dobry muzyk, nawiasem mówiąc, właśnie kona w szpitalu uniwersyteckim w Quorum Aurelis? Nie wiesz...
– To prawda... – przyznał wampir, przyzwyczajony do tego, że chwilami nie wie, co robi. – Do czego zmierzasz?
– Baal nie wie, gdzie teraz jest wróg – syknął Hades. – Nie wie, ilu ma ludzi, jak wyszkolonych, jaki sprzęt, jak planuje rozegrać tę partię istota, której nie znamy nawet my... Nie wie, że Brama jednak została otwarta i nasz wróg został zasilony bronią i amunicją wystarczającą, by nas wszystkich powybijać.
Knudson wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Bał się, że w tym tłoku będzie musiał się dopychać do wroga przez rzesze pomniejszych kreatur, a tu wyglądało na to, że będzie musiał uważać, by nie ślizgać się na posoce swoich towarzyszy broni.
– Cieszysz się... – Hades także się uśmiechnął, choć był to uśmiech ponury, jakby skazańca, któremu przypomniał się dobry dowcip w obliczu plutonu egzekucyjnego. – Zresztą, nie przybyłeś tu po zwycięstwo... Chcesz go spotkać i zmierzyć się z nim... To jedyny godny ciebie przeciwnik... Wiesz, o kim mówię.
Olav spojrzał w kierunku celi, wbijając wzrok w brzuch ciężarnej.
– Podobno nie żyje, a nawet jeśli, to się nie stawi do bitwy... – przypomniał, jednak Hades pokręcił głową.
– Pięć minut temu przeciął na pół ćmę – odparł demon. – Zrobił to swoim urodzinowym prezentem. To bardzo piękny i bardzo ostry miecz. Myślę, że wiele Dzieci Lilith padnie dziś z jego ręki. Nie mogę już się tego doczekać...
Olav spojrzał zszokowany na Hadesa.
– Ciebie naprawdę to cieszy... Wiesz, że dojdzie do rzezi i podoba ci się to...
– Jak może cię to dziwić? – spytał kąśliwie demon. – Trzymam pieczę nad wszystkimi zmarłymi... A was, Dzieci Lilith, bardzo nie lubię.
– Z jakiej to niby przyczyny?
– Bo nie lubię głupców... Widuję ich mnóstwo, na pęczki, stadami i hordami pchają się do mojego królestwa, nie przejmując za bardzo tym, że nie cieszy mnie śmierć idioty, który zatruł się gównem, bo wszystkiego trzeba w życiu spróbować.
– Co to ma do nas? – prychnął Śmierci w twarz Olaf.
– Bo jesteście najbardziej żałosnymi głupcami, jakich widywałem – wyznał demon. – Przez sześć tysięcy lat, od czasu, gdy Archanioł zniszczył pierwsze wampiry, muszę słuchać waszego żałosnego jęku... – Nagle jego głos stał się rozpaczliwym głosem młodego mężczyzny:
– „Miałem być nieśmiertelny!”
– „Miałam być wiecznie młoda, a po minucie głodu wyłysiałam jak stary dziad!” – odezwał się po chwili kobiecym altem. Wyrzucał z siebie ironiczne cytaty, głosami raz męskimi, raz żeńskimi, chodząc po sali tortur, wymachując prześmiewczo rękami i zaciśniętymi w gniewie pięściami:
– „Dlaczego jestem martwy?”
– „Kto wymyślił kaczkę nadziewaną czosnkiem?”
– „Miałem być wolny, a wystarczy, że mi stanie i już muszę ruchać!”
– „Nikt mi nie mówił, że srebro parzy!”
– „Miałem być wiecznie jurny, a teraz wacuś mi zwisa!”
– „Muszę być na każde skinienie Lilith, gdzie jest moja wolność, się pytam?!”
– Durnie! – ryknął w końcu swoim grobowym głosem. – To jest Piekło, reklamacji się nie uwzględnia! Mogę jeszcze znieść tych, co zdechli z głodu, bo nie chcieli pić krwi. Przemienionych gwałtem, przemocą... Ale ci durnie, co dali się nabrać na jędrne cycki Lilith Dupodajki... Debile, myślący, że da się ode mnie uciec... Płakać się odechciewa i zgrzytać zębami nie chce. Gdy szedłem za Satanaelem, chciałem być panem śmierci tych wielkich i wspaniałych istot, którym mieliśmy się kłaniać... A nie żałosnej bandy kwękających ciot i kurew, na jakich wyszli, słuchając się Upadłych. Chcę oglądać śmierć najmędrszego z filozofów, który umiera za swoje poglądy! Śmierć wodza nad wodzami, przebitego kopią w czasie szarzy na rozległych polach! Śmierć najpiękniejszej i najcnotliwszej królowej, podcinającej sobie żyły, by ocalić swój naród! Chcę śmierci będącej uwieńczeniem wielkiego żywota! Co dostaję? Debili spadających z urwiska, bo nie wiedzą co to ręczny... Nienawidzę tej bandy idiotów, kretynów, głupców i słabeuszy... Wolałbym już, by zgodnie z wolą Starego byli nieśmiertelni... Ale jeśli już muszą zdychać, to niech mam z tego ubaw!
– Wzruszyła mnie twoja historia... – zaśmiał się Knudson. Nareszcie Hades zaczął się zachowywać, jak na demona przystało. Złowroga aura, przypominająca smród świeżo wykopanego grobu, wypełniała całą salę, Olav miał ochotę palnąć w łeb wszystkim dookoła. Wiedział jednak, że ten monolog nie był tylko i wyłącznie przejawem ekspresji. – Po co mi to gadasz... Skoro uważasz nas za żałosne kreatury bez czci i wiary...
Hades wyszczerzył zęby i podszedł do niego z szaleństwem wypisanym w oczach.
– Bo chcę śmierci wielu, wspaniałych, pięknych, cnotliwych, mężnych, wielkich – wyliczył. – A dziś do takiej niejednej dojdzie... A uwieńczone powinny być zgonem naprawdę wspaniałym. Chcę, żebyś znalazł w bitwie wielkiego, czarnego ulfskarka. I, jeśli go znajdziesz, chcę, byś zwarł się z nim w bitwie na śmierć i życie...
– Wierzysz, że będę w stanie na tyle trzeźwo myśleć by... – Olav urwał, wiedząc, że Hades domyśli się, o co chodzi. Każdy szanujący się berserk znał się na tyle dobrze, że wiedział, że po kilku pierwszych minutach walki będzie zabijał wszystko w całej okolicy, bez zastanowienia się czy to swój, czy wróg. – Pani może mieć inne plany. O tej durnej Sophie nie wspominając.
– Zajmę się tym... – zapewnił demon, kładąc mu rękę na ramieniu. – Dam ci broń, która ochroni twój umysł od zakusów Dupodajki i jej dziewczynki na posyłki. Znasz ją dobrze, to twój stary topór... Nieco usprawniony... Przeklęty, będzie ciął stal jak gorące masło... Ale jest warunek...
– Jaki? – spytał Olav, niezbyt zaskoczony takim obrotem spraw. Demony nie dają niczego za darmo, a jeśli już to rzadko kiedy ogranicza się to do zrobienia im przyjemności.
– Widzisz... – zaczął Hades. – Sophie nie ma żadnych predyspozycji do bycia wodzem. Nigdy nie widziała wojny, siedziała ciągle w pałacach i ssała młodych chłopców. Na różne sposoby... A ty widziałeś wiele wojen. Wiesz i rozumiesz, że wieloletnie planowanie, miesiące gromadzenia zasobów i armii, perfekcyjne warunki pogodowe, przewaga technologiczna, propaganda, geniusz taktyczny i zapał żołnierzy mogą mieć mniejsze znaczenie niż jedna, przypadkowo wystrzelona strzała. Na dole będziemy potrzebować czasu. A tego nie zapewni nam latawica, gotowa bzykać się na polu bitwy. Gdyby zginęła szybko, nawet przez przypadek, szybko ktoś musiałby ogłosić się wodzem. I dobrze by było, gdybyś to zrobił ty, a nie kolejny przydupas Lilith. Zgoda, przyjacielu?
Olav spojrzał na niego z niedowierzaniem. Była to kusząca perspektywa. Starłby się z potężnym, godnym siebie przeciwnikiem, nie mając nad sobą ani Lilith, ani Sophie. Wystąpiłby jako dowódca armii demonów, jego oponent też pewnie ciura obozowa nie jest. Jego topór przeciw mieczowi, berserker przeciw ulfskarkowi... To byłoby starcie godne niejednej sagi, takie, o którym śpiewano by w dawnych czasach na wszystkich dworach świata. Po raz pierwszy od wielu lat byłby prawdziwie wolny. Bo cóż znaczy związanie przysięgą, której warunki były mu na rękę, a nawet były spełnieniem marzeń?
– Zgoda! – rzucił Knudson, kładąc swoją rękę na ramieniu Hadesa. Ten wykrzywił wargi w uśmiechu i oznajmił:
– Topór czeka na ciebie w krypcie koło drogi, razem z nim trzej młodzi, silni goście. Przyjechali grać vidlo polo, a ja jestem estetą. Smacznego. I nie daj im uciec...
Olav nie był głupi i szybko zrozumiał aluzję.
– Skąd wiesz? – spytał, podejrzewając, że zbiegłe dziewczyny rozbiły się samochodem na jakimś drzewie, albo dopadła ją któraś z nasłanych przez Lilith kreatur.
– Przed dwoma minutami jeden z twoich braci został zastrzelony przez niejakiego Martina Longfeet'a, przeprowadzającego zwiad dla naszych przeciwników – wyjaśnił Hades, ruszając do drzwi. – Zresztą, takie działanie jak wypuszczenie kilkunastu jeńców nie uszło uwagi nikogo z Trzynastki. Szczególnie gdy chodzi o Baala, a ten na pewno szybko, bardzo szybko, przekazał tę wieść Lilith.
– Więc dlaczego... – zaczął Knudson, ale Hades nie słuchając go, opuścił pomieszczenie.
Olav mógł się tylko domyślać, że jeśli Lilith wie o jego zdradzie, a nie zemściła się na nim przed rezydencją, musiała planować coś bardziej spektakularnego i bolesnego. Natychmiast pomyślał o Heldze. Już miał wyjść, gdy w drzwiach stanęła odziana w czarny płaszcz kobieta o przeraźliwie ponurej twarzy. Ledwo z pomieszczenia zniknął zaduch towarzyszący Hadesowi, a już sala pogrążyła się w żałobie - bezdennej, beznadziejnej rozpaczy. Zaraz ją poznał, choć gdy przybyła był daleko. Spotkał ją już w czasie wojen z Lupusem i, tak jak wtedy, od razu w jej obecności odechciało mu się żyć.
– Nie chmurz się, Banshee... – zażartował, czując jak dziewczyna-ulfskark mniej lub bardziej świadomie potęguje swoją obronną aurę. Była wymierzona w upiorzycę, Olav nawet się dobrze poczuł, podczas gdy Wygnana bez słowa wycofała się z pomieszczenia.
Berserk odwrócił się, spojrzał na uwięzioną Lupusaidkę i wyszczerzył zęby w szczerym uśmiechu. Nawet ukrył kły, by wyglądało to naturalniej. Ta, mimo to, odsunęła się od krat i skuliła się w kącie.
– Ja naprawdę zaczynam cię lubić.... – rzucił, po czym wyszedł z sali tortur.
Banshee stała koło ołtarza całopalnego, rozsiewając wokół siebie ferment i zwątpienie. Czciciele Baala usiedli pod ścianami i spoglądali na nią niepewnie. Knudson sam miał nadzieję złowić w przelocie jakiś ładny, mile zaokrąglony widok, może trafiłaby się jakaś miła bachantka... A tu siedzi ta zmora i zatruwa ludziom życie.
Najchętniej by ją jakoś stąd wywabił i wrócił, ale mimo coraz bardziej rozpalanych żądzy ruszył do wyjścia, by jak najszybciej przechwycić topór. Baal mógł mieć co do niego jakieś inne plany, a Knudson chciał znów poczuć ten znajomy ciężar w dłoni i rozłupać kilka głów.
Gdy przechodził przez kryptę, usłyszał za sobą cichy syk. Odwrócił się i zobaczył Lilith. Była naga, długie, rude włosy rozpuściła tak, że opadały na piersi. Ręce splotła pod nimi, tak że zdawały się jeszcze większe i jędrniejsze. Olav poczuł falę dzikiego pożądania, jednak widział, że demonica nie jest w nastroju do amorów.
– Witaj, Pani... – Ukłonił się nisko, czując, jak Lilith penetruje jego umysł. Nim uniósł głowę, fala wściekłości powaliła go na ziemię. Kolejna cisnęła go o ścianę, następne rzucały nim po marmurowych nagrobkach i kolumnach.
– Ty psie... – wycedziła Matka Wampirów przez wykrzywione wściekłością wargi. – Ty gnido... Ty je wypuściłeś... Dałeś im uciec... Jeszcze zmawiasz się z tym trumniarzem... Gdyby nie ten cholerny idiota... Gdyby nie ten kurwiarz... Odebrałabym ci to, co ode mnie otrzymałeś... A twoją Helgę dałabym borowym do wyruchania... Albo Baalowi...
Knudson czuł, że opuszczają go siły, że jeszcze chwila i zginie, rozbity o nagrobną rzeźbę czy rozszarpany przez Lilith. Kolejne uderzenie okazało się ostatnim. Leżał na ziemi, zwijając się z bólu, promieniującego z każdej kości i wszystkich mięśni.
Próbując wstać, poczuł silny przekaz mentalny. Opadł na ziemię i skulił się, tak by kopniak Lilith trafił w udo, a nie nerki.
– Masz szczęście, że znowu czegoś chce... – wysyczała demonica, wychodząc.
Kilka minut podnosił się z ziemi. Stanął niepewnie na nogach, opierając się o sarkofag Mauricia Teratosso. Zrobił dwa kroki i zaraz skorzystał z pomocy popiersia Oresta. Wtedy usłyszał stuk kilku obutych w szpilki par stóp. Do krypty zeszła Asztarte w towarzystwie kilku roznegliżowanych panienek.
Demonica minęła Knudsona bez słowa, lekko tylko dając znak jednej z towarzyszek.
Wysoka, piękna brunetka w zielonym topie i spódniczce do pasa pomogła Knudsonowi dojść do jednego z rogów. Tam pomogła mu rozpiąć rozporek i rozluźnić się. Kochał się z nią dziko przez dwie godziny, lekko tylko upuszczając krwi. Nie lubił krwi zakażonej różnym syfem, teraz tylko lekko podleczył połamane żebra. W końcu odeszła, gdy jej pani nakazała jej natychmiast stawić się w sali tortur.
Gdy Olav ubrał się z powrotem i zapinał pas, mógł odwdzięczyć się Asztarte. Opętana kapłanka słaniała się na nogach, z nosa ciekła jej obficie krew, lewa ręka uschła od łokcia w dół. Pomógł wynieść demonicę na pierwsze piętro, tam czekał już na nich Baal. Spojrzał na Knudsona z pogardą i kazał mu spieprzać.
Olav zszedł tylko na półpiętro, by podsłuchać rozmowę.
Według towarzyszek Asztarte, najpierw bawiły się z kultystami Baala i obsługiwały ich, starając się zwerbować kilka dziewczyn do służby jako świątynne prostytutki. To zajęło im godzinę, następne czterdzieści pięć minut Pani Rozpusty rozmawiała z Banshee. W końcu obie weszły do sali tortur, by zmierzyć się z Lupusaidką. Knudson dowiedział się, że Lilith wyznaczyła nagrodę dla tego, kto zamówi którąś z uwięzionych do zostania ofiarą dobrowolną. Obie demonice starały się, jak mogły, nawet były blisko przeciągnięcia jednej z dziewczyn, ale wtedy „Suka zrobiła im z dup jesień Mrocznych Wieków”.
Banshee ponoć dalej leżała w sali ofiarnej, jęcząc z bólu.
– Koniec tych konkursów... – rozkazał na koniec wściekły Baal. – Macie być wszyscy w pełni sprawni, gdy nadejdzie atak. Kto to widział, by Trzynastka bała się jednej głupiej dziewuchy!
Knudson po tych słowach odszedł, powracając do planów przejęcia topora. Baal zaczął zachowywać się sensownie, choćby minimalnie ograniczać straty. Możliwe zdawało się Olavowi, że wódz Trzynastki nadrobi stracony czas i być może nie uda mu się wypełnić przysięgi złożonej Hadesowi. Ale gdy tylko wyszedł przed rezydencję, berserker usłyszał jęki, których sam słuchał przez dwie godziny. Baal oprzytomniał tylko na chwilę, potem znów jego ośrodek decyzyjny przeniósł się za rozporek.
Olav ruszył szybko przez obóz, chcąc dotrzeć na cmentarz przed wschodem słońca. Wtedy wszystko, co zrodziła noc, będzie musiało skryć się głęboko w norach i jamach, w cieniu budynków i drzew. Widział wiele istot śpiących tuż obok siebie, obżartych i rozleniwionych lub pogrążonych w biesiadzie, rozpuście i obżarstwie. Gdyby wróg uderzył teraz... Ba! Gdyby teraz wzeszło słońce! Owszem, mieli ze sobą sporo ludzi i nawet kilka demonów, które poradziłyby sobie za dnia, ale nie pytanie brzmiało: czy po takiej nocy będą zdolni wytrzymać cały dzień na wachcie?
Koło cmentarza czekał już nieumarły, który zaprowadził go do krypty. Był jednym z kilku uzbrojonych w kije i stare karabiny żywych trupów, sterczących przy drodze na wschód. Hades widocznie wystawił własne czujki, choć Knudson wątpił, czy jakikolwiek alarm wszczęty w tym burdelu odniesie jakiś skutek.
Olav zszedł po wąskich, mokrych schodkach, węsząc i nasłuchując. Najpierw poczuł tani dezodorant dla mężczyzn, potem pot przerażonego człowieka, na końcu trupi odór grobowca. Rozumiał, że można bać się będąc uwięzionym w krypcie, ale bał się, że gdy pochyli się nad swoimi ofiarami, odór antyperspirantu go zabije.
Dotarł do sporej komnaty pełnej starych, pustych sarkofagów. Pod ścianą leżało trzech młodych opalonych, wymuskanych mężczyzn. Najpierw spojrzeli na Olava z nadzieją, lecz gdy wyszczerzył do nich zęby, zaczęli się rzucać i krzyczeć przez kneble. Olav zignorował ich i spojrzał w kierunku umieszczonego pośrodku pomieszczenia nagrobku.
Leżał na nim nagi, bezgłowy, beznogi i bezręki korpus mężczyzny - krew ściekała po granicie, skapując na ozdobioną pentagramem podłogę. Choć ciało powinno być martwe, uważne ucho wampira wychwyciło rytmiczne bicie serca. Spomiędzy żeber sterczał półtorametrowy stalowy, profilowany pręt.
Knudson wyciągnął rękę, zaraz jednak poczuł, jak jego wola jest atakowana przez tę samą siłę, która ciskała nim jeszcze nie tak dawno. Palce odmówiły posłuszeństwa, myśli nagle splątały się i układały w złożoną tysiąc lat wcześniej przysięgę wierności.
Walcząc z samym sobą i Lilith, i wyszarpnął toporzysko z uwięzi. Było głęboko wbite - o metal zazgrzytały kość i granit.
Serce w korpusie umilkło, za to serce Olava zaczęło mocniej bić. Nie czuł tego, co od wieków stanowiło element rzeczywistości tak oczywisty, że aż przez większość czasu niezauważalny. Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, wymówił powoli słowa, których wypowiedzenie kiedyś kosztowało go natychmiastową utratę włosów, skóry i potencji.
– Lilith to głupia dupodajka...
Nic się nie stało, choć wtedy Lilith była daleko a kara przyszła natychmiast.
– Lilith to głupia dupodajka... – powtórzył i poczuł, jak wokół niego wzbiera gniew demonicy. Nic się jednak nie stało. Wokół kotłowało się i wibrowało od jej nienawiści, a on stał spokojnie. Zaczął chodzić po krypcie, powtarzając w kółko te słowa, rozkoszując się ich bezczelnością i własną wolnością. – Lilith to głupia dupodajka... Lilith to głupia dupodajka... Lilith to głupia dupodajka... Lilith to głupia dupodajka...
Dopiero gdy nasycił się tą wolnością, spojrzał na trzymaną w ręku broń.
Hades nie kłamał - to był jego stary topór, zaginiony setki lat temu na morzach północy. Wykonany w całości ze stali, zdobiony wizerunkami wilkołaków i niedźwiedziołaków. Kiedyś zdawał mu się ciężki, lecz od kiedy umarł i odrodził się jako Dziecko Lilith, potrafił nim wymachiwać szybciej niż wielu fechtmistrzów szpadą.
Teraz jednak od broni bił odór klątwy, potężnej i starej. I sporo dość świeżej krwi. Ta broń na pewno nie leżała przez ostatnie tysiąc lat na dnie morza.
Zamachnął się i uderzył w jeden z sarkofagów. Ostrze werżnęło się głęboko i z niebywałą łatwością dało się wyciągnąć. Przejechał dłonią po toporzysku i nie znalazł żadnej szczerby. Spojrzał w kierunku związanych.
Stanął naprzeciw nich i zamierzył się do ciosu. Zaświszczało powietrze, trysnęła wąska strużka krwi. Z głów dwóch mężczyzn zsunęły się wierzchołki czaszek. Martwe oczy wbiły się w przestrzeń, a ten, którego Olav oszczędził, zaczął jeszcze bardziej wić się i rzucać. Wył jak potępiony, widząc, jak Knudson odciąga zwłoki i wysysa z nich krew.
Wrzeszczał i płakał, a berserk tylko uśmiechał się i spoglądał na niego wygłodniałym wzrokiem, stale trzymając dłoń na rękojeści topora. W końcu pod jednym z sarkofagów leżały dwie skurczone, wysuszone mumie. Knudson podszedł wolnym krokiem do jeńca i spojrzał mu w oczy. Uniósł topór i opuścił go, sprawdzając, jak bardzo się kontroluje.
Udało mu się przeciąć więzy krępujące ręce i nogi, lekko tylko naruszając krocze.
– Mam dziś dzień dobroci dla żywych... – powiedział po widlańsku, wskazując mu wyjście z krypty. Więzień nagle zerwał się i znacząc swoją drogę krwią z rozciętego członka, wybiegł na zewnątrz. Olav odprowadził go wzrokiem pod samą bramę cmentarza, gestem dając znak ożywieńcom, by zostawiły go w spokoju.
Gdy uwolniony muzyk minął bramę i ruszył w stronę wsi, Olav cisnął toporem. Broń wręcz zmiotła głowę uciekiniera, przebiła się przez nią i zatrzymała się dopiero dwa drzewa dalej.
Wbrew swoim obawom, Knudson nie stracił ani panowania nad sobą, ani wolności od Lilith. Mimo to zaraz poszedł po broń, by jak najszybciej mieć ją znów w ręku.
– Smacznego – rzucił do ożywieńców, spoglądających w kierunku lezących na drodze zwłok. – W ramach wdzięczności waszemu panu.
Po wydobyciu topora z drzewa, ruszył z powrotem do obozu. Czuł się o wiele potężniejszy niż kiedykolwiek, szczególnie mijając tych, którzy byli słabi i zniewoleni. Śmiał się, widząc wampirzyce i wampiry, zmuszone do stałego nasłuchiwania woli Lilith i niezdolni do poskromienia głodu krwi. Mijał ich z pogardą w oczach, a oni wiedzieli, że właściwie już nie jest jednym z nich. Pewnie Lilith wyżyła się już na wszystkich dookoła, jeśli tylko znowu jakaś zachcianka Baala nie zmusiła jej do uległości.
W iście szampańskim nastroju wrócił do stołu Sophie, która teraz rozsiadła się na wyrmie, niezbyt zadowolonym z roli wierzchowca. Korzystając z tego, że teraz wszystkie samce chciały pojeździć z nią w skleconym naprędce z ludzkich skór i kości dwuosobowym siodle, podszedł do siedzącej na boku Helgi. Wysysała właśnie krew z jakiejś wątroby, chcąc zaleczyć rany i nabrać sił.
Nadal była naga, jedynie zarzuciła sobie na plecy skórzaną kurtkę z ćwiekami. Ramiona i uda miała całe obdrapane, kilka ran wyglądało naprawdę nieciekawie. Pożałował, że nie zachował dla niej tego, którego ubił na drodze.
– Wszystko w porządku? – spytał, siadając obok niej, topór oparł toporzyskiem o ziemię. Przy stole zostało już tylko kilku ludzi i ożywieńców, widać z jakichś powodów niezdolnych do zabaw z dowódczynią. Część wampirów mogła być płci żeńskiej, jednak te raczej nie pchałyby się w oczy zazdrosnej o każdą ładną wampirzycę Sophie.
– Bywało gorzej – odparła Helga, patrząc mu w oczy. – Sophie się już znudziła, a nasza pani ma inne zmartwienia. Co z tymi uciekinierkami?
– Pożarł je sum. – Olav sięgnął do leżącego obok rozszarpanego ciała i podał jej nadgryzioną nerkę jakiegoś Kittajczyka. – Najchętniej rozszarpałbym tę blondmałpę, ale będzie bitwa...
– Wszyscy mówią, że rzeź... – wtrącił się niski, zajadający się dłonią Paryjczyk. Nie był wampirem czy nieumarłym, musiał należeć do jakiejś sekty. – Jest nas tak wielu, a ich będzie garstka. A rzeź to syf i burdel, a ta idiotka do burdelu najlepiej się nadaje. I tak trzeba to nazywać... Szczególnie w obecności Sophie Niezwyciężonej. Tak ją od kilku minut trzeba nazywać. Inaczej możesz już się przyprawiać, bo zaraz każe cię poćwiartować i tu wyłożyć.
– Kiedy to będzie bitwa – rzucił, wyciągając kły ze zmasakrowanego korpusu, wampir w zielonym dresie. – Wszyscy mówią o jakiejś wielkiej sile, potędze, która czai się w okolicy. Mówią, że Biali i Czarni... I ktoś, kogo sama Pani się lęka.
– Milcz! – syknął Paryjczyk, rzucając w niego dłonią. Wampiryczny dresiarz uchylił się i wyszczerzył na niego kły. – Milcz, chyba że chcesz skończyć na tym stole jako przystawka.
– A co? – warknął wampir. – Doniesiesz tej kurwie? Tej idio...
Nim skończył mówić, Sophie - nie przestając baraszkować z jakimś motocyklistą - wymierzyła w niego z laski Hadesa. Błysnął piorun, huknął grom i już po chwili przy stole siedział płonący szkielet. „Niezwyciężona” zaraz wróciła do obściskiwania się z kochankiem, a Olav pomyślał, że rzeź trwa od kilku dobrych godzin. Popytał, policzył na szybko i uznał, że armia straciła przez decyzje wampirzycy co najmniej pięćdziesięciu żołnierzy. Plan Hadesa, by przejął dowodzenie, teraz przestał być miłą alternatywą, a stał się warunkiem koniecznym do uniknięcia masakry po jego stronie.
Spojrzał na zgromadzonych wokół stołu biesiadników. Żarli szybko, zachłannie to, co pozostało z byłych towarzyszy broni. Skupieni na pożeraniu, broń odłożyli na bok, lub zostawili przy swoich sztandarach. Rozejrzał się po okolicy. Nie widział żadnej straży, żadnych czujek, wartowników. Przypominali mu partyzantów z pewnego oddziału, z którym grasował w Herrem. Siedzieli wszyscy przy jednym ognisku, przechwalając się, ilu zabili „Auriańskich pedziów”, aż nagle jeden celny pocisk z moździerza rozerwał ich wszystkich na kawałki.
Spojrzał na zegarek zaciśnięty na czyjejś martwej ręce. Była czwarta rano.
– Zaraz będzie świtać... – mruknął. Pomyślał, że nie posilił się korpusem, w którym znalazł swój topór. Helga mogła się nim całkiem solidnie wzmocnić. – Jest tu w okolicy krypta, przeczekajmy tam dzień.
Odeszli szybko, widząc, że gwiazdy zaczęły już blednąć na wschodzie. Dotarli do krypty piętnaście minut później i nie byli pierwsi. Następne kilka godzin spędzili w towarzystwie na wpół rozłożonego grubasa, milkliwego wampira imieniem LeClerk i kilku mniej rzucających się w oczy nieumarłych. Nie spali tego dnia, stale nasłuchując i węsząc. Olav najpierw dał się Heldze posilić korpusem, potem zaspokoili się sobą.
O ósmej Olav wyszedł na pogrążony w mroku świat i wraz z Helgą i ożywieńcami ruszył do rezydencji. Hades dał mu znak, że wkrótce rozpocznie się rzeź. LeClerk był podniecony jak młodziak przed pierwszym razem.
– Urządzimy im taką rzeź, zobaczysz... – powtarzał w kółko.
Gdy ujrzeli wzgórze, na którym Sophie kazała rozłożyć stół, Helga wskazała mu niewielkie światełko, które rozbłysło nad wzgórzem i zaraz zaczęło spadać.
– Wypowiedz życzenie... – szepnęła mu do ucha.
Olav nie był w tak romantycznym nastroju.
– Życzę sobie, by to nie był... – zaczął, zaraz jednak rzucił się na ziemię. Wszyscy poszli szybko w jego ślady, jedynie LeClerk stał jak słup soli. Wzgórze zniknęło w kilku eksplozjach światła, cała okolica rozbrzmiała bolesnym wrzaskiem palonych wampirów. LeClerk stracił oczy, wypalone błyskiem odbitym w ostrzu topora.
– …granat świetlny – dokończył Knudson, wstając. – Szukać osłon! Zaczęło się!
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#27
XVI


Trafiona w pierś kruczowłosa rusałka wydała z siebie bolesny, długi wrzask. Piękna dotąd twarz wykrzywiła się i nabrała złowieszczego wyrazu. Maria uciszyła ją drugim strzałem, tym razem trafiając między wielkie, niebieskie oczy. Patrzyła przez wizjer hełmu jak kuszące, jędrne ciało rozwiało się, ukazując plątaninę macek i żądło umieszczone na końcu długiego ogona. Pozostałe demony biegały wzdłuż brzegu rzeki, nie wiedząc czy uciekać w nagi las przed zabójczymi rozbłyskami granatów świetlnych i miotaczy światła, czy przygotować się do walki z nadpływającymi trzema amfibiami napastnikami.
Ci zaś wykorzystywali to bezlitośnie. Ubrana w czarny pancerz bojowy Maria i odziani w lekkie, posrebrzane zbroje z kompozytu trzej Święci Strzelcy - Noryaki, Ieasu i Heike - na jednym z pojazdów, mimo swej skuteczności, mogli jej tylko pozazdrościć Salvatorowi i podziwiać jego kunszt.
Łowca, uzbrojony w sprowadzony zza Granicy karabin maszynowy, strzelał seriami, długimi zabójczymi seriami. Tak przynajmniej się mogło zdawać - wprawny obserwator zaraz dostrzegłby, że każdy strzał trafia dokładnie w głowę kolejnego demona. Murzyn w ciągu milisekundy wybierał cel, namierzał go, brał poprawki na jego ruch, wiatr i przeszkody po drodze, po czym naciskał spust i wybierał następną ofiarę. Był jak maszyna - chłodny i opanowany, jakby nie sprawiało mu to żadnego wysiłku.
Nie próżnowali też Pogromcy, prowadzący ostrzał ze stacjonarnych CKM-ów na wieżyczkach na rufach amfibii. Wrzeszczeli przy tym dziko, śmiejąc się z każdego przeciętego na pół wodnika czy rozsadzonej pociskiem dum-dum topielicy.
Kilkanaście metrów od miejsca planowego lądowania, płynąca na samym końcu amfibia zakołysała się gwałtownie. Maria dostrzegła w mroku płetwę grzbietową ocierającą się o kadłub łodzi i wypuściła w tamtym kierunku serię. Wysoki, ubrany w skórzaną kurtkę Murzyn przyskoczył do burty i próbował namierzyć wielką rybę.
W tym momencie uderzyła ona po raz drugi w amfibię. Pogromca stracił równowagę i z wrzaskiem wpadł do wody.
Maria zaklęła, gdy miotający się łowca nagród zniknął po chwili w pysku wielkiego suma. Wskazała bestię płynącemu na innej łodzi Warusowi. Ten poprawił raz jeszcze swój porysowany w wielu bojach hełm, skinął głową i rzucił się do jednej ze skrzyń.
Wiedząc, że za chwilę lądują, Maria sprawdziła zapięcie pasa z mieczem. Na brzegu zebrał się solidny stos martwych ciał, ale od strony lasu rozlegały się pojedyncze strzały z broni palnej. Nadbiegali ludzie.
Maria nie wiedziała, czy są opętani, czy przyłączyli się do Trzynastki z własnej woli. W każdym razie opowiedzieli się po złej stronie. Metr od brzegu mogła już dostrzec kryjące się za drzewami sylwetki w przykrótkich koszulach i lekkich spodniach. Wykrzykiwane po kattajsku komendy niskiego, grubego oficera zagotowały w niej krew. Kattajczycy dostarczali Czarnym wielu rekrutów.
Pojedynczy strzał uciszył krzykacza i wyczerpał magazynek. Maria rzuciła karabin na pokład, dobyła miecza i wyskoczyła na brzeg. Najpierw poczuła, jak tuż obok ziemia drży pod stopami Salvatora, a potem rzeka dziesięć metrów za nią eksplodowała, wyrzucając wodę na kilkanaście metrów w górę. Maria obejrzała się i zobaczyła, jak na powierzchnię wypływa nieruchomy, tłusty rybi brzuch. Trzecia amfibia powitała go deszczem ołowiu, srebra i drewna.
Maria, słysząc świst kuli nad uchem, rzuciła się biegiem w kierunku lasu.
Czuła jak krew gna jej po żyłach, jak serce bije w tempie niewyobrażalnym dla zwykłego śmiertelnika, jak ciało przygotowuje się do wykonywania wyuczonych, zabójczych sekwencji ciosów. Jej zmysły wyostrzyły się do tego stopnia, że mrok nocy był dla niej jasny jak środek dnia, a zapach prochu, krwi i dymu nie przeszkadzały wyczuć smrodu smoka na wzgórzu za lasem. Poruszała się szybko jak błyskawica, uderzała precyzyjnie i bez litości.
Chciało jej się śmiać, tańczyć z mieczem w dłoni i śpiewać starodawne pieśni.
To była bitwa - żywioł Lupusaidów.
Pierwszego Kattajczyka dorwała zaraz za pierwszym drzewem. Chwyciła go za kark i cisnęła nim w dal, aż wylądował na drugim brzegu rzeki. Kula następnego odbiła się od jej pancerza, wywołując u niej wybuch radości. Doskoczyła do przerażonego chudzielca i cięła go w brzuch. Zgiął się w pół z jękiem, a jej nozdrza uderzył wstrętny odór treści jelitowej. Słysząc za sobą szelest zgniłych liści, odwróciła się, tnąc na wysokości gardła. Ścięła czubek głowy niziutkiego Kattajczyka, który padł jak bela u jej stóp.
W ostatniej chwili uchyliła się przed nadlatującym pociskiem. Doskoczyła do uzbrojonego w stary karabin partyzanta i przeszyła go na wylot mieczem.
Rozejrzała się szybko i ruszyła za umykającymi w głąb lasu Kattajczykami. Co chwila jakiś zatrzymywał się, by oddać strzał, zaraz jednak padał z rozpłataną czaszką czy rozciętym gardłem. Kolejni padali od kul starających się nadążyć za Marią Salvatora i Warusa.
Szło za łatwo.
Nagle uciekający rozstąpili się, a Czarna dosłyszała wokół siebie skowyt i wycie dzikich bestii.
Zatrzymała się i spróbowała rozpoznać przeciwnika. Było ich wiele. Słyszała wilki, wyjące w rytm monotonnej pieśni zaklinaczy. Czuła smród leszych i borowych, odór ciał nieumarłych.
– Będzie ostro... – rzuciła do nadbiegających Salvatora i Warusa. Ci stanęli do niej plecami i ponaglili Strzelców i Pogromców. Jeden z Murzynów kulał, trafiony w stopę, mimo to nadal strzelał i rzadko chybiał.
Maria już miała ruszyć pomóc rannemu, gdy ten zatrzymał się i wrzasnął przerażony. Uniósł karabin, lecz nim zdążył wypalić, leszy przyszpilił go długimi pazurami do ziemi. Inny już szykował się do skoku na Salvatora. Ten, bez mrugnięcia okiem, najpierw wypalił w łeb jemu, potem posłał ostatni pocisk z magazynka w oko bestii, która zabiła rannego Pogromcę.
– Maria – powiedział spokojnie, wskazując na uciekających Kattajczyków, po czym sięgnął po nowy magazynek. – Wykończ ich, my sobie poradzimy. Nie chcę mieć ich za plecami.
– Jasne...
Rzuciła się w pogoń, gotowa zabijać bez litości. Jakiś borowy zastąpił jej drogę, jednak jedno cięcie w małpią twarz powaliło go na ziemię. Przeskoczyła nad podrygującym ciałem i dopadła grupkę Kattajczyków, próbujących strzelać salwami. Pociski odbijały się od jej pancerza, tylko potęgując jej zapał.
Wpadła między nich, tnąc i rąbiąc, nie zważając na prośby o litość czy panikę w oczach. Bardziej przejmowała się dzikimi wrzaskami dobiegającymi ją od strony towarzyszy.
Kolejna kula uderzyła o pancerz, zaraz potem rozdzwoniły się dziesiątki innych. Któraś zadzwoniła o szybkę wizjera, lekko ją zadrapując. Maria obróciła się w stronę nadciągającego mieszanego oddziału złożonego z nieumarłych i Kattajczyków. Rzuciła się na nich, uniesiona ferworem walki.
Szerokim cięciem zdekapitowała trzech Kattajczyków, następne przecięło na pół nieumarłego w pogrzebowym garniturze. Zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem purpurowego płomienia.
Wtedy potężny cios w plecy powalił ją na ziemię. Z ledwością utrzymała miecz w dłoni, lecz szybko zerwała się na równe nogi, tuż przed tym jak ciężki młot wbił się w rozmiękłą ściółkę. Dzierżący go wampir w białym garniturze wyszczerzył kły i uśmiechnął się tryumfalnie.
Uniósł broń i zamachnął się szeroko, lecz Maria była zbyt szybka.
Cięła od dołu, rozcinając krocze, brzuch i mostek. Wnętrzności nieumarłego eksplodowały jasnym płomieniem. Jednak krwiopijca nie poddawał się łatwo. Opuścił młot, o włos chybiając Marii, która uskoczyła w bok i bezlitośnie skorzystała z nadstawionego karku. Głowa wampira upadła na ziemię, a jego ciało ogarnęły płomienie.
Nie miała czasu odpocząć. Ze wszystkich stron otaczali ją wrogowie. Uzbrojeni w stare karabiny i różnoraką broń białą nieumarli, Kattajczycy i wampiry. Trzymali dystans, czasem tylko marnując amunicję na zarysowanie jej zbroi. Sama Maria wolała się oszczędzać, unikać niepotrzebnych szarż.
W końcu tłusty ożywieniec z rzeźnickim toporem w ręce rzucił się na nią, a za nim ruszyła reszta. Ścięła głowę prowodyrowi, potem rzuciła się w wir walki, siekąc i rąbiąc jak szalona. Miecz zdawał się coraz lżejszy, coraz ostrzejszy i coraz lepiej wyważony. Przecinał skórę, kości, drewno i stal jak powietrze. Znów ogarniała ją bitewna gorączka. Nie zważała na dzwoniące o pancerz kule, czy rysę na szkle wizjera.
Po niecałej minucie została sam na sam z wychudłym starcem odzianym w wilcze skóry. Poruszał bezzębnymi wargami, starając się przywołać jedną ze swoich sfor. Maria dojrzała już nadbiegającą watahę, prowadzoną przez wielkiego, czarnego basiora. Nie miała ochoty i czasu się z nimi patyczkować. Uniosła ziemi mały kamyk i cisnęła nim w stronę wilkołka. W chwili, gdy pocisk przebił na wylot czaszkę zaklinacza, wataha zawróciła.
Widząc umykającego Kattajczyka, Maria rzuciła się w pogoń. Dopadła go na skraju lasu. Gdy otarła z wizjera krew tryskającą z przeciętej tętnicy, mogła ogarnąć wzrokiem otwartą przestrzeń przed sobą.
Ustał już ostrzał z granatników, pojazdy Pogromców wycofywały się, zostawiając za sobą rozoraną oponami błotnistą ziemię, dwa płonące wraki i jeden wywrócony wóz bojowy. Dalej razili przy tym ogniem i błyskami światła ścigających ich motocyklistów i różnorakie czworonożne bestie. Zachmurzone niebo rozbrzmiewało rykami żmijów, szczękiem karabinów i warkotem silnika samolotu. Około dwudziestu pozostałych Kattajczyków w towarzystwie kilkunastu nieumarłych wycofywało się w stronę wzgórza, na którym rozsiadł się wielki, długi na co najmniej dwadzieścia metrów smok. Maria jak dotąd tylko słyszała o wyrmach, ale wiedziała, że zabić takiego to nie lada wyzwanie.
Jak na złość, wzgórze, na którym rozsiadła się gadzina było punktem, gdzie miała się spotkać z Erykiem i Franco. Słysząc za sobą szczęk karabinu, obejrzała się i spojrzała na doganiającego ją Salvatora. Był sam. Spodziewała się strat, ale nie aż takich. Dopiero ułamek sekundy później zauważyła Warusa, pomagającemu iść jednemu ze Świętych Strzelców i osłaniającego ich Pogromcę. Za nimi biegli dwaj pozostali Strzelcy, którzy porzucili karabiny i sięgnęli po długie, zakrzywione miecze.
Wtedy usłyszała dobiegający z niebios ryk dzikiej bestii. Z nieba spadał śmiertelnie ranny żmij, tryskając z rany na piersi snopem błyskawic. W szponach trzymał pozbawioną jednego ze skrzydeł awionetkę. Brakujący płat spadał nieco wyżej, ciągnąć za sobą smugę płonącego paliwa.
Po ułamku sekundy żmij, samolot i skrzydło uderzyły w ziemię, znikając w chmurze ognia, błyskawic i dymu.
Maria zaklęła cicho, po czym spojrzała na towarzyszy, wskazała na wzgórze i krzyknęła:
– Sami nie damy rady!
Salvvator spojrzał na zbierającą się u stóp wzniesienia gromadę nieumarłych, Kattajczyków i bestii przytaknął krótko.
– Musimy czekać na resztę – oznajmił, ładując do karabinu ostatni magazynek. – Ale nudzić się nie będziemy.
Rzeczywiście, od strony wzgórza biegła w ich stronę grupa złożona z młodych kobiet i mężczyzn w modnych, acz niezbyt praktycznych w bitwie strojach. Śmierdziało od nich krwią, starymi trupami i perfumami.
– Stara Gwardia Lilith – warknął Warus, strzelając bez większego celowania. Któraś z wampirzyc zachwiała się, ale nadal biegła dalej. – Będzie ciężko...
– Ale wesoło – zaśmiał się Salvator, trafiając jednego z krwiopijców w krocze. Wampir ryknął z bólu, a oni ryknęli śmiechem. W odpowiedzi półnaga szatynka uniosła w górę lufę karabinu snajperskiego. Nim ktokolwiek się obejrzał, kula odbiła się od napierśnika Warusa, następna powaliła na ziemię Pogromcę stojącego obok Salvatora. Murzyn zaklął, wycelował i trafił snajperkę w twarz. Jej głowa rozpadła się na tysiąc kawałków, a z tętnic eksplodowały purpurowe płomienie. Reszta krwiopijców wydała z siebie wściekły wrzask i ruszyła do natarcia. Gdy dobiegli do pierwszych drzew, było ich o dwóch mniej, kilkoro było rannych, lecz nienawiść dodawała sił pozostałym.
Warus dobył swojego zakrzywionego miecza tuż przed tym, jak umięśniony drab w czarnym smokingu zamierzył się na niego kataną. Wampir nie był dość szybki i ostrze Czarnego wbiło się głęboko w jego trzewia. Salvator nawet nie sięgał po swoją maczetę. Chwycił nadbiegającą z szablą krótko ściętą blondynkę za ramię, wytrącił jej broń z ręki, po czym jednym wprawnym uderzeniem wybił jej przednie zęby wraz z kłami. Następnie cisnął ją na ziemię i rozdeptał jej głowę. Dopiero wtedy Maria pojęła, jak wielka jest siła tego człowieka. Widząc zaś wyraz jego twarzy, musiała zauważyć, jak wielką radość sprawił mu chrzest pękającej pod butem kości.
Jej samej przyszło zmierzyć się z dwoma uzbrojonymi w metalowe kije bejsbolowe długowłosymi bliźniakami w koszulkach zespołu rockowego. Od początku kierowali się w jej stronę, korzystając z osłony draba z kataną. Uderzyli ją w głowę jednocześnie, z obu stron. Byli szalenie szybcy, przerażająco silni. Wizjer hełmu rozpadł się na dobre, Marii zaszumiało aż w głowie. Czuła na policzkach ucisk odkształconego hełmu, kawałek szkła utkwił jej tuż pod okiem.
Poczuła jak zalewa ją fala wściekłości. Kopnęła jednego z bliźniaków w brzuch, drugiego cięła mieczem. Kopnięty upadł pięć metrów dalej, cięty odskoczył na czas, choć płomienie z rozciętej piersi zaczynały już trawić koszulkę. Uniósł kij, by zadać następny cios, lecz Czarna uskoczyła przed nim i cięła go po rękach. Z kikutów rąk wyprysnęły dwie fale płomieni, Maria ledwo uchyliła się, unikając poparzenia. Oślepiona blaskiem ognia nie zdążyła umknąć przed atakiem jego brata, który ciosem w plecy powalił ją na ziemię.
Wypuściła z ręki miecz, który zaraz wpadł w ręce powalonej przez Ieasu wampirzycy. Czarnowłosa upiorzyca najpierw zacisnęła palce na rękojeści, lecz nim zdążyła wstać, ryknęła z bólu, wbijając wielkie oczy w skwierczącą skórę dłoni. Ippończyk najpierw ciął ją w głowę, potem doskoczył do wampira próbującego przygwoździć Marię resztką kija.
Ten zauważył go o sekundę za późno, by się uchylić przed ostrzem katany. Posrebrzana stal przebiła się przez czaszkę, rozcinając głowę krwiopijcy na dwie części. Mimo to ranny wampir dalej żył. Odwrócił się w stronę Ieasu, ten jednak zaraz pchnął go w serce.
Maria natychmiast na czworakach dopadła miecza, roztrącając zwęglone kostki palców krztuszącej się dymem z płonących płuc wampirzycy. Cięła po łydkach pędzącego z zakrwawionym toporem blondyna, po czym rąbnęła go na wysokości pasa. Przecięty na pół krwiopijca wrzasnął krótko, nim Ieasu wbił mu miecz w podstawę czaszki.
Czarna podniosła się i zobaczyła jak Salvator ścina maczetą dwóch ożywieńców i rozwala kopniakiem głowę następnego. Gdy ten nadal zamierzał się na niego sztachetą, przeciął go w pół, po czym bez chwili wytchnienia rzucił się na ostatniego w okolicy członka Starej Gwardii. Maria nie miała czasu się temu przyglądać, zajęta falą ożywieńców i niższych wampirów. Dopiero gdy przegniłe zwłoki staruszki w kwiecistej chuście na głowie padły pod jej ciosem i więcej się nie poruszyły, zobaczyła, że wampir w poszarpanej, falbaniastej koszuli walczy nie tyle z wielkim Murzynem, ile z chęcią ucieczki przed nim i wolą Lilith zmuszającą go do walki. Krwiopijca odskakiwał od niego, umykał kilka kroków dalej, szczerzył kły, jakby starając się odstraszyć Łowcę, który zdawał się tym wszystkim strasznie rozbawiony.
– No, Amadeo! – zawołał, gdy ten po raz kolejny skrył się za drzewo. – Boisz się mnie?
W końcu Salvator znudził się gonitwą i cisnął maczetą w plecy wampira. Ten padł na ziemię, próbując się czołgać, lecz Łowca był już nad nim.
– Na litość boską, daruj! – wrzasnął jękliwym głosem Amadeo, gdy potężne dłonie chwyciły go za podbródek, a podkuta podeszwa oparła się na plecach. – Wybacz!
Salvator splunął mu na czuprynę, po czym zaparł się i jednym, mocarnym szarpnięciem oderwał mu głowę od tułowia. Ciało wampira zasyczało, z szyi i rany wytrysnęła ciemna, gęsta krew. Łowca uniósł głowę wampira na wysokość oczu i splunął raz jeszcze, tym razem prosto między dogasające resztki oczu. Potem cisnął nią daleko przed siebie, po czym wyszarpnął maczetę z wysuszonego trupa.
Maria zdjęła hełm i ogarnęła wzrokiem pole walki. Las zasłany był ciałami Kattajczyków, borowych, leszych i nieumarłych, oświetlonymi płonącymi szczątkami Starej Gwardii Lilith. Warus wraz z Ieasu dobijali tych, którzy jeszcze mieli siły ruszać kończynami. Pozostali dwaj Święci Strzelcy padli – Noryakiego znaleźli przebitego widłami, Heikemu ktoś zmiażdżył głowę młotem. Ostatni ocalały Pogromca miał rozoraną pazurami twarz i długą, ale płytką ranę na piersi. Był zdolny walczyć, ale niewiele to zmieniało w ich sytuacji. Była ich piątka, wzgórze, na którym mieli się spotkać Maria, Franco i Eryk obsiadły wojska nieprzyjaciela. Nadal było tam około setki różnych bestii i ludzi.
I oczywiście wyrm, na którego grzbiecie dostrzegli siedzisko a w nim drobną, rudowłosą postać. Salvator na jej widok uśmiechnął się szeroko, aż ogień odbił się w stalowych zębach.
– Sophie de la Fleur... – mruknął cicho jakby z rozrzewnieniem. – Kopę lat.
– Znasz ją? – spytał Warus, ładujący magazynek do karabinu. Jego pancerz zyskał wiele nowych rys, lecz hełm był nadal cały.
– Stara znajomość – odparł Murzyn, poważniejąc. – Jest twarda, ale ma swoje słabości. Na przykład jest mściwa. Łatwo mi będzie ją wywabić na dół, ale ta bestia...
– Zostaw ją mnie... – powiedziała Maria, widząc, że jej zbroja ma wiele braków. Gdzieś straciła jeden nagolennik i pół naramiennika. – Co z resztą?
– Musimy jakoś czekać na atak naszych... – Ranny Pogromca mrużył zalewane krwią lewe oko. – Albo mogę skoczyć po tych, co zostali przy brzegu.
– Idź i znajdź coś do odkażania... – przytaknął mu Salvator, widząc jego rany. – Jak się w ogóle nazywasz, synu?
– Kali Bere – odparł z dumą Murzyn. – Z Równin Korkowych.
– Więc, Kali: idź. My tu jakoś wytrzymamy – zapewnił Warus, nie widząc nigdzie wraków amfibii. Musieli dalej walczyć na rzece. – Maria, idź z nim.
– Tak jest!
Maria ruszyła szybko wytyczoną przez zwłoki Kattajczyków ścieżką, uważnie wypatrując wszelkiego zagrożenia. Idący za nią Pogromca co pewien czas przystawał, dysząc ciężko. Starała się pilnować, by nie zostawiać go za bardzo w tyle, jednak ten szedł coraz wolniej i wolniej. Gdy zobaczyli brzeg rzeki, Maria starała się usłyszeć odgłosy walki.
W całej okolicy było cicho, jak makiem zasiał. Jedynie gdzieś w oddali pobrzmiewały silniki, a gdzieś w chmurach ryczały żmije. Wiatr szumiał w konarach drzew, szumiała Białka. Nie widziała żadnych śladów opon na brzegu, więc prawdopodobnie zaraz po wysadzeniu desantu amfibie odpłynęły, by zgodnie z planem ostrzelać rezydencję nad rzeką.
Rzuciła okiem na Kalego, który teraz już słaniał się na nogach. Z ran ciekła mu gęsta ropa, całe czoło zrosił mu pot, choć po samej walce był nadal spokojny. Podejrzewała, że raniła go któraś z wampirzyc, które mimo tego, że zużywały niemal całą pitą krew na zachowanie pięknego ciała, nie przestawały być kilkusetletnimi trupami.
Nie dałby teraz rady pięciolatkowi, o strzelaniu nie wspominając. Maria miała nadzieję, że jego koledzy w miarę szybko odtransportują go na lotnisko. Jeśli dożyje końca walki, a na to się nie zapowiadało.
Zwłaszcza że od strony rezydencji dziarsko kroczył ku nim wielki, ubrany w mundur mężczyzna z bojowym toporem na długim trzonku. Jego oczy błyszczały czerwienią, spomiędzy poplamionych krwią warg błyszczały wampirze kły. Za nim szła wysoka, ubrana tylko w skórzaną kurtkę długowłosa blondynka. Jej czerwone usta także splamione były krwią, lecz szła mniej pewnie niż jej towarzysz, który widząc Marię i słaniającego się na nogach Pogromcę zaczął pogwizdywać.
– Ja ci zaraz... – wystękał Kali, unosząc karabin. Wampir uśmiechnął się, widząc wycelowaną w niego lufę.
– Dawaj, brudasie – prychnął.
Huk wystrzały, brzęk odbijającej się od stali kuli i jęk chwytającego się za serce Pogromcy zlały się w jedno. Maria doskoczyła do wampira, próbując ciąć go w twarz, lecz ten zasłonił się styliskiem topora i kopnął ją w pierś. Upadła, lecz zaraz zerwała się, próbując znaleźć lukę w obronie przeciwnika. Ten jednak był zbyt szybki, jego topór zdawał się niezniszczalny.
Chciała poprzez przerzucenie pozbawić go broni, ale nie była w stanie tknąć materii ani jego ciała, ani topora. Wyczuł jej starania i uśmiechnął się paskudnie.
– Nie ze mną te numery, Suko... – wycedził przez kły. – Potrenujemy trochę...
Uskakiwała przed niesamowicie szybkimi rąbnięciami i starała się unikać kopnięć i ciosów pięści wampira, ten umykał przed jej pchnięciami i ripostami. Jego towarzyszka zajęła się wysysaniem krwi z ciała Kalego.
W końcu zrozumiała, że nie jest w stanie go pokonać. Nie miała jak wezwać pomocy, wątpiła, by Salvator ruszył jej z pomocą. Wściekła na samą siebie i na chłepczącą krew wampirzycę, po następnym zgrzycie stali o stal, odskoczyła na kilka kroków i pociągnęła za niewielką zawleczkę tuż pod szyją.
Zapięcia zbroi opadły luźno, co nieco zaskoczyło wampira, zaraz jednak poczuł co się święci. Chciał uderzyć Marię z góry, ta jednak uniknęła ciosu i już po sekundzie była w pełni przemieniona. Płyty pancerza znów były na swoim miejscu, tym razem jednak wystawało spod nich sporo sierści.
Czarna wilkołaczyca warknęła i najpierw zamierzyła się na wroga mieczem, a gdy ten się zasłonił, błyskawicznie rąbnęła go łapą.
– Suka! – wrzasnął krwiopijca, gdy pazury rozorały mu twarz. Teraz to on więcej się bronił, zaskoczony zmianą strategii i stylu walki. Maria nie dawała mu sekundy na wytchnienie, rąbiąc i drapiąc chaotycznie.
W końcu przyparła wroga do przystani. Gdy była już bliska sięgnięcia sztychem miecza gardła wampira, usłyszała za sobą syk wampirzycy. Odruchowo odwróciła się i cięła na wysokości gardła. Trafiła nieumarłą w nasadę nosa, ścinając jej czubek głowy.
Zamknęła oczy, gdy czerwono-zielona, śmierdząca maź zalała jej pysk. Nie rozwierając powiek, odbiegła na kilkanaście kroków, starając się ściągnąć ohydztwo z sierści. Za nią wampir wył przeciągle nad trupem swojej towarzyszki.
Wiedziała, że w ciągu kilku najbliższych sekund będzie musiała być gotowa do jeszcze cięższej walki. Nie liczyła na to, że krwiopijca będzie tak zszokowany, jak Edh Vaardh i nie przeliczyła się. Już po chwili dyszący żądzą zemsty wampir biegł w jej stronę, złorzecząc cicho. Odbiegła kilka kroków, by wśród pni drzew uniemożliwić mu branie zamachów toporem.
Tym razem się przeliczyła. Przeklęta broń przecinała drzewa jak zapałki i oprócz gniewu nieumarłego Maria musiała radzić sobie z walącymi się na głowę pniami. Uskakiwała, jak mogła, modląc się, by przeciwnik popełnił w szale jeden, cenniejszy od złota błąd. Ten jednak zdawał się czerpać z szału same korzyści - siłę, szybkość i precyzję.
Unikając kolejnego straszliwego ciosu z góry, potknęła się o powalony pień. Nie myśląc wiele na widok opadającego po raz kolejny ostrza, spróbowała się przerzucić za plecy wampira.
Poczuła, jak zaplanowany tor lotu wykrzywia się i przez sekundę była pewna, że wbije się w jakieś drzewo, albo znajdzie się głęboko pod ziemią. Zamiast jednak ciężaru zgniatającego go pnia czy przyduszającej gleby poczuła, jak w sierść wbijają jej się ciernie. Z początku chciała się zerwać, wyplątać z ciernistych krzewów, ale słysząc, jak wampir klnie i wyzywa ją od tchórzy, uznała, że najlepiej będzie zrobić to po cichu.
Wyszarpując spomiędzy kudeł gałęzie, dostrzegła zwróconego do niej plecami wampira. Stał wśród powalonych drzew, wściekły bardziej niż po stracie towarzyszki.
– Wracaj, Suko! – wrzeszczał, wygrażając toporem w kierunku, w którym myślał, że uciekła. – Wracaj! Chcę ci wypruć flaki!
Przez sekundę przygotowywała się do skoku, opierając tylne łapy o korzeń, drugą sekundę czekała, aż wróg zajmie odpowiednią pozycję, po czym, wytężając wszystkie siły, skoczyła w jego stronę.
Wampir był tak zaskoczony, że aż dał się powalić. Ledwo zasłonił się styliskiem topora przed ostrzem Pogromcy. Za to pazury Marii werżnęły się głęboko w jego kark, zgrzytając o kręgosłup i ciągnąc za sobą smugę krwi. Wykorzystując impet, okręciła się wokół pnia drzewa i uderzyła ponownie. Tym razem pazury rozorały mu pierś, lecz wampir był gotowy do walki. Wyhamowała i zaraz musiała kryć się przed nadlatującą kłodą. Następna rozbiła się pół metra od niej, kolejna o centymetry minęła jej lewe ucho.
Zawarczała wściekle i lekko uniknęła następnego pocisku. Widząc nadlatujący skośno ścięty pień osiki, uchyliła się i chwyciła go w połowie. Wykorzystując jego pęd, obróciła się i cisnęła trzymetrowym kołkiem, celując w pierś wampira.
Ten jednak rozrąbał pocisk toporem i zaklął szpetnie. Spojrzał gniewnie na podnoszącą kolejną kłodę wilkołaczycę. Potem wciągnął kilka razy powietrze, wytrzeszczył oczy i szepnął przerażony:
– Niedobrze, kurwa... Trzeba spierdalać w podskokach...
Po czym minął osłupiałą Marię i przeskakując pnie powalonych drzew i kępy ciernistych krzaków, uciekł. Czarna cisnęła jeszcze za nim kłodą, ale uskoczył ułamek sekundy przed tym, jak osika dosięgła jego piersi.
– Poznałaś już pana Knudsona... – zażartował Salvator, wychodząc zza gałęzi brzozy.
Warknęła potakująco. Nie było sensu mówić w verganie.
– Poszła zielona flara – rzucił Salvator, wskazując zasnute dymem niebo – za pięć minut na wzgórzu.
– Khe?(1) – spytała, nie zastanawiając się, czy Salvator zrozumie. O dziwo, olbrzym domyślił się, o co chodzi. Albo znal verganę.
– Mamy ich ściągnąć ze wzgórza – odpowiedział. – Wtedy uderzy na nich szarża Pogromców.
Ruszyli w stronę miejsca, skąd Warus obserwował wzgórze i przyznali, że biegnąca w kierunku rezydencji asfaltowa droga pozwoliłaby rozpędzić się tak, że sam Sohar w swoim Rydwanie rozsiekłby co najmniej połowę nieprzyjaciół. Salvator uznał, że wywabienie ujeżdżającej smoka wampirzycy będzie dziecinnie łatwe.
– Mam z nią stary zatarg... – wyznał. – Kiedyś nazywała się Lilianne, ale od kiedy wyrwaliśmy z panem de Castre jego żonę z przekleństwa Lilith... Długa historia... W każdym razie przeze mnie nazywa się Sophie, a nienawidzi tego imienia.
– Dobra, a co z bestią? – spytał Warus, z niepokojem patrząc na wielkie cielsko wyrma. Wokół niego ghule kopały szańce, a kilkunastu Kattajczyków ustawiało CKM-y.
– Tym też się zajmę – zaproponował Salvator. – Reszta jest wasza. To chyba ostatki ich sił na otwartym polu.
– Kilkunastu dalej siedzi w starej rezydencji, – przypomniał Warus – ale nimi zajmą się nasi. Hankson informował o jeszcze jednym żmiju do zestrzelenia. Jeszcze tylko nasza jazda nawróci i zaszarżuje...
– To, czemu tu jeszcze stoimy? – spytał Salvator, ruszając w stronę obwarowanego wzgórza. Inni, wzruszywszy ramionami, poszli za nim. Trzymali się na razie kilkanaście kroków za nim, ale doskonale słyszeli, jak wciąga powietrze, by ryknąć tak głośno, że aż pole rozbrzmiało echem jego słów: – Sophie! Ruda małpo! Czego chowasz się na tej górce?! Chodź! Pokaż, że masz jaja, bo cycków to nadal u ciebie nie widzę!
– Ty skurwysynu w dupę jebany! – ryknęła w odpowiedzi wampirzyca. – Urżnę ci jaja i sobie przyszyję!
W jednej chwili wielkie cielsko smoka poderwało się do góry i miażdżąc CKM wraz z obsługą, popędził w dół zbocza. Jadąca na jego grzbiecie ciskała gromy z trzymanego w ręku berła, wyraźnie celując w Salvatora. Ten nic sobie nie robił z eksplodujących wokół snopów iskier, idąc powoli na spotkanie z rozpędzoną bestią.
Maria, Warus i Ieasu rozstąpili się, widząc, że reszta wojsk wroga idzie w ślady wampirzycy.
Smok wpadł na Salvatora z impetem i przez chwilę, zdawało się, że zmiażdżył Łowcę swoją masą. Maria jednak nie miała czasu na oglądanie tego starcia, gdyż już szedł na nią Kattajczyk z zardzewiałą szablą. Skoczyła na niego i rozerwała mu tętnicę. Jego towarzysze odskoczyli i jakby dopiero wtedy uświadomili sobie, że mają przecież broń palną. Kule brzęczały na pancerzu Czarnej, odbijały się głucho od odsłoniętej skóry twarzy.
Pod tym gradem kul rąbała mieczem, wyrywała ramiona i przegryzała karki. Szla naprzód, zostawiając za sobą trupy i kaleki. Jakiś Paryjczyk zamachnął się na nią czekanem, ale nawet nie zadrapał jej skóry. Odwróciła się i potężnym uderzeniem odtrąciła go kilkanaście metrów dalej.
Zaśmiała się, widząc, jak topnieją szeregi wroga. Warus szedł niemal równo z nią, kładąc pokotem nieumarłych, Kattajczyków, Paryjczyków i dwa wielkie, podobne do żółwi demony. Ieasu także nie próżnował, choć bez tak solidnego pancerza, musiał nieraz umykać w tył i korzystać z różnych zasłon. Na jego szczęście, jego wrogowie bezmyślnie strzelali w jego stronę, nawet gdy zasłaniał go rząd ich towarzyszy broni.
W końcu jednak Ippończyka opuściło szczęście. Kattajska kula raniła go w brzuch, dokładnie w szczelinę między płytami pancerza, gdy wznosił miecz, by ciąć w przegniłą czaszkę topielca. Ten wyciągnął ku niemu pokryte szlamem łapska, zaraz też rzucili się na niego wszyscy, którzy dotąd umykali przed jego ostrzem.
Maria ryknęła dziko i, przeciąwszy w pół pulchnego Kattajczyka, runęła ku wyjącej gromadzie. Kilku odskoczyło, lecz reszta nie miała szans w starciu ze wściekłym lykantropem. Gryząc, szarpiąc, drapiąc i rąbiąc, Maria przedzierała się przez skłębione ciała. Kilka razy na jej zbroi zadźwięczało wrogie ostrze, raz jakiś borowy spróbował wbić palce w oczodoły, ale w końcu wrogowie rozpierzchli się we wszystkie strony.
Gdy dotarła do walecznego Ippończyka, ten już nie żył. Pazury potępionych i bagnety opętanych wdarły się we wszystkie możliwe szczeliny pancerza. Zaklęła cicho i spojrzała stronę walczących ze sobą Salvatora i Sophie.
Nie widziała nigdzie smoka - żywego czy martwego, za to wampirzyca zdawała się równą przeciwniczką dla olbrzymiego Łowcy. Ścierali się raz za razem, krzesząc iskry, gdy zderzały się maczeta i rzeźbiona laska.
– Skurwiel! – wrzeszczała Sophie, gdy ostrze po raz kolejny świszczało jej koło ucha.
– Suka! – syczał Salvator, gdy paznokcie wampirzycy dosięgały jego skóry.
Zajęci walką Czarni nie mieli jak się wtrącić, gdyż już od strony starej rezydencji pędziło ku nim blisko pół setki pomniejszych wampirów. Wielkie oczy odbijały blask ognia, blade, wychudłe twarze zwracały się w stronę wrogów, kościste dłonie o długich palcach zakończonych pazurami ściskały różnoraką broń – od pik po łuki i kusze.
Tak uzbrojeni, mogliby bronić się w podziemiach o rana. Maria nie wiedziała, dlaczego wyszli na otwartą przestrzeń. Mogła ich zmieść pierwsza lepsza szarża, nawet klasycznej kawalerii. Jej wątpliwości rozwiała jednak Sophie, która na widok swoich pobratymców wrzasnęła:
– Do mnie! Wszyscy do mnie! Knudson! Natych...
Nagle jej głos ucichł jakby ucięty mieczem. Maria poczuła poznany niedawno zapach i aurę przeklętego topora. Widząc, że szarża wampirów zamiera, rzuciła krótkie spojrzenie za siebie.
Wampir, który walczył z nią nad rzeką, stał z zakrwawionym toporem nad skwierczącym trupem wampirzycy. Porwał czym prędzej laskę, którą walczyła Sophie i, umykając przed zaskoczonym Salvatorem, minął niemniej osłupiałą Czarną. Wdrapał się na szczyt wzgórza i ryknął, wznosząc nad sobą berło Hadesa:
– Od teraz ja tu rządzę!
Wszyscy zamarli. Nawet Warus i Salvator wycofali się lekko, nie wiedząc, jak teraz potoczy się bitwa. Nowy, samozwańczy wódz rzucił krótkie spojrzenie w stronę gnących się w ukłonach podkomendnych i wydał swój pierwszy rozkaz:
– Odwrót! Do rezydencji!
Krwiopijcy i reszta armii demonów natychmiast skierowali się w stronę brzegu rzeki. Maria chciała się rzucić za nimi, by szarpać maruderów i choć trochę przerzedzić ich szeregi. Zatrzymał ją Salvator.
– Czekajmy na Franco i Eryka – poradził. – Knudson to stary wyga, sami nie damy rady. Zresztą, już widzę światła Rydwanu Sohara.
– Oby Lupem przeżył... – westchnął Warus, spoglądając w stronę kryjącego się w rezydencji tłumu nieumarłych. – To potężny wampir i potężne klątwy ciążą na tej broni.
Rydwan zatrzymał się pół metra od nich, bryzgając naokoło krwawym błotem. Z ostrzy sterczących z felg skapywała na wpół zakrzepła krew. Sohar wyskoczył zza kierownicy, za nim dwóch Pogromców i dwaj Czarni. Wszyscy byli umazani krwią, jeden z Murzynów był lekko ranny w ramię.
Przywódca Pogromców najpierw zdziwił się na widok stojącego tuż obok Salvatora wilkołaka, zaraz jednak opuścił broń.
– Gdyby nie to, że Salvator nie dałby ci tak długo pożyć, odstrzeliłbym ci łeb za kilometra – zapewnił.
– Ty już się nie chwal – ostrzegł go Warus, opierając się na mieczu. – Bo nie znasz jeszcze wszystkich możliwości tej panny. A jak sytuacja w polu?
Sohar skrzywił się, zaraz jednak odparł:
– W polu czysto. Straty mam niewielkie, ale gdy tu jechaliśmy, ten przeklęty smok skoczył na nas i porwał Lupema.
Serce Marii zamarło na sekundę. Bała się, że dla ojca Eryka był to koniec bitwy. Słysząc ryk bestii, puściła się biegiem w stronę otwartej przestrzeni za lasem. Franco jednak już biegł jej na spotkanie, dysząc ciężko.
– Spieprzył skurwysyn... – wydyszał Lupem, mijając ją. Jego pancerz pokryty było siecią szerokich rys. Smok może i był wielki, ale nie miał nazbyt ostrych pazurów. – Potem się nim będziemy martwić. Mamy większy problem...
Maria spojrzała w stronę lasu, skąd przybiegł Franco. Wychodziło z niego już kilka odzianych w czarne szaty sylwetek. Czarna zaklęła głośno, widząc twarz idącej kilka metrów za nimi kobiety. W jej ręce lśnił krwawym blaskiem sztylet, lecz to nie jego bała się Maria.
Salvator zakrył uszy dłońmi i przypadł do ziemi, by nie słyszeć jękliwego płaczu niosącego się po polu. Warus spróbował zrobić parę kroków, ale zachwiał się i upadł. Franco stał, drżąc na całym ciele, aż dzwoniły jego zęby.
– Pchlarz! – wyła przywódczyni upiorzyc. Czarna poczuła, jak trwoga opada jej serce, a świat staje się nagle zimny i pusty. – Pchlarz i Suka! Zde...
Gdy Maria miała już osunąć się w Otchłań, krzyk Banshee, wygnanej córki Lupusa, umilkł. Zastąpiło go bojowe, rytmiczne wycie wielkiego, zakutego w czarną zbroję lykantropa, kroczącego powoli na czele grupy uderzeniowej. Czterej Czarni i prowadzeni przez odzianego w srebrne kimono Nagatę Święci Strzelcy mieli do czasu sformowania Klina proste zadanie - dobijać to, co jakimś cudem umknie spod miecza Eryka.
Banshee spojrzała na urodzinowy prezent od Chana - pozbawiony słabych punktów pancerz ze Stali Rezerwatu i zawyła cicho. Wtedy kołek z kuszokołkownicy przebił najbliższą upiorzycę.
Banshee skoczyła w kierunku Eryka, skupiając na nim całą swoją moc. Choć jej śmiercionośne zawodzenie niosło się po całej okolicy, tylko Widłowski czuł, jak płyty pancerza wibrują w takt jej pieśni. Zaraz do chóru dołączyły się pozostałe upiorzyce, lecz je szybko uciszyli Maria, Warus i Franco. Wozy Pogromców wjechały na drogę, starając się nabrać rozpędu.
Eryk spokojnie zarzucił sobie kuszę na plecy i ruszył z mieczem w stronę przywódczyni upiorzyc.
Teraz to Banshee zdjął strach - jej śpiew umilkł, zaczęła powoli kierować się w stronę rezydencji, by schronić się pod skrzydłami Trzynastki. Zawsze wolała umknąć przed pościgiem i znaleźć inną okazję do gnębienia Lupusaidów, niż dać się zabić.
Maria, Franco i Eryk byli ostrożni - nie tylko dlatego, że Banshee była starą i podstępną nieumarłą, ale przede wszystkim dlatego, że chcieli mieć pewność, że ją uśmiercą. Było to marzenie i obowiązek każdego Lupusaidy.
Gdy już mieli się na nią rzucić, od strony rezydencji doszedł ich głos wampira, którego Salvator nazwał Knudsonem:
– Gdzie się spieszysz, Wygnana? – spytał, krwiopijca wymachując toporem, jakby chciał jeszcze raz sprawdzić jego wyważenie. – Chcę potańczyć z panem Widłowskim... Zaśpiewasz nam?
Za nim, szeroką nawą, kroczył tabun pokracznych, niezgrabnych sylwetek. Okrągłe, bezokie głowy szczerzyły wielkie, spiczaste kły. Z szerokich barów wystawały krótkie ręce, na których końcach, niczym bicze, ciągnęły się długie na kilka metrów macki. Wokół biegał rój szpetnych, pozbawionych jak gdyby skóry, czworonogich stworzeń. Z ich płaskich łbów co pewien czas wystrzeliwały długie, ruchliwe języki.
– Balici! – ryknął Warus, a wszyscy skupili się wokół niego. – Balici i psy Baala!
Widząc taki obrót sytuacji, Banshee spojrzała na Eryka i wysyczała:
– Z przyjemnością....

1 – „Co?”
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#28
XVII


Eryk posłał w stronę Banshee kołek i uskoczył przed atakiem Knudsona. Ten nie dał się za daleko ponieść impetowi i zaraz spróbował przeciąć Widłowskiego w pół. Lupusaida uniknął ostrza topora i zamierzył się, by rozłupać czaszkę wampira. Krwiopijca zasłonił się styliskiem topora i kopnął Eryka w pierś, choć celował dużo niżej. Wściekły likantrop warknął i uskoczył lekko, po czym odbił się i runął na wroga.
Stal zadzwoniła o stal, potem raz jeszcze i jeszcze raz. Walczący zadawali umykające ludzkiemu oku ciosy, zwierali się na ułamek sekundy, odpadali od siebie i ponownie ścierali, starając się jakkolwiek zranić przeciwnika.
Knudson wiedział, że każdy szerszy zamach to odsłonięcie się na atak, więc uderzał mniej potężnie, za to łatwiej blokując ostrze miecza, które raz za razem zbliżało się do jego serca. Jak na razie Eryk nie poczuł siły wampira, gdyż umykał spod ostrza i zasypywał go chaotycznymi cięciami. Gdy Widłowski spróbował przerzucić się za plecy wampira, poczuł, jak tor jego lotu zmienia się i wygina.
Gdy znalazł się w punkcie docelowym, poraziło go straszliwe, a krew uderzyła mu do głowy. Czuł, że spada, jednak nic nie widział prócz gęstych kłębów mgły. Nie wiedział, gdzie jest, a nie chciał ryzykować przerzucania w ciemno.
Gdy chmura została nad nim, zobaczył zbliżające się z zawrotną prędkością szczyty drzew. Nie mógł przerzucić się metr nad ziemię, gdyż nawet przerzucony, zachowałby aktualny pęd. Wbiłby się w ziemię na kilka metrów.
Widząc kątem oka ruch na skraju lasu, zaryzykował.
Obrócił się głową w dół i wycelował trzymany w obu łapach miecz w ziemię. Wtedy przerzucił się, obracając się w pionie o dziewięćdziesiąt stopni.
Szczyt brzozy zniknął mu sprzed oczu, zastąpiony przez chmurne niebo. Dalej nie był w stanie przerzucić się tak, jak chciał. Impet niósł go dalej w przód, jednak Eryk czuł, że lekko się wznosi. Spojrzał w dół - był zaledwie kilkanaście metrów nad głowami walczących ze sobą ludzi i demonów. Miał szansę wylądować bezpiecznie, jeśli tylko zbroja nie będzie mu zbyt przeszkadzać.
Stal kuta w Rezerwacie na szczęście jest dość lekka i spadający Eryk wrył się w ziemię tylko po kostki. Wylądował tuż przed zaskoczonym psem Baala. Umieszczone pośrodku płaskiego łba czerwone oko spojrzało na niego, potem zamrugały dwa rzędy drobnych oczek po bokach głowy. Eryk, nie czekając, aż bestia spróbuje go ugryźć, ciął ją mieczem. Trysnęła blada, niemal przezroczysta posoka.
Zaraz poczuł, jak jego kolana oplata macka Bality. Bolesny wizg kreatury rozniósł się po polu bitwy, gdy miecz odrąbał jej kończynę. Wściekły i okaleczony stwór próbował użyć drugiej macki jak bicza, jednak Eryk chwycił ją i szarpnął potężnie, powalając go na ziemię.
Wyszarpnął stopy z ziemi i kolejnym pociągnięciem przyciągnął demona do siebie. Ostrze miecza przecięło owalną głowę na pół, ta jednak dalej kłapała szczękami. Zirytowany lykantrop odrzucił przeciwnika w dal, zapominając o owiniętej wokół przedramienia macce. Balita przeleciał kawałek, po czym zatrzymał się gwałtownie, spadając na głowę swemu pobratymcy. Kreatury były ciężkie - wbiły się na dobry metr w błotnisty grunt.
Eryk odciął oplatającą przedramię mackę i rozejrzał się szybko. Wokół trwała chaotyczna rąbanina. Psy Baala pierwsze dopadły do ludzi i teraz niewiele z nich zostało na nogach. Pięć czy sześć diabelskich kundli kąsało opancerzone łydki, unikając skrzętnie maczety Salvatora. Powolniejsze, dwunożne demony wkroczyły do akcji później, lecz były dużo trudniejsze do uśmiercenia. Kilka chodziło z rozprutymi brzuchami, niemal każdy był solidnie podziurawiony kulami, po ziemi, niczym koszmarne węże, wiły się odrąbane macki. Jakiś bezgłowy stwór uniósł jednego ze strzelców i cisnął nim w dal. Zaraz potem odtrąciła jak szmacianą lalkę próbującego ją zajść od tyłu Franco.
Eryk rzucił się na Balitę, który oplótł swymi odnóżami Nagatę. Ippończyk trzymał jeszcze w dłoni katanę, jednak twarz miał poczerwieniałą, rozpaczliwie próbował złapać powietrze. Widłowski jednym cięciem odrąbał ręce demona, po czym wbił mu ostrze tam, gdzie spodziewał się zastać serce.
Wtedy dolne łapy oplotły mu macki, które dotąd dusiły Nagatę. Wyszarpnął miecz z piersi Bality, rąbnął go w pysk, rozciął mu gardło i schylił się, by uniknąć ugryzienia. Podnosząc się, rozpruł kreaturę od krocza po mostek. Ta nadal stała na nogach, starając się wbić zęby w pancerz Eryka.
Zachwiał się, próbując usunąć macki ze swoich goleni. Widząc rzucającego się na niego zmasakrowanego demona, wystawił miecz, licząc, że bestia nabije się na ostrze. Udało się, szczęki kłapnęły daleko od jego twarzy. Co więcej, już się nie otwarły. Wbite w prawy bok ostrze zalało się czarną, cuchnącą juchą.
Balici, czymkolwiek byli, serce mieli po drugiej stronie.
Oswobodził stopy z martwych już macek i skoczył w stronę Nagaty, który teraz starał się trzymać na dystans jednego z psów Baala. Ten, mimo utraty tylnej łapy, dalej atakował przywódcę Strzelców. Eryk chwycił go za nogę, uniknął zębów i uderzył nim nadchodzącego Balitę. Nim ten się zorientował, w jego piersi już tkwiło ostrze.
Demon padł jak kłoda na ziemię, a Nagata wzniósł miecz w górę i najpierw zdekapitował jego towarzysza broni, po czym skorzystał z doświadczenia Eryka.
– Serce po prawej! – wrzasnął, wyciągając ostrze z martwego ciała.
Dopadł stojącego do niego tyłem Balitę, który próbował udusić Łowcę w szarej bandanie.
Eryk nie przypatrywał się temu dalej, gdyż za sobą usłyszał urwany bolesny krzyk.
To Knudson wkraczał na pole bitwy, powalając swym toporem już dwóch Łowców. Szedł prosto na Widłowskiego, wykonując krótki a zabójczy zamach, gdy tylko ktoś wszedł mu w drogę. Eryk rzucił się w jego stronę, zaraz jednak wyhamował, tuż przed tym, jak ostrze śmignęło mu tuż przed nosem. Chciał wykorzystać moment tuż po ciosie, lecz znów musiał umknąć przed przeklętą bronią.
Uskakując, potknął się o ciało zabitego przez siebie Bality. W tym samym momencie jedna z macek odrąbanych żywemu wciąż demonowi oplotła mu nogi. Ledwo upadł, już widział nad sobą wzniesiony topór. Zasłonił się w ostatniej chwili, choć ostrze urodzinowego złamało się w połowie. A wróg już był gotowy uderzyć ponownie. Wampir przez ułamek sekundy błysnął zębami, węsząc zwycięstwo. Już miał opuścić zabójczą broń, gdy Eryk zobaczył tuż obok zwłoki jednej z upiorzyc Banshee. Śmiertelny pocisk dalej tkwił w suchej piersi.
Kołek wbił się głęboko w mostek Olava, odrzucając go na zbawcze dla Widłowskiego pół metra. Mimo tego fala niewyobrażalnego bólu przeszyła ciało Eryka. Pulsował od stopy w górę nogi, ściskał trzewia i gardło. Tuż po fali bólu przyszła furia. Zerwał jak nitkę oplatającą go mackę, rozpruł pazurami brzuch Bality, wbił miecz w serce następnego i rzucił się na Knudsona.
Ten ledwo zaleczył ranę w piersi, a już pazury Eryka wyryły w jego skórze głębokie ślady. Uderzony w twarz upadł kilka metrów dalej, wypuszczając z ręki topór. Widłowski poczuł, jak wokół powalonego berserka narasta demoniczna wola. Znał ją spod Beatrycze - Lilith znów brała wampira w posiadanie. Jakby w odpowiedzi, wokół porzuconej broni zaczęła kumulować się aura podobna do smrodu starego grobu. Eryk odskoczył od przeklętego oręża, po czym rzucił się na najbliższego Balitę. Wbił mu resztkę miecza w plecy, a wolną łapą sięgnął po serce.
Demony nagle, jak gdyby zapomniały o innych walczących, skupiwszy się na Eryku. Ten gryzł, drapał i rozpruwał niesiony szałem. Widział plecy umykających poza zasięg jego szponów ludzi. Niewielu ich zostało.
Ale i demony były coraz mniej liczne. Ostatniego Eryk rozszarpał, nie szczędząc nawet martwego już ciała. Gdy miażdżył bezoką głowę, myślał już trzeźwo. Inni uciekli w las, słyszał ryk silników i strzały dobiegające znad stawu mieszające się z rykiem wyrma. Na polu bitwy został sam na sam z Knudsonem. Wiedział, że musi go zabić - był zbyt groźny.
Wampir zdawał się walczyć z potężniejącą wokół niego wolą Lilith, desperacko wyciągając dłoń w stronę rękojeści topora. Gdy już zbliżał zakrwawione palce do styliska, wola jego pani nasiliła się i krwiopijca rzucił się w stronę Eryka z gołymi pięściami.
Jego ciosy mogłyby zabić słonia, ale miał przed sobą Lupusaidę. Nawet nie zadrapał zbroi, nawet nie nabił Widłowskiemu sińca. Zaraz miał na gardle zakutą w stal lewą dłoń, która odepchnęła go na odległość wysuniętego ramienia od wilczego pyska. Wierzgnął desperacko nogami, nim prawa ręka Eryka zmiażdżyła mu twarz. Likantrop cisnął martwe, jak mu się zdawało ciało przed siebie i zwrócił się w stronę lasu, skąd dobiegały go odgłosy walki.
Wtedy uderzyła kolejna demoniczna wola, tym razem znana Widłowskiemu od dawna. Eryk stanął jak wryty, czując, jak jego umysł przenika i lustruje siła, która pamiętał z czasów, gdy uważał się za najszczęśliwszego z ludzi.
„Zostaw ich!” – mówiła, ciągnąc jego myśli ku wielkiemu oknu na piętrze rezydencji. – „Zostaw ich! Zasłużyli sobie na śmierć. Oszukali cię, wykorzystali. Zakuli w stal i skrępowali twą siłę. Jesteś dla nich tylko maszyną bojową. Gdy byłeś pogrążony w mroku, gdy ich potrzebowałeś – nie było ich. Gdzie byli, gdy twoje życie się waliło w gruz?”
Zdawało mu się, że słowa te płyną prosto do jego myśli, niesione przez łagodny, pełen współczucia głos. Sam ten głos, choćby rzucał najgorsze oskarżenia, kazał sobie zaufać, podporządkować.
„Czego chce od ciebie Franco? Spłodził cię i traktuje jak przykry obowiązek. Ile lat minęło, nim udał się na Isla Paradiso, by cię uwolnić? I od czego uwolnić? Od Raju na Ziemi? Miałeś wszystko – miłość, szczęście, władzę...”
– Łżesz...
„Gdy przybył, siedziałeś nad grobami swych bliskich... Zabrał cię i powiódł do stóp Chana jak trofeum... Wytresował cię, byś był podobny do tej sfory głupców... Opowiadał o micie, w który kazał ci wierzyć, o potępieniu, o zagładzie duszy... A gdy stałeś się użyteczny, pozwolił ci zabijać. Oszukał cię.”
Eryk starał się walczyć z podszeptami demona, chciał zaprzeczyć, ale nim sformułował myśl, przed oczami stanął mu widok Franco siedzącego przy stole z Chanem. Twarz Lupem'a wykrzywiona była chytrością, podstępem, odrzucała na sam widok. Szeptał coś do ucha władcy Białogóry, który zdawał się niesamowicie, potwornie wręcz tłusty. Na jego obślinionych wargach grał uśmiech – odrażający i obleśny.
Potem Eryk poczuł, jak owiewa go przyjemne, ciepłe powietrze i ujrzał piaszczystą plażę w cieniu dwóch stromych gór. Znał je - Mąż i Żona. Nieco dalej widział sylwetki dzieci w rożnym wieku zajęte grą w wodzie. Wiedział, o co chodzi - zawsze to on wyławiał rzucony przez siebie kamień. Nim się obejrzał stała już przy nim Aurelia – piękna jak za tamtych wspaniałych lat, nim Arkadia została napadnięta przez bandę żołdaków.
Następnym obrazem był znów Franco, tym razem celujący do Aurelii z pistoletu. Eryk wiedział, że to iluzja, ale gniew, który zapamiętał z tamtego dnia, rozpalił się w nim na nowo, każąc rzucić się na dyszącego żądzą mordu żołdaka o twarzy jego ojca.
Zrobił krok w jego stronę, lecz zaraz powietrze wokół niego zmieniło się, a iluzja rozwiała.
Nadal było gorąco, lecz teraz powietrze było suche, piasek pod stopami parzył, rozlewając się dokoła niczym bezwodny ocean. Tuż przed sobą zobaczył Eryk zmasakrowanego trupa czarnoskórego mężczyzny, ubranego w pokryty świeżą krwią mundur khaki. Nad nim pochylał się spory, jednak daleki od dorosłości likantrop. Po chwili złota sierść opadła, odsłaniając nagie, dziewczęce ciało. Alicja Canissi uniosła głowę i spojrzała Erykowi w oczy.
Iluzja rozwiała się, znów stał na pokrytym trupami polu w Balach Wielkich. I znów usłyszał głos, tym razem bardziej kuszący:
„Okłamali cię. Nikt nie jest święty. Nawet ona jest bestią, dziwką, kurwą. Myślisz, że jest dziewicą? Rżnie się z tym swoim kutasem dwa razy dziennie! I z dozorcą każdego ranka. A za chwilę ja sam ją wyrucham. A ty co? A ty udajesz świętego, chcesz być zbawiony... Głupi! Każdy Lupusaida to maszyna do zabijania, do zabijania stworzona! Spójrz wokół siebie. Tego chciał Martinez - byś urządził rzeź, byś oczyścił mu drogę. By samemu sięgnąć po władzę, gdy już uwolni Pana. Chodź ze mną! Dam ci władzę, moc, siłę!”
Nagle zobaczył wokół siebie stiuki i marmury, złote schody wiodące w górę, wokół tłum ludzi klękających przed nim, kobiety pożądliwie patrzące w jego stronę...
„Noż, teraz toś pojechał, stary...” – zaśmiał się w duchu Eryk, widząc w tej grupie Alicję i Jętkę. Iluzja rozwiała się, prysła jak bańka mydlana.
„To kurwa” – odparł demon.
„Chciałbyś. Ale za małego masz...”
Demoniczna wola zakipiała gniewem, ale zaraz uderzyła nową iluzją. Eryk siedział na czarnym tronie, w pełnej ludzi sali. Za wielkim oknem ciągnęły się zgliszcza Quorum Aurelis, pełne szubienic i wbitych na pal ciał. Widłowski był straszny i wielki, pełen groźnego majestatu. Na najbliższym palu konał Franco, dalej Martinez, Alicja, Cristiano...
„Chodź ze mną! Dam ci wszystko! Zemścisz się na tych, którzy cię skrzywdzili, wynagrodzisz tych, którzy ci pomogli. Zapewnisz sobie chwałę, będziesz godny bycia Lupusaidą...”
„Spieprzaj na drzewo banany prostować” – odparł Eryk, ruszając przed siebie. Nie da się być Lupusaidą zabijając innych Lupusaidów. Ten błąd pchnął w objęcia diabła Banshee, Widłowski nie chciał skończyć jak ona.
„Nie chcesz po dobroci, psie?”
W jednej chwili ręce Eryka zdrętwiały, nogi stały się ciężkie, jakby z ołowiu.
„Ja cię stworzyłem!” – ryknął demon. – „Beze mnie jesteś nikim! Dałem ci moc! Dałem ci życie, o jakim możesz tylko pomarzyć... Tylko po to, by mieć z ciebie jakiś pożytek. Bez mojego pozwolenia ta mała dziwka w życiu by ci nie dała. Jesteś tylko kundlem na mojej smyczy!”
Z każdym słowem Eryk czuł, jak jego wola kruszeje i otwiera się na wpływ demona. Miał wrażenie, jakby jego ciało przestawało słuchać jego poleceń, a każdy mięsień, każde ścięgno oczekują rozkazów z okna rezydencji. Zaczął się dusić, jakby ktoś założył mu na szyję ciasną obrożę. Czuł, jak mózg wypełniają mu myśli, których nie pomyślał, a ciało przygotowuje się do czynów, których nigdy by nie popełnił.
Chciał powstrzymać kroczące w stronę lasu ciało, lecz to zdawało się posłuszne komuś innemu. Stawiało sztywne kroki, chwiało się i kuśtykało na ranionej stopie. Zdawało mu się podobne do jak marionetki w rękach nieumiejętnego marionetkarza. Próbował uderzyć swoją wolą w okowy pętające jego ciało, ale nie dał rady.
Jakby za karę, demon zmusił jego ciało do pochylenia się nad zwłokami jednego ze Świętych Strzelców. Eryk z odrazą patrzył, jak jego ręka wyrywa z przegryzionego brzucha mężczyzny krwawy ochłap i unosi do paszczy.
Już miał go ugryźć, gdy usłyszał za sobą wściekły ryk Knudsona:
– Za Helgę!
Odwrócił się błyskawicznie, lecz nie uniknął ostrza topora. Zmasakrowana twarz wampira rozjaśniła się tryumfem, widząc, jak likantrop chwieje się i upada na ziemię.
Klątwa nałożona na topór była potężna. Dość potężna, by przeciąć stal z Rezerwatu, dość potężna, by rozpędzić na ułamek sekundy wolę Baala, za słaba jednak, by zabić lykantropa. Eryk spojrzał na tkwiący w jego piersi topór, nie wierząc własnym oczom. Choć demoniczna wola kipiała wokoło jak rój wściekłych szerszeni, chciał sięgnąć ku stalowemu stylisku topora.
I zrobił to.
Mimo że broń śmierdziała jakimś starym demonem, ledwo jego ręka zacisnęła się na stylisku, poczuł, jak odzyskuje władzę w kończynach. Zerwał się na równe nogi i ryknął, wznosząc zbroczone własną krwią ostrze ku niebu:
– Ghaherge! – ryknął Eryk w verganie.
„Tak! Jesteś wolny!” – odezwał się starczy głos w jego głowie. – „Do zobaczenia wkrótce...”
Nagle cała okolica rozbrzmiała wściekłym wyciem, pełnym jadu i grozy. Widłowskiemu zdawało się, że krwawa poświata bije od sylwetki w oknie rezydencji. Ta zresztą zaraz zniknęła w głębi budynku. Z przystani wybiegła grupka zakutych w czarne pancerze mężczyzn. Czarni dołączyli się do bitwy, czyszcząc budynki.
Eryk spojrzał na zaskoczonego Knudsona i wyszczerzył kły. Czuł, jak wokół słaniającego się na nogach wampira walczą demoniczne wole. W końcu Lilith ustąpiła przed tym, który przeklął topór.
Knudson uniósł głowę, wyprostował się i spojrzał Erykowi w oczy.
– Hades chce śmierci wielkiego wojownika... – rzucił, podnosząc z ziemi katanę. – Zobaczmy więc, czyja śmierć go zadowoli...
Skoczył na Widłowskiego bez ostrzeżenia, próbując przeciąć go w pół. Eryk odbił ostrze grzbietem przedramienia i ciał na wysokości karku. Próbując uniknąć miecza, stanął na zranionej stopie. Ostrze zadźwięczało o resztkę hełmu, strącając ją z głowy likantropa. Eryk odpowiedział potężnym rąbnięciem znad głowy, które o włos tylko chybiło Knudsona.
Ten nacierał na Eryka, odskakiwał, nacierał i odskakiwał ponownie, szukając słabych punktów pancerza, albo celując w oczy. Eryk odpierał ataki, zadawał ciosy i blokował cięcia, lecz raniona stopa na niewiele pozwalała.
– Kurwa, dobry jesteś... – wydyszał Olav, stając kilka metrów od niego. Z jego ust biła para, choć nie było mrozu. Jego organizm pracował na najwyższych obrotach, spalając mnóstwo wypitej krwi. – Przywykłem do innej walki... Wiesz, berserk i te sprawy...
Wtedy usłyszeli długi jakby agonalny ryk niosący się po całej okolicy. Ułamek sekundy później las tuż obok rozjaśniła eksplozja płomieni. Wyrm padł, jednak Eryk czuł pod skórą, że wielu ludzi pociągnął za sobą.
– Ge-keje... – zaklął, widząc, jak Knudson wznosi miecz i przygotowuje się do szarży. Chwycił mocniej stylisko topora i stanął, opierając się na zdrowej nodze. Wampir dyszał ciężko, krwawił z rany na twarzy, z ust i nosa, zdawał się wyczerpany. Jeśli miał zabić Widłowskiego, to musiał zrobić to teraz, nim zjawią się ci, którzy ocaleli z walki ze smokiem.
– Ge-keje... – rzucił, poprawiając ostatni raz chwyt miecza. – Cokolwiek to znaczy...
Runął na Eryka, sprężając wszystkie chyba siły.
Błysnęła katana. Zaświszczał topór.
Eryk poczuł, jak ostrze wbija się w ranę na jego piersi i jak gorąca krew tryska mu na pysk. Trzask łamanej katany i bolesny, krótki okrzyk ciętego przez pierś wampira zdawały się dobiegać go z oddali.
– Kurwa... – szepnął Knudson za jego plecami. Widłowski odwrócił się, chcąc odeprzeć następny cios. Bał się, że nie da rady, ale okazało się to zbyteczne. Wampir upadł na plecy, z szerokiej, poszarpanej rany na piersi wydobywały się kłęby ciemnego dymu.
Spojrzał na wyciągającego z piersi ułomek ostrza Eryka i uśmiechnął się wrednie.
– Czy jeśli nazwę cię skurwysynem, zabijesz mnie?
Eryk pokiwał głową, stanął obok niego i wzniósł topór. Może i był to wampir, winny wielu śmierci, ale to nie znaczyło, że jego śmierć miała się przeciągać. Po drugiej stronie czekały na niego gorsze rzeczy.
– Dzięki, skurwysynu...
Topór opadł na kark Knudsona, gładko odcinając głowę. Ciało natychmiast ogarnęły płomienie. Zaraz w głowie Eryka rozbrzmiał starczy głos:
„Tak zginął ostatni członek Starej Gwardii Lilith, Olav Knudson, berserk króla Gundiga VII, bohater wojen z Lupusem, kat niewiast i oprawca niewinnych. Był wielkim złoczyńcą, wielkim wojownikiem i wielkim wampirem.”
Drogą jechały już nieliczne pojazdy Pogromców. Eryk ruszył powoli w ich stronę. Nigdzie nie widział Rydwanu, choć dostrzegał uwieszonych na burtach jednego z pojazdów Franco i Marię. Lupem był już w formie likantropa, co znaczyło tyle, że walka była bardzo ciężka. Wędrowiec niemal nigdy się nie przemieniał i sprawiało mu to wielki ból. Zamierzał dokonać przemiany w bezpiecznym miejscu, tuż przed sformowaniem Klina.
Gdy wozy zatrzymały się koło Eryka, Lupem zsiadł i spojrzał z niepokojem na trzymany przez syna topór. Również jadący z nim Salvator nie był zachwycony aurą, jaka biła od ostrza.
– To przeklęty oręż – powiedział, po czym poprosił: – Daj mi go na chwilę.
Eryk w jednej chwili wyobraził sobie ponowny atak woli Baala i pokręcił łbem.
– Mówię, że jest skurwiel po ich stronie... – syknął Nagata, zeskakując na ziemię z obnażoną kataną.
– Milcz! – odparł Salvator, choć widać było, że on także ma wątpliwości. – Dlaczego nie chcesz nam dać pooglądać tego toporka?
– Ma wam powiedzieć z takim pyskiem? – spytał ironicznie Warus, kuśtykając zza wozu. Był solidnie ranny w kolano - łydka zdawała się wisieć na strzępku skóry, mimo to nadal poruszała się w miarę normalnie. Eryk pierwszy raz widział rannego Czarnego bez opatrunków i mocno się dziwił. Zamiast krwi zobaczył poszarpaną glinę. Nim zdążył spytać, ranny spojrzał mu w oczy i spytał w verganie co to za broń:
– Ełhe rekhō?
Eryk streścił pokrótce walkę z Knudsonem i atak Baala. Nagata był bliski rzucenia się na niego z mieczem, Salvator kręcił głową, Franco zdawał się zaniepokojony. Chyba tylko Maria okazywała radość, że widzi go żywego. Gdy Warus przetłumaczył tę opowieść, jeden z Pogromców - wysoki, barczysty Murzyn w mundurze moro - skomentował to tak, jak widziało to wielu:
– Szatańskie sztuczki... Nie wiem, po co demon walczy z demonem o naszego wilka, ale jako nowy wódz Pogromców powiadam, że nie podoba mi się to nic a nic.
– Właśnie, Kamto. Szatańskie sztuczki – przytaknął Salvator. – Ale gdyby twórca topora chciał nam zaszkodzić, starczyłoby, by Baal dalej kierował czynami naszego najpotężniejszego wojownika. W walce z wyrmem ponieśliśmy ciężkie straty. Sohar padł, Rydwan rozbity. Zdaje się, że przynajmniej jeden demon nie jest tu po to, by przeprowadzić ceremonię, ale by nacieszyć się śmiercią. Ale czy możemy pozwolić sobie, by zbrukane czarcią magią ostrze było w ręku kogoś, kto jest tak narażony na zdradę?
Wszyscy zamilkli, a Eryk poczuł się jak przed sądem. Wiedział, że Nagata ma rację, ale nie chciał wierzyć w to, że jest tylko marionetką w rękach demonów. Zdawał sobie sprawę z wagi zadania, lecz nadwątlone siły napastników nie były zdolne do rozbicia ukrytych w rezydencji oddziałów wroga.
– Potrzebujemy trzech Lupusaidów... – rzucił, jakby czytając w myślach Eryka, Warus. – Jedźmy pod rezydencję i poradźmy się Martineza.
Wszyscy wspięli się na wozy, tylko Eryk został na ziemi. Nie wiedział, czy może wchodzić na cudzy pokład bez pozwolenia. Nowy wódz Pogromców wskazał mu miejsce na rufie swojego pojazdu, tuż obok Marii. Ta szybko zorientowała się, że jej ojciec jest ranny. Warus obejrzał ranę na piersi i machnął ręką.
– Rozcięta skóra, nic wielkiego – uznał. – Masz twardy mostek.
Mniej optymistyczny był w przypadku stopy.
– Ciężka sprawa... – mruknął. – Nie uszkodziło kości, ale rozcięło pancerz, skórę i mięśnie. Strasznie zapaskudzona rana... Cud, że w ogóle chodzisz. Na razie nic nie mogę z tym zrobić. Pozostaje liczyć, że po sformowaniu Klinu, ta domieszka krwi Refadonai w waszych żyłach zaleczy rany. Ale jeśli nie stanie się tak, może być ciężko w walce.
Martinez czekał już na nich pod starą rezydencją. Reszta przeczesywała wyższe kondygnacje nowszego budynku. Wódz Czarnych odziany był w lekki pancerz, praktycznie tylko napierśnik, nałokietniki i nagolenniki nałożone na czarny strój. W ręku trzymał krótki, zakrzywiony miecz, wolny jednak od krwi.
– Tu jest czysto – rzucił na powitanie Franco, który zeskoczył i wyjaśnił mu w verganie sprawę topora.
– Możemy iść z nim do boju? – spytał Kamto. Ku zaskoczeniu wszystkich Martinez uśmiechnął się i powiedział do Franco:
– Przecież mówiłem ci, że sprawę odporności duchowej Eryka biorę na siebie. Zbroja, choć ciut nadwyrężona, ochroni go od mogącego wywołać atak szału bólu. Przede wszystkim osłoni bliznę w okolicach serca. Topór zapewni spokój od zakusów Baala.
Eryk był chyba najbardziej zszokowany ze wszystkich. Skąd ta pewność, że przeklęta broń wpadnie w jego ręce? Jak mógł opierać swoje plany na tym, co przyczyniło się do śmierci tak wielu ludzi? Skąd pewność, że zaraz błogosławiony wpływ broni nie zniknie, a Eryk nie zostanie znów opanowany przez Baala?
Martinez wiele przed nimi ukrywał. Co chwila wyciągał asa z rękawa, co chwila ich czymś zaskakiwał. Eryk był pewien Marii, Warusa, pozostałych Czarnych. Ale nie Martineza. Do niedawna myślał, że ciała wszystkich członków Czarnej Straży są złudzeniami, jednak fakt, że przynajmniej Warus jest czymś na kształt golema, Marię leczono zwykłymi lekami, a Julio bardzo się zirytował, gdy Eryk chciał zajrzeć pod maskę iluzji, kazał mu zweryfikować ten pogląd. Nie widział ran swojej córki – jedynie bandaże je okrywające, choć i na nich nie widział krwi. Więc może po prostu zalepili co trzeba gliną i pozwolili się goić. Wtedy jedynie ciało Martineza byłoby mirażem, a przecież według tego, co słyszał Widłowski na dworze Chana, wszyscy oni są równi i „z jednej gliny”. Teraz to wyrażenie nabrało nawet nowego znaczenia.
Milczenie przerwało nadejście pozostałych Czarnych, prowadzących skrępowanego Luciano Teratosso i jadącego na wózku Guliano. Zdawali się nawet zadowoleni z widoku zbrojnej grupy na ich podjeździe.
– Piętra i parter czyste – zdał meldunek ukryty za przyłbicą hełmu Czarny. Po głosie i pasie z nożami do rzucania Eryk rozpoznał Lucę. – Reszta skryła się w podziemiach. Ostatnia weszła Wygnana.
– Dobrze. – Martinez uśmiechnął się, jakby wszystko szło po jego myśli i zwrócił się do Luciana. – Czy istnieje jakieś inne wejście do jaskiń pod rezydencją?
Teratosso prychnął, splunął na ziemię i pokręcił głową.
– Tylko jedno, zabetonowane wejście po drugiej stronie rzeki i wysoki komin wentylacyjny – odparł. – Gdzie ojciec?
– Za niedługo się z nim spotkacie... – mruknął Warus, niezbyt kryjąc się ze swoją niechęcią do całej rodziny Teratosso. Zdawało się, że cieszy się z grymasu przerażenia, jaki przebiegł po twarzach braci na myśl o śmierci Valentino. Zaraz jednak dodał: – Jest żywy i jak na razie bezpieczny. U nas.
– Na tym lotnisku? – spytał Guliano, wprawiając wszystkich w osłupienie. Chyba tylko Julio uśmiechnął się szeroko.
– Widzę, że ktoś z pretorii regularnie zdaje panu raporty... – rzucił przywódca Czarnych, spoglądając po twarzach zebranych. – Wszak odwiedzili nas niedawno śledczy. Tak więc, nie ma na co czekać. Już słyszę pieśni ku czci Trzynastu dobiegające spod ziemi. Sformujcie Klin, reszta niech odjedzie na bezpieczna odległość. Panie Kamto, czy może pan odesłać jeden ze swoich wozów z rannymi na lotnisko?
Murzyn spojrzał po pozostałych Pogromcach, po czym pokiwał głową.
– Ahmad! – krzyknął w stronę opancerzonego wozu z wieżyczką na dachu. – Zajmij się tym!
Teratosso zniknęli w furgonetce, za nimi wgramoliło się kilku wyznaczonych przez Warusa jako „ranni”. Przez pięć minut wszystkie wozy jeździły po polu bitwy, szukając tych, którzy przeżyli. Znaleziono zaledwie jednego Pogromcę, przyszpilonego przez leszego do ziemi. Zabił bestię i przeżył, ale Warus podejrzewał, że raczej już nigdy nie będzie chodził.
W tym czasie Eryk, Franco i Maria wyznaczyli na ziemi trójkąt równoboczny, ustawili się na jego wierzchołkach i oznajmili, że najlepiej będzie, jeżeli reszta odsunie się jeszcze bardziej. Patrząc sobie w oczy, zacisnęli dłonie na rękojeściach broni. Nikt od dawna nie używał tej formacji, krążyło o niej wiele legend. Ktoś kiedyś zanotował coś o głosie z nieba, ktoś coś o burzy gromów i ognia, ktoś wspomniał o Archaniele na czele Zastępu Niebieskiego zstępującym z nieba. Zbyt wiele zostało domysłów, by mogli sobie pozwolić na pomijanie jakichkolwiek elementów rytuału. Sporo zapomniano – nie wszyscy tworzący Klin spisali swe wspomnienia, lecz wiele szczegółów przetrwało na kartach „Kronik Białogóry”. Jako że była to obowiązkowa lektura każdego Lupusaidy, pochodzący z rodu Mnemnona Franco bez trudu zaintonował czystym głosem wstęp do Pieśni Trzech:
Oto ja! Ja, Który-Dał-Życie!
Staję przed Tobą, Najwyższy-z-Najwyższych!
Oto prowadzę wojnę z Nieprzyjacielem!
Oto prowadzę wojnę z Mrokiem!
[1a]
W rytm tego czterowiersza cicho mruczeli Eryk i Maria, aż w końcu Lupem dotarł do ostatniej linijki i oddał głos synowi. Jego głos był bardziej chrapliwy, ale nie o słowa czy zdolności wokalne tu chodziło:
Oto ja! Ja, Który-Życie-Otrzymał!
Staję przed Tobą, Najwyższy-z-Najwyższych!
Nieprzyjaciel mnie gnębi! Mrok okrył moją duszę!
Pyszny po jego prawicy! Kłamca po jego lewicy!
Daj mi, Panie, siłę! Niech skruszy kły Nieprzyjaciela!
Daj mi, Panie, wiarę! Niech rozgoni ciemności!
Niech upadnie w proch Pyszny! Niech umilknie język Kłamcy!
[1b]
Wtedy Eryk umilkł, a Maria przystąpiła do swojej części pieśni. Gdy rozbrzmiał jej śpiewny, jakby zupełnie ludzki głos, Widłowski poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Wpatrzony w córkę nawet nie spoglądał na zranioną stopę, w której znikły jakby ból i pieczenie.
Spójrz na nas, Panie-nad-Panami!
Wysłuchaj lamentu i obdarz nas łaską!
Oto ja! Ja, Której-Zabrano-Życie!
Oto wychodzę naprzeciw mym wrogom!
Oto wyżynają miasta i pustoszą dusze!
Oto Mrok zalega, gdzie stanie Nieprzyjaciel!
Oto Pyszny stroi się w płaszcz króla,
oto Kłamca staje na rynku i pluje na twe Imię!
Oto dumni zginają karku, oto cnotliwi dopuszczają się rozpusty!
Oto śpiew milknie i wyją bestie w Twym Domu!
[1c]
Szybko umilkła, oddając głos Franco. Ten uniósł Władcę Wojny i zawył przeciągle. Eryk miał wrażenie, że wszystko wokół kurczy się, usuwa w cień, a samego Lupema otacza jakaś dziwna poświata. Gdy umilkło wycie, Franco nie upuścił miecza, lecz rozpoczął centralny punkt rytuału.
Panie! Oto stoimy na polu bitwy!
Oto krew wrogów na naszych mieczach!
Poślij nam na pomoc swych Aniołów,
byśmy wyszli z walki z podniesionym ramieniem!
Niech przybędzie Iriełegh!
Niech jego gniew spadnie na Nieprzyjaciela!
Niech przybędzie Eheełegh!
Niech uleczy nasze rany!
Niech nadejdzie Gharieełegh!
Niech ogłosi Twe zwycięstwo po świecie!
[1d]
Franco zamilkł, a Eryk poczuł, jak umyka w dal zmęczenie dotychczasowymi walkami, jak niepewność i lęk przed Baalem rozwiewają się, a nawet ślad nie pozostał po bijącej od topora aurze. Myśli miał czyste, klarowne. Zdawało mu się, że zmysły wyostrzyły mu się jeszcze bardziej, że czuje najlżejszy podmuch wiatru, że widzi każdą zmarszczkę na twarzy stojącego pół kilometra dalej Martineza.
Zrobił krok do przodu i oparł się na rannej nodze. Po cięciu przeklętym toporem nie pozostał nawet ślad. Musnął palcami rany na piersi. Jasne włosy wyrosłe na świeżo zagojonej bliźnie pokrywała zakrzepła krew. Franco zdawał się rwać do walki, aż uśmiech wypełzł na jego wilcze wargi.
Obyło się bez fajerwerków, nie było żadnego głosu z nieba, ale wyglądało na to, że im się udało.
„No, synek... Jak to będzie w verganie?” – rozbrzmiał głos Franco w głowie Eryka. Ten zaraz podpowiedział:
„Ih, gewer...”
„A «Ih, omrhā » to już nie?” – spytała żartobliwie Maria. Zaśmiali się wszyscy troje, ku zaskoczeniu wielu podchodzących z pewnym lękiem ludzi. Nawet na twarzy Salvatora odbiła się niepewność. Tylko Martinez zbliżył się do nich pewnym krokiem i uśmiechem na twarzy.
– Gratulacje... – powiedział, lustrując ich wzrokiem. Zdawał się zafascynowany, choć tak naprawdę niewiele się zmieniło pod względem fizycznym. Mimo to przywódca Czarnych zdawał się dostrzegać to, co mogło umknąć oczom nawet takiego mistrza jak Salvator. – Ruszajmy.
Eryk ruszył przodem, za nim po lewej Maria, po prawej Franco. W hallu poczuł na sobie dotyk woli Baala. Nim jednak zdążył jakkolwiek zareagować, ta już zniknęła, a spod ziemi dobiegł wszystkich wściekły ryk.
„Nie musisz krzyczeć” – pomyślał Eryk, podchodząc do zabarykadowanych drzwi do krypty. Rozpędził się lekko i uderzył w nie pięścią. Posypały się drzazgi, żelazne okucia zadzwoniły o posadzkę. – „Już po ciebie idę.”

1 – Tekst oryginalny byłby w verganie, rzecz jasna. Podam w oryginale tylko pierwsze wersy, nie wiem, na co komu kilkanaście wersów w nieużywanym języku. Oczywiście nie oddaje to pełnego brzmienia tej mowy – brakuje zaznaczenia samogłosek długich, krótkich, akcentowanych. W c) w słowie łekhe mamy tryb błagalny – podobny do rozkazującego, ale wyrażający raczej prośbę. Imiona Aniołów podobnie jak rzeczowniki dotyczące walki, władzy i rzeczy niepojętych dla typowego wilkoludzia są w rodzaju vergagh (występującym obok męskiego, żeńskiego i nijakiego). Alfabet (a raczej jego trzy wersje) mocno różni się od łacińskiego. Ha! Jestem prawie jak Tolkien. Prawie robi wielką różnicę... I zaznaczam (ponownie), że wraz z rozwojem prac nad elementami języka kwestie mogą się zmieniać.
a) - „I ge! Ge, Reoghgła!”
b)– „I ge! Ge, Weoghgła!”
c) - „Łekhe u hewe, Gham-o-Ghamūr!”
d) – „Gham! I ghałor mo ragwagghē!”
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#29
Rozdział I za mną... i był męczący. Była promocja na „entery”? Niby mała rzecz, a wkurza. Naprawdę zmniejsza komfort czytanie. Tylko czekałem aż się skończy ten posiatkowany tekst.

„Magia, miecz i dzielni rycerze”? cholera! Dlaczego w tym dziele?

Teksty a la Tarantino:p nice, bardzo nice, pierwsza scena bardzo zgrabnie zbudowana.

Cytat:Dom. Grzegorz Dom.
słabe, słabe, bardzo słabe

Historia ciekawa. Wciąga. Napięcie się buduję.
natural born killer
Odpowiedz
#30
Nie, były za małe zniżki za zapoznanie się z formatowaniem tekstu. Poszatkowany tekst kończy się w piątym rozdziale.

Bo będzie magia, miecze i dzielni... szlachcice zajmujący się walką... Świat został wymyślony na potrzeby opowiadania o Lupusie, a potem opowiadanie poszło w zapomnienie, a gdy w tym świcie quasiśredniowiecznym minęło 1400 lat z hakiem, pojawił się w nim Eryk.

NIE LUBIĘ DOKTORA HOUSE'A....

Dzięki.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości